uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Kathe Koja - Włóczęga

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :245.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Kathe Koja - Włóczęga.pdf

uzavrano EBooki K Kathe Koja
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 23 osób, 25 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 53 stron)

Kathe Koja WŁÓCZĘGA Tłumaczył Marcin Mortka Zysk i S-ka Wydawnictwo Tytuł oryginału STRAYDOG Copyright © 2002 by Kathe Koja Ali rights rcserved Copyrighi O for thc Polish translation by /.ysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2004 Copyright © for thc covcr illustration by Frank Lukasseck via East News Agency Redaktor serii Tadeusz Zysk Redaktor Magdalena Wójcik Wydanie I ISBN 83-7298-670-3 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl Druk i oprawa: ABEDIK Poznań Moje podziękowania zechcą przyjąć: Rick Lieder, Aaron Mustama, Frances Foster oraz zespól Michigan Anti-Cruelty Society Specjalne podziękowania dla Chrisa Schellinga Dla P.F. i Equinox pewnego dnia znów Rachel. Raychel. Raechel. Kartka zielonego zeszytu uczennicy prywatnej szkoły z wolna pokrywa się czarnymi, pajęczymi nitkami liter, a prawe ramię cierpnie, wsparte na pochyłości ławki. Rachelle. RC. Nie ma znaczenia, jak zapiszę swe imię — wciąż jestem sobą, wciąż tu siedzę i wciąż zapisuję bzdury w bzdurnym zeszycie od „Biegłości w sztuce pisania". Starczy rozejrzeć się wokół i spojrzeć na Jona Trumana, Courtney DiMartino oraz Chelsea Thayne, by zrozumieć absurdalność tej sytuacji. Chelsea Thayne? Jedyne, w czym jej się udało osiągnąć biegłość, to idiotyczne zachowania, zwłaszcza wobec mnie. Mam to jednak gdzieś, zarówno Chelsea, jak i całą klasę, tę szkołę zresztą też. Wedle mojej matki, powinnam uwielbiać szkolne życie. Jesteś taka zdolna, powtarza, wszystko przychodzi ci z taką łatwością. Jasne. To tak, jakby w szkole chodziło tylko 0 zdobywanie ocen. Matka zwykle też dodaje, że to mój najszczęśliwszy okres w życiu. Nienawidzę, gdy dorośli tak mówią, zwłaszcza moi rodzice czy niektórzy nauczyciele... Z wyjątkiem pani Cruzelle. Być może znalazłam się w klasie pełnej głąbów, ale ona z pewnością nim nie jest. — Uczy się was, byście pisali o tym, co wiecie i na czym się znacie — tłumaczy w tej chwili. Ma wadę wymowy, lekko sepleni 1 dzieciaki nabijają się z tego. Jestem pewna, że pani Cruzelle słyszy to czasami, ale nigdy tego nie komentuje. — Moim zdaniem jednak ważniejsze jest, byście pisali o tym, czego nie wiecie. Piszcie o tym, co was boli, co was przeraża, co was zasmuca. O tym ma być właśnie to wypracowanie... Rachel? Stoi przy mojej ławce. Widzę jej ciemne włosy, czarny żakiet i malutką srehnui szpilkę z główką w kształcie psa.

- Jak id/ic'.1 pyta. — Dostane dzisiaj coś od ciebie? Rachel Riulyk.ilna. Rachel Zbuntowana. Rachel Oziębła. Pewnie lulpowiadam, jednocześnie zakrywając ramie-|łciii stronę w zeszycie. Pani Cruzelle wic, że kłamię, ale nie besz-I mnie, to nie w jej stylu. Szybko przekreślam moje pięćdziesiąt lion i próbuje wymyślić jakiś prawdziwy temat. Chelsea, licdz:|Cn w rzędzie naprzeciwko, unosi rękę w górę. fcj paznokcie pomalowane są na brzoskwiniowo, na jednym pal-ki ma gruby pierścionek od swojego aktualnego chłopaka, aktual-rgo w tym tygodniu. Jak ona to robi'.' Po co to robi? — Proszę pani, a ile mamy napisać? — Tyle, iK- lizcba, Chelsea. — A ile trzeba? — A napisałaś wszystko, o czym musisz opowiedzieć? — /tąpani Cruzelle. Podziwiam jej cierpliwość. Nie mam pojęcia, Hk udaje się jej utrzymać nerwy na wodzy. — Gdy już powiesz wszystko, co masz do powiedzenia, wszystko, o czym czytelnik musi wiedzieć, wtedy zakończ. Chelsea marszczy brwi. Siedzący za nią Jon Truman strzelają ołówkiem we włosy, a Chelsea odpowiada szerokim, uwodzicielskim uśmiechem prosto z okładki czasopisma. Założę się, że trenuje to przed lustrem. Gryzmolę wśród moich gryzmołów i znów próbuję się skupić. Co mnie boli? Co mnie zasmuca? Chelsea odwraca się do mnie i patrzy na moje wypracowanie. — Ile masz? — szepcze. Tak, jasne. Traktujesz mnie jak powietrze albo jeszcze gorzej aż do chwili, kiedy potrzebujesz podpowiedzi? Robię więc to, co zwykle — ignoruję ją kompletnie i próbuję pracować dalej. — Ile masz? — nalega Chelsea, zupełnie jakby udzielanie jej pomocy było moją powinnością, ba, nawet obowiązkiem. — Zajmij się sobą — odpowiadam cicho. Słyszę, jak Chelsea rzuca coś półgębkiem, ale nie podnoszę głowy. Suka? Czyżby powiedziała „suka"? Ławkę dalej Court- 8 ney DiMartino parska śmiechem, ostrym niczym rozbijane szkło. Wciąż nachylam się nad ławką i nie przestaję pisać. Piszę o psie, którego raz widziałam w schronisku, o wielkim labradorze z sierścią koloru czekolady, którego umieszczono w klatce tak ciasnej, że zwierzę nie mogło nawet w niej stanąć. Nie było jednak rady, w schronisku mieli zbyt wiele psów i za mało klatek. Zbyt wielu włóczęgów i za mało domów. Naprawdę mnie to zabolało. — Kończymy już — mówi pani Cruzelle. — Czas dobiegł końca. Proszę zostawić wypracowania na moim biurku. Rozlega się dzwonek, a wraz z nim rumor przesuwanych krzeseł i szmer podrywanych plecaków. — Nie skończyłam jeszcze. — Zatrzymuję się przy biurku pani Cruzelle, jak zwykle ostatnia z całej klasy. — Przyniosę je pani po przerwie obiadowej. — Może być tak, jak jest — odpowiada. — To miał być szkic na brudno, pamiętasz? — Ale chcę to skończyć, proszę pani. Tak też robię, częściowo na biologii (to nasza trzecia lekcja, a nauczyciel, pan Karpecky, strasznie przynudza, gdy nie ma zajęć w laboratorium), a częściowo podczas przerwy obiadowej. Na dworze jest w miarę ciepło, tak więc siadam na schodach od wschodniej strony, kładę zeszyt na kolana, a obok stawiam filiżankę cappucino oraz jabłko, którego na razie nie jem. Z tego miejsca widać wiązy i dęby, które otaczają parking dla uczniów. To naprawdę stare drzewa, znacznie starsze od szkoły i stojących za nimi budynków. Ich widok czasem poprawia mi nastrój. Dzięki nim czuję czasem, jakby wszystko, co złe, miało wkrótce przeminąć, a przetrwa tylko to, co się naprawdę liczy. A tymczasem ludzie patrzą, jak jem

lunch na schodach, i biorą mnie za świrniętą. Mają zresztą więcej powodów, by tak myśleć. Choćby taki, że mówię to, co naprawdę myślę, i że jestem tym, kim jestem. Właśnie dlatego nie mam milionów przyjaciół. Tak po prawdzie, to nie mam żadnego przyjaciela. Wedle moich kryteriów przyjaciel to , ktoś, z kim można podzielić się swym wnętrzem, swym prawdziwym wnętrzem. Ja zaś w tym miejscu nie dzielę się sobąz nikim. Malka bez przerwy wypytuje mnie o moje gówniane życie towarzyskie. Powinnaś wziąć się w garść, zadzwonić do kogoś, po-wtar/a, musisz przecież od czasu do czasu wyjść wieczorem! Po i o'.' I )okąd? W imię czego powinnam niby zmienić się w takąRa-i-hcl, jakiej wszyscy wokół oczekują? By dorośli mogli przydawać mi etykietkę normalnej dziewczyny i głaskać mnie po głowie'.' Dzięki, już wolę być samotna. Wolę być dzikim psem niż takim, którego wepchnięto do czyjejś klatki. Ostatnia lekcja to historia. Wychodząc ze szkoły, zaglądam na moment do gabinetu pani Cruzelle i oddaję moją pracę, którą zatytułowałam „Pieskie życie". Pani Cruzelle jest zajęta jakimś uczniem z pierwszej klasy, zdenerwowanym i wyglądającym na dziesięciolatka, zostawiam zatem wypracowanie na biurku i wychodzę. Muszę się pośpieszyć. Dzisiaj idę do schroniska. Procedura wygląda tak: zaraz po wejściu włącz wentylatory i otwórz szyb Wentylacyjny. Zbierz wszystkie nieczystości, fuj, i włóż je do specjalnych pojemników. Wypuść psy na wybiegi, po czym zdezynfekuj ich klatki i zagnaj je z powrotem. Zmyj wybiegi wodą z węża. Podaj zwierzętom wodę i jedzenie w kuwetach, sprawdzając wywieszki przy klatkach, czy któryś z psów nie ma specjalnej diety. Zapisz, który z psów wymaga szczególnej opieki — przycięcia pazurów, czyszczenia uszu, kąpieli odpchlającej czy czegokolwiek innego. Następnie czas na zabawy i ćwiczenia dla zwierząt. W zależności od dnia wybierz najpierw największe lub najbardziej aktywne psy i wyprowadź je na podwórze za schronisko, gdzie znajduje się około pół akra przestrzeni z kilkoma doszczętnie obsikanymi drzewami. Po ćwiczeniach dolej im wody, ale nie za dużo na raz. Wzdęcie może zabić. Wszystko, co wyda ci się ważne, zapisz na wywieszkach na klatkach. Jeśli wydarzy się coś złego —jakiś pies naciągnie sobie ścięgno, wymiotuje lub złapie jakąś chorobę — powiedz o tym Melisie. Spłucz podłogę, a potem umyj ręce, gdyż prawdopodobnie są brudne od psiej kupy lub czegoś równie paskudnego. Sprawdź, czy ktoś nie 10 potrzebuje pomocy, na przykład w szopie z zapasami lub przy adresowaniu kopert. Nie pozwalają mi jeszcze odbierać telefonów czy zajmować się adopcjami. Wedle przepisów trzeba mieć ukończone osiemnaście lat, a moja praca to w końcu i tak „specjalista ds. opieki nad zwierzętami". Tak przynajmniej nazwano ją w formularzu wolontariatu. Jeśli już wszystkie twoje obowiązki zostały wypełnione, można zająć się tym, po co tu właściwie jesteś. Bo ja przychodzę tu po to, by po prostu przebywać wśród psów. Mam fioła na punkcie zwierząt. To znaczy, lubię je wszystkie, ale do psów mam szczególną słabość. Jest w nich coś, czego nie umiem opisać. Ich miłość do człowieka, ich wiara, że masz słuszność we wszystkim, co czynisz, jest niewiarygodnie czysta, wręcz nieskazitelna. Z psami można rozmawiać, mogę opowiedzieć im o wszystkim, co mnie boli, o wszystkim, czego nigdy nie powiedziałabym innemu człowiekowi. Być może mnie nie rozumieją, ale zawsze wysłuchają. Kocham psy. Niestety, własnego mieć nie mogę. Moja matka cierpi na potężne alergie, łyka masę tabletek i nosi inhalatory, a mimo to nie jest nawet w stanie prać moich rzeczy po powrocie ze schroniska. Nie rozumiałam tego, gdy byłam dzieckiem. Nie potrafiłam pojąć, jak człowiek może chorować tylko dlatego, że ma psa. Myślałam, że rodzice są po prostu dla mnie źli. Marzyłam o zwierzątku bardziej niż o czymkolwiek na świecie. Tak więc Brad — to mój ojciec, nazywam go Wódz Brad — kupił mi akwarium z rybkami egzotycznymi. W końcu zwierzak to zwierzak, no nie? Co za różnica, czy ma płetwy czy

futro? Hodowanie rybek to skomplikowana sprawa i oczywiście nie miałam pojęcia, jak się nimi zająć. Nie minął więc tydzień lub dwa, a wszystkie zdechły. Brad zaś wyciągnął wniosek, że jestem zbyt nieodpowiedzialna, by trzymać zwierzątka. Już wiesz, w jaki sposób ten człowiek rozumuje? Nie mając własnego zwierzątka, ani nawet szansy, że kiedykolwiek je dostanę, chodziłam do państwa Kaiser, by bawić się z ich pudlem Sassy. Państwo Kaiser byli starymi, dość opryskli- 11 wymi ludźmi, a Sassy niewiele się od nich różniła. Był to stary piesek o białej sierści z brązowymi, wrednymi oczkami, ale nie przeszkadzało mi to. Sassy lubiła mnie i i pozwalała się głaskać, t;i!y miałam na to ochotę. Brad oczywiście uznał to za dziwaczny Aymysl i stwierdził, że zamiast tego powinnam wychodzić na > IwÓ! i Ikiwić się lalkami Barbie czy czymś tam z dziewczynkami - susu-cl/twa. Nieraz słyszałam, jak mówił o tym matce. I Maczego ona nie ma żadnych przyjaciół? — narzekał. — I >l;te/ego nie bawi się z tą dziewczynką z naprzeciwka, z tąblon-dynecz.ką, no, jak jej było? Cara? mówiła moja matka, jak zwykle z lekkim przestrachem w głosie. — Och, nie wiem. Wydaje mi się, że Rachel nie za bardzo ją lubi. Lubi? Cara miała w zwyczaju pluć do mleka innym dzieciakom w szkole. Bradowi nie wystarczało jednak takie wytłumaczenie. — Rachel niczego nie lubi, z tego co widzę — twierdził. — Pozwoliłaś, by się zbyt odizolowała, Elisha! I ciągnął swój wywód dalej, zupełnie jakby wszystko, co się ze mną działo, było winą matki. Nauczyłam się wtedy zamykać na jego słowa, co czynię do dziś, lecz matka brała je zawsze do siebie. Bez przerwy dawała mi różne drobne rady i podsuwała pomysły. Dlaczego nie zaprosisz do siebie tej czy tamtej dziewczynki, pytała. Dlaczego nie wstąpisz do drużyny piłki nożnej, nie chodzisz na zajęcia plastyczne po szkole czy na zajęcia w sali gimnastycznej? Próbowałam jej wytłumaczyć, że nie byłby to najlepszy pomysł, ale po jakimś czasie dałam sobie z tym spokój. Czułam się jak brzydkie kaczątko, próbujące wytłumaczyć, dlaczego nie ma zamiaru pływać z innymi małymi kaczkami. Tak więc po szkole, gdy inne dzieci uprawiały sporty, grały na instrumentach lub bawiły się gdzieś, ja szlam w swoim kierunku — do Kaiserów, by spędzić trochę czasu z Sassy, lub na tył naszego ogrodu, gdzie pnie się winorośl. Siedziałam lam w milczeniu, patrzyłam na wiewiórki i ptaki, a potem układałam o nich historyjki i spisywałam je w zeszycie. Mam takich /cs/viow około setki, wszystkie ułożone w stosy w szafie. Nigdy do nich nie zaglądam, 12 a czasem nawet myślę, że powinnam je wyrzucić, ale nie umiem się na to zdobyć. Myślę, ze to dzięki tym zeszytom jakoś przetrwałam podstawówkę i gimnazjum. Co innego pozostaje, gdy jest się zbyt sprytną, by zadawać się ze świrami, lecz zbyt dużym świrem, by przebywać wśród sprytnych? Co pozostaje, gdy w stołówce nie ma stołu, przy którym siedzą tobie podobni? Będziesz walczyć? Uciekać? Spróbujesz zniekształcić samą siebie, by wreszcie dopasować się do reszty? A może spiszesz to wszystko? Zrobisz coś z niczego i stworzysz opowieści, które wypłyną z długich chwil samotności w ogrodzie, kiedy siedziałaś i zadawałaś sobie pytania: dlaczego nikt inny nie dostrzega rzeczy, które ty widzisz? dlaczego tylko tobie jest smutno, gdy robi się naprawdę zimno, a ptaki i wiewiórki, bezdomne koty i psy marzną i głodują? dlaczego nikt inny nie jest taki jak ty? Jesteś ostatnim przedstawicielem wymierającego gatunku. „Jestem na krawędzi wyginięcia" — napisałam kiedyś w jednym z moich zeszytów. Zauważył to głupi nauczyciel wychowania fizycznego i wezwał moich rodziców do szkoły.

— Myślę, że Rachel ma problem z poczuciem własnej godności — oznajmił im na spotkaniu w cztery oczy. Jasne, tak jakbym miała zaraz ześwirować i skoczyć z dachu sali gimnastycznej. Po wizycie moich rodziców w szkole miałam idiotyczne spotkanie z pedagogiem szkolnym, panem Hile (dzieciaki nazywają go Hile Hitler), który powiedział moim rodzicom. .. Znaczy się, mojej matce, bo Wódz Brad oczywiście był na jednej z tych swoich nie kończących się delegacji. Dlaczego ten człowiek w ogóle zadaje sobie trud, by jeszcze wracać do domu? Wracając do tematu, pan Hile oznajmił mamie, że co prawda nie dążę do samodestrukcji, a wymagam jedynie większej dawki interakcji z moimi rówieśnikami. Jezu, dzięki, panie Freud. To może zadzwonię do Cary Mlekoplujki? Wszystkie te wydarzenia nie wywołały w moim życiu żadnych zmian, poza tym, że przestałam zabierać zeszyty do sali gimnastycznej, a kilka dzieciaków przez jakiś czas przezywało mnie wariatką. Wielkie mi rzeczy. 13 Ale przecież miałam mówić o schronisku. Znalazłam je właściwie przez przypadek. W zeszłym roku w ramach zajęć terenowych na biologii mieliśmy wycieczkę do zoo. Można pomyśleć, że nastolatki są zbyt wyrośnięte na takie atrakcje, ale nauczyciele przygotowali wtedy sporo ciekawych zadań. Mieliśmy między innymi przeprowadzać rozmowy z pracownikami zoo, którzy zajmują się zwierzętami, i w sumie było fajnie. Człowiek, który prowadził moją grupę, pracował w weekendy jako wolontariusz w schronisku dla psów i sporo opowiedział o swej pracy. Mówił, że opiekowanie się zwierzętami i szukanie dla nich nowych domów jest trudnym zajęciem, ale przynoszącym mnóstwo satysfakcji, więc wzięłam od niego kilka folderów ze schroniska („Pomóż zwierzakowi! Uratuj czyjeś życie")- Poszłam tam w następną sobotę, by się rozejrzeć. Znalazłaś kiedyś coś, co było tobie pisane? Coś, o czym po prostu wiedziałaś, że zostało dla ciebie stworzone, że pasujecie do ciebie niczym klucz do właściwego zamka? Nic w schronisku nie wydało mi się obce ani dziwne. Miałam wrażenie, że urodziłam się w tym miejscu, choć z początku Melisa, kierownik schroniska, miała wątpliwości, czy mnie przyjąć, pewnie z racji mojego młodego wieku. Mało mnie to jednak obeszło, po prostu przychodziłam do schroniska raz za razem, aż w końcu powiedziała: „No dobra, dobra", dała mi jeden z zielonych fartuchów z kieszeniami i umieściła mnie na stałe w grafiku. — Widzisz? — powiedziałam. — Mówiłam przecież, że należę do tego miejsca. — Cóż, psy cię lubią — odpowiedziała Melisa. Schronisko nie jest wesołym miejscem — żadne miejsce, gdzie zwierzęta poddaje się eutanazji, nie można nazwać wesołym (nie będę mówić, że sieje usypia, przecież one nie śpią, tylko umierają). Panuje tu jednak dobra atmosfera — pomagam weterynarzom, myję psy, karmię je... Tak, karmienie to mój ulubiony obowiązek. Pies jest taki szczęśliwy, gdy podaje mu się jedzenie, jakby wszystko dobre, co może sobie wyobrazić, skupiło się na tej jednej czynności. Najwięcej radości zaś okazują te, które kiedyś 14 do kogoś należały, przyzwyczajone do opieki. Niestety, poprzednie rodziny wyprowadziły się z miasta, powiększyły o kolejne dziecko lub po prostu się nimi znudziły, zupełnie jakby pies był zabawką lub urządzeniem, które można wyrzucić, gdy staje się niepotrzebne. Po co nam pies? Przecież można wykopać go z domu lub zostawić na progu schroniska jak worek ze śmieciami. Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia, jak ludzie mogą być tacy okrutni. Melisa mówi, że brakuje im umiejętności czytania uczuć. Moim skromnym zdaniem cierpią na martwicę mózgu. Ich psy to psy domowe, rodzinne. Pozostawione same sobie nie umiejąprze- żyć. Giną pod kołami samochodów, zapadają na choroby, umierają z głodu. Są jednak inne psy, bezpańskie, psy z ulicy. One są inne. Nie da się ich pogłaskać ani nawet dotknąć, naprawdę. Nigdy nie nauczyły się potrzebować ludzi czy ufać im. One są dzikie.

Tak jak ten, którego widzę dzisiaj zaraz po wejściu. To suka, przepiękny mieszaniec collie z brudną białozłotą sierścią. Kuli się cichutko w ostatniej klatce i przygląda się otoczeniu, ale starczy, bym podeszła bliżej, a wpada w szał. Gryzie kraty, własne ciało, wszystko, czego może sięgnąć, i nie przestaje, póki się nie cofnę. Jej warczenie jest głuche i potężne, przypomina odgłos darcia metalu. Nie przestaje warczeć, nawet gdy na powrót kuli się w kącie, przysiadając na zranionej tylnej łapie. Wśród krat widzę biel świeżego opatrunku. — Ostra, nie? Jakbyś chciała poklepać piłę tarczową. Lassie z charakterkiem — mówi Jake, wielki, poczciwy facet z rzadką, siwą brodą. Poza Melisą to jedyny człowiek w schronisku, z którym mogę pogadać. Kiedy pierwszy raz tu przyszłam, pomyślałam, że wszyscy są tu jedną wielką rodziną i wszystkich łączy miłość do zwierząt, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby ich tu, no nie? Szybko się jednak przekonałam, że panuje tu hierarchia, a jakże. Skoro ktoś pracuje w schronisku od pięciu lat, to wybiera dla siebie najlepsze godziny w grafiku, ktoś inny ma wyłączność na najłatwiejszą robotę, a każdy może powiedzieć: „Zostaw moje nożyce" i „Hej, to mój fartuch". Co to wszystko ma niby wspólne- 15 go ze zwierzętami, pytałam sama siebie? Znów miałam problemy z przystosowaniem się, jak zwykle zresztą. Melisa twierdzi, że jestem czepialska. Jake zaś mówi: „Nie przejmuj się". Lubię Jake'a. — Zeszłej nocy jechałem furgonetką na patrol — mówi i opiera się o klatkę ze szczeniakami. Wsuwa dłonie między pręty, by pieski mogły ciągnąć i tarmosić go za palce. Patrzę na jego dłonie, są szczupłe i delikatne, ale palce silne i brązowe. —Byliśmy we wschodnich dzielnicach. To kiepska okolica, pełno pustych domów. Tam mieszkają ćpuny, wiesz? Jakieś dzieciaki powiedziały nam o niej. — Kiwa głową w kierunku collie. — Kryła się w szopie, biedaczysko, ledwie mogła chodzić z tą nogą. Wdało się zakażenie, aż trudno uwierzyć. Musiało ją boleć jak licho, ale gdzie tam! Byś ją widziała! To wojownik jakich mało. Diabelnie się namęczyliśmy, zanim wpakowaliśmy ją do furgonetki. Już myślałem, że mi głowę odgryzie! Wychylam się w stronę jej klatki, powoli i ostrożnie. Warkot rośnie i cichnie, gdy się znów cofam. — Środki uspokajające przestają powoli działać — mówi Jake. — Uważaj, Rachel. To naprawdę dzikie zwierzę. Collie kuli się w klatce, złota, biała i brudna. Patrzymy na siebie, jej oczy to najciemniejszy brąz, jaki kiedykolwiek widziałam. — Nie ma sprawy — odpowiadam mu i jej także. — Sama w sumie też jestem dzika. Znów siedzę na zajęciach ze sztuki pisania. Nałożyłam dziś moje ulubione adidasy Converse'a ze srebrnymi sznurowadłami. Wyciągam nogi daleko przed siebie, niemalże zagradzając przejście między ławkami. — A może byś tak wzięła te błazeńskie buty? — mówi Vonda Washington, zmuszona przestąpić nad nimi. Błazeńskie buty, jasne. Tylko dlatego, że nie są w tej chwili na topie. Kompletnie nie znam się na modzie. Po prostu nie wiem, o co w tym chodzi. Raz popularne było noszenie dwóch T- shirtów 16 jeden na drugim, zawsze czerwonego z czarnym lub niebieskiego z żółtym. Pasowały do siebie tylko ściśle określone kolory. Kto to wszystko wymyśla? Kto o tym niby decyduje? Teraz wszędzie widać motyw żółwia, w okularach słonecznych, spinkach do włosów, obrączkach, we wszystkim, jak leci. Założę się, że połowa z tych ludzi nie ma nawet pojęcia, co to żółw.

Pani Cruzelle oddaje właśnie wypracowania. Za „Pieskie życie" dostaję 94 punkty, a u dołu kartki widzę kilka słów, skreślonych jej zabawnym charakterem pisma. „Chciałabym porozmawiać z tobą po lekcji". — Proszę. — Podaje mi jakiś dokument, gdy podchodzę do niej w trakcie przerwy. Co to takiego? Jakiś formularz zgłoszeniowy? — Rzuć na to okiem. To konkurs na opowiadanie dla uczniów szkół wyższych, maksymalnie 3000 słów, pierwsza nagroda to „Susan Jardine" — wyjaśnia. — Autorka Osobistych mocy, czytałaś może? To właśnie lubię u pani Cruzelle. Traktuje cię, jakbyś potrafiła myśleć, jakbyś dla zabawy czytała literaturę dla dorosłych. — Słyszałam coś o tym — odpowiadam, choć nie jestem tego pewna. — Ludziom się podoba. — Och, Jardine to niezwykła pisarka. Oprócz tego, że jest ju-rorką w konkursie, w nagrodę przez dwa tygodnie będzie prowadzić dla zwycięzcy zajęcia z pisania na Uniwersytecie Stanowym. Jestem przekonana, że powinnaś wziąć udział, Rachel. Z tym — przy tych słowach wskazała na „Pieskie życie", wystające z mojej teczki. — Twoje opowiadanie trzeba oczywiście przedłużyć, tu i ówdzie należy dokonać kilku przeróbek, ale sądzę, że to naprawdę dobra rzecz. Znów zerkam na formularz i czytam: „Dwa tygodnie intensywnych zajęć". — Dobrze się zastanów — mówi pani Cruzelle, gdy ponownie rozlega się dzwonek. Spóźnię się na biologię, cholera. — I daj mi znać, co postanowiłaś. W drodze do domu wstępuję do biblioteki i pytam o Osobiste moce. 17 — Wypożyczone — mówi chłopak za biurkiem. Ma głowę ogoloną na łyso, a jego skóra lśni czekoladowo. W uchu ma niewielki, złoty kolczyk punktowy. Na identyfikatorze widzę jego imię — JuWan. — Mogę cię wpisać na listę oczekujących — proponuje. — Lubisz Susan Jardine? — Pewnie, jasne. Znaczy się, pewnie, że lubię. — Nagle nie wiem, gdzie podziać wzrok. JuWan uśmiecha się, a ja natychmiast odwracam się i ruszam w stronę wyjścia. — Mogę prosić kartę biblioteczną? — Zatrzymuje mnie jego głos. Stoję nieruchomo, jakby mnie zamurowało, niczym ostatnia idiotka. — Kartę biblioteczną — JuWan powtarza uprzejmie. Odnalezienie karty oczywiście zajmuje mi całą wieczność. W plecaku mam bałagan co się zowie — grzebię wśród zeszytów, kompaktów, starych wypracowań z historii, folderów schroniska i zmiażdżonych batoników „PowerBar", które dawno już powinnam była wyrzucić. Gdy wreszcie podaję mu kartę, jestem czerwona jak burak, wręcz czuję, jak płonie mi skóra. Nienawidzę tego uczucia. Zupełnie jakby nade mną migotał neon: „Hej, spójrzcie wszyscy! Patrzcie, jak mi głupio!" — Zadzwonimy, gdy książka wróci do biblioteki — mówi JuWan, wciąż uśmiechnięty. — Miłego dnia! Powietrze na zewnątrz smakuje wspaniale — jest chłodne i wilgotne, co szybko mnie studzi. Fajnie by było odezwać się do tego chłopaka. Nie od razu flirtować czy coś tam, ale po prostu powiedzieć coś mądrego, może nawet pogadać chwilę dłużej. Dlaczego kiedy już trafię na jakiegoś inteligentnego chłopaka, co nie zdarza mi się prawie nigdy, po prostu nie umiem z nim rozmawiać? Większość chłopaków w mojej szkole to grandzia-rze, świry lub zwykli średniacy, którzy wzięliby mnie za przybysza z Marsa, gdyby poznali choć część moich myśli. Nie mam więc sposobności, by trenować sztukę konwersacji z płcią przeciwną, a kiedy już spotkam kogoś interesującego, wychodzę na 18 idiotkę. A matka dziwi się potem, czemu nie chcę umawiać się na randki.

Matka jest już w domu, gdy wracam ze szkoły, jej van koloru lazurowego stoi na podjeździe. Na stole w jadalni leży stos papierów z Centrum Wspierania Twórczości. To jej miejsce pracy, matka zajmuje się zdobywaniem stypendiów dla artystów lub coś w tym stylu. Byłam u niej raz czy dwa i wszyscy jej koledzy wykrzykiwali na mój widok: „Och, czy to twoja córka, ta pisarka?" albo „Musicie mieć mnóstwo wspólnego!" Że co niby? Tylko dlatego, że pochodzimy z tego samego zakamarka puli genowej? Matka ma opinię wolnomyśliciela, bo nosi klekoczącą, ręcznie robioną biżuterię i zdarza jej się wrzasnąć „kurwa" w biurze... Nie sądzę, by była złym człowiekiem, ale niektóre jej zachowania doprowadzają mnie do szału. Choćby to, że zadaje milion pytań tam, gdzie starczyłoby jedno: Jak się masz? Jesteś pewna? A mogę ci w czymś pomóc? Albo to, że wciąż się czymś denerwuje, załamuje ręce i bez przerwy przeprasza wszystkich za wszystko. Dlaczego myśli, że wszystko jest jej winą? Jak choćby w tej chwili. — .. .późno zeszłej nocy. — Słyszę, jak rozmawia przez telefon. — Tak mi przykro, powinnam była zadzwonić. Ale wpadnę tam dzisiaj, na sto procent. Mogę jeszcze odebrać je dzisiaj? Och, wspaniale, dzięki! Uratowałeś mi życie... Wyciągam formularz zgłoszeniowy, a potem „Pieskie życie". Skoro opowiadanie należy przedłużyć, może napiszę coś o schronisku? Jutro mam dyżur, od dwunastej aż do zamknięcia. Ciekawe, co się dzieje z tącollie? To bardzo dziki pies, taki pies, jakiego zawsze chciałam mieć na własność. Lassie z charakterkiem, przypominam sobie słowa Jake'a i wybucham śmiechem. — Spójrzcie, kto ma dziś dobry humor — mówi matka. Znów ma ten nerwowy uśmiech, jakbym sama była dzikim zwierzęciem, gotowym ugryźć, gdy ktoś podejdzie o cal za blisko. — Pewnie miałaś dobry dzień w szkole. — W mojej szkole? Żartujesz chyba. 19 Przez chwilę mam wrażenie, że matka chce coś powiedzieć, potem zmienia zdanie, by powiedzieć coś całkowicie innego, aż wreszcie rezygnuje. Słyszę jej westchnienie. — Miałam właśnie zamówić coś na obiad. Może od Kam Lin-ga? Co o tym myślisz? — Jedzenie to jedzenie. Znów mam w ręku formularz zgłoszeniowy. Mogłabym pokazać go matce, ale nie robię tego. Zastanawiam się, jak wygląda Susan Jardine. Osobiste moce... Pisarstwo jest przecież swego rodzaju osobistą mocą, no nie? Cóż, Rachel — słyszę jej głos w swojej głowie. Wyobrażam ją sobie ciut na kształt pani Cmzelle, ale jest smukłej sza i lepiej od niej ubrana. Potrafisz znakomicie wniknąć w istotę rzeczy, mówi. Twoja praca jest dojrzała i wnikliwa; gdy tylko zaczęłam czytać, wiedziałam, że będzie najlepsza ze wszystkich. Och, dzięki, odpowiadam jej w myślach. Widzi pani, piszę, odkąd byłam małym dzieckiem i... — ... kurczak z orzeszkami? — Matka wrzasnęła mi niemalże do ucha. — Rachel, kurczak z orzeszkami czy co chcesz? — Nie wrzeszcz na mnie! Może być kurczak, co za różnica, Boże drogi... Matka kończy zamawiać, znów słyszę jej westchnięcie. — Teraz będziemy jeść? — pytam, wsuwając formularz zgłoszeniowy do zeszytu. — Jest dopiero wpół do szóstej. Co z brakującym elementem? — Z czym? — Wódz Brad, pamiętasz go jeszcze? Czyżby już raz na zawsze podarował sobie przychodzenie do domu? — Och, Rachel! — Nagle jej głos staje się ostry i drżący. Przypomina teraz głos tonącego, słyszany pod wodą. — Dlaczego wciąż musisz wygadywać takie rzeczy? — Że niby jakie? Czy to moja wina, że nigdy nie ma go w domu? — To niczyja wina, Rachel. Taką pracę ma twój ojciec. Musi być tam, gdzie jest potrzebny.

Słyszałam to wytłumaczenie już miliony razy i kompletnie w nie nie wierzę. Mój ojciec jest informatykiem, specem od komputerów, a nie chirurgiem neurologiem czy strażakiem. Mógłby pracować w domu, na tym komputerze, który dostał z pracy, a który kurzy się tylko na jego biurku, albo na swym laptopie... On jednak woli być gdzie indziej niż z nami, w domu. Chciałabym, by chociaż raz to przyznał. — Niech sobie będzie, gdzie chce — mówię, chwytam plecak i zeszyt, po czym mijam matkę i ruszam w kierunku mojego pokoju. 1 1W 20 1 2. — Jak się miewa ta collie? — pytam Melisę. Kierowniczka schroniska siedzi za biurkiem — starą nauczycielską katedrą z poszczerbionymi metalowymi szufladami. Na blacie piętrzą się sterty dokumentów: apele o zbiórkę pieniędzy, formularze w sprawie znęcania się nad zwierzętami i zamówienia na pokarm. Między nimi leży obroża z etykietką „Nie dotykać!!!", a w samym centrum bałaganu wyrasta nowiuteńki komputer, jedyna nowa rzecz w całym schronisku, darowizna od jakiegoś dystrybutora. Melisa grzebie właśnie wśród papierów. — Długopis... — mamrocze do siebie. — Gdzie jest ten długopis? Jaka collie? Ostatnie słowa adresowane są do mnie. Melisa patrzy na mnie niczym oficer w wojsku, a jej szeroko otwarte, niebieskie oczy zdają się krzyczeć: Czego! Znowu! Ode mnie! Chcesz? Jej króciutko przycięte blond włosy sterczą nażelowane niczym igły jeżo-zwierza. — Chodzi ci o tę sukę, którą znalazł Jake? — Tak, Grrl. — Tak ją nazwałam w opowiadaniu, które pisałam zeszłej nocy. Pasowało idealnie i podobało mi się bardzo, aż do tej chwili. — Ta bezpańska suka? Nadałaś jej imię? — Melisa przewraca oczyma. — Rachel, daj sobie z tym spokój, zanim naprawdę się w to zaangażujesz, dobrze? Przecież ten pies spędził całe życie na ulicach, a sama wiesz, jakie są bezpańskie psy, kiedy... — Wiem, wiem. Bezpańskich psów prawie nigdy nie udaje się oswoić, niemal zawsze czeka ich eutanazja. Widziałam już całe tuziny takich 22 psów, pokochałam połowę z nich i wypłakiwałam oczy, gdy umierały. Tak to już jest w schronisku. Ale ta collie jest inna. Jest w niej coś szczególnego, widzę to w jej oczach i nie mogę przestać 0 niej myśleć. I mam już nawet pewien plan co do niej, a przynajmniej plan planu. — Chcę spróbować — mówię do Melisy. — Spróbuję zaprzyjaźnić się z nią choć trochę. Nie będzie to w niczym kolidowało z moimi obowiązkami, będę robić to, co do mnie należy i... — Nie mam czasu... O, jest! Nie mam czasu, by się z tobą kłócić — odpowiada, wyłuskując wreszcie długopis. — Idź już! Idź pogadać z psami. A zatem idę. Zamiatam klatki, szoruję podłogi, sypię pokarm 1 dolewam wody, ale przez cały czas zerkam ku Grrl. Collie leży na podartym niebieskim kocu, zabranym z furgonetki. Jej zamglone oczy są lekko przymknięte — wywieszka na jej klatce informuje, że pies ma gorączkę, wywołaną infekcją tylnej łapy. Kiedy wyciągam rękę, by odłożyć wywieszkę na miejsce, suka zaczyna warczeć. Znów słyszę ten okropny zgrzytliwy odgłos. Nie zadzieraj ze mną, zdaje się mówić. Może i jestem wewnątrz klatki, ale wciąż potrafię ugryźć.

Zaczynam więc mówić do wszystkich psów, jak to zwykle mam w zwyczaju: „Cześć, chłopaki, jak leci? Co u was słychać?" Raz na jakiś czas odwracam się w stronę klatki collie i mówię: „Grrl", patrząc jej przy tym głęboko w oczy. Chcę, by wiedziała, że kieruję te słowa tylko do niej. „Grrl, Grrl" brzmi niemalże jak jej własne warczenie, ale jest ciepłe i melodyjne. Pomysł na imię pojawił się zeszłej nocy niczym nieoczekiwany podarunek, gdy siedziałam nad opowiadaniem. Właściwie to dostałam dwa prezenty naraz. Najpierw pomyślałam, że napiszę o tym psie, o Grrl, a potem przyszło mi do głowy, by zmienić tytuł „Pieskie życie" na „Włóczęga". Jedno słowo, tak właśnie pies pomyślałby o sobie. Z tą chwilą zdania po prostu popłynęły same. Miałam wrażenie, że piszę zbyt wolno, by nadążyć za myślami. Poczułam się, jakbym znała Grrl na wylot, jakbym doskonale wiedziała, co ona myśli, co odczuwa i czego się boi. Kiedy w końcu przerwałam pi- 23 sanie, opowiadanie wcią^ ^yło dalekie od ukończenia, wręcz ledwie zaczęte, lecz dłoń trzymajaca długopis była spocona i obolała, a oczy suche niczym pieprz. To było wspaniałe uczucie. Czułam się taka... Taka spełniona riie mam pojęcia, jak to wyjaśnić w inny sposób. Zupełnie jakby111 jadła na wielkiej uczcie lub nawet jakbym sama była uc^tą. Ńie> to też nie o to chodzi. Jak to się dzieje, że słowa czasami ideali^ przekazują to, co chcesz powiedzieć, a czasem całkiem zawodzą? Myślę, że spytam o t0 SuSan Jardine. Wąskie przejście podzie1™16- Samochody śmigająi rozbryzgują kałuże, wid^ę ich światła, białe, czerwone, oślepiające. Mknę gdzie tjądź, °by przed siebie, ale nikt mnie nie zauważa, nikt nie wjdzi moich brązowych oczu, mokrych łap i długiego jutra. Włóczęga, mówią Oni. Czy to o mnie? Bezpańska, bezdomna, dzika. Biegnę i biegnę, aż moje łapy zaczynają krwa-ty^ sk°ra P?ka, a pazury ścierają się na szorstkiej nawierzc^j, pługie chodniki są twarde, ranią jak kamienie, więc biegn? P° trawie. Węszę i myszkuję, trawa, chwasty i liści e mniej ranią. Znalazłam zgniecioną kanapkę w papierowej torebce, mięso i chleb, posmarowane czymś żółtym. D\^a kęsy i już nic nie ma. Wciąż jestem głodna. Głód to część mnie, to miejsce w moim wnętrzu, ró-y^je puste jak cały świat. Czy można je napełnić? Nie ma^ pOjęcia. Dom to nie miejsce. Bjhm tam raz, ale czy na pewno był to dom? To by^ cierrme, pachnące mydłem pudło, pełne miękkich i wilgotnych szmat. Byliśmy tam wszyscy, Oni i my, same male-^stwa. Przepychaliśmy się, chwytaliśmy ząbkami i wlaliśmy jeden na drugiego. Była tam jeszcze ta wielka, z r^jekie111- Dobrze pachniała, było przy niej ciepło i bezpiecznie. A potem wszystką znikło. Jedzenie i ciepło znikły, ta wielka, pudło i inn^ maluchy też. Zostałam sama, włó- 24 czyłam się zmarznięta z poranionymi łapkami i płakałam. Płakałam za tą wielką, bojużjej nie było. Liście, pamiętam mokre liście, ziębiące moje futro. I pamiętam coś, co ugryzło mnie w kark, z całej siły. Broniłam się, gryzłam równie mocno. Pamiętam strach, przerażenie i smak starego zepsutego mięsa w pysku. To coś znikło, ja też /nikłam. Wszystko znikło. Skąd zatem jestem? Po prostu znikąd. Nie mam domu, włóczę się w ciemnościach i zimnie, bez miejsca, w którym mogę się schować, wciąż naprzód, naprzód i naprzód. Wciąż szorstka, twarda powierzchnia i kwadratowe pudła budynków, czasem pustych, a czasem pełnych Onych. Tak więc biegnę przed siebie, bez przerwy szukam, ale nie znajduję, wciąż sama. Gdzie dzisiaj? Nie wiem, nie mam pojęcia. Pewnie na ulicy, mokrej i rojącej się od pcheł, gdzie wciąż trzeba nadstawiać uszu. Może będę spać przy tym wielkim, metalowym pudle, gdzie Oni wyrzucają jedzenie. Z tyłu, za pudłem, czasem jest bezpiecznie. Czasami. W tym pierwszym pudle czułam się bezpiecznie. Była tam ta wielka, ciepła, która mnie ogrzewała. Nie musiałam nadstawiać uszu, spałam, kiedy tylko miałam na to ochotę. Dzisiaj

już nie. Dziś śpię, gdy muszę, zawsze ze sterczącymi uszami, zawsze nasłuchując niebezpieczeństw. Samochody, kamienie, sznury, inne takie jak ja, ale wrogie, a w końcu Oni. Niektórzy tacy jak ja żyją z Onymi i chodzą z Onymi, przywiązani do nich. Oni mająjedzenie i chętnie im dają, wiem o tym, być może nawet dają, ile się chce. Ale jak można zostać z Onymi, skoro Oni potrafiąuderzyć, zranić, wlec za sobą, rzucić czymś w ciebie i wystraszyć, przerazić do granic? Oni tak robią, wiem o tym. Nie. Nie będę jeść One-mu z ręki, nie będę przywiązana do Onego, nie będę blisko kogoś, kto może zadać mi ból, nim się spostrzegę. Siedzę zatem w wilgotnej ciemności i patrzę. Słyszę 25 r małego kota, który przemyka cichutko, czając się przy ziemi. Nie poluję na koty. Są tacy jak ja, którzy to robią, ale ja nie. Słyszę inne odgłosy, głośne, hałas metalu. Jeden z Onych podchodzi do metalowego pudła i wrzuca do środka białe worki. Pełno w nich potłuczonych i pogniecionych śmieci, plastiku i innych rzeczy-których-nie-da-się-zjeść, ale jest tam też jedzenie. Jestem pewna. Kiedy Ony sobie pójdzie, przeszukam jego rzeczy i najem się. Ale póki co czekam, z mokrą sierścią i sterczącymi uszami. Słyszę coś jeszcze... Szczur? Tak, mały szczur biegnie ku metalowemu pudłu, więc warczę, by sobie poszedł. Nie ma czym się dzielić, nie ma twoje-moje. Nigdy nie ma dość jedzenia, zawsze będzie warczenie i gryzienie, nawet między tymi małymi, kotami, szczurami, nawet wśród takich jak ja. Tylko Oni zawsze będą mieli dość. 3. Jest poranek i właśnie skończyła się burza. Jak zwykle wiosną, padał śnieg z deszczem i moje buty są całkiem przemoczone. Powinnam była pozwolić matce się podwieźć, ale wkurzył mnie sposób, w jaki to zaproponowała. — Może lepiej cię podrzucić? — spytała, jakby od pieszego spaceru mógł mi wygasnąć termin ważności. Odmówiłam, a teraz trzęsę się z zimna, a włosy klejami się do czoła. Być może istnieje wada charakteru, która nazywa się „zbytnia niezależność". Na korytarzach wiszą plakaty „Day-Glo — zabawa w stylu retro, nie przegap!", a w porannych komunikatach radiowęzła jakaś dziewczyna poganiała wszystkich, by „nie ociągali się i jak najszybciej kupili bilety". Słyszę szepty Chelsea i Courtney, które siedzą w sąsiednim rzędzie. Naradzają się właśnie, kto zaprosi kogo, w co się ubiorą i tak dalej, bla bla bla. Pani Cruzelle musi podnieść głos, by w klasie zapadła cisza, a kiedy już zaczyna mówić o nowym rozdziale, który zaczynamy („Kobiety u Szekspira", niedobrze mi się robi, jak sobie pomyślę o Julii, choć z drugiej strony Portia i Lady Makbet są super), drzwi otwierają się i wchodzi on. Jest wysoki, wyższy ode mnie. Na głowie ma szopę blond włosów, nosi rozciągniętą czarną bluzę, ale sunie niczym duch, jakby nie dbał o to, czy jest w sali czy może gdzie indziej. Jego duży, ozdobiony wieloma guzikami plecak, który zwisa mu z ramion niczym skorupa żółwia, wygląda bardziej realnie niż on sam. Chłopak mamroce coś w kierunku pani Cruzelle, wręcza jej usprawiedliwienie za spóźnienie, a potem dryfuje w kierunku ławki po przeciwnej stronie klasy, przy oknie. Siada na krześle i patrzy na parking. Kolejny Zaginiony w Akcji. 27 ''RffilP"1 I Sama wymyśliłam tę nazwę. Wszyscy tutaj należymy do jakiejś kategorii, czy tego chcemy, czy nie, tak więc obmyśliłam kilka własnych. Najpierw mamy TV Laski, jak Chelsea, Courtney czy Vonda Washington, które są klonami dziewczyn z młodzieżowych sitcomów. Mają perfekcyjny wygląd, perfekcyjne fryzury i ciuchy, a nawet perfekcyjne problemy, jak choćby „Wokół którego chłopaka powinnam skakać w tym tygodniu?" Ich chłopacy to oczywiście TV Twardziele, męskie odpowiedniki TV Lasek, z tym że ich problemy to raczej „Czy powinienem zostać kapitanem drużyny koszykarskiej czy futbolowej? A może obu?"

Następnie mamy kategorię wybitną, którą zwę Ludźmi z Planety Mensa. Jej przedstawiciele zdobywają wszelkie możliwe laury, a marzeniem każdego z nich jest zostać szkolnym prymusem i studiować na Harvardzie. Nie przeszkadzają mi zbytnio, choć na swój sposób, stanowią zamkniętą klikę, podobnie jak TV Laski i TV Twardziele, a rywalizują chyba jeszcze chętniej od nich. Ludzie z Planety Mensa jednak przynajmniej nie chcą, bym im podpowiadała na testach. Największa grupa to plemię Walla-Walla, zwykli średniacy. Nazywam ich tak, odkąd kiedyś przeczytałam, że statyści filmowi, którzy tworzą tłum podczas scen w restauracji lub na imprezie, zamiast prowadzić normalne rozmowy, mają powtarzać: „Walla-wal-la". Dzięki temu słyszymy jedynie gwar rozmów, bez żadnych słów. Na korytarzach mojej szkoły widać i słychać właśnie coś takiego: jedynie „walla-walla", nic, co by człowieka wyróżniało. Każdy wygląda, ubiera się i myśli tak jak cała reszta. Ludzie z plemienia Walla-Walla sąjednak niegroźni, chyba że stratują cię, biegnąc. Dalej są Twórcy, którzy każdą przerwę obiadową spędzają w pracowni artystycznej, oraz Interbzdety, szaleńcy laptopowi, na stałe przykuci do komputerowni. Są jeszcze ci przegrani, młodociani alkoholicy i dobrze zapowiadający się menele. Nazywam ich Strefą Zagrożenia. Na samym końcu mamy wreszcie Zaginionych w Akcji, tych, co stanowią skrajny margines szkolnej społeczności. To ludzie, którzy nigdy nie umieją odpyskować, a snują się po korytarzach 28 niczym niesione przez wodę szczątki statków. Ci naprawdę działają mi na nerwy, choć nie do końca znam tego powód. Być może chodzi o to, że są tak całkowicie bierni. Hej, mam ochotę krzyknąć czasem do jednego z drugim. Wstań w końcu, poderwij się na tylne łapy i odgryź się choć raz! Powalcz o coś, niech cię usłyszą, OK? To właśnie dlatego mam ochotę ignorować tego nowego nowego, Zaginionego w Akcji, który siedzi przy oknie i sam ignoruje wszystko wokół siebie — świat, klasę i panią Cmzelle. Co do naszej nauczycielki, to nie mogę się doczekać końca lekcji, by móc z nią porozmawiać o opowiadaniu, które piszę. Nie jest mi jednak dane ignorować go zbyt długo. Po dzwonku podrywam się i ruszam w stronę biurka pani Cruzelle, ale Zaginionemu w Akcji udaje się dotrzeć tam przede mną. Stoi i układa w dłoniach jakieś pomięte kartki papieru, które wyciągnął właśnie z plecaka. — Pokaż, co tam masz, Griffin — mówi pani Cruzelle. Mogę więc albo czekać na swoją kolejkę, co oznacza następne spóźnienie na biologię, albo ruszać na lekcję. Decyduję się na to drugie, na odchodnym obrzucając Zaginionego nienawistnym spojrzeniem za wepchnięcie się przede mnie. Następny dzień jest jednak jeszcze gorszy. Wpadam do szkoły wcześnie, zatrzaskuję swoją szafkę i łapię panią Cruzelle jeszcze przed lekcją. Wyciągam moje wypracowanie, a wtedy słyszę: — Chciałabym, byś pracowała w parze z Griffmem. Ma na myśli wzajemne redagowanie tekstów. Courtney, Chelsea i Jon pracują w trójkę, przez co jestem nieparzysta. Wcale mnie to nie dziwi ani też nie przeszkadza, gdyż pani Cruzelle jak dotąd sama redagowała moje prace. — To pisarz pierwszej wody — dodaje. — Ale musi nadgonić nieco materiału, by zrównać się z poziomem klasy. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko wspólnej pracy z Griffmem, Rachel? I owszem, mam, nawet jeśli jej tego nie mówię. Ograniczam się do zdawkowego wzruszenia ramionami. — Myślałaś może o tym konkursie na opowiadanie? — pyta jeszcze nauczycielka. W końcu mogę jej pokazać, co mam. 29

— To dopiero brudnopis. — Och, cudownie! — mówi, a gdy patrzy na zapisane kartki, uśmiecha się, jakby były jakimś cennym skarbem. Dobrze wiem, że jej radość jest szczera. Pani Cruzelle często powiada, że dobry materiał zawsze czyni ją szczęśliwą, obojętnie, czy napisał go Szekspir, ja czy ktokolwiek inny. Dodaje też, że to przede wszystkim dlatego została nauczycielką. Zastanawiam się czasem, dlaczego zatem nie została pisarką? Tak więc nie mam zamiaru kaprysić w sprawie tego Zaginionego w Akcji, Griffma, znaczy się. Gdy nadchodzi czas na redagowanie tekstów, idę do jego ławki. Wciąż siedzi zwrócony w kierunku okna. — Słuchaj — odzywam się i sięgam po jego pracę, zapisane prawie w całości, niechlujnie wyglądające trzy kartki. — Zasady są takie. Ja czytam twoje wypociny, a ty moje, a potem się nawzajem krytykujemy, OK? Gdy Griffin bierze „Włóczęgę", jego oczy są nadal półprzy-mknięte. Mieliśmy co prawda napisać wypracowanie o sobie, ale nie miałam czasu na cokolwiek innego, a poza tym „Włóczęga" jest wystarczająco o mnie. Siadam ze skrzyżowanymi stopami, sięgam po długopis i biorę się do czytania. Jestem gotowa poprawiać, sugerować zmiany, cokolwiek, ale... — Z tym się nie da nic zrobić — mówię po dwóch minutach i pokazuję mu strony bez śladu moich poprawek. Muszę to powtórzyć, by wreszcie na mnie spojrzał. — Nic z tego nie rozumiem! Griffin nie odpowiada, obdarza mnie tylko swym pustym spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek. — Pani Cruzelle twierdzi, że jesteś dobry — dodaję, zwracając mu pracę. — Ale to tutaj... Tak gryzmolisz, że się doczytać nie mogę, a takie zdania jak „Osobiście nie mam osobistego zdania", co to niby ma być? Daj mi coś, z czym będę mogła pracować, OK? Griffin wciąż nic nie mówi i po prostu wraca do redagowania 30 „Włóczęgi". Jego pióro skrzypi aż do dzwonka, a wtedy oddaje mi moje kartki i wychodzi, nie mówiąc ani słowa. Aż do lunchu zapominam o tym zdarzeniu. Deszcz ze śniegiem już nie pada, tak więc idę w kierunku schodów. Świeci słońce, a po niebie suną kłęby chmur. Bezlistne drzewa wokół parkingu przypominają kontury, nakreślone węglem na jasnoszarym, akwarelowym niebie. Po zjedzeniu bułki z dżemem pomarańczowym i wypiciu kolejnego cappuccino (chyba się już uzależniłam!) wyciągam „Włóczęgę", gotowa wymazać wszystkie komentarze Griffma. Przeglądam je szybko: „potrz. szerszy opis", nakreślony niezgrabną kursywą, „o jakiego psa chodzi?" na marginesie i „jak to się kończy?" u dołu pracy. — Hej — odzywa się ktoś nagle. To on, Griffin Zaginiony w Akcji, stoi nade mną i mruży oczy. Blask słońca zamienia jego sylwetkę w ciemną, rozmazaną plamę. — Sprawdź to — mówi i podaje mi kilka kartek, nowych, zapewne dopiero co wydrukowanych, po czym rusza w górę schodów, z powrotem do szkoły. Idzie, powłócząc nogami niczym więzień powracający do celi. Przypominam sobie o jego pracy dopiero późnym wieczorem. Zjadłam już obiad (matka wpadła do domu z kurczakiem na wynos, przepraszając za korek na Bretnor, podczas gdy Brad oglądał telewizję), odrobiłam lekcje (praca na biologię, trzystronicowy wydruk na psychologię, blabla bla, i wejściówka z historii... Zabrałam podręcznik z mojej szafki? Nie, niestety), umyłam zęby i położyłam się do łóżka. Ile czasu może zabrać przebrnięcie przez kolejne wielkie nic? Wyciągam zatem jego pracę z plecaka, rozprostowuję na kolanie i zaczynam czytać... ...i po minucie zapominam, że czytam. Po prostu pozwalam się porwać głosowi, który mówi do mnie z jego stron. To mrocz-

\ ny, lecz pewny głos, który w moim umyśle deklamuje czystą po- . ezję kosmiczną o robaczych dziurach, czarnej materii i bramach ; między wymiarami. Niektóre zdania mnie urzekły. Jak on to ujął, że świadomość to przestrzeń? „Każdy umysł jest kosmosem". • Jego styl również jest wspaniały, a odczytywane przeze mnie zda- 31 r nia brzmią jak język mówiony albo haiku. Griffin pisze krótko i oszczędnie, ale w jego zdaniach jest wiele piękna, podobnie jak w błyskawicy, równie krótkiej, lecz pięknej, jak w bieli zaoblenia czaszki, czy w wyobrażeniu neutronów, drobniuteńkich cząsteczek, które przemieszczają się przez wszystko, a nikt nie ma pojęcia, skąd pochodzą. I wszystko to wyszło spod pióra Griffina Zaginionego w Akcji. Niewiarygodne. Nic dziwnego, że pani Cru- zelle twierdzi, iż świetnie pisze. Jest tak dobry jak ja. W tym momencie łatwo mnie wziąć za snoba, ale to nieprawda. Kiedy już osiągnie się w czymś wysoki poziom, sama wiedza 0 tym, ile czasu i wysiłku jest do tego potrzebne, pozwala lepiej ocenić czyjeś umiejętności i docenić, jeśli ktoś jest naprawdę dobry. A to, co czytam, jest świetne. Tak więc moje komentarze i uwagi są w większości komplementami, z wyjątkiem podkreśleń błędów. Griffin nie ma chyba pojęcia o ortografii. Następnego dnia w szkole podchodzę do niego od razu. — Hej! — mówię. — To tutaj — potrząsam kartkami z jego pracą, aż szeleszczą niczym suche liście — jest niesamowite. 1 dziwaczne. — Niesamowicie dziwaczne — mówi i dalej patrzy przez okno. Z bliska widzę, że w jego szarych oczach pojawiła się ostrożność. — To cały ja. — Nie, mówię na serio. Jak nauczyłeś się tak pisać? Jak udało ci się... — Proszę o spokój! Proszę... — Pani Cruzelle próbuje zapanować nad gwarem w klasie, tak więc wracam do swojej ławki. Wciąż mam pracę Griffina ze sobą. — Plosę o spokój! Plosę! — przedrzeźnia ją Jon Truman, a Chelsea chichocze niczym idiotka. — Siadać na ksesłach! Oboje widzą że patrzę, wręcz gapię się na nich. — Ty tez nie lozmawiaj! — odzywa się Chelsea i oboje znów wybuchają śmiechem. Jak oni mogą to robić przy pani Cruzelle, skoro ona ich słyszy? Jak mogą kpić z innych ludzi do tego stopnia? Jak mogą być takimi egoistami? Pani Cruzelle nie reaguje, nawet jeśli ich słyszy. Rozpoczyna lekcję od wyznaczenia uczniów, którzy mają odczytać po jednej stronie swego wypracowania. — Włóżcie w czytanie trochę więcej serca — mówi, lecz brzmi to niczym prośba. Wygląda dziś na zmęczoną. — Przecież to ma być o was, pamiętacie? Tak więc myślę o Grrl, gdy czytam swoją pierwszą stronę. Przywołuję w pamięci jej obraz, twardej, pięknej Grrl, która ranna kryła się w szopie przy jakieś żulerni i stawiła zaciekły opór ludziom, którzy przyszli z pomocą. — Wspaniałe — stwierdza pani Cruzelle, gdy kończę, co wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Kilka dzieciaków zgodnie kiwa głową, ale nagle słyszę głos Courtney: — Rachel, czyli wygląda na to, że jesteś psem, tak? Wszyscy wybuchają śmiechem. Nie, nie wszyscy — nie śmieje się pani Cruzelle oraz Griffin, który gdy przychodzi jego kolej, czyta swoją pracę najbardziej monotonnym i nudnym tonem na świecie, jakby odczytywał wyniki giełdowe lub pozycje w książce telefonicznej. Kompletnie zrujnował w ten sposób efekt. Chętnie dałabym mu za to w zęby. — A w tym znowu o co chodzi? — pyta Jon Truman, gdy Griffin kończy czytać i osuwa się z powrotem na krzesło. Ma ma-rudny ton głosu, jakby właśnie kupił nowąkoszułę, która na

niego nie pasuje. — Najpierw ktoś nam wciska, że jest psem, a potem ten tu wciela się w kosmitę czy coś tam. Mieliśmy niby napisać coś o sobie... — Zatem ty powinieneś oddać pustą kartkę papieru! — odzywam się ochrypłym głosem, który przypomina warczenie Grrl. Ktoś za mną wybucha krótkim śmiechem, ale moje słowa nie są żartem. Jestem zbyt wściekła, by żartować, wściekła niczym dziki pies. — To, że czegoś nie kapujesz, Truman — mówię coraz głośniej — nie daje ci prawa, by to gnoić! To, że jesteś zbyt głu... — Dość tego, Rachel — odzywa się pani Cruzelle. Jej twarz jest spokojna, ale głos stwardniał. — Omawiamy tu prace, a nie siebie nawzajem. Jon, proszę zostać po lekcji. 33 — Ja? Przecież to ona... — Pogadamy po lekcji — ucina nauczycielka. Teraz również jej twarz przybiera zacięty wyraz i wpatruje się w niego, póki Tru-manowi nie przechodzi ochota do protestowania. Gdy znów się odwraca, Jon daje mi szturchańca, ale mam to gdzieś. Pieprzę cię, Jonie Truman, TV Pajacu, nigdy nie nauczysz się pisać jak Grif-fin, nawet jakby dali ci na to milion lat. Podczas przerwy obiadowej pojawia się mgła i znów zaczyna padać, tak więc idę do Centrum Mediów i zaszywam się w jednym ze stanowisk. Próbuję pisać w moim zeszycie, ale wciąż jestem zbyt wściekła. Siedzę więc po prostu i bazgrolę nieświadomie niewielkie, paskudne rysuneczki. — Hej — słyszę za sobą. To Griffin. — Już byłem pewien, że pójdziesz do stołówki, by sprawić lanie temu głąbowi. Chcesz? — Wyciąga w moim kierunku torebkę z chipsami. Nagle czuję głód, tak więc siadamy sobie we dwójkę i zajadamy. Nie wolno jeść w Centrum Mediów, ale nikt nie zwraca nam uwagi. Torebka opróżnia się z wolna, a my wciąż milczymy, patrząc na deszcz. — Ta szkoła — odzywa się nagle Griffm, jakby mówił do siebie — niczym się nie różni od mojej poprzedniej. Kiedy opuściłem Burgess, myślałem, że... — Chodziłeś do Burgess? Nieźle! Maj ą wysoki poziom, to... — Wysoki poziom, jasne... Chcesz trochę żelkowych misiów? Po oknach spływają krople deszczu, łączące się w strumyki i w rzeki. — To samo bagno, co wszędzie — ciągnie Griffm. — Nauczyciele mówią ci, jak masz myśleć i co masz mówić, ale jeśli tak zrobisz, to już po tobie. Przegrałaś. — Pani Cruzelle jest w porządku — mówię. — Cała reszta jest raczej do bani. — Taaa. Jest tak samo jak w Burgess, jak choćby z moją trąbką. — Jego palce zamigotały w powietrzu, jakby grał na instrumencie. — Chciałem ćwiczyć granie, ale gość od muzyki chce, bym za to wstąpił do szkolnej orkiestry. Powiedziałem mu, że nie ma mowy, bym nosił jakiś durny mundurek i latał z bandą 34 sobie podobnych wokół boiska tylko dlatego, że chcę grać! No i w ten sposób pożegnałem się z trąbką. — Czym się zatem zajmujesz? — Niczym — odpowiada i uśmiecha się, ale nie jest to szczęśliwy uśmiech. — Po prostu odsiaduję swoje. Żelki przywierająmi do zębów, są zbyt słodkie. Czuję się, jakby moje usta były pełne kleju. Kiedyś marzyłam o pójściu do Burgess. Myślałam, że ucieknę w ten sposób z więzienia. — To o tym psie było całkiem niezłe — mówi Griffin. — To był... znaczy się, to jest twój pies? Grrl w swej klatce. Zeszłej nocy przyśniło mi się, że zabrałam ją do domu, ale to był tylko sen. Czy naprawdę mogłabym to zrobić? Gdybym spędzała z nią mnóstwo czasu, gdyby w

końcu przyzwyczaiła się do mnie i zaczęła mi ufać... Nie, wciąż nie mogłabym zabrać jej do domu. Matce najprawdopodobniej pękłaby głowa. A może mogłabym trzymać Grrl w ogrodzie z tyłu domu? Najpierw jednak pies musi zacząć mi ufać, musi przestać się bać... Nagle przypominam sobie, że Griffm wciąż na mnie patrzy. Jego głowa jest lekko przechylona. — Nie — odpowiadam, choć rozgryzione żelki wciąż kleją mi zęby. Czy powinnam opowiedzieć mu o Grrl? — Cóż, właściwie to i tak, i nie... Nagle odzywa się dzwonek i sięgam po swój zeszyt. — Na razie — mówi Griffin i odchodzi, by za drzwiami wmieszać się w tłum biegnących Walia-Walia. Przez chwilę widzę jego blond czuprynę i czarną bluzę, aż znika w korytarzu. Jeden z Onych siedzi w samochodzie i patrzy na mnie. Samochody są złe. Są zbyt duże, śmierdzą i poruszają się zbyt szybko. Mogą cię przejechać, nawet tego nie zauważając, i nawet najmocniejsze szczęki cię nie uratują. Samochód nagle rusza. Jedzie w moim kierunku i rzucam się do ucieczki. Łapy z pazurami uderzają o ziemię, twardą ziemię, o śmieci, zeschłe liście i ten potłuczony 35 blask podobny do lodu, ale nigdy nie topniejący, który rani łapy. Biegnę jak szalona, póki nie nabiorę pewności, że samochód jest daleko. Stoję w alei i ciężko dyszę. Żebra unoszą się i opadają, czuję gorąco, jestem spocona. Muszę się napić. Ruszam na poszukiwania wody. Biegam i węszę, gardło mam wyschnięte na wiór, już wolę być głodna niż spragniona. Prawie wolę. Raz, gdy byłam spragniona do granic, napiłam się zielonej wody. Była jasnozielona i słodka, ale starczyły dwa chlapnięcia, bym poczuła się potwornie. Byłam chora, czułam się, jakby czyjeś potężne szczęki zaciskały się na moim brzuchu, tak chora, że nieomal zamknęłam oczy na zawsze. Jestem teraz uważniejsza. Szukam, węszę, suchy język ledwie porusza się w wyschniętym pysku, aż w końcu docieram do miejsca zjedzeniem. Tam znajduję wodę, za jednym z tych metalowych pudeł jest brązowa kałuża. Wypijam wszystko, a potem za pudłem znajduję, och! Znajduję całego kurczaka! Jest wspaniały, pożeram go szybko, szybciuteńko, by nikt mi go nie zabrał, zjadam go całego wraz z tą papierową skórą. Głód to miejsce, z którego należy się wydostać, tak wielkie, że czasem myślę, że nigdy mi się to nie uda. Tylko STRACH jest większy od głodu. STRACH jest większy od wszystkiego, jest ciemny niczym noc, która nigdy się nie kończy, a w tej ciemności czyhają na mnie straszne rzeczy: Oni, samochód, zielona woda, cokolwiek. Tylko gdy biegnę, STRACH trzyma się z dala. Mała pchła wskoczyła mi na grzbiet, drapię się mocno, a potem obwąchuję okolicę, by sprawdzić, czy nie ma tu więcej jedzenia. Nie, nic już nie ma, zatem uciekam. Zaciskam szczęki, gdy jakiś Ony wychodzi z miejsca z jedzeniem. „Hej, włóczęga!", woła, ale jest za daleko, dużo za daleko, by mnie pochwycić. Warczę na odchodnym, ale nie biegnę szybko. Czuję się nieźle. Mój brzuch jest pełen, a słońce grzeje moje futro. Nie najgorszy dzień dla włóczęgi. 4. Jest sobotni poranek, dopiero siódma rano, ale ja już jestem na nogach. Chcę dzisiaj wcześnie pójść do schroniska. Mam ogromną ochotę na porządną mocną kawę, ale młynek pracuje zbyt głośno, tak więc robię sobie kubek rozpuszczalnej, fuj. Światło w kuchni jest bladożółte, to spokojny kolor, który idealnie zgrywa się z domową ciszą wokół mnie. W dzień powszedni poranki w tym domu zamieniają się w koszmar. Zazwyczaj toczę z matką boje o łazienkę (nałożenie makijażu zabiera jej całą wieczność), lecz dziś panuje tu niebiański spokój. Niebo jest zachmurzone, widzę mnóstwo drobnych chmur, które ciągną w szeregach. Ludzie mówią na to czasem „niebo z barankami". Termometr na oknie pokazuje około dziewięciu stopni, pewnie zmarznę na rowerze. Już nie mogę się odczekać przyszłego roku, kiedy to

wreszcie zacznę kurs prawa jazdy, dostanę samochód i w końcu stanę się mobilna... Na razie robię sobie grzankę i chowam batonik „PowerBar" na później. Jem na stojąco, wpatrując się w ogród. Winorośl sczerniała, a liście są wciąż zeschnięte po zimie. Trzeba znowu napełnić wszystkie trzy karmniki. Matka kupuje te wielkie, piętnastokilogramowe worki ziarna, ale podczas zimowych dni ptaki szybko dają sobie z nimi radę. Nagle słyszę jej kroki na schodach. Matka jest już ubrana — ma na sobie powiewającą spódnicę i jeden z tych włochatych swetrów, dzięki którym wygląda jak pastelowy niedźwiadek. Nakłada właśnie kolczyki, gdy dostrzega mnie i przystaje. — O, dzień dobry. Szybko wstałaś. — Idę dziś do schroniska — odpowiadam i wpycham sobie resztę grzanki do ust. Matka napełnia czerwony imbryczek (nie 37 przepada za kawąjak ja) i kroi pomarańczę na plasterki. W kuchni roznosi się zapach owocu, a mnie naraz ogarnia wspomnienie z dzieciństwa. Matka zawsze kroiła dla mnie jabłka i pomarańcze, po czym układała je na niebieskim, dziecięcym talerzyku tak, by przypominały malutkie kwiatki. Co się stało z tym talerzykiem? Stoimy teraz naprzeciwko siebie, ale matka patrzy w innym kierunku, zatem mogę się jej przyjrzeć. Patrzę na nią, jak nigdy dotąd, i nagle dostrzegam na jej twarzy bruzdy zmęczenia i siwiejące włosy. Matka nie farbuje włosów i cieszę się z tego. Jej siwizna jest łagodna i srebrzysta, przypomina szron na szybie, która została zalana blaskiem słońca. Siwe włosy zdobią ją znacznie bardziej niż, dajmy na to, te uwielbiane przez nią idiotyczne kolczyki, które zwisają niczym żyrandole. Zastanawiam się, jak ja będę wyglądać w jej wieku, czyli gdzieś za prawie milion lat. Czy moje włosy również będą siwe? Czy będę miała te same bruzdy na czole, tę samą zmarszczkę na czole, którą pozostawiły liczne przegrane? Gdzieś czytałam, że dojrzewając, człowiek otrzymuje taką twarz, na jaką sobie zasłużył. Czy ona zasłużyła na to, by wyglądać tak smutno? Nagle matka patrzy na mnie, więc odwracam spojrzenie. — Podwieźć cię? — pyta i sięga po filiżankę z bladoniebie-skiej porcelany. Jej oczy są tego samego koloru. — Wyjeżdżam za parę minut. — Pojadę rowerem. — W porządku — wzdycha. Woda zaczyna się gotować. — Miłego dnia. — Tobie też — odpowiadam, co najwidoczniej lekko ją przestraszyło. Szybko jednak na jej twarzy pojawia się uśmiech, który rzadko na niej widzę. — Dzięki — mówi. — Postaram się. Gdy wyciągam rower z garażu, jestem zmuszona manewrować obok nowej zabawki Brada, błyszczącego zielonego jeepa metallic z potężnymi kołami. Wygląda jak jeden z tych idiotycznych monster-trucków, który skurczył się do normalnych rozmiarów. Kosztował rodziców fortunę i często słyszałam, jak się o to 38 wykłócali. „Czy naprawdę musimy wydawać tyle na samochód?" — pytała mama niespokojnie. „Ciężko pracuję, Hlisha, i chcę mieć z tego coś dla siebie" — odpowiadał ojciec. Zawsze przedstawia sprawy tak, by nie było najmniejszej wątpliwości, że to on ma rację, a jeślibyś się z nim nie zgodził, znaczy, że jesteś głupi, szalony lub nie umiesz myśleć racjonalnie. Wiem, że matkę męczy to i martwi, przez co zawsze próbuje się przed nim usprawiedliwiać, aleja akurat mam to wszystko gdzieś. Ani razu w życiu nie zgodziłam się z Bradem, tak więc jego opinia obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Zjeżdżam z podjazdu i już jestem na ulicy. Plecak podskakuje mi lekko na ramionach, wiozę w nim psie przysmaki „Wagalong", prezent dla Grrl. Jedzenie to zwierzęca pasja. Jeśli będę ją karmić i mówić do niej, za każdym razem zbliżając się odrobinę bardziej, być może kiedyś nastąpi jakaś pozytywna reakcja z jej strony, no nie? Musi nastąpić.

Budynek schroniska pachnie psami, kotami i środkami czyszczącymi. Wciąż panuje tu względna cisza, przerywana okazjonalnym szczeknięciem lub cichutkim miauczeniem zdezorientowanych kociąt. Przyniosła je do nas niedawno jakaś kobieta z dziećmi. „Doprawdy nie mogę pojąć, jak Bootsy zaszła w ciążę!" — mówiła z gniewem, ignorując płaczące dzieciaki. Och, prawdopodobnie najzwyczajniej w świecie, proszę pani. Miała ruję, a pani wywaliła ją na zewnątrz, bo nie mogła już pani znieść, jak miota się po domu i miauczy. No i bum, mamy sześć kociaków, których nikt nie chce. Sterylizować, sterylizować, choćby powtarzało się to miliony razy, ludzie nadal nie słuchają. Tacy jak ta kobieta powinni tu przychodzić i przyglądać się eutanazji, może by wtedy trafiło do zakutych łbów, że zwierzętami trzeba umieć się zająć. Czy ktokolwiek z nich widział kiedyś martwego kociaka? A sześć martwych kociąt? Jeśli na ten widok nie pęknie ci serce, znaczy, że go nie masz. Nie dziwię się, że ludzie z personelu schroniska dostają czasem na głowę. Każdy może zwariować, gdy przychodzi mu żyć wśród zwierząt, które kocha, a które musi zabijać. To potworne uczucie, nawet jeśli eutanazja jest jedyną alternatywą 39 wobec krótkiego, okrutnego życia na ulicach. A wszystko to dzieje się przez ignorancję i ludzką niewiedzę. Trzeba uczyć, edukować, trzeba wbijać do głów deskami! Melisa wciąż powtarza, że wiedza ratuje życie. Teraz w schronisku nie ma nikogo oprócz niej. Słyszę, jak ciska się po biurze i wydziera na komputer. — Co się dzieje z tym pudłem! Zrzucam zatem plecak i ruszam jej na pomoc. Jak zwykle próbowała wykonać zbyt wiele operacji naraz i komputer się zawiesił, pomagam więc zrestartować system. To cała Melisa, zawsze zajmuje się zbyt wieloma rzeczami naraz, głównie przez to, że musi być zarówno szefem, dobrą mamuśką i gliniarzem, że musi jednocześnie być w kontakcie z Urzędem Ochrony Zwierząt, nadzorować adopcje, dysponować pieniędzmi, testować nowych ochotników, dbać o tych z dłuższym stażem, a ponadto zamawiać żywność i pisać wnioski o kolejne dotacje. Zajmowała się właśnie tym ostatnim, gdy komputer wysiadł. Na monitorze pojawia się obrazek psa machającego ogonem. Poniżej widnieje podpis: „Siad i proś!" — Wedle grafiku rozpoczynasz po dwunastej — mówi Melisa z ponurą miną i sięga po nadtłuczoną filiżankę z kawą. Napis na filiżance głosi: „Schronisko dla psów Brookdale". — Przyszłaś doglądać swoją podopieczną? Nic nie mówię. „Siad, aport, leżeć! Zrobimy wszystko, byś złożył datek!" — czytam nagłówek listu na ekranie. — Wiesz, że to nie zadziała, Rachel. Pomyśl realnie, dla swego własnego dobra. I dla dobra psa. Ona czuje się tu fatalnie, nie widzisz tego? — Twój plik jest odzyskany — mówię. Mój głos jest bezbarwny, staram się, by nie było w nim słychać, co naprawdę czuję. Nie jestem głupia, wiem, że Grrl ma problemy, wielkie problemy, ale przecież zdarza się, że uliczny pies zostaje adoptowany. Widziałam to kiedyś na własne oczy, chociaż chodziło wtedy nie o psy, ale o koty, które uratowaliśmy od „zbieracza". Wiesz, kto to jest „zbieracz"? Cóż, „zbieractwo" to osobliwy przypadek choro- by psychicznej. Tacy ludzie przyjmują pod swój dach dziesiątki psów i kotów, ale nie chcą lub nie potrafią o nie zadbać, przez co zwierzęta żyją w potwornych warunkach. Tak właśnie było z ty mi kotami. Sąsiedzi zadzwonili po policję, ponieważ z mieszkania obok strasznie śmierdziało i myśleli, że ktoś tam umarł. Smród jednakże pochodził od trzydziestu kotów, które włóczyły się po pokojach. W mieszkaniu nie było żadnych kuwet na odchody, wszędzie leżało zgniłe jedzenie, a w środku tego wszystkiego siedziała na poły niewidoma starsza pani,

nazywająca koty swoimi „dziećmi". Większość kotów trzeba było poddać eutanazji — były tak chore, że nie mogliśmy już im pomóc, lub zdziczałe do tego stopnia, że należało je uznać za bezpańskie. Ale Katie, która pracuje w schronisku od zawsze, od tak dawna, że nazywamy ją Babcia Katie, zabrała trzy najmłodsze — persa, mieszańca kilku odmian Maine Coona oraz małego tygryska. Pracowała z nimi długo, bardzo długo, aż w końcu mogliśmy je oddać do rodzin. Ja chcę tak samo pracować z Grrl. Mój plan nie jest zatem kompletnie niewykonalny, ajedynie trudny. No, bardzo trudny, przyznaję. Ale... — Rachel — znów odzywa się Melisa. — Ten pies jest dziki, rozumiesz to? Nie zaniedbany, ale dziki. Nigdy nie uda się oswoić jej na tyle, by można ją adoptować. Nie uda się to ani tobie, ani nikomu innemu. Oszukujesz sama siebie. Dłonie mi drżą, przyciskam je do nogawek. Czuję, jak rośnie we mnie gniew, ale nie tylko gniew. Nie raz już się kłóciłam z Melisą, choćby na temat adopcji lub tego, co mi wolno z psami, ale teraz stawka jest inna. Ona również o tym wie. Słyszę to w jej głosie, widzę to w jej oczach, otwartych szerzej niż zwykle. — Robię to w swoim czasie wolnym — mówię głośno. — Co w tym złego, jeśli... — Jest w tym sporo złego — dla psa. W schronisku panuje ciasnota, musimy mieć więcej przestrzeni dla nowych zwierząt, a nie dla... — Przyniosę zatem własną klatkę! — Ogarnia mnie ogromna wściekłość. Łzy w oczach zamieniająsię w krople rozpalonego do 40 41 czerwoności metalu, który wypala mi policzki. Moja twarz jest gorąca i blada niczym ludzka czaszka w słońcu pustyni. Mówię donośnym, lecz pustym głosem, to głos martwego. — Mamy przecież ratować zwierzęta, a nie zabijać je! — Gdybym mogła, uratowałabym je wszystkie! — Melisa również podnosi głos, mówi teraz równie głośno jak ja. — Ale nie mogę. I ty też nie! Musimy dokonywać wyborów i robić wszystko, co możliwe, by... Nie mogę jej dłużej słuchać. Jeśli zostanę tu choć sekundę dłużej, zacznę wrzeszczeć lub płakać. Muszę się stąd wydostać. Wybiegam z biura i wpadam prosto na Jake'a, który niesie kubek kawy w dłoni. — Hej! — woła i chwyta mnie za ramię, by mnie podtrzymać i samemu złapać równowagę. — O, do licha! Przepraszam! Nagle widzi mą twarz i oczy, po czym obrzuca przelotnym spojrzeniem Melisę. — Sorry — mówi i zamyka drzwi. — Co się stało? — pyta, wciąż trzymając mnie za rękę. Nie chcę płakać, nie chcę, ale nie mogę wykrztusić z siebie ani słowa, ledwie mogę oddychać. — Chodź. — Jake ciągnie mnie łagodnie do gabinetu badań, gdzie stoi obity blachą stół oraz półki pełne szczotek, nożyc i tubek z NutriCalem. — Teraz mi powiedz. Co się stało? Trudno jest zacząć mówić, ale po pierwszych słowach już jest łatwiej. Wyrzucam z siebie po kilka zdań naraz, a napięcie w klatce piersiowej odrobinę opada. Jake stoi oparty o stół i słucha ze skrzyżowanymi rękami. Nie odzywa się, póki nie jest pewien, że skończyłam. — Moja siostra — odzywa się wtedy — kiedyś trzymała w klatce Edgara, swego nowofundlanda. Największy pies, jakiego kiedykolwiek widziałem. Być może wciąż ma tę klatkę. Bierze swój kubek i wychodzi z gabinetu. Słyszę, jak idzie korytarzem do biura Melisy, a potem docierają do mnie strzępy ich rozmowy. Jej głos jest ostry, jego niski, ale nie chcę tego dłużej słuchać. Idę zrobić to, po co tu przyszłam — zobaczyć się z Grrl. 42 Collie leży zwinięta w klatce; na widok jej przybrudzonego zloci-stobiałego futra i ciemnych, mądrych i zaciekłych oczu czuje, jak ogarnia mnie spokój. Opatrunek jest poplamiony, ale

samu hoj>ji wygląda znacznie lepiej. O ile dobrze widzę, nie ma już n;i mej opuchlizny. Powoli, bardzo powoli siadam, nie obok klatki, ak- nu podłodze przed nią. Po prostu siedzę i słucham jej warczenia. I )o-brze wiem, jak się czuje — uwięziona, bezradna, przepełniona wielkim gniewem. Patrzę w jej oczy i widzę, że pies chce być daleko stąd, daleko w jaskini, w jaskini siebie samej, która dla niej jest jedynym bezpiecznym miejscem na świecie. Serce aż mi krwawi. Grrl nie wie, że marzę jedynie o tym, by przyjść jej z pomocą, by być dla niej tym bezpiecznym miejscem. Niestety, dla niej jestem tylko kolejną złą rzeczą, kolejnym wrogiem, Onym. Zaczynam zatem mówić, cicho i wolno. Nie mówię o niczym konkretnym, powtarzam jej imię, raz za razem, niczym zwrotki piosenki, którą jej śpiewam. W końcu sięgam do plecaka i wyławiam paczkę „Wagalong". Wiem, że czuje ich zapach, widzę to w jej oczach, ale gdy wyciągam rękę, warkot collie staje się głośniejszy. Odsłania kły i spina całe ciało, gotowa do skoku. — OK — mówię. — Spokojnie, Grrl, OK? Wysypuję trochę psich przysmaków tuż przed kratami, wystarczająco blisko, by mogła je sięgnąć. I znów się cofam, po czym czekam i czekam. Grrl jednakże ani na moment nie przestaje warczeć, tak więc w końcu zbieram plecak i wychodzę z pomieszczenia. Przez szczelinę w drzwiach obserwuję, jak pożera przysmaki, zachłannie węsząc swym długim nosem, by nie przeoczyć żadnego z nich. Unikam Melisy przez resztę mojej zmiany. Nic się nie martw, Grrl nic się nie stanie — powtarzam sobie w myślach. Zajmuję się swymi obowiązkami, czyszczę wybiegi i napełniam kuwety jedzeniem. — Hej — odzywa się Jake, który mija mnie z naręczem papierowych ręczników. — Pamiętasz tego boksera z parkingu? Został wczoraj przygarnięty przez pewne starsze małżeństwo. Mili ludzie, mówili, że przypomina im Orzeszka, ich poprzedniego psa. 43 W-JMM Boksera znaleziono, gdy błąkał się samotnie po parkingu, najprawdopodobniej porzucono go lub uciekł swemu panu. Był duży, śliczny i pełen energii, jak to zwykle bywa u młodych psów. Odpowiadam uśmiechem na uśmiech Jake'a. Szczęśliwe zakończenia to najwspanialsza część naszej pracy w schronisku — jak choćby te szczeniaki uratowane z powodzi, jak te trzy koty syjamskie, które zostały adoptowane razem, czy jak ów stary, głuchy labra-dor, który został przygarnięty właśnie dlatego, że był stary i głuchy. „On potrzebuje kogoś" — powiedział facet, który go zabrał. Głaskał przy tym psa po grzbiecie, a on machał ogonem, spokojny i zamyślony. W takich chwilach serce skacze mi z uniesienia, czuję się trochę, jakbym pisała, ale nie do końca. To uczucie bowiem nieco boli, ale to piękny, szlachetny ból, który podbudowuje moje szczęście. Wiem przecież, że wszystko mogło się potoczyć zupełnie inaczej. Szczeniaki mogły potonąć, kotki zostać rozdzielone, a labrador poddany eutanazji. Ból wydaje się jedynie odpryskiem radości, ciemną żyłą w morzu złota, lecz jest niezbędny, by pokazać, jak wspaniała jest czysta radość. Ten rodzaj radości przychodzi również dla Grrl, wiem o tym, musi przyjść. Zanim wyjdę, zaglądam jeszcze do niej na chwilę. Widzi, jak zerkam na nią zza drzwi, i głuchy warkot ponownie narasta w jej piersi, ale może... Może nie jest aż taki głośny? Wyobrażam ją sobie w blasku słońca, z czystym futrem, jak ściga friz-bee lub wiewiórkę lub jak leży na moim łóżku i śpi mocnym snem. Jej łapy drgają lekko, gdy śni. „Nie martw się, Grrl, nie przejmuj się niczym. Zabiorę cię do domu". — Ciągle o tym psie? — pyta Griffin, gdy wręczam mu kolejne kartki. Uśmiecham się, gdy czytam tytuł jego nowego wypracowania — Te niezwykłe dupki. Moje oczy są zaczerwienione i pieką, nie spałam zbyt dobrze zeszłej nocy, ale gdy tylko zaczynam czytać, zapominam o zmęczeniu i klasie wokół mnie. Czytam i staram się nie parsknąć śmiechem na głos. Jego wypracowanie to istna beczka śmiechu. Opowiada o nastoletnich zombi, którzy

starają się zapanować nad światem, ale nie udaje im się, bo są zbyt zajęci zakupami czy oglądaniem telewizji. Styl, w którym zostało napisane, przypomina język reklamy telewizyjnej, jak choćby: „Włosy Whitney — czyste, świeże i sprężyste po umyciu najlepszym szamponem, powiewały na wietrze, gdy pochyliła się nad ciałem tubylca, bez konserwantów, wyłącznie z naturalnych składników". — Fajne? — Griffin szepcze mi do ucha. Ma dziś na sobie sfatygowane spodnie i T-shirt, reklamujący pizzerię Peppy's z samym Peppym Klownem w jaskrawej zieleni i czerwieni. — Pomyślałem sobie, że może ci się spodoba. — Jest niezwykłe! To... — „Te niezwykłe dupki"! — mówi niskim głosem prezentera telewizyjnego, po czym wraca do lektury mojej pracy. Gdy rozbrzmiewa dzwonek, zbiera swoje rzeczy i staje przy drzwiach. Czyżby czekał na mnie? Dostrzegam jednak, że kiwa na mnie pani Cruzelle. Prawdopodobnie chce porozmawiać na temat konkursu. — Zobaczymy się na przerwie obiadowej? — pytam. Usłyszał mnie? O, już go nie ma. 45 T Pani Cruzelle ma dla mnie książkę Susan Jardine pod tytułem W temacie mego własnego samobójstwa. — To komedia — wyjaśnia z uśmiechem. — Czarna komedia. Bardzo zabawna. Jak ci się pisze? — Nieźle. To dziwne, ale im więcej martwię się o Grrl, tym pisanie wydaje się iść lepiej, zupełnie jakby zmartwienia i uczucia były silnikiem, który napędza słowa. Pisanie napełnia mnie przeczuciem, że wszystko, co zamierzam, jest wykonalne, że rzeczywiście jakoś wyciągnę Grrl ze schroniska i przyprowadzę do domu. Jakoś. Wczoraj szukałam w Internecie stron na temat artykułów dla psów, klatek, bud do samodzielnego złożenia oraz kagańców. Wkrótce tego dokonam, pomyślałam. — Chciałabym to przejrzeć, zanim wyślesz na konkurs, jeśli nie masz nic przeciwko. Jak się układa współpraca z Griffinem? — Bardzo dobrze — odpowiadam. — On naprawdę świetnie pisze. W przerwie obiadowej idę prosto do Centrum Mediów, ale Griffma tam nie ma. Sprawdzam wszystkie boksy i stanowiska komputerowe. Gdzież on mógł się podziać? Może mnie nie usłyszał, a może usłyszał, ale ma mnie gdzieś. Cóż, w porządku. Mogę zjeść lunch sama. Robiłam to już przecież z milion razy. Po prostu przyszło mi do głowy, że mógłby... — Hej — słyszę za sobą. To Griffin, zdyszany. — Jest ładna pogoda, myślałem, że będziesz na schodach. Dziś ma ze sobą dwie torebki chipsów. Siadamy przy oknie i zajadamy. — Ten pies — mówi w końcu. — To prawdziwy pies, no nie? Ale nie twój? Patrzę nad jego ramieniem przez okno. Wiatr porusza dziś koronami drzew, porywając ze sobą stare, zwiędłe liście. Suną w powietrzu niczym myśli, marzenia i dni w przyszłości, niczym przyszłe wydarzenia, które kiedyś mogą mieć miejsce, lecz na razie są owiane tajemnicą. Griffin czeka, ale ja nic nie mówię. Nie wiem, ile mogę mu powiedzieć, ile chcę mu powiedzieć. Nie 46 naciska — zajada chipsa, potem częstuje mnie zieloną herbatą z mango. — Ona jest w schronisku — mówię w końcu. — W Brook-dale, pracuję tam. To przepiękna collie, ale to pies z ulicy, zdziczały, wiesz. Bardzo trudno takiego oswoić, naprawdę trudno, ponieważ one nie ufają nikomu. Zbyt wiele przeszły, zbyt wielu ludzi chciało je skrzywdzić... Mówię coraz głośniej i ludzie zaczynają się obracać w naszym kierunku.

— Chcę ją zatrzymać — kończę cichszym głosem. — Ale nie wiem, czy kiedykolwiek na tyle mi zaufa. Griffin wyciąga batonik „Hersheya" i łamie na dwie części, po czym podaje mi jedną. — Nie przygnębia cię to? — pyta, odwracając głowę. Wśród jego blond włosów dostrzegam kolczyk, malutką srebrną czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami. Batonik jest słodki, rozpuszcza mi się na języku, rozpuszcza się w nicość. Na zewnątrz przejeżdża samochód, jego silnik buczy tak głośno, że aż szyba lekko wibruje. — Nie przygnębia cię to, co widzisz, gdy tam pracujesz? Te wszystkie zwierzaki, nad którymi ktoś się znęcał? — Tak, to mnie dotuje i nienawidzę tego. Nienawidzę ludzi, którzy je krzywdzą. Jest wiele historii, które mogłabym mu opowiedzieć, ale nie chcę, są zbyt straszne. — Chodzę tam, by się nimi zajmować — mówię. — Chodzę tam, by... By je kochać. I nie zawsze wszystko tam jest smutne. Opowiadam mu o tym bokserze, o trzech kotach syjamskich i starym, głuchym labradorze. — Jeśli coś się dobrze ułoży, nabieram nowych sił. I wiem, że z Grrl, z tą collie, też się ułoży. Po prostu muszę próbować. I nie dbać o to, co mówi Melisa. Rozlega się dzwonek, aż oboje podskakujemy, zaskoczeni. Już po przerwie? Jeden z pracowników Centrum widzi, jak Griffin wrzuca do kosza papierek po batonie, i udziela nam dwuminutowego wykładu na temat: „To nie jest stołówka". 47 — Tak, wiem. Ludzie, co tu przychodzą, umieją czytać i pisać — mówi Griffm, a ja wybucham śmiechem. Pracownik zapisuje nasze nazwiska. Rozdzielamy się na schodach. — Dzięki za batonika — mówię. — Do jutra! — Pewnie — odpowiada, ale zatrzymuje się nagle i stoi wśród tłumów śpieszących się, przepychających Walla-Walla, niczym człowiek, który utknął pośród nurtu wezbranej, rwącej rzeki. Jego usta są otwarte, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. Co takiego? Nie mówi jednak ani słowa, po prostu roztapia się w tłumie i niknie mi z oczu. Niespodziewanie spotykam go jednak po szkole. Stoi przy wschodnich drzwiach z dłońmi w kieszeniach, ajego włosy, opromienione blaskiem słońca, są koloru... Czego? Zboża? Meszku kwiatu mniszka lekarskiego? — Idziesz dzisiaj? — pyta, równając krok z moim. — Żeby zobaczyć psa? Zwalniam, a potem zatrzymuję się w środku pędzącego chodnikiem tłumu. Czuję, że rumieniec oblewa mi twarz. Nie mam pojęcia, co zrobić. Mam jeszcze trochę „Wagalong" w plecaku oraz książkę, którą miałam zamiar poczytać Grrl. Słyszałam, że trenerzy robią tak czasem, by pies przyzwyczaił się do ich głosu. Nie chodzi o to, że czuję się zażenowana na myśl o czytaniu książki na głos przy Griffi-nie, ale... No właśnie, ale co? Nie wiem. Może chodzi o to, że schronisko to moje miejsce, moje bezpieczne miejsce i wpuszczenie tam kogoś, kogokolwiek... Ale nie chcę też kłamać, dokąd idę, nie Grif-finowi. Setki gorączkowych myśli przebiegają mi przez umysł, szybko niczym nartniki na powierzchni stawu. „A co, jeśli będzie się ze mnie śmiał? A jeśli powie wszystkim? Niby komu? Przecież nikogo nie obchodzisz! Wszystkim zwisa, co robisz..." Griffm czyta to z wyrazu mojej twarzy. Z pewnością, gdyż niespodziewanie jego własna twarz obojętnieje, a uśmiech zamiera. — Dobra, nieważne — mówi i cofa się o krok. — Do jutra. Czuję się, jakbym stała na krawędzi klifu. Serce bije w mej piersi niczym młot. 48 — Chcesz iść ze mną do schroniska? — pytam, a każde słowo jest krokiem w nicość. — To chodź.

I ruszam. Pójdzie za mną? Tak, idzie. Milczy, jego plecak zwisa na jednym szczupłym ramieniu. Równamy krok, gdy przechodzimy przez parking. Liście wiązu, które padły ofiarą mrozów w zeszłym roku, szeleszczą pod naszymi nogami jak dywan. Chowam się, muszę się chować. Nie mogę biec ani nawet chodzić zbyt długo bez bólu. Jest tyle bólu w mojej nodze! Otacza mnie ból i STRACH! Najpierw byłam po prostu głodna. Sadziłam susami wśród długich cieni słonecznych, ale szybko nadchodziła noc. Potem były śmieci, chwasty i stare budynki, pełno rzeczy Onych, porozrzucanych na ziemi. Kilku Onych siedziało na samochodzie. Czuć było dym i coś jeszcze, coś złego, coś, co śmierdziało jak STRACH. „Hej, Lassie!", powiedział jeden z Onych i podniósł się z miejsca. „Chodź no, mam coś dla ciebie!" Słychać śmiech, ale nie było w nim wesołości. Warczę i cofam się, gotowa do ucieczki, ale za mną, tam, gdzie nie widzę, pojawia się inny Ony, chory, ledwie trzyma się na nogach. Chwieje się i cuchnie, jego ręka niemalże dotyka mego grzbietu. Gryzę, gryzę z całej siły, a Ony puszcza mnie i krzyczy... .. .A wtedy inny Ony uderza mnie w nogę, z całej siły. Czuję ból, wielki ból, odwracam się, by uciekać, ale moja noga, och! Boli! Padam, a wtedy Ony kopie mnie, kopie mnie po brzuchu. Drapię ziemię, a wtedy słyszę huk, głośny, lecz krótki, niczym pękający kij. Coś uderza blisko mnie, ziemia i kamienie strzelają w powietrze... .. Jakoś podrywam się na nogi, brzuch boli i ciężko mi oddychać. Próbuję biec, ale nie mogę. STRACH. Nie mogę biec. STRACH, och. 49 Nie mogę biec, ale mogę się poruszać, utykam, zataczam się jak ten chory Ony. Wlekę za sobą nogę, czuć krew w powietrzu, czuć ból, ale STRACH maleje, w miarę jak uciekam. Kusztykam najszybciej jak mogę, muszę znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie będę mogła obwąchać i wylizać ranę, gdzie schowam się, póki na nowo będę mogła biec. Znajduję niewielki budynek, śmierdzi Onymi, ale dawno już ich tu nie ma. Tu mogę się schować. Mam zapadły brzuch, opadnięte uszy, skamlę z bólu. W końcu zasypiam. Gdy budzę się w ciemności, słyszę kocie odgłosy, zapiszczała jakaś zdobycz, mysz czy kot? Brzuch boli tam, gdzie kopali Oni, ale nie ma krwi, brzuch jest w porządku. Z nogą gorzej, głęboko cięta, czuję wielki STRACH. Znów śpię, a gdy się budzę, jest już światło i czuję pragnienie. Och, jestem bardzo spragniona, nawet bardziej spragniona niż głodna, lecz padam natychmiast, gdy próbuję iść. Muszę czekać. Słońce przesuwa się, światło się kończy. Oni przechodzą, blisko i daleko, nie widzą mnie tutaj. Gdy nie słyszę Onych przez długi, długi czas, wypełzam na zewnątrz i próbuję znaleźć wodę, nawet zieloną wodę, cokolwiek do picia, muszę się napić. Znajduję trochę niedaleko, wśród chwastów jest potłuczona miska. I znów jestem z powrotem, leżę nieruchomo, wciągam powietrze i wypuszczam. Jestem bardzo głodna, wręcz chora z głodu, ale nie mogę polować, nie umiem szukać. Z moją nogą jest gorzej, rana jest gruba i czerwona, może to było trujące ugryzienie? STRACH czeka, przyczajony jak Oni, którzy czekają, aż wypełznę, by mogli mnie znowu ranić. Przez całą drogę do schroniska Griffm zadaje mi pytania. Wypytuje, jak zaczęłam tam pracę, na czym ona polega i czym się zajmujemy. — Pomagamy zwierzętom — odpowiadam. — Robimy dla nich tyle, ile jesteśmy w stanie. Znasz historię o rozgwiazdach? 50 ,1 to ilku Nie zna, zatem opowiadam. Otóż pewnego dnia jakiś liiccl spacerował sobie po plaży. Właśnie skończył sie uitplyw i mi piasku zostało tysiące rozgwiazd. Niewiele myśląc, ów i l

siok podniósł którąś z rozgwiazd, a potem kolejną i jeszc/e je»l tem wrzucił je wszystkie do morza. Inny człowiek zol' i powiedział: „Hej, przecież tu są ich miliony! Wi/ucci z nich do wody nie uczyni żadnej różnicy". Człowiek zln rozgwiazdy podnosi kolejną i wrzuca ją do morza. „Dla tej jednej to duża różnica", odpowiada. — To właśnie robimy w schronisku — kończę. Gdy docieramy na miejsce, okazuje się, że nie mam wiele do zrobienia, tak więc mogę oprowadzić Griffina po całym schronisku. Pokazuję mu gabinet, w którym przyjmujemy nowe zwierzęta, garaż z furgonetkami ratunkowymi, a potem pomieszczenia wydzielone dla psów i dla kotów. — Te wszystkie kotki... — mówi nagle Griffm, a jego głos jest pusty i słaby, jakby ktoś uderzył go w żołądek. Zapomniałam, jak przytłaczające wrażenie wywiera to miejsce na kimś, kto nie jest do niego przyzwyczajony. — Co się stanie z... Griffin zatrzymuje się. Wie, co się z nimi stanie, z częścią z nich, być może z większością. Jest ich tu przecież zbyt dużo. — Hej, hej... — Stoi teraz przed klatką, z twarzą niemalże przyciśniętą do krat, i pozwala dwóm kociakom obwąchać swoje palce. Jego głos jest bardzo łagodny. — Cześć, maluchy. Teraz, gdy jest tu Griffin, schronisko wydaje się, nie wiem, ale chyba odrobinę bardziej zaniedbane. Wszystkie pieniądze, jakie otrzymujemy, idą na zwierzęta, tak więc podłoga jest zaniedbana i pełna dziur, a ściany od dawna już wymagają świeżej farby (oby nie znowu tej mdłej, szpitalnej zieleni, dzięki wielkie). On jednak tego nie dostrzega, jego uwaga jest wciąż skupiona na ko-ciakach, a twarz równie łagodna jak głos. Nigdy nie widziałam u niego tego spojrzenia, zupełnie jakby ten prawdziwy Griffin wypłynął w końcu na powierzchnię, jakby wyszedł z kryjówki, by pogłaskać koty. Naraz uświadamia sobie, że na niego patrzę, i ob- 51 lewa go rumieniec, prawdziwy rumieniec. Uśmiecham się. A zatem lubisz koty, tak? Cóż, twój mroczny sekret jest u mnie bezpieczny. — Koty są super — mówi, jak gdyby chciał się usprawiedliwić. Wciąż się uśmiecham. — Chcesz ją teraz zobaczyć? — pytam w końcu. Przechodzimy do części wydzielonej dla psów. Od mojej ostatniej wizyty przybyło kilka nowych, jest jakiś starzejący się pudel i wielki radosny kundel, ale teraz wszystkie klatki są pełne. Wiem, co to oznacza, ale nie myślę o tym, nie teraz, nie mogę. — Oto ona — oznajmiam z dumą. — To Grrl. Griffm podchodzi ostrożnie do klatki, nie za blisko i nie za szybko, lecz Grrl oczywiście zaczyna warczeć. Jej warczenie jest drugie i potężne, przecina głosy innych psów niczym cięcie nożem. — Uważaj — ostrzegam go. — Jest dzika! — Wiem. Czytałem twoją historię, pamiętasz? Dzień dobry pani! — odzywa się do Grrl tym samym głosem, którym zwrócił się do kotów. To łagodny głos, który mówi: „Nigdy cię nie skrzywdzę". Jake powiedział mi kiedyś, że tylko ludzie, których kiedyś skrzywdzono, wiedzą, ile warta jest łagodność. Ciekawe, czy Jake będzie tu dzisiaj. Ciekawe, czy wyciągnął tę klatkę od swojej siostry? Ciekawe, co pocznę, jeśli tego nie zrobił. Pewnie będę musiała kupić klatkę, i to szybko, bo Grrl, choć wciąż odurzona lekami, najwidoczniej nabiera sił, może już wstać i utrzymać się na nogach przez dłuższą chwilę. O, właśnie wstaje i... — O cholera! — Griffm odskakuje nagle od krat, jakby uskakiwał przed jadącym samochodem. Nie próbował jej dotknąć, ale Grrl skoczyła na niego z odsłoniętymi kłami, a jej warczenie przerodziło się w ryk. Chłopak patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma, jakby to była jego wina. — Nie dotknąłem jej, Rachel, serio, nawet nie próbowałem...

— Wiem. Grrl znów siada, a jej ryk z powrotem zamienił się w warczenie. Przez chwilę serce ściska mi lęk, jakbym była w kopalni, a słupy nagle zaczęły drżeć. „Musimy dokonywać wyborów i ro- 52 bić wszystko, co możliwe" — słyszę głos Melisy. Grrl nic nie może poradzić na to, że jest taka, jaka jest! Nic nie może! Czy mamy jązabić za to, że po prostu jest sobą, za to, że ludzie uczynili ją taką? Znęcano się nad nią, cierpiała głód, spędzała noce na ulicach — gdyby nie nauczyła się walczyć, dawno już byłoby po niej! Teraz jednak musi się zmienić, gdyż jedyną alternatywą jest śmierć. Jak ja jej to wytłumaczę? — Hej — mówi Griffm prosto do mego ucha, wciąż tym samym łagodnym głosem, którym zwracał się do kotów. — W porządku. Po prostu... Po prostu się wystraszyłem. Mam łzy w oczach. Nie chcę, by to widział. — Wiem. Grrl wciąż warczy swe równe, mocne ostrzeżenie. Jedna z ochotniczek, LaSaundra, wtyka głowę do pomieszczenia. Ma na sobie bluzę z napisem „Buldogi rządzą!" — Zajmiesz się wybiegami, Rachel? — pyta, zerkając z ciekawością na Griffina. — Za chwilę. — Dobra, to ja już pójdę — mówi Griffm i niezgrabnie poklepuje mnie po ramieniu. — Do jutra. Przed wyjściem ze schroniska zatrzymuje się jeszcze przy kotkach. Wiem o tym, ponieważ widzę, jak skręca w prawo, ku części wydzielonej dla kotów, a nie na lewo, ku drzwiom. Grrl warczy chrapliwie przez cały czas, kiedy ja zajmuję się wybiegami, ale próbuję sobie wmówić, że to normalne. Griffm jest dla niej kimś obcym i to oczywiste, że musiała zareagować z furią. Wysypuję dla niej trochę karmy „Wagalongs", ale nawet jej nie tyka, po prostu śledzi mnie wzrokiem i warczy. Wygląda na zapędzoną do rogu, wściekłą i wystraszoną. Zawsze tak wygląda. Inne psy wyczują zapach przysmaków, tak więc muszę każdemu dać przynajmniej po jednym. Wszystkie biorą mi z ręki i zajadają, jedynie stosik przysmaków przez klatką Grrl wciąż jest nietknięty. Po zakończeniu pracy wyciągam książkę, którą przyniosłam. To Outsiderzy autorstwa S.E. Hinton, którą tak czy owak muszę przeczytać na psychologię. Siadam i zaczynam czytać na głos 53 od fragmentu, gdzie ostatnio skończyłam: gdy Johnny i Kucyk ukrywają się w kościele, a Kucyk cytuje wiersz, który lubi: „I kruszy się złocisty świata zrąb..." Nagle wybucham bezgłośnym płaczem. Łzy płynami po policzkach, gdy patrzę w ciemne oczy Grrl. I kruszy się złocisty świata zrąb. — Grrl — szepczę. — Proszę, błagam cię, uspokój się. Patrzę na nią, na uwięzionego w klatce psa, brudnego i zdziczałego, który wymaga szorowania, szczotkowania i leczenia. „Nigdy nie uda się jej oswoić na tyle, by można ją adoptować. Nie uda się to ani tobie, ani nikomu innemu" — mówi Melisa w mojej głowie. Grrl, proszę cię, ty musisz, po prostu musisz mi zaufać! Och, Grrl, zjedz te „Wagalong", bym mogła wreszcie zabrać cię do domu! Jest sobotni wieczór, wpół do ósmej i leżę w łóżku, wśród pomiętych koców i prześcieradeł. Mam trzy poduszki, śpię z trzema, odkąd skończyłam dwa latka. Światło jest wyłączone i pod moim ciemnoniebieskim sufitem gromadzi się ciemność. Sufit pomalowałam samodzielnie, a potem przykleiłam tu i ówdzie złote gwiazdki, takie dla małych dzieci, ale mniejsza o to. Teraz w mroku mojego pokoju połyskują gwiazdozbiory Łabędzia, Panny i Wielkiej Niedźwiedzicy. W gwiazdach ukryta jest przyszłość. Radio wciąż gra, leci jakaś wolna, cicha melodia, bez perkusji, za to z jękliwym lamentem gitar. Idealnie pasuje do mojego nastroju.