uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 860 341
  • Obserwuję816
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 101 795

Kathy Reichs - Skarb

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Kathy Reichs - Skarb.pdf

uzavrano EBooki K Kathy Reichs
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 337 stron)

WROCŁAW 2014

Tytuł oryginału: Seizure Projekt okładki: TONY SAHARA Ilustracja na okładce: © TONY SAHARA Redakcja: IWONA GAWRYŚ Korekta: URSZULA WŁODARSKA Redakcja techniczna: ADAM KOLENDA Copyright © 2011 Kathy Reichs. All rights reserved. Polish edition © Publicat S.A. MMXIV (wydanie elektroniczne) Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione. All rights reserved ISBN 978-83-245-9473-3 jest znakiem towarowym Publicat S.A. Publicat S.A. 61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

SPIS TREŚCI Dedykacja Prolog Część pierwsza. PLAJTA Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Część druga. KORSARZ Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24

Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Część trzecia. CMENTARZYSKO Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56

Część czwarta. ŁUP Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział 61 Rozdział 62 Rozdział 63 Rozdział 64 Rozdział 65 Rozdział 66 Rozdział 67 Rozdział 68 Rozdział 69 Rozdział 70 Epilog Podziękowania Przypisy

Dla Hannah, Madelynn, Brendana, Brittney i Brianny, moich teksańskich krytyków.

PROLOG Nieopodal wyspy Gun Cay, Jamajka, rok 1720 Armaty zadudniły w oddali. Bum! Bum! Ostatnie wściekłe salwy przebrzmiały wraz ze światłem zmierzchającego dnia. Wiatr zaświszczał, błyskawica rozcięła sinofioletowe niebo. Zagrzmiało. Deszcz zabębnił o pokład dziobówki. Nerwowe pokrzykiwania niosły się zwielokrotnione, gdy załoga walczyła z oporem grotżagla. Rozkazy, przekleństwa, modlitwy... Zemsta wspięła się na grzbiet ogromnej fali i przechyliła ostro na bakburtę, uderzona potężnym podmuchem wiatru. Drewno zajęczało, zawyli przerażeni marynarze. Okręt zadrżał od nienaturalnego pomruku, bliski wywrócenia się do góry dnem. Mijały sekundy. Eony. W końcu Zemsta litościwie opadła w głęboką dolinę fali. Osłonięta przed zaciekłą wichurą, odzyskała stabilność. Pokład wyprostował się. Zamiast krzyków rozległ się mroczny śmiech, oszałamiająca radość ludzi, którzy cudem uniknęli śmierci. Dłonie klepały plecy towarzyszy, a szerokie uśmiechy szerzyły się jak zaraza. Tylko jedna twarz była ponura. Drobna kobieta stała samotnie na pokładzie rufowym, trzymając się kurczowo relingu. Była przemoczona do suchej nitki. Wiatr targał jej włosami, szarpał koszulą, kolorową chustą i aksamitną kamizelką. Mimo to nieznajoma nie zamierzała się skarżyć. Zabójczy sztorm przyspieszał ucieczkę Zemsty ku bezpiecznemu azylowi. Kobieta z niepokojem przesunęła wzrokiem po długiej linii horyzontu. Szukała wrogich żagli, mając nadzieję, że żadnego nie dostrzeże. Zemsta wspięła się na kolejną monstrualną falę. Teraz, teraz ich widziała – trzy wyraźniejsze kształty na tle skłębionych ciemnych chmur. Dwa okręty były slupami podobnymi do Zemsty. Nic, z czym nie mogliby sobie poradzić. To ten trzeci budził jej niepokój.

Jednostka angielska. Fregata. Najeżona trzydziestoma działami. Do diaska! Ludzie Calico Jacka byli dobrymi wojownikami, prawdziwymi piratami. Ale nie mogli się równać z potęgą takiego okrętu. Zemsta uciekała, by ratować życie. Zaraz potem kobieta zauważyła, jak na pokładach ścigających ich okrętów krzątają się marynarze, gorączkowo refując żagle. Wszystkie trzy jednostki oddaliły się, zachybotały i w końcu zmieniły kurs. Podczas skrętu masywna fregata wystrzeliła ostatnią salwę. Próżny wysiłek – znajdowali się daleko poza zasięgiem. Twarz kobiety wreszcie ozdobił uśmiech. Nadciągająca burza zniechęciła królewski pościg. Ulga przywódczyni piratów trwała jednak krótko, bo zastąpiły ją inne zmartwienia. Ta ucieczka miała swoją cenę. Bukszpryt Zemsty był wycelowany w samo serce morskiego piekła. Anne Bonny patrzyła, jak potężny grzywacz rozbija się o dziób. Załoga Calico Jacka wymknęła się pętli stryczka, ale ostatnie słowo należało do morza. Nie mieli jednak innego wyboru – nie po tym, jak wpadli wprost na brytyjski patrol. Tak naprawdę Bonny nie potrafiła się nadziwić, że Zemsta po raz kolejny zagrała na nosie władzy kolonialnej. Po raz trzeci tego roku, pomyślała. Pętla się zaciska. Kilka tygodni wcześniej milicja Charles Town otoczyła Zemstę, gdy okręt był zacumowany przy bahamskim brzegu. Ludzie Jacka obudzili się w złych humorach i skacowani. Walczyli najlepiej, jak umieli, a mimo to o mały włos rozbiliby się na skałach. Uciekli tylko cudem. A teraz kusili los, wpływając na wzburzone wody. Bonny poczłapała na pokład, trzymając się dla bezpieczeństwa relingu. Zmęczona, zmęczona wiecznym uciekaniem. Na moment przymknęła powieki. Przed oczami stanął jej niechciany obraz Roześmianego Pete’a, jego ciała rozerwanego przez brytyjską kulę armatnią. Zamrugała szybko. Tym razem Zemstę uratował sztorm – kaprys pogody. Jak długo jeszcze fortuna będzie im

sprzyjać? Ostatnimi dniami wizja szubienic wydawała się jej coraz prawdziwsza. Zostało nas tak niewielu... Znów ujrzała twarze, przypomniała sobie imiona. Stede Bonnet został pojmany na rzece Cape Fear i stracony na cyplu White Point w Charles Town. Rich Whorley pomylił okręty kolonialnych władz z kupieckimi i przypłacił swą nieostrożność życiem. Charlesa Vane’a powieszono na Gallows Point, nie dalej niż dziesięć mil od miejsca, w którym znajdowała się teraz Zemsta. Nawet Czarnobrody wyzionął ducha w bitwie przy karolińskim wybrzeżu. A mimo to Jack nadal jest ślepy. Bonny wzniosła oczy ku stendze, na której trzepotała szaleńczo bandera Calico Jacka – biała czaszka i dwa skrzyżowane kordelasy na czarnym tle. Jack twierdził, że taka flaga oznajmiała jego gotowość do walki. Wydaje mu się, że będziemy mogli łupić i plądrować bez końca. A tymczasem wykańczają nas wszystkich po kolei, okręt po okręcie. Bonny pokręciła głową. Pozostali kapitanowie zrozumieli. Bartholomew Roberts i Długi Ben odpłynęli już w stronę zachodzącego słońca, pozostali zaś mieli zrobić to niebawem. Kolonialne władze rosły w siłę na Karaibach. Więcej okrętów, więcej żołnierzy, większa kontrola... Złoty wiek piractwa powoli dobiegał końca. Każdy głupiec to widział. Nasz styl życia odchodzi, ale ja nie zamierzam odejść wraz z nim! Bonny zastanawiała się długo. I podjęła decyzję. Odepchnąwszy się od relingu, ruszyła energicznym krokiem na śródokręcie. Lata spędzone na morzu pozwoliły jej nabrać wprawy w stąpaniu po chwiejnym, podskakującym pokładzie. Deszcz smagał ją po głowie i ramionach, gdy opuszczała się przez luk w podbrzusze okrętu. Na dole panowała ciemność i wilgoć. Dwaj piraci stali na straży przed pomieszczeniami dziobowymi. Na widok Bonny usunęli się na boki, by niczym jej nie urazić. Lepiej było nie wchodzić jej w drogę. Anne Bonny nie potrzebowała pozwolenia na wchodzenie do ładowni z łupami. Rozległ się grzmot, a Zemsta zadrżała aż po koniuszek kila. Ignorując burzę, Bonny otworzyła drzwi z nierówno ociosanego drewna, po czym weszła do środka i zatrzasnęła je za sobą. Była sama – rzadki luksus na morzu. Rozejrzała się po zagraconym pomieszczeniu. Pod grodzią leżały worki pełne wełny

i tytoniu, ułożone w stosy obok baryłek z oliwą i wielkich beczek z rumem. Do grodzi po stronie bakburty przytwierdzona była wzmocniona skrzynia, wypełniona po same brzegi złotymi i srebrnymi monetami. Pozostałą przestrzeń ładowni zajmowały zupełnie przypadkowe na pierwszy rzut oka przedmioty: dwa krzesła ze skórzanymi obiciami, hiszpańska zbroja, szkatuły wysadzane rubinami, skrzynie angielskich muszkietów, zestaw zdobionych mosiężnych lichtarzy. Pirat ukradnie wszystko, co ma jakąkolwiek wartość. Bonny uśmiechnęła się smutno. Wiedziała, że będzie jej brakować tego fachu. Ale zamierzała przetrwać. Z determinacją odsunęła na bok kufer z perfumami i dwa z damską garderobą, by odsłonić drewnianą skrzynię zabezpieczoną solidnym żelaznym zamkiem. Nie otworzyła jej. Nie musiała. Wiedziała, co kryje się pod wiekiem. Ta należy do mnie, Jack. A ty możesz wziąć całą resztę. Tylko gdzie ją schować? Bonny w zadumie zmarszczyła brwi. Zaraz potem na jej twarz powrócił uśmiech – tym razem szerszy. Doskonale. Zdawała sobie sprawę, że ten plan będzie wymagać zarówno cierpliwości, jak i szczęścia, ale nie mogła narzekać na niedostatek ani jednego, ani drugiego. A przy okazji da pozostałym niezłego pstryczka w nos. Zachichotała cicho. Och, jak ona kochała to pirackie życie! Jack to głupiec. Muszę porozmawiać z Mary. Już jutro. Rozbawiona śmiałością swoich zamiarów wróciła wąskim przejściem do drabiny, po czym wspięła się na pokład. Szalejący sztorm niemal zepchnął ją z powrotem na dół. Zapadła noc. Zemsta płynęła w całkowitych ciemnościach. Bonny zatoczyła się do relingu i uchwyciła go z całych sił. Wszędzie wokół członkowie załogi walczyli z linami i żaglami, jednak ona spojrzała na spiętrzone fale oceanu z dziwnym spokojem. Już podjęła decyzję. Teraz nic nie mogło pójść źle. Dwa zdania przemknęły jej przez głowę: Ta skrzynia należy do mnie. Niech Bóg ma w opiece każdego człowieka, który spróbuje mi ją ukraść. Okręt ciął niekończące się pasmo ogromnych spienionych grzywaczy. Gnając ku przeznaczeniu Anne Bonny. Na północ.

CZĘŚĆ PIERWSZA PLAJTA

ROZDZIAŁ 1 TRACH. Przepłynął przeze mnie prąd, jakbym złapała za trzecią szynę w tunelu metra. Krew gnała przez mój organizm niczym płynny ołów przelewający się przez wypalone żyły. Ból. Dezorientacja. A potem moc. Niewyczerpana moc. Wewnętrzna, p ł y n ą c a p r o s t o z t r z e w i moc. Pot trysnął ze wszystkich porów mojej skóry. Tęczówki zalśniły i zapaliły się złotym blaskiem; rozżarzone żółte dyski okalały bezdenną głębię atramentowych źrenic. Rzeczywistość zyskała niesamowitą, laserową ostrość. Moje oczy przeszywały jak sztylety. Zabuczało mi w uszach, ale już po chwili zyskałam naddźwiękową klarowność słuchu. Biały szum wypełnił mi czaszkę. Pulsowanie. Początkowy dysonans zlał się w symfonię łatwych do rozróżnienia dźwięków oceanu. Nos się obudził, wyłapując mieszankę woni niesionych przez letni wiatr i z niezwykłą sprawnością odczytując nadbrzeżne zapachy. Sól, piasek, morze... Moje nozdrza przesiewały wszystkie subtelne niuanse. Ręce i nogi zadrżały, płonąc uwięzioną energią, która domagała się uwolnienia. Nieświadomie obnażyłam zęby w zwierzęcym zachwycie. To uczucie było tak niesamowite i potężne, że dyszałam rozkoszą, którą mnie napełniało. Chciałam przeżywać tę chwilę bez końca. Niech trwa wiecznie. Po co wracać? Zafleszowałam. Obok mnie Ben skrzywił się, zaciskając mocno powieki. Jego mięśnie były napięte, a potężna sylwetka dygotała. Próbował zafleszować siłą woli. Bezskutecznie. To tak nie działało. Nic nie mówiłam. Kim byłam, żeby udzielać mu rad? Koniec końców, nie rozumiałam naszych mocy lepiej niż Ben, a moja kontrola nie była wcale lepsza od jego. Nie po tym, jak już udało mi się uwolnić wilka. * * *

Pewnie się zastanawiacie, o czym ja w ogóle gadam. Albo doszliście już do wniosku, że mi odbiło, i powoli odkładacie tę książkę na półkę. Szczerze mówiąc, nie mam wam tego za złe. Jeszcze kilka miesięcy temu zrobiłabym dokładnie to samo. Tylko że to było jeszcze przed moją przemianą. Przed tym, jak mikroskopijni najeźdźcy pomieszali coś w moim biologicznym sofcie. Przed ewolucją, która zrobiła ze mnie coś więcej. Coś zupełnie nowego. Coś pierwotnego. Będę się streszczać. Kilka miesięcy temu paskudny superwirus zainfekował mnie i paru moich kumpli. To nie był jednak naturalny organizm – pochodził prosto z tajnego laboratorium i został stworzony drogą nielegalnych eksperymentów. Cholerny bakcyl przejawiał wyjątkową słabość do ludzkich nosicieli. Jak to się stało, że kopnęło nas takie szczęście? Wirusa stworzył pewien pozbawiony skrupułów naukowiec, doktor Marcus Karsten. Był wówczas szefem mojego taty w Instytucie Badawczym Loggerhead Island. W szalonej pogoni za forsą Karsten skrzyżował dwa typy parwowirusa, przez przypadek tworząc zupełnie nowy szczep, zaraźliwy dla ludzi. Niestety, złapaliśmy go od wolfdoga o imieniu Cooper, na którym Karsten przeprowadzał swoje testy. Nawet nie pytajcie. W każdym razie przez parę dni chorowałam. Wszyscy chorowaliśmy. A potem zaczęły się dziać bardzo dziwne rzeczy. Mózg strzelał mi jak gumka recepturka. Zmysły dostawały kompletnego bzika. Czasami traciłam nad sobą kontrolę, nie mogąc stłumić gwałtownych zwierzęcych instynktów. Obżerałam się surowym mielonym mięsem. Czaiłam się na gryzonia zamkniętego w klatce. Chłopaki reagowały podobnie. Kiedy opadł kurz, zarówno ja, jak i moi przyjaciele byliśmy inni – coś się w nas zmieniło, coś w naszej istocie. Złośliwy patogen zrobił sajgon z naszych komórek, napisał od nowa nasz kod genetyczny. Wilcze DNA wpakowało się do ludzkich chromosomów i rozgościło jak u siebie w domu. Niełatwo jest żyć z wilczymi instynktami ukrytymi głęboko w podwójnej helisie. Ale nasz nietypowy stan wiąże się także z pewnymi... zaletami. Nie będę owijać w bawełnę. Zyskaliśmy wyjątkowe moce, nadludzkie umiejętności – ukryte, ale bardzo prawdziwe. Tak, nie przesłyszeliście się. Krótko mówiąc, poważna sprawa. Czy raczej byłaby poważna, gdybyśmy mogli komukolwiek o tym powiedzieć. A niestety nie możemy, chyba że chcielibyśmy poznać

tajniki sekcji zwłok. Od strony zwłok. Nazywamy nasze moce fleszowaniem. Nie znam lepszego słowa na opisanie tego stanu. Płonę w środku, mój mózg wypacza się, trzaska i nagle – bach! – uwalniam ukryte głęboko w środku moce. Stopniowo uczę się je kontrolować. A przynajmniej tak mi się wydaje. Dobra, m a m n a d z i e j ę, że zaczynam je kontrolować. Choć, szczerze mówiąc, wystarczyłaby mi sama wiedza, czym tak naprawdę są. Rozumiem podstawy. Podczas fleszowania moje zmysły wchodzą na wyższe obroty: wzrok, zapach, słuch, smak. Nawet dotyk. Staję się szybsza. Silniejsza. Żywsza. Mówimy na siebie Nosiciele. Uznaliśmy, że ta nazwa całkiem nieźle pasuje do gangu zmutowanych genetycznie dziwolągów. Dobrze wpływa na nasze morale. Jest nas w sumie pięcioro. Ja, Ben, Hi, Shelton – i oczywiście mój wolfdog Cooper. W końcu to on był pierwszym zarażonym. W rezultacie tych zmian my, Nosiciele, możemy korzystać z fizycznych cech zarezerwowanych dla wilków. Chociaż nie zawsze wtedy, gdy nam na tym zależy. Czasami zmiany pojawiają się samoistnie. Szczerze mówiąc, nie mamy zielonego pojęcia, co się z nami stało ani jak to odwrócić. Albo co będzie z nami jutro. Jedno nie ulega wątpliwości: jesteśmy inni. Jesteśmy cudakami. I możemy liczyć wyłącznie na siebie. * * * Ben z każdą chwilą był coraz bardziej sfrustrowany, aż w końcu zerwał z siebie czarny podkoszulek i rzucił go na piasek, jakby to ubranie udaremniało jego wysiłki. Na jego ciemnej, opalonej skórze błyszczał pot. Odwróciłam się, żeby nie zauważył moich złotych, lśniących oczu. Nie chciałam go jeszcze bardziej wkurzać. Ben Blue z muchami w nosie nie stanowił zbyt miłego widoku. Obok Bena przyklęknął Hi – pyzaty dzieciak z falującymi brązowymi włosami, w czerwonej hawajskiej koszuli i zielonych bermudach. Niezbyt stylowy ubiór i wszystko z innej parafii, czyli klasyczny Hiram Stolowitski. Gapił się na linię brzegową złotymi oczami – on już dawno doprowadził do flesza.

Ze wszystkich Nosicieli właśnie Hi miał najmniej problemów z uaktywnianiem wilczych mocy. – Widzę cię, panie króliku – wyszeptał do siebie. – Przed Hi Wilkmanem nic się nie ukryje. – Brawo, Hi – odparłam z kamienną twarzą. Dzięki nadludzkiemu słuchowi każde jego słowo było wyraźne. – Żeby tak się droczyć z bezbronnym królikiem? Fantastyczny sposób na wykorzystanie flesza. – To on zaczął. – Nie odrywał wzroku od ofiary. – Podpuszczał mnie tą swoją słodziakowatością. Co nie, koleś? Nie jesteś słodziakowaty, ty mały puchaty farfoclu? Przewróciłam złotymi oczami. – Jeśli mnie pamięć nie myli, mieliśmy dzisiaj ć w i c z y ć! – W takim razie poćwicz swój wzrok, Kobieto-Sztywniaro. – Hi podniósł rękę, wskazując jakiś punkt w oddali. – Pięćdziesiąt jardów stąd, trzecia wydma od strony drzew, ta z rogożami, po łacinie Typha latifolia. Brązowa sierść, nakrapiany, czarne wąsy, czyli królik florydzki, po łacinie Sylvilagus floridanus. Hi uwielbiał popisywać się swoją wiedzą z zakresu historii naturalnej nie mniej, niż przeprowadzać eksperymenty naukowe. Obie te cechy odziedziczył po ojcu, głównym inżynierze mechaniku z IBLI. A teraz zapiszczał drwiąco, rumieniąc się: – Och, jest tam też jego króliczy ziomuś! Staliśmy nieopodal północnej krawędzi plaży Turtle Beach, na zachodnim wybrzeżu Loggerhead Island. Po prawej stronie rósł gęsty las, a po lewej rozciągał się Ocean Atlantycki, nieprzedzielony żadną przeszkodą stąd aż do Afryki. Spojrzałam w miejsce, które wskazywał Hi, na nierówne pasmo rogoży i mirtu tuż przed linią drzew. Wyzerowałam wzrok i skupiłam się na celu. Obraz ukazał mi się przed oczami z niesamowitą wyrazistością, niedostępną ludzkim zmysłom. Widziałam każdy liść i każdą łodygę. I rzeczywiście – w listowiu ukryły się dwa poruszające noskami króliki. W odległości połowy boiska futbolowego od nas. – Masz fantastyczny wzrok podczas fleszowania – przyznałam. – Lepszy niż ja. Ja z tej odległości nie widzę wąsów. Hi wzruszył ramionami. – Przynajmniej w jednym jestem od was lepszy. Nie słyszę tak dobrze jak Shelton i na pewno nie mam twojej niuchawy.

Ben burknął z niezadowoleniem i pokręcił głową. Wciąż nie mógł wzbudzić u siebie flesza. Oczy miał zamknięte, ale spomiędzy jego warg zaczęły się wydobywać pięcioliterowe, bardzo niecenzuralne słowa. Hi złapał się za podbródek, obserwując jego wysiłki. Zerknął na mnie i znów wzruszył ramionami, po czym bezszelestnie prześlizgnął się za plecy Bena. A następnie bez zbędnych ceregieli kopnął go prosto w tyłek. Mocno. Ben przewrócił się na piasek. – Co jest, kurna?! – wrzasnął. Zerwał się na równe nogi i z zaciśniętymi pięściami ruszył w stronę Hi. Jego oczy płonęły żółtym ogniem. – No, no, wrzuć na luz, karateko. – Hi cofał się z uniesionymi rękami. – Chciałem cię tylko wkurzyć, ktoś to musiał zrobić! Ben nadal potrafił uaktywnić wilcze moce tylko wtedy, gdy ktoś go porządnie wkurzył. Jak na przykład teraz. Wyglądał na zdeterminowanego, by urwać Hi łeb. – Wystarczy! – krzyknęłam, żeby nie dopuścić do morderstwa. – Ben, już zafleszowałeś. Zadziałało. Ben zatrzymał się i rozpostarł ręce, dostrzegając zmianę. Kiwnął do Hi głową, mimo że wciąż był nachmurzony, a Hi wyprostował kciuk, uśmiechając się od ucha do ucha. – Musimy znaleźć jakiś inny sposób – wymamrotał Ben – bo w przeciwnym razie kiedyś naprawdę spuszczę komuś z was łomot. Chociaż panu Megaburgerowi czasem się należy – dodał, skinąwszy w stronę Hi. Hi klepnął go w ramię. – Hej, nie ma za co, koleżko. Polecam się na przyszłość. Ben złapał go w niedźwiedzim uścisku, zanim ktokolwiek z nas zdążył choćby mrugnąć. – I co teraz, cwaniaczku? Hi prychnął, łapczywie chwytając powietrze. – Puszczaj! Nie lubię tej pozycji! Ben wybuchnął śmiechem, po czym podniósł go ponad głowę. Bez żadnego wysiłku. Opadła mi szczęka. Obrócił ciałem Hi jak ostrzem robota kuchennego. Raz i drugi... Twarz Hi przybrała blady, zielonkawy odcień. Limonkowy? Koniczynowy? Miętowy? – Zaraz puszczę pawia! – ostrzegł go Hi. – Alarm, alarm pierwszego stopnia! Ben podszedł do brzegu i zamachnął się. Hi wyleciał w powietrze jak szmaciana lalka. Uderzywszy twarzą w ponaddwustopową falę, zaczął kląć i pluć wodą.

Ben wykrzywił usta w paskudnym uśmiechu. – Chyba już kumam, o co chodzi. Dzięki! – Niewdzięcznik. – Hi wydmuchnął wodę z nosa, przyglądając się mokrym ubraniom. – Chociaż muszę przyznać, że to było całkiem niezłe. Jesteś coraz silniejszy. Chciał ochlapać swojego oprawcę wodą, ale Ben odskoczył, pohukując, a zaraz potem zerwał się do biegu, przeskoczył nad wydmą i zniknął nam z oczu. – A niech mnie, jest też coraz szybszy – stwierdziłam. – Dużo szybszy ode mnie, nawet kiedy fleszuję. Hi wylazł z wody na plażę. – Pozwoliłem mu wygrać. Żeby nie podkopywać jego pewności siebie. – Jasne. – Hej, po prostu jestem szczodry. – Ba, święty. Fajnie było znów zobaczyć radość na twarzy Bena. Nie uśmiechał się zbyt często od czasu sprawy z Heaton. Burza w mediach szybko ucichła, ale nasi rodzice nie zamierzali tak łatwo zapomnieć. Większość lata spędziliśmy w aresztach domowych. A kiedy mówię areszt, to wcale nie żartuję. Nasi staruszkowie byli cwani – wiedzieli, gdzie uderzyć, żeby zabolało. Żadnych gości, żadnej telewizji, żadnych telefonów... Odcięli nam nawet Internet. Ciężka sprawa, jak mieszkanie w jaskini. Nie mieliśmy okazji, by się spotkać czy chociaż pogadać o naszych nowych zdolnościach. Powoli zaczynałam świrować. Ten wirus był jak wielki znak zapytania szalejący wewnątrz mojego organizmu. Właściwie w s z y s t k o wydawało się możliwe. Czy choroba ostatecznie ustąpiła? Czy nasze moce już się ustabilizowały? I czy ktokolwiek inny wiedział o eksperymentach doktora Karstena? O Cooperze? O nas? Przez długie tygodnie byłam uwięziona z tymi pytaniami w swoim pokoju. Samotność nie wpływała zbyt dobrze na moje nerwy. Ben pierwszy odważył się uciec – państwo Blue nigdy nie przywiązywali zbyt dużej wagi do dyscypliny. Ja uzyskałam zwolnienie warunkowe dopiero w sierpniu, po niespełna dwóch miesiącach odsiadki. Za dobre sprawowanie? Raczej za nieustanne marudzenie. Po prostu zmęczyłam Kita. Hi wynegocjował przepustkę dwa tygodnie temu. Nie ukrywam, że mnie tym zaskoczył – znając charakter jego matki, Ruth Stolowitski, byłam przekonana, że odzyska wolność jako ostatni. A jednak nie. Z tego, co wiedziałam, Shelton wciąż miał szlaban. Najwyraźniej

Deversowie nie tolerowali wykroczeń wobec prawa, bez względu na okoliczności łagodzące. Żeby było jasne, na razie odbywałam okres próbny. Kit nie spuszczał mnie z oka. A przynajmniej tak mu się wydawało. Gdy tylko Hi uzyskał zwolnienie, zaczęliśmy organizować cotygodniowe wypady na Loggerhead. Musieliśmy ćwiczyć z dala od wścibskich spojrzeń. Wyspa zapewniała nam doskonałe odosobnienie. No i mogłam się po niej kręcić dosłownie pod nosem ojca, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Ponieważ wyspa Loggerhead jest zarządzana przez Uniwersytet Charleston, tylko wąskie grono ludzi ma prawo ją odwiedzać. Na szczęście pracuje na niej mój ukochany tatulo, a razem z nim rodzice pozostałych Nosicieli. Kit Howard to biolog morski zatrudniany przez IBLI, miejscową placówkę naukową należącą do uniwersytetu. Instytut Badawczy Loggerhead Island, jeden z najbardziej zaawansowanych ośrodków weterynaryjnych na całym świecie, zajmuje trzy akry ogrodzonego terenu po południowej stronie wyspy. To jednak nie wszystko – Loggerhead pełni także funkcję pełnoprawnego centrum badawczego nad naczelnymi. Poza głównym kompleksem na wyspie nie istnieją żadne obiekty, ale za to po lesie kręci się cała armia rezusów. Jest to tak naturalne i nienaruszone środowisko, jak to tylko możliwe w przypadku pokaźnego kawałka nieruchomości położonego w bezpośrednim sąsiedztwie Zatoki Charleston. Czyli idealne miejsce, by dawać upust swoim... nietypowym skłonnościom. Dzisiaj wypadała trzecia sesja treningowa. Stopniowo zaczynaliśmy dostrzegać drobne różnice w naszych umiejętnościach – swoje słabe i mocne strony, rozbieżności pod względem stylu i wyrafinowania. To były jednak skomplikowane moce, a nasze zrozumienie ich istoty niepełne. Wiedzą, której mi brakowało, mogłabym chyba napełnić ocean. Głęboko w środku podejrzewałam, że tak naprawdę wykorzystywaliśmy zaledwie ułamek naszego pełnego potencjału. Do rzeczywistości przywołał mnie widok fontanny piasku. Mój wzrok namierzył podskakujący kształt, który poruszał się z niesamowitą prędkością, powiększył go i zaczął śledzić. Nieświadomie napięłam mięśnie, w każdej chwili gotowa zerwać się do ucieczki. Zaraz potem przyszło rozpoznanie. Ben przeskakujący nad ławicą, z twarzą wykrzywioną w dzikim grymasie.

Sekundę później już wiedziałam, co się stało. Ktoś go gonił. ROZDZIAŁ 2 Zza wydm wypadł Cooper. Jego sierść sterczała mokrymi zmierzwionymi kępkami. Młody wolfdog gonił Bena plażą, ujadając jak szalony. – No i co, już nie jesteś taki szybki, cwaniaku? – krzyknął Ben przez ramię, po czym skręcił w lewo, w stronę spienionych fal. Coop zatrzymał się gwałtownie, gdy Ben zanurkował w oceanie. Nieszczęśliwy, że jego pościg został udaremniony, poszczekiwał, biegając tam i z powrotem. – Hej, malutki! – zawołałam. Kłapnąwszy na Bena jeszcze raz, przykłusował do mojego boku. Otrząsnął się wściekle, rozpryskując wszędzie wokół wodę. – Błeee! – Starłam z twarzy słone kropelki. – Wielkie dzięki, kundlu. Coop wyglądał na zadowolonego. Chyba. Z psami nigdy nic nie wiadomo. Za to Hi, który kąpiel miał już za sobą, podszedł do sprawy z większą nonszalancją. – Co się stało? Czyżby ten paskudny Indianiec wrzucił cię do wody? – Przyklęknął i potarmosił Coopera za ucho. – Nie ciebie pierwszego. Hi miał na myśli deklaracje Bena, że podobno w jego żyłach płynie krew Indian Sewee – północnoamerykańskiego plemienia, które wieki temu zostało wchłonięte przez Indian Catawba. Na ich cześć Ben nazwał swoją łódkę Sewee. – Współczuję ci – ciągnął Hi. – Święto Dziękczynienia było wielką pomyłką. Coop polizał go po twarzy. – Oj, nieładnie, nieładnie, Hi – zażartowałam. – Doprowadzisz do ochłodzenia stosunków na linii Żydzi–Sewee. – Racja. Odszczekuję wszystko, co powiedziałem. Nasi ludzie szczycą się długą tradycją wspólnego szacunku. Niech żyje przymierze! Kątem oka dostrzegłam ruch – smugę cienia, która przemknęła między drzewami. Pociągnąwszy superczułym nosem, złapałam w powietrzu nowe zapachy. Ciepłą sierść, gorący oddech, piżmo... Wilk.

– Lepiej się pospiesz, Coop. Twoja mamuśka już tu jest. – Co? – Hi wykręcił szyję. – Gdzie? Z lasu wyszło troje gości. Mgiełka, przewodniczka stada, była wilczycą. Przepięknym, królewskim zwierzęciem. Cała srebrna, z odrobiną bieli na pysku. Szła obok swojego partnera – zdziczałego owczarka niemieckiego o złotej maści. Nazwałam go kiedyś Polo i tak już zostało. Za nimi dreptał starszy brat Coopera, kolejny mieszaniec psa i wilka, któremu nadałam imię Buster. Przez chwilę cała trójka obserwowała scenę na plaży, aż w końcu Mgiełka szczeknęła – tylko raz. Cooper pognał do sfory. Rodzinka, wreszcie w komplecie, znikła w lesie. – Bawcie się dobrze! – zawołałam za nimi. Cieszyłam się, że Coop może odwiedzić swoich bliskich, ale teraz mieszkał ze mną. Whitney i Kit musieli się z tym pogodzić. Na razie wszystko szło dobrze. Cóż, w pewnym sensie – Coop i Whitney nie zostali najlepszymi przyjaciółmi. Wzruszyłam ramionami. Opinia irytującej przyjaciółki Kita znajdowała się dość nisko na liście moich zmartwień. – Wywąchałaś ją? – zapytał Hi. Przytaknęłam. Stojąc po nawietrznej, potrafiłam wyczuć zapach Mgiełki z odległości trzydziestu jardów. – Niesamowite. – Hi zdjął koszulę i wykręcił ją z wody. – Punkt dla ciebie, kulfonie. – Dzięki. Chyba. – Wskazałam głową jego wystający brzuch. – Niezły kaloryfer. – Wiem. Ćwiczę dwa razy w miesiącu, zero taryfy ulgowej. Ale przestań się do mnie mizdrzyć, wprawiasz mnie w zakłopotanie. Z nieba lał się żar. W zasadzie nic dziwnego, jak na środek sierpnia w Karolinie Południowej. Wytarłam czoło. Znów dawała o sobie znać moja nadludzka potliwość. – Szlag. – Hi zamrugał. Zauważyłam, że jego oczy odzyskały swój zwykły orzechowy kolor. – Straciłem swój flesz. Durny Ben. – Możesz go odzyskać? – Spróbuję. – Emocje odpłynęły z jego twarzy, a wzrok skoncentrował się na jakimś nieokreślonym punkcie. Mijały sekundy, minuta... Pokręcił głową. – Ciągle nie daję rady zafleszować drugi raz. Nie od czasu... Urwał, ale ja nie naciskałam. Wiedziałam, o czym myślał. Tylko w jednym przypadku zdołaliśmy zafleszować dwa razy z rzędu – w posiadłości Claybourne’ów. Tamtej nocy w jakiś sposób udało mi się wymóc flesz na pozostałych

Nosicielach. Udało mi się przeniknąć do ich umysłów. Sama nie wiem, jak to zrobiłam. Nigdy nie powtórzyłam tej sztuczki. Nie dlatego, że nie próbowałam – po prostu bez względu na to, jak bardzo się starałam, nie byłam w stanie nawiązać z nimi kontaktu, odtworzyć uczucia j e d n o ś c i, kosmicznego łącza, dzięki któremu mogłam nadawać swoje myśli i jednocześnie odbierać ich. Bliskiej więzi członków wilczej sfory. – Chcesz spróbować jeszcze raz? – zapytał Hi. Wahał się. Wiedziałam, że ta konkretna moc przyprawiała go o ciarki. Podobnie jak Bena i Sheltona. – Czego spróbować? – zapytał Ben, dołączając do nas. Z jego długich do ramion włosów ściekała woda. – Znowu gadacie o tej całej telepatii? – W końcu raz mi się udało – rzuciłam obronnym tonem. – Może. – Zmarszczył brwi. – A może nie. Może to był jeden z objawów choroby. Gdy nasze moce ujawniły się po raz pierwszy, przez kilka dni byliśmy dosłownie półżywi. Dopadła nas okropna, przytłaczająca choroba – czuliśmy się jak wyżęte szmaty. Główne objawy w końcu ustąpiły, choć wciąż zdarzały się nam zupełnie przypadkowe odchyły od normy. Tylko czy symptomy zniknęły na dobre? Nie potrafiłam na to odpowiedzieć. – To nie była choroba – odparłam. – Czułam prawdziwą więź, nawet z Cooperem. Jesteśmy teraz złączeni. – I właśnie dlatego nie potrafisz powtórzyć tego numeru? – Ben nie miał cierpliwości do spraw, których nie rozumiał. – Nie wiem. Dajcie mi spróbować jeszcze raz. Nie czekając na zgodę chłopaków, zamknęłam oczy i uspokoiłam oddech. Chciałam wpełznąć do swojej własnej głowy. Wyobraziłam sobie wszystkich Nosicieli – Hi, Bena, Sheltona, a nawet Coopera – po czym zmusiłam ich wizerunki, by zlały się w jeden uniwersalny kształt: w sforę. Poczułam ruch wewnątrz czaszki – lekkie szarpnięcie, jakby przetoczyła się przez nią fala. Przez moment miałam wrażenie, że mój umysł napiera na coś i napotyka opór. Niewidzialna ściana oddzieliła moje myśli od pozostałych zewnętrznych istot. Zachęcona, pchnęłam ponownie w sposób, którego nie jestem w stanie opisać. Bariera odkształciła się i ustąpiła delikatnie. Niskie buczenie wypełniło mi głowę i zaraz potem rozbiło się na kilka mamroczących głosów, które dolatywały z jakiegoś odległego pomieszczenia. W samym środku mojej świadomości zamajaczyła sylwetka Coopera, nieostra i niewyraźna.

Aż raptem więź rozpadła się równie gwałtownie, co narodziła. Usłyszałam pacnięcie, jakby ktoś zamknął z impetem książkę. Wizja zerwała się ze smyczy i rozpłynęła w ciemności mojego umysłu. PACH. Zamrugałam, otwierając oczy. Leżałam na piasku, a po moim fleszu nie było już śladu. Przez ciszę przebił się głos Hi: – Daj spokój, Tory! Bo znowu stracisz przytomność. Chwycili mnie z Benem za ramiona i postawili ostrożnie na nogi. Trzymali, dopóki się nie upewnili, że znowu nie upadnę. – Ma rację, daj sobie w końcu spokój. – Złoty nimb w oczach Bena przygasł. – Nikt z nikim nie gadał w myślach, to były zwykłe urojenia. A ty zaczynasz przez to wariować. Zanim zdążyłam zgłosić swój sprzeciw, plażą poniósł się głos. Wszyscy jednocześnie odwróciliśmy głowy. Nie byliśmy już sami. ROZDZIAŁ 3 – Dowcipnisie! Następnym razem zostawcie mi chociaż wiadomość. Przez plażę szedł w naszą stronę Shelton – niski, chudy chłopak w okularach z rogowymi oprawkami, podkoszulku z Comic-Conu i za dużych białych spodenkach gimnastycznych. Ręce trzymał nonszalancko w kieszeniach. Na jego twarzy widniał krzywy uśmiech. Wiedział, że udało mu się nas zaskoczyć. – No, no, wygląda na to, że ptaszek uciekł z klatki – odezwał się Hi. – Kiedy dałeś nogę? – Dzisiaj rano dostałem ułaskawienie. – Shelton otarł pot z ciemnoczekoladowych brwi, które otrzymał w spadku po afroamerykańskich przodkach. Wysokie kości policzkowe i kształt powiek zawdzięczał pochodzącej z Japonii matce. – Domyśliłem się, gdzie was szukać. I chyba wiem, po co tu przypłynęliście. – Tory znów bawi się w kosiarza umysłów – odparł Hi. – Na razie jej największy sukces to nawiązanie bliższego kontaktu z plażą. Uśmiech Sheltona przygasł.

– A nie możemy po prostu udawać, że to się nigdy nie zdarzyło? I tak mam już problemy z zasypianiem. – Zakręcił nerwowo na palcu brelokiem z zestawem ulubionych wytrychów. Takie jego małe hobby, które czasem okazywało się przydatne. – Udawać, że nigdy się nie zdarzyło? – Przyglądałam się kolejno ich twarzom. – Musimy z r o z u m i e ć te zmiany, nie możemy ich tak po prostu zignorować. A jeżeli pojawią się kolejne reakcje? – Wiem, wiem. – Shelton uniósł ręce. – Po prostu mam porządnego pietra. Próbowałem fleszować, kiedy rodziców nie było w pobliżu. Nadal nie mam nad tym żadnej kontroli. A później złapałem przeziębienie i przez dwa dni myślałem, że to ten wirus próbuje mnie zabić. Ben kiwnął głową. – Nawet kiedy już uda mi się zafleszować, moje moce n i g d y nie są takie same. Ani nawet stabilne. – Na wszystko przyjdzie pora – odparłam z pewnością w głosie, której wcale nie czułam w środku. – Ale nie obędzie się bez ćwiczeń. – Albo bez lobotomii – wymamrotał Hi. – Dobra, tylko ustalmy jedno: ćwiczymy w y ł ą c z n i e tutaj. – Ben przenosił wzrok z jednego Nosiciela na drugiego. – Wyspa jest bezpieczna, ale musimy uważać. Nie wolno nam fleszować w miejscach, gdzie ktoś mógłby nas zauważyć. Za duże ryzyko, jasne? Wszyscy pokiwali głowami. Strach, że zostaniemy wykryci, towarzyszył nam od samego początku. Baliśmy się nawet myśleć o konsekwencjach wpadki. – Możemy ufać wyłącznie sobie – zakończył Ben. – Nigdy o tym nie zapominajcie. – Starczy tego czarnowidztwa. – Hi klepnął Sheltona w kark. – Lepiej opowiadaj, jak nas znalazłeś. Nie wspominałeś, że masz sprawność tropiciela. – Wpadłem w IBLI na Kita. – Shelton odwrócił się do mnie. – Twój tato cię szuka. Prosił, żebym was znalazł i przyprowadził do instytutu. Chyba coś się święci. – Świetnie – parsknął Ben. – Co tym razem przeskrobaliśmy? – Pewnie już słyszeli o twojej napaści na mnie i na psa – oznajmił Hi. – Trochę sobie posiedzisz, koleżko. Mam nadzieję, że było warto. – Jak cholera. Zagwizdałam. Nie czekaliśmy zbyt długo – Coop wyskoczył z krzaków, okrążył nas dwa razy i pognał plażą. – Chyba nie ma sensu bawić się w zgadywanki – westchnęłam. – Chodźmy. Dziesięć minut później dotarliśmy do instytutu.