uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Kazimierz Dębnicki - Spotkanie z cieniem

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :576.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Kazimierz Dębnicki - Spotkanie z cieniem.pdf

uzavrano EBooki K Kazimierz Dębnicki
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 4 lata temu

anskdjnasknd

Transkrypt ( 25 z dostępnych 257 stron)

Bohaterem tej powieści jest doktor Roman Górecki, niemłody już lekarz polski, weteran drugiej wojny światowej. Górecki pracuje w jednym z krajów afrykańskich, a gdy leci na urlop do Polski, samolot zostaje porwany przez grupę terrorystów. W sytuacji śmiertelnego zagrożenia wśród pasażerów i załogi samolotu krystalizują się zróżnicowane postawy - od kolaboracji z porywaczami do aktywnego oporu. Dla doktora Góreckiego jest to spotkanie z cieniem wojny i faszyzmu, zmaterializowanego nagle w osobach porywaczy, odżywającego w metodach ich działania... KAZIMIERZ DĘBNICKI SPOTKANIE Z CIENIEM Obwolutę, okładkę i stronę tytułową projektował MICHAŁ BERNACIAK Redaktor techniczny MARIA BRASZCZYK Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1982 PORWANIE Krążyłem niecierpliwie po klimatyzowanej hali portu lotniczego, czekając aż z megafonów rozlegnie się zapowiedź odlotu maszyny Air France, rejs 328, którym to rejsem miałem dotrzeć do Paryża. Z przesiadką. Teoretycznie mogłem zabrać się jutrzejszym LOT-em z Paryża do Warszawy. Teoretycznie, bo samolot Air France już sporo się spóźnił. Murzyńska hostesa, nadająca przez mikrofon wieści o przylotach i odlotach, bełkotała równie niezrozumiale, jak jej europejskie koleżanki. Musiałem się dobrze wsłuchiwać, że- * by zrozumieć zapowiedź

nadawaną po angielsku, a nawet najbardziej intensywne starania nie pozwalały mi pojąć, o co jej chodzi, gdy mówiła swoim ojczystym językiem. Po czterech latach tu spędzonych znałem już wcale nie najgorzej zarówno dialekt, jakim mówiono w stolicy kraju, jak i ten używany w okolicach, gdzie stale przebywałem. Co z tego? Polski znam w końcu lepiej, a zapowiedzi na dworcach kolejowych także nie rozumiem. Za wielkimi oknami hali chwiały się smukłe palmy. Wiał dość mocny wiatr od gór, łagodząc upał. Miałem już serdecznie dosyć zarówno wiatru kenijskiego, jak i upałów. W ogóle miałem wszystkiego dosyć. Tak bardzo dosyć, że nie wiedziałem, co właściwie zrobić z tym długim urlopem, jaki mnie Czekał. Czy zostać jakiś czas w Paryżu? Czy od razu lecieć do Polski? A co niby mam do roboty w Paryżu? A w Polsce? Ani tutaj, ani w Paryżu, ani w Warszawie nikt na mnie nie czeka. No, owszem, czeka puste, wyludnione mieszkanie, które będzie mi może bardziej obce niż przyszpitalny bungalow w Kenii. Na pewno nawet bardziej. Tu uśmiecha się boy-ogrodnik i młoda kucharka, która za skarby świata nie nauczy się gotować jajek na średnio. Na twardo nie lubi moja wątroba, na miękko — ja sam. Pięć lat temu utraciłem sporą część własnego życia, ale to całkiem osobna historia. Jeszcze dwa lata wcześniej odłupała się ze mnie, jak kawał odrąbanej skały, inna cząstka mojego istnienia. Straciłem jeden dom. W nowym bardzo krótko nie czułem samotności. No, ale to naprawdę inna opowieść. Tyle tylko, że te fakty skłoniły mnie do przyjęcia propozycji pracy w Afryce. Myślałem: zapomnę, robota w trudnych warunkach tak mnie pochłonie, że wszystko, co było przedtem, wszystko, co od prawie czterdziestu lat burzyło wszelkie próby normalnego życia, stabilizacji,

spokoju, pójdzie nareszcie w niepamięć. I początkowo tak było. Szpital nowy. Problemów mnóstwo. Brak podstawowych niekiedy narzędzi i aparatury, niewyszkolony personel, osobliwe pojęcie tutejszych ludzi o tym, co to jest czas, to wszystko przydawało do normalnych lekarskich obowiązków moc administracyjnego urzędolenia, wykłócania się z miejscowymi władzami i uczenia pielęgniarek tego, co w Europie potrafi zrobić zwykła salowa. Jeżeli chce... Później jakoś się ułożyło. Zapanował jako tako ustalony rytm pracy i odpoczynku, a z nim wkradła się nuda. Nie ta normalna, każdemu znana, ale taka wynikająca z pewności, że skoro nawet tu, tysiące kilometrów od kraju, nie czuję potrzeby życia, nie znajdu- 6 "V ję w nim sensu, to już nigdy i nigdzie nie będę odczuwał smaku istnienia. Jego barw. Małżeńska para angielskich lekarzy, dobrych fachowców, to nie było remedium na mój stan psychiczny. Ich uregulowane pory dnia, przeniesione żywcem z Wysp Brytyjskich, ze świętym obrządkiem picia herbaty, były tak samo nużące, jak ich nieustanne wyświetlanie albo slajdów, albo filmów z licznych podróży i wycieczek. Dwóch tutejszych lekarzy, po studiach w Europie, udawało niezbyt udatnie, że to wszystko czarne dokoła nie jest ich światem. Zawiśli między pamięcią nędznej wioski, z której pochodzili, a wspomnieniem wielkich metropolii, w których studiowali. Byli w tym swoim zawieszeniu, właściwie w jakimś niebycie, nieznośni. W gruncie rzeczy gardzili

zarówno mną, jak i czarnymi pacjentami. Jeszcze wobec Anglików czuli respekt, wzmocniony przez lata nauki. Ja zaś byłem dla nich kimś z całkiem innego wymiaru. Niby biały, a inny. Niby lekarz, ale także inny. Anglicy byli wobec chorych układnie u-przejmi, ale zarazem jakby oddzieleni szklaną szybą. Ja zaś mogłem być i szorstki, i wściekły, i serdeczny, niczym jednak, żadną przegrodą, nie izolujący się od otaczającego nas czarnego świata. Po prostu stałem poza konwenansami, przestrzeganymi zarówno przez Brytyjczyków, jak i ich ciemnoskórych wychowanków. Nie przerywałem badania chorych, gdy wnoszono mi do gabinetu herbatę. A przecież wszyscy wiedzieli, że lubię herbatę wcale nie mniej od wyspiarzy. Można też było wywołać mnie z bungalowu o każdej porze, także w czasie five o'clocku. Bo wywoływanie w nocy nie stanowiło problemu. Nocą biegli do chorych także angielscy koledzy i — chcąc nie chcąc — lekarze afrykańscy. Ale five o'clock! Przerwać ten czas natchnionej, teinowej kontemplacji, to tak jak zarżnąć w Indiach świętą krowę. Nawet nie byłem pewny, czy w głębi duszy mój boy i moja kucharka nie mają mnie za skończone zero, któremu służą, bo nieźle płaci, no i jest tu przysłany przez władze. Władze, które wcale się w razie czego nie cackają. Czułem się więc cholernie obco, ale poczucie, że równie obco będę się czuł wszędzie, z jednej strony łagodziło sytuację, a z drugiej — pogłębiało wrażenie pozornego tylko istnienia. Jakiegoś snu Parę razy w życiu myślałem o śmierci. O samobójstwie. Nieważne kiedy.

Ale w każdym razie tutaj, w Afryce także. Tylko że mając serdecznie dość życia, nie miałem odwagi, by je przerwać. Więc niby istniałem, pracowałem, leczyłem (często skutecznie), wmawiałem sobie zatem, że jestem jakoś potrzebny ludziom. To oczywista prawda. Tylko sobie nie byłem potrzebny. Ci, którym pomagałem, byli w jakimś sensie anonimowi, obcy. Przychodzili i odchodzili. Gdyby istniał komputer leczący — świetnie by mnie zastąpił. Ci zaś, którym pomagałem niegdyś najzupełniej osobiście, bo byli mi najbliżsi i nie o lekarską poradę chodziło, ale o wspólne życie, ci mnie już porzucili i zapomnieli. I tak krążąc po hali portu lotniczego, myśląc o tym wszystkim, zdałem sobie sprawę, że moja niecierpliwość i to wsłuchiwanie się w głos megafonów są najzwyczajniej śmieszne. Już miałem skierować się do jednego z kiosków recepcyjnych, żeby zupełnie zmienić plan podróży, zrezygnować z lotu do Paryża, a potem do Warszawy, polecieć na przykład na Madagaskar albo do Algierii, albo po prostu zostać w Nairobi i po paru dniach wró- cić do szpitala, gdy hotesa zapowiedziała tym razem po francusku: — „Les passagers a destination de Paris, vol Air France, numero 328, sont pries de sś rendre a la porte 5, merci..." Dopiero teraz, mechanicznie skierowawszy się w stronę wyjścia numer 5, przyjrzałem się pobieżnie zresztą, moim towarzyszom podróży. Wydali mi się zupełnie nijacy. Zresztą sam sobie też się taki wydawałem. A może i byłem? Jedynie barczysty facet o spokojnych, choć dość ostrych rysach twarzy, krótko ostrzyżony i szpakowaty, zapewne w moim wieku, wydał mi się bardziej sympatyczny i zarazem jakiś określony. Był w jasnych, płóciennych spodniach, na ramieniu niedbale niósł wdzianko z takiego

samego materiału, a przez drugie ramię miał przewieszoną niewielką torbę podróżną. I on spojrzał na mnie. Przez chwilę zatrzymał spojrzenie szarych oczu. Wszedł w drzwi wyjściowe. Ja za nim, ciągle myśląc o tym, że coś w nim jest znajomego. Dopiero przy schodkach wiodących do wnętrza sta-rawej już i chyba mocno sfatygowanej cara-velle uprzytomniłem sobie, że jesteśmy podobnie ubrani i chyba mamy zbliżoną posturę, nawet włosy równie siwiejące i ostrzyżone „na jeża". Sądziłem, że ten facet jest Holendrem. Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie myślałem. Może dlatego, że lubię Holendrów. To sympatia jeszcze z czasów wojny i zaraz po niej. Ale to także inna historia. Może on mnie "także bierze za Holendra? Zabawne. Takie zgadywanie... Zawsze się człowiek w to bawi w czasie długich podróży Powitany miłym profesjonalnym uśmiechem stewardes, wszedłem w przejście między fotelami. Było dość tłoczno. Chyba komplet, pomyślałem. Przystanąłem na sekundę, rozglądając się, gdzie tu usiąść, a było mi 9 obojętne: przy oknie czy nie, bo widok z wysokości dziesięciu tysięcy metrów nie jest żadnym widokiem. Natychmiast znalazła się tuż za mną jedna ze stewardes. — Ici, monsieur, il y a une place librę, veuillez me suivre... — Avec un vrai plaisir... — odpowiedziałem żartobliwie, ale dziewczyna spojrzała na mnie, wyprzedzając o krok, jakoś uważniej, bez uśmiechu. Była bardzo ładna. O szczupłej, skupionej, mądrej twarzy.

— Pardonnez moi... — przeprosiłem. — Pas de quoi — odrzuciła. — Je suis ha-bitue... — Rien de grave avec moi, mademoiselle, je ne suis pas un courreur de jupons. Teraz przyjrzała mi się z leciutkim błyskiem rozbawienia w oczach. — Etez vous Franęais? — zapytała. — C'est bien gentille de votre part d'eva-luer si hautemment mon franęais, mais je suis Polonais... — Oh... — zabrzmiało to znowu zdawkowo. — Polonais, ca me fait du plaisir... Byłem przekonany, że równie wiele przyjemności sprawiłaby jej wiadomość, iż jestem Anglikiem, Amerykaninem, Rosjaninem czy Hiszpanem. Po prostu: jej musi być w takiej sytuacji przyjemnie. To należy do obowiązków służbowych. Zająłem, już bez wymiany dalszych chińskich grzeczności, wskazane miejsce. Ale dopiero kiedy rzuciłem torbę i sportową bluzę na półkę, spostrzegłem, że umieszczono mnie obok mężczyzny, który przy wyjściu z hali zwrócił na siebie moją uwagę. Rzuciłem, po angielsku, banalne powitanie. Odpowiedział podobnie. Z obcym, jak i mój, akcentem. Na pewno Holender, pomyślałem znowu. Samolot świszcząc silnikami pokołował w 10 stronę pasa startowego. Chwilę stał na pełnych obrotach próbując hamulce, jeszcze sekundy, żeby wieża dała drogę, i już byliśmy w powietrzu. No i można było odpiąć pasy, a także wysłuchać powitalnego

przemówienia stewardesy, witającej nas w imieniu kapitana i całej załogi, podającej dane lotu i rytualnie życzącej miłej podróży. — Zawsze to samo — uśmiechnął się mój sąsiad. — Czasem marzę o tym, żeby powiedziano: Drodzy państwo, znajdujecie się na zupełnym wraku, pilot jest zalany do nieprzytomności, drugi pilot właśnie zmarł na zawał serca, a my was mamy gdzieś, my, stewardesy i stewardzi... Wesołej podróży, obrzydliwi goście. Parsknąłem śmiechem. Facet coraz bardziej mi się podobał. — Pan pewnie często lata? — zagadnąłem, bo nagle zachciało mi się z nim dłużej pogadać. — Muszę. Teraz, bo praca, interesy, umowy... Dawniej, bo miałem nieszczęście być wyszkolonym w pilotażu szczeniakiem. No i przeżyłem swoją wielką przygodę. — Był pan pilotem wojskowym? — Tak. Byłem. — O, zabawnie się składa... — uznałem, że mój Holender był na pewno w RAF. — Ja też służyłem w czasie wojny w lotnictwie. No, z pewną przymusową przerwą... — Strącony? — Owszem... Ale udało się. — Udało się? To znaczy, że nie Wpadł pan do niewoli? — Można to i tak określić. Istotnie do niewoli nie wpadłem, ale kraj, nad którym mnie strącono, był właściwie jedną wielką niewolą- Ogromny obóz koncentracyjny z milionami wymordowanych... — Mój Boże... — westchnął. — Wiele było takich krajów. Mój także. I to bardzo wcześ-

11 nie. Tylko nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. — Czyżby pan był Polakiem — zapytałem ze zdziwieniem. — Ja? Polakiem? Co panu przyszło do głowy? Polska przed wojną nie była zniewolona. — Jest pan Niemcem? — zadałem znowu pytanie, modląc się w duszy, żeby zaprzeczył. Niech będzie Włoch, Hiszpan, ostatecznie zgoda na Austriaka, ale nie Niemiec. Nie Niemiec, który służył w luftwaffe, który.... Nie dokończyłem tej modlitwy. Przerwał mi ją: — Jestem Niemcem. A pan najpewniej Francuzem. Słyszałem, jak pan, rozmawiał ze stewardesą — wyjaśnił. — Jeśli pan słyszał, to powinien pan wiedzieć dokładnie, kim jestem — oświadczyłem już bardzo sucho i niechętnie. Przyjrzał mi się. Nie było w jego wzroku niczego prócz uprzejmego zainteresowania i może odrobiny zdumienia, że nagle stałem się tak szorstki. Poczułem się głupio. Z dwóch powodów. Raz dlatego, że okazałem nieuzasadnioną, w jego mniemaniu, nieuprzejmość. Dwa — bo głupio mi było czuć się głupio. — Słyszałem tylko melodię waszej rozmowy — wyjaśnił. — Słów nie odróżniałem. Zresztą nie było to aż tak interesujące. W ogóle nie ma rzeczy na tyle zajmujących, żeby podsłuchiwać. — Jestem Polakiem. — Postanowiłem przerwać jego dywagacje na temat podsłuchiwania, bo mi się od tego robiło niedobrze. Nie chciałem, żeby się tłumaczył. Zapanowała chwila milczenia. Nie miałem zamiaru jej przerywać. W ogóle nie miałem zamiaru przerywać milczenia bodaj do samego Paryża, z

międzylądowaniami i przesiadką włącznie. On zresztą nie wyglądał wcale na zasko- 12 czonego faktem, że jestem Polakiem. Nawet uśmiechał się życzliwie. Uśmiechał się, gdy stewardesa podała soki, uśmiechał w czasie posiłku. Dopiero przy koniaku się odezwał. Nie zapytał, lecz właśnie powiedział: — Służył pan w RAF. Cóż, zapewne mijaliśmy się w powietrzu. — Jeżeli można to nazwać mijaniem. — Można to także nazwać walką. — Raczej: trzeba. — Jak pan woli. Ja osobiście nie lubię wracać pamięcią do tamtego koszmaru. — Bardzo dobrze to rozumiem... — stwierdziłem nie bez ironii. — Tak? Czyżby? Istnieje wiele powodów, dla których człowiek pragnie się odciąć od przeszłości. Niech pan tylko nie upiera się, ( że pan tego nie robi. Prosit! — Podniósł swój kieliszek w górę. Właśnie zastanawiałem się, co mam zrobić, gdy w przodzie kabiny pasażerskiej rozległ się jakiś zgiełk. Samolot przez sekundę za-chybotał się, ale zaraz wyrównał lot. Drzwi od kabiny pilotów otwierały się i zamykały, ktoś tam wchodził, ktoś wybiegał, dostrzegłem pobladłą twarz stewerdesy. — Prosit! — powtórzył mój sąsiad. — Tam się coś dzieje — powiedziałem trochę bez sensu. — Tym bardziej trzeba wypić... — Stuknął swoim kieliszkiem w mój. Wypił jednym haustem, nawet nie próbując, jaki jest ten koniak. Mimo woli zrobiłem to samo.,Z kabiny pilotów dobiegł stłumiony krzyk.

Spojrzeliśmy obaj jednocześnie w tamtym kierunku. Potem na siebie. Drzwi od kabiny otworzyły się szeroko i stanął w nich szczupły, dość młody blondyn. Patrzył uważnie na pasażerów. Od tyłu, a siedzieliśmy mniej więcej w środku, rozległ się basowy głos: 13 nie. Tylko nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. — Czyżby pan był Polakiem — zapytałem ze zdziwieniem. — Ja? Polakiem? Co panu przyszło do głowy? Polska przed wojną nie była zniewolona. — Jest pan Niemcem? — zadałem znowu pytanie, modląc się w duszy, żeby zaprzeczył. Niech będzie Włoch, Hiszpan, ostatecznie zgoda na Austriaka, ale nie Niemiec. Nie Niemiec, który służył w luftwaffe, który.... Nie dokończyłem tej modlitwy. Przerwał mi ją: N — Jestem Niemcem. A pan najpewniej Francuzem. Słyszałem, jak pan, rozmawiał ze stewardesą — wyjaśnił. — Jeśli pan słyszał, to powinien pan wiedzieć dokładnie, kim jestem — oświadczyłem już bardzo sucho i niechętnie. Przyjrzał mi się. Nie było w jego wzroku niczego prócz uprzejmego zainteresowania i może odrobiny zdumienia, że nagle stałem się tak szorstki. Poczułem się głupio. Z dwóch powodów. Raz dlatego, że okazałem nieuzasadnioną, w jego mniemaniu, nieuprzejmość. Dwa — bo głupio mi było czuć się głupio. — Słyszałem tylko melodię waszej rozmowy — wyjaśnił. — Słów nie odróżniałem. Zresztą nie było to aż tak interesujące. W ogóle nie ma rzeczy na tyle zajmujących, żeby podsłuchiwać. — Jestem Polakiem. — Postanowiłem przerwać jego dywagacje na

temat podsłuchiwania, bo mi się od tego robiło niedobrze. Nie chciałem, żeby się tłumaczył. Zapanowała chwila milczenia. Nie miałem zamiaru jej przerywać. W ogóle nie miałem zamiaru przerywać milczenia bodaj do samego Paryża, z międzylądowaniami i przesiadką włącznie. On zresztą nie wyglądał wcale na zasko- czonego faktem, że jestem Polakiem. Nawet uśmiechał się życzliwie. Uśmiechał się, gdy stewardesa podała soki, uśmiechał w czasie posiłku. Dopiero przy koniaku się odezwał. Nie zapytał, lecz właśnie powiedział: — Służył pan w RAF. Cóż, zapewne mijaliśmy się w powietrzu. — Jeżeli można to nazwać mijaniem. — Można to także nazwać walką. — Raczej: trzeba. — Jak pan woli. Ja osobiście nie lubię wracać pamięcią do tamtego koszmaru. — Bardzo dobrze to rozumiem... — stwierdziłem nie bez ironii. — Tak? Czyżby? Istnieje wiele powodów, dla których człowiek pragnie się odciąć od przeszłości. Niech pan tylko nie upiera się, , że pan tego nie robi. Prosit! — Podniósł swój kieliszek w górę. Właśnie zastanawiałem się, co mam zrobić, gdy w przodzie kabiny pasażerskiej rozległ się jakiś zgiełk. Samolot przez sekundę za-chybotał się, ale zaraz wyrównał lot. Drzwi od kabiny pilotów otwierały się i zamykały, ktoś tam wchodził, ktoś wybiegał, dostrzegłem pobladłą twarz stewerdesy.

— Prosit! — powtórzył mój sąsiad. — Tam się coś dzieje — powiedziałem trochę bez sensu. — Tym bardziej trzeba wypić... — Stuknął swoim kieliszkiem w mój. Wypił jednym haustem, nawet nie próbując, jaki jest ten koniak. Mimo woli zrobiłem to samo.,Z kabiny pilotów dobiegł stłumiony krzyk. Spojrzeliśmy obaj jednocześnie w tamtym kierunku. Potem na siebie. Drzwi od kabiny otworzyły się szeroko i stanął w nich szczupły, dość młody blondyn. Patrzył uważnie na pasażerów. Od tyłu, a siedzieliśmy mniej więcej w środku, rozległ się basowy głos: — Nie odwracać się, nie rozmawiać, założyć dłonie na kark! Wzruszyłem ramionami i od razu odezwał się znowu ten sam bas, mówiący po angielsku, ale obcym, twardym akcentem: . — Ty, tam w środku, nie wzruszaj ramionami, bo oberwiesz! Powiedziałem: ręce na kark! Chyba rozumiesz po angielsku? Ten pierwszy trzymał już w ręku pistolet maszynowy. Wyraźnie kierował lufę w moim kierunku. Pomyślałem sobie, że facet tylko straszy, bo chyba nie jest idiotą ani samobójcą, więc nie będzie strzelał w samolocie znajdującym się na wysokości dziesięciu kilometrów. Pociski mogłyby przedziurawić kadłub, rozhermetyzować kabinę, powietrze by z niej uciekło i zginęlibyśmy wszyscy, on także by... Nie zdążyłem jeszcze skończyć tej myśli, gdy ostry ból wypełnił mi czaszkę i straciłem przytomność. Ale trwało to chyba sekundy, bo usłyszałem dobiegające jak zza gęstej mgły słowa: — Du, verfluchtes Schwein, du Schweine-hund, du, Rotzloffel! Hast du genug bekom-men oder willst du noch mehr?!

Zdawało mi się w pierwszej chwili, że mówi to mój sąsiad. Ból narastał w czaszce, ale też wracała pełna przytomność. Z trudem obróciłem się ku Niemcowi. Ten jednak siedział nieruchomo, z zaciśniętymi wargami, ręce miał sztywno złożone na karku. To ktoś nade mną wywrzaskiwał coraz wulgarniejsze wyzwiska. Aż ten trzymający nas wszystkich na muszce maszynowego pistoletu, ten młody blondyn, krzyknął: — Lass ihn in Ruhe, Hans, es genugt! — I po chwili lepszym od swego kolegi angielskim wyjaśnił krótko: — Samolot został przez nas porwany. Jesteście zakładnikami. Dlaczego, dowiecie się później. W każdym razie, jeśli władze francuskie nie spełnią naszych warunków, wy zginiecie, a 14 samolot zniszczymy. Teraz rozmawiać nie wolno. Ręce mają pozostać na karkach. Nasi ludzie zbiorą wasze paszporty. Niech stewardesa przetłumaczy to na francuski. Dziękuję za uwagę — dokończył z szyderczym uśmiechem. I Obrócił się i skinął na stewardesę. To była ta „moja". Mówiła niepewnym, trochę rozedrganym głosem, zapewniając, że na pewno władze francuskie nas nie poświęcą i wszystko skończy się dobrze. — Mogłaś sobie tego oszczędzić, koteczku... — zadrwił blondyn. Jakiś kobiecy głos rozbrzmiał mi nad u-chem: — Twój paszport, proszę... Zerknąłem: dziewczyna o ciemnej cerze wyciągała lewą rękę w moim kierunku, w prawej trzymała pistolet. Miała nieruchomą, jakby pogardliwie skrzywioną i w tym skrzywieniu zamarłą twarz. — Przecież on nie da paszportu, trzymając ręce na karku — powiedział głośno mój sąsiad. — Gdzie paszport? W której kieszeni? — zapytała, w ogóle nie

zwracając uwagi na słowa Niemca. Natomiast bas z tyłu ryknął: — Halte Maul, du Arschloch! — Danke fur diese gemtitliche Atmospha-re... — zaczął Niemiec, ale zamilkł, ujrzawszy wycelowaną w siebie lufę. Zmełł /tylko jakieś przekleństwo w zębach. Dziewczyna wyciągnęła mi z kieszeni paszport i portfel z pieniędzmi. Rzuciła sucho: — Nic nie zginie, chyba razem z wami. Jeśli przeżyjecie, wszystko będzie zwrócone. Twój paszport! To było do Niemca. Skinieniem brody pokazał na półkę. Dziewczyna sięgnęła po leżące tam wdzianko. Wyjęła dokumenty i pieniądze, i wrzuciła je do plastikowej torby. Po drugiej stronie jakaś masywnie zbudowana szatynka robiła to samo. 15 Gdy już wszystkie paszporty zebrano do toreb i przekazano blondynowi, ten skinął na kogoś, kto stał za nami, sam odwrócił się i przeszedł do kabiny pilotów. Na jego miejscu stanął smagły brunecik, zapewne Arab. Bas pilnował nas od tyłu. — Proszę państwa — odezwał się znowu głos stewardesy — jesteśmy w ręku porywaczy. Ich przywódca przejął komendę nad naszym statkiem powietrznym i żąda podporządkowania się jego rozkazom. Zapowiedział, iż każdy objaw nieposłuszeństwa ze strony pasażerów lub załogi będzie od tej chwili karany śmiercią. Nakazał też powiedzieć państwu, że radiotelegrafista samolotu został zabity za odmowę wykonania polecenia... Urwała nagle. Wyłączyła mikrofon w momencie, gdy usłyszeliśmy pierwszy spazm jej szlochu. Jedna z porywaczek, ta pełnokształtna, przeszła teraz do tyłu, druga, o

ciemnej cerze, stanęła przy smagłym młodzieńcu i coś do niego mówiła. Roześmiał się. Popatrzył w naszym kierunku i znowu się roześmiał. Miałem ochotę pokazać mu język. Bo nagle jakbym utracił swoje pięćdziesiąt kilka lat i powrócił w świat młodości burzliwej, groźnej, ale dzięki napięciom pełnej wrażeń, poczucia, że żyje się naprawdę. Zakładnicy.... Iluż rozstrzelano za mojej pamięci. Setki, tysiące. Właściwie cały kraj był zbiorowiskiem milionów zakładników. Ręce zaczęły mi drętwieć. Głowa bolała mniej, bardziej tępo. Tylko krzepnąca na twarzy krew ściągała mi skórę policzków i to paskudnie swędziało. Usłyszałem wypowiedziane szeptem słowa: — Jest ich pięcioro, nas około osiemdziesięciu osób. Czy mamy się dać tak zarżnąć? Jak barany? — Silence! — krzyknął smagły, obdarzony tf / widać wyśmienitym słuchem. Ale udało mi się wykorzystać tę chwilę jego krzyku. — Nie możemy narazić tylu ludzi... — Silence! — powtórnie wrzasnął smagły -i pogroził nam bronią. — No, jazda, szybko szybko! — wołał teraz ten blondyn z kabiny pilotów. — Wołał po angielsku, ale w tym „szybko, szybko" — ja słyszałem najwyraźniej wojenne: „Schnell, schnell!" O co mu chodziło? Nagle w drzwiach kabiny pilotów pojawiły się dwie stewardesy. Niosły, a właściwie wlokły martwe ciało w granatowym mundurze. I tak przeszły środkiem samolotu. Pasażerów ogarnęła groza. Jakaś kobieta zaczęła

krzyczeć histerycznie. — Silence! — wrzasnął jeszcze raz blondyn, a gdy to nie poskutkowało, podskoczył do pasażerki i trzasnął ją w twarz. Przenikliwy krzyk urwał się nagle i przekształcił w gwałtowny szloch. Stewardesy wracały. Ta „moja" szepnęła przechodząc: — Postaram się obmyć panu twarz... Po rewizji.. A więc czekała nas rewizja. — Co ona mówili? — zapytał cichutko Nien^iec. Skorzystał z lekkiego zamieszania spowodowanego przepuszczaniem stewardes przez porywaczy. Właściwie nie miałem wcale ochoty go uprzedzać. To jego współbracia czynią z nas zakładników, tak jak to inni jego ziomkowie (a może i on sam?) robili trzydzieści parę lat temu. Ale odszepnąłem: — Ma być rewizja — a on skinął lekko głową. Blondyn wyszedł z kabiny i naradzał się ze smagłym. Tamten przeszedł po chwili na tył maszyny, do tego o basowym głosie. Widocznie uzgadniali ze sobą jakieś ważne szczegóły. Kobiety grały najwyraźniej rolę pomocniczą. Decydowali mężczyźni. Wszyst- ko to razem stawało się zupełnie nierzeczywiste, teatralne. Ileż to razy czytałem w gazetach, oglądałem w telewizji, czy wysłuchiwałem w radiowych komunikatach opisów porywań samolotów. Normalnemu człowiekowi wydaje się wręcz nieprawdopodobne, by coś takiego istniało realnie. A jeszcze bardziej, że sam w tym bierze udział. Zupełnie bierny. Bezwolny. Jak widz na spektaklu. Okrutnym. Pełnym trupów, jak u Szekspira. Bo przecież może się to skończyć nie tym jednym zabitym w granatowym uniformie Air France. Jednak nawet własna śmierć wydaje się nieprawdopodobieństwem. Nawet jeśli się o niej myśli i jej pragnie. Ja

tymczasem zupełnie straciłem ochotę do umierania. Nastrój, w którym znajdowałem się jeszcze jakiś czas temu (Jaki? Kiedy? Nie mogę dojrzeć zegarka na zgiętym nadgarstku) na lotnisku w Nairobi, wywietrzał całkowicie. Teraz chciałem żyć. Dlatego nie mogłem uwierzyć w to, co się działo dookoła, dlatego przenikał mnie ten osobliwy nastrój teatralnego przedstawienia. Coś podobnego przeżywałem wiele lat temu. Po strąceniu mojej maszyny. I po rozbiciu oddziału, w którym się znalazłem, w podkieleckich lasach. Wtedy miałem iść na śmierć. Siedziałem w śmierdzącej celi, tuż przy cuchnącym kiblu. Okienko wysoko nad podłogą, okratowane i szare od kurzu. Jeśli śmierć ma zapach, to właśnie taki smrodliwy i przykurzony. Wtedy, jeśli dobrze pamiętam, zastanawiałem się nad idiotycznym dylematem: czy to śmierć idzie ku mnie, czy ja ku śmierci. Ostatecznie jednak o czymś musiałem myśleć. Zapadał wieczór, rano mieli mnie rozwalić. I wszystko się kończyło: pierwsze lata na wydziale lekarskim, pierwsze loty we wrześniu, potem długa, długa wędrówka i znów loty, loty, loty, aż przyszła ta cholerna cela, z której nie ma wyjścia. Z zestrzelonego samolotu wyskocży- łem. A tu? Mimo wszystko nie mogłem uwierzyć w to, że zaraz umrę. Próbowałem sobie wyobrazić tę chwilę. I nie potrafiłem. Co zrobię, jak się zachowam, co zawołam? Niby przygotowywałem się sumiennie do tej śmierci, ale bez wewnętrznego przekonania, że nadejdzie naprawdę. Właściwie grałem w teatrze... Co innego w czasie lotu bojowego. Wszystko jest prawdziwe. Normalne. Także umieranie. Przychodzi zresztą błyskawicznie. Żadnego przygotowywania. Żadnych prób. Nie ma prapremiery.

A właśnie owo próbowanie, przymierzanie się do śmierci, ma w sobie cechy teatralności. Więc teraz, tu w samolocie, wysoko nad Afryką, także przygotowuję się do śmierci. I podobnie jak wówczas — nie wierzę. I nie chcę. Umierać. Tym bardziej że teraz jest wszystko pozbawione sensu. Właściwie nie jestem pewien, czy śmierć ma tak na pewno kiedykolwiek jakiś sens? Dla umierającego. Nadajemy jej ten sens my, pozostający przy życiu. I powiadamy: zginął dla dobrej, słusznej, sprawiedliwej sprawy... A tutaj nawet tego nie można powiedzieć, nikt nie powie: Oni ppnieśli śmierć dla dobra tego czy owego, dla takiej lub innej sprawy. Powie się: zostali zamordowani. Powie się: ich mordercy walczą w złej sprawie. Powie się: niewinne ofiary i okrutni zabójcy- Nawet w takim nekrologu nie ma łuta dostojeństwa. Nie mówiąc o jakimkolwiek sensie... Z mikrofonu poszedł po samolocie głos szefa porywaczy: — Mówi dowódca grupy Rewolucyjnej Armii Wolności, nazywam się Kurt Heinzl. I Walczymy o zniszczenie wszelkiej tyranii, o uwolnienie naszych towarzyszy uwięzionych we Francji i w Republice Federalnej. Żądamy także wypłacenia odszkodowania za straty fizyczne i moralne, jakie z winy tłustych, parszywych kapitalistów ponosi nasz ruch. Jeśli rząd francuskiej burżuazji nie spełni naszych warunków i jeśli nie wpłynie na rząd Republiki tych opasłych niemieckich wieprzy, by także zgodził się na

nasze żądania, wy wszyscy zginiecie. Będziecie wówczas nie naszymi ofiarami, lecz ofiarami naszych rządów... Naszych rządów? — pomyślałem ze zdziwieniem. Cóż ma mój rząd do tej całej okrutnej zabawy w pseudorewolucję? A tamten mówił, nie, już grzmiał, dalej: — Pragniemy okazać wam nasze humanitarne nastawienie. Otrzymacie posiłek i napoje... Zezwolimy wam także na rozmowy po dokładnym sprawdzeniu waszych dokumentów i ewentualnym przesłuchaniu tych, których przesłuchanie uznamy za konieczne. Ci obrońcy wolności nadający sobie wszelkie prawa decydowania o wolności innych, ci rewolucjoniści mordujący innych... Obrzydliwość... — myślałem. — Oczywiście, będziecie mogli rozmawiać ze sobą na tematy nie związane z naszą akcją i w językach powszechnie zrozumiałych. Po angielsku i francusku, a także po niemiecku... A więc niemiecki awansował do grupy powszechnie zrozumiałych. Coś mi to przypomniało. Coś bardzo straszliwego. I zdawałoby się odległego w czasie. Wtedy, w celi. Pojawił się ni stąd ni zowąd ksiądz. Był Niemcem. Zaofiarował mi swoje ostatnie usługi i posługi. Po niemiecku. Odmówiłem. Także po niemiecku. Ponieważ zdaniem duchownego ten język był powszechnie zrozumiały. Odmowy po polsku 20 mógł nie zrozumieć. Zależało mi zaś na tym, by zrozumiał, i to dokładnie. Ten ksiądz był wyjątkowo antypatyczny ze swoją niemiecką powszechnie zrozumiałą życzliwością i słodyczą. W nocy partyzanci atakowali więzienie. Byłem znów wolny. Pomyślałem

idąc pachnącym ciemnym lasem, że moja niewiara w śmierć była uzasadniona. Będę mógł dalej walczyć. Będę mógł skończyć studia po wojnie. Zostanę lekarzem. Och, wtedy wzorce Judymów były jeszcze bardzo cenne i cenione. Może spotkam dziewczynę, w której się zakocham i która mnie pokocha. Całe życie przede mną. I jak tu wierzyć w śmierć? Teraz jednak życia pozostało mi nie tak wiele. Mimo to także nie chciałem uwierzyć w śmierć. Może nawet przy moich pięćdziesięciu siedmiu latach śmierć wydaje się jeszcze bardziej nonsensowna niż w młodości? A tak niedawno myślałem o niej, tej starszej Pani, ze spokojem i nawet sympatią... — A więc powtarzam: pozwolimy wam na rozmowy, w zrozumiałych dla nas językach... Powszechnie zrozumiałe to znaczy zrozumiałe dla nich. Wszystko się powtarza. Brunatna zbrodnia, okrywająca się parawanem narodowo-so-cjalistycznej rewolucji, i ta, tutaj obecna, maskująca się sloganami o wolności, walce przeciw imperializmowi, kapitalizmowi, sloganami o sprawiedliwości... — Najpierw jednak przeprowadzimy osobistą rewizję. Z uwagi na nasze humanitarne zasady rewizję kobiet przeprowadzą nasze towarzyszki.... Och, ci humanitarni uszczęśliwiacze świata za pomocą pistoletu i granatów. Ci sojusznicy nieszczęsnych, zdesperowanych Arabów... Są opętanymi naiwniakami, wierzącymi, że wolność można wywalczyć zabijaniem kilkudziesięciu turystów. Żal mi właściwie dziew- czyny i tego smagłego Araba. Tyle że trudno mi ten żal zamienić w wybaczenie.

— Proszę się więc przygotować do rewizji. Wszelki opór zostanie złamany, a oporni zabici na miejscu. Rewizję rozpoczęto od tylnej części samolotu. I dopiero teraz właściwie pomyślałem o tych wszystkich przerażonych ludziach, których dotykają brutalne łapy, na których właśnie wrzeszczy się i którym się wymyśla, jakby to byli śmiertelni wrogowie. — Ty parszywy psie, ty wszawy draniu! — rozległo się za nami. Krzyczał bas. Mimo woli zrobiłem ruch, żeby się obejrzeć i od razu poczułem lufę pistoletu na karku. Mój sąsiad, jedyny współpasażer, o którym myślałem, cały zatopiony w sobie, w swoim egoistycznym rozważaniu własnego istnienia, ten mój sąsiad siedział nieruchomo. Nie reagował na wrzaski. -Ma mocne nerwy, zdążyłem pomyśleć, gdy usłyszałem tępe uderzenie. Ktoś krótko krzyknął. — Znaleźliśmy przy jednym z pasażerów broń palną, a przy porównaniu jego paszportu z ukrytą w specjalnej kieszonce legitymacją stwierdziliśmy, że jest to, no powiedzmy... był, oficer specjalnej służby wywiadowczej. Francuskiej. Takich nędznych psów nie będziemy oszczędzać — oznajmił po pewnym czasie porywacz. Gdy rewidujący przybliżyli się do nas, zauważyłem kątem oka, że mają przy sobie paszporty i od razu konfrontują rewidowanego z jego dokumentami. — Podnieś wyżej łapy! — krzyknął mi wprost w ucho bas. Mogłem go sobie nareszcie obejrzeć. Tęgi, duży, ryży i piegowaty. Karykatura Fryca... Obmacał mnie wprawnymi ruchami. Obok niego stał blondyn i spoglądał to na mnie, to na mój paszport. — Polak? — zapytał po niemiecku.

Skinął głową. — Mam nadzieję, że zna pan swój ojczysty język? — odezwał się nagle po polsku, patrząc na mnie z uwagą. Akcent miał twardy, pruski, ale mówił poprawnie. — Co najmniej równie dobrze, jak pan swój. Oczywiście, myślę o pańskim niemieckim, nie polskim. . — Nie mam nic przeciwko Polakom i Polsce, aczkolwiek pochodzę z Poznańskiego i mógłbym mieć rozliczne pretensje do Pana rodaków. Ale ja nie jestem tępym szwab-skim nacjonalistą, śpiewającym burszowskie piosenki w jakimś parszywym ziomkostwie. Ja jestem bojownikiem o wolność i sprawiedliwość. Prawdziwym internacjonalistą. Nie powiedziałem nic. Zadał inne pytanie: — Pan jest lekarzem? — Tak. Ma pan moje dokumenty. Także służbowe, kenijskie. — Dlaczego pracuje pan akurat w Kenii? — Dlatego, że Kenia, jak i wiele innych krajów tego lądu, potrzebuje lekarzy. — Bardzo pięknie. Ale zarabia pan dobrze? i — Zarabiam tyle, ile każdy sprowadzony z zagranicy lekarz specjalista. — Więc nie dla idei? — Proszę nie być śmiesznym. — Wściekłość podchodziła mi do gardła. — Wykonuję określony, moim zdaniem, bardzo pożyteczny i uczciwy zawód. Nie mam prywatnej praktyki, jeśli o to panu chodzi... Chrząknął niepewnie. Wyraźnie szukał jeszcze czegoś. Wyjął z paszportu, w którym leżały wszystkie moje papiery i portfel z pieniędzmi i

książeczką czekową, małą legitymację. — Co to jest? — Licencja pilota. W kenijskich warunkach muszę posługiwać się i takim środkiem lokomocji. — I zrobił pan licencję po pięćdziesiątce? — Nie! Zrobiłem ją przed wojną, a w czasie wojny udoskonaliłem swoje umiejętności. — O to na pewno nie mam do pana żalu. Szkoda, że nie zbombarduje pan tej pieprzonej Republiki Federalnej... — Nie mam najmniejszego powodu... — O, właśnie! Nie ma pan powodu! Nikt nie ma powodu! I te wieprze... Wyraźnie wpadał w pasję. Był typem z całą pewnością psychopatycznym, wrażliwcem, u którego równie łatwo o przesadną czułość, jak i o groźną nienawiść. Lecz raptem urwał, odwrócił się na pięcie i odszedł. Gruby, ryży o basowym głosie, obmacywał teraz pasażera siedzącego o dwa fotele przed nami. Blondyn uważnie wczytywał się w dane paszportowe. Potem wrócił do nas. Poczekał, aż ryży Hans podejdzie, by zrewidować Niemca. — O mało byśmy o panu zapomnieli — stwierdził uprzejmie. — Niech pan wstanie — zwrócił się do mnie. — Musimy mieć dostęp do tego człowieka. Tylko bez żadnych głupstw, proszę. — Powiedział to po angielsku. Wstałem bez słowa. — Może pan się nie wysilać na angielski — ostro rzucił mój sąsiad. — Jestem Niemcem. — Jak ja...

— Wątpię... Tamten znowu, podobnie jak w czasie rozmowy ze mną, przepuścił drwinę mimo uszu. Najwyraźniej pewne postawy ludzkie budziły w nim jakieś zażenowanie, czy wydobywały jego słabość. Odnalazł wśród innych paszport Niemca. — Inżynier Heinz Karl Leibl, tak? — Tak. — Co pan robił w Kenii? — Podpisywałem umowę. — Jaką. — To są sprawy mojej firmy, nie mam powodu ich ujawniać. — Pewnie broń? — Nie. — Co to za firma? Pańska własność? — Nie. Jestem inżynierem-konstruktorem. — Siła najemna, co? — Jak się panu podoba... — Za grubą forsę, płaconą przez tłustych kombinatorów... — Za odpowiednią płacę, zgodną z moimi kwalifikacjami. — Co pan robił w czasie wojny? — To samo co większość Niemców w moim wieku. — Front? — Tak. — No, dobrze, z panem jeszcze sobie pogadamy, panie Leibl. Na razie życzę panu miłej podróży w towarzystwie pańskiego polskiego sąsiada.