uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Kazimierz Dębnicki - Szczep Małych Braci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :155.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Kazimierz Dębnicki - Szczep Małych Braci.pdf

uzavrano EBooki K Kazimierz Dębnicki
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 29 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 63 stron)

SZCZEP MAŁYCH BRACI (NAPISAŁ KAZIMIERZ DĘBNICKI ILUSTR. TADEUSZ BOCHEN I ANDRZEJ MOŻEJKO |HJ BIURO WYDAWNICZE „RUCH" * WARSZAWA t968 Było to już bardzo dawno. Jakieś dwa lata temu. Latem. Upał. A ja myłem samochód. Na podwórku domu, gdzie pracuję. Przyznam się Warn przy okazji, że bardzo tego mycia nie lubię. I nawet nie jestem pewien, czy mój samochód to lubi. Ale trzeba. Po prostu nieładnie być brudnym samochodem, kiedy słońce świeci. I nie ma błota na jezdniach. Otóż myłem i nie bardzo się naokoło rozglądałem. Dopiero, kiedy mnie ktoś lekko trącił ręką, obejrzałem się. Stał obok mnie mały człowiek, pewnie miał z sześć lat. Na pewno zaś miał wielki słomiany kapelusz z ogromną dziurą na samym czubku. Wskazałem na tę dziurę. — Żeby się głowa chłodziła — wyjaśnił. — Sam to wymyśliłeś ? — Sam. Ja mnóstwo rzeczy sam wymyślam. Ponieważ nosił jeszcze tylko krótkie granatowe majtki — temat nam się wyczerpał. O czym tu niby mówić? O tej dziurze w kapeluszu ciągle nie można, prawda? Jakoś głupio. — Odsuń się trochę szkrabuś, bo teraz będę strasznie chlapał... — Nie ,,szkrabuś", a Mirek — sprostował — i może pan mnie trochę pochlapać, bo gorąco. A w ogóle ja z interesem. — Interes masz do mnie? Poważny?

— Tak. Niech pan da tego szlaucha, to ja sobie też umyję ten pana samochód. — Nie ,,tego", a ten szlauch. Poza tym uważaj, bo pryska. — Do szkoły idę w przyszłym roku, to mogę mówić ,,tego", no nie? To da pan szlaucha ? — Dam szlauch. Dałem. Mirek nadął i tak podobną do nakrapianej piłki twarz (bo miał piegi), wysunął język (bo to pomaga w myśleniu). I lunął strumieniem wody na samochód, aż jęknęło. — E — powiedziałem przerażony — nie tak ostro, bracie. — Mogę lekcej... — Nie lekcej, a lżej. Nie szlaucha, a szlauch... Człowieku — tyś jeden wielki błąd! — Co proszę ? — Woda tak hałasowała po karoserii, że rzeczywiście niczego się nie słyszało. — Błąd! — krzyknąłem. Jaki błąd ? —- zdziwił się Mirek i tak się zagapił, że oblał mnie od stóp do głów. — No i właśnie — masz: to jest błąd. —- Firma przeprasza za drobne usterki — stwierdził rzeczowo i dalej polewał samochód. — Gdzieś się tego nauczył? — Od mamy. Mama pracuje w pralni i kiedy tylko komuś w koszuli zrobi się po praniu dziura, to kierownik tak właśnie

mówi. Umyliśmy wreszcie wspólnymi siłami samochód. Mirek odprowadził mnie do pokoju. Przywitał się z kolegą wypinając nieznacznie dość pokaźny brzuszek i dostawiając grubawe nogi. Jedną, do drugiej. Na baczność. — Mirek :— przedstawił się głośno. — Umyliśmy sobie samochód, proszę pana. — A ? — stęknął tylko kolega, bo było gorąco, a on małomówny. — A pan ma samochód ? — Nie mam. — Szkoda. By się umyło. — Mirek — powiedziałem — ten pan pracuje — nie można mu przeszkadzać. Więc może byś poszedł trochę na spacer ? Masz tu na cukierki. Za mycie. „ Odsunął monetę. Że niby on nie taki i nie potrzebuje. Honor mu wystarcza. I tyle. Zabierał się już do wyjścia, ale jeszcze powiedział: — My możemy zawsze myć samochód. Nawet sami. — My? — My — to znaczy —ja, Jasio, Mare-czek, Henio, Tadek, i Lulik... — A cóż to znów za ,,Lulik" ? Kolega? — E, kolega... Pies Henia. Umówiliśmy się na następny dzień. I ja oczywiście zapomniałem. Bo w życiu dorosłych tak to już bywa; że jak coś wydaje się niezbyt ważne, to się zapomina. Albo myśli się, że

zapomną tamci. „Tamci" jednak nie zapomnieli. Tylko, że mieli pewne kłopoty. U nas w biurze pracuje bardzo tęga osoba. Może 90 kilo waży. Może więcej. Kto to sprawdzi. Wysoka jest, gruba i wiek ma nieokreślony. Tego nie można sprawdzić, bo z niektórymi kobietami nie zawsze wiadomo. Młoda, stara? Nie powie. Pomaluje oczy, usta, nos przypudruje i od razu rachunek jej wychodzi inny. Z latami. Że np. nie 120, a tylko 95. W takim wieku to kolosalna różnica. Nasza Tęga Pani tylu lat oczywiście nie ma. Grubi nikomu na ogół nie przeszkadzają. Chyba w tramwaju. Nawet bywają bardzo weseli. Chudzi też nie przeszkadzają. Więc nie o to, że gruba, ale że zła. A zła przede wszystkim na dzieci. Psa lubi. Dziecka — nie. Czyli w ogóle ludzi nie kocha. Cóż ? Bywa i tak. Szczególnie, kiedy się nie ma własnych dzieci. A ta pani nie ma. I, proszę sobie pomyśleć, na nieszczęście natknęli się właśnie na nią. Wszyscy: Mirek, Jasio, Mareczek, Henio, Tadek i Lulik. 8 — Dokąd to? — zapytała, gdy tylko rano przyszli do biura, a mnie nie było, bo zapomniałem o spotkaniu. — Do tego pana z samochodem. — Do pana kierownika? Nie ma. Nie wiem, kiedy będzie. A wy służbowo ? — My na zebranie. — Zebrania są w czwartki między dziesiątą a pierwszą. Dzisiaj jest środa i zebrania nie będzie. Proszę wyjść. I nie plątać mi się tutaj.

Kiedy potem wchodziłem po schodach usłyszałem zza szafy w hallu ciche szepty... Zajrzałem. Za szafą byli: Mirek, Jasio, Mareczek, Henio, Tadek i Lulik, który strasznie dyszał, bo było znowu gorąco. Szczególnie za szafą i w sytuacji, kiedy nawet szczeknąć nie można. — Co wy tu robicie ? — Czekamy, bo pan się umówił, ale nie przyszedł, a ta pani nas wypędziła i powiedziała, że zebrania dziś nie będzie. To wszystko stwierdził Mirek, a oni kiwali tylko głowami. Lulik oczywiście ogonem, bo mu łatwiej. — Będzie zebranie. O dwunastej. Stawiam lody. — O kkkey — oświadczył Mareczek, który się jąkał. Poszedłem do Tęgiej Pani. Tęga Pani uśmiechnęła się do mnie. I powiedziała: — Jacyś smarkacze tu się kręcili, więc powiedziałam, że pan, panie kierowniku, 10 ciężko pracuje i bardzo pan zajęty, no i sobie poszli... Bo, pan wie, panie kierowniku, jak ja pana szanuję i jak ja dbam o pana spokój. — Proszę się nie wtrącać do moich spraw i nie wyganiać dzieci. — Ależ, panie kierowniku, to nieprawda. — Dzieci mi powiedziały. — Dzieci zawsze kłamią. Pomyślałem sobie, że to straszne tak

nie lubić ludzi, nawet kiedy są jeszcze mali. I kłamać tak jak Tęga Pani — też straszne. Tylko, że tej pani chyba już się nie nauczy być lepszą. Po prostu musiała- by być na nowo dzieckiem. I wszystkiego uczyć się od początku. Więc tylko powtórzyłem, żeby mi się do dzieci nie wtrącała. Bo chyba jest lepiej, jeżeli dzieci, które zostały na lato w mieście, przychodzą sobie porozmawiać z innymi ludźmi, trochę większymi. Niż żeby miały się rozbijać po ulicy. I jeszcze trzasnąłem drzwiami wychodząc. To już było niepotrzebne. Trzaśniesz, szyba wyleci, hałas, wszyscy wiedzą, że człowiek nerwowy, nieopanowany, gotów coś niemądrego zrobić. 0 dwunastej -— punktualnie — zeszliśmy do kawiarenki w naszym biurze: Mirek, Jasio, Mareczek, Henio, Tadek, Lu-lik i ja. Lulika nie chciano wpuścić. Ale on sprytny. Przeczekał. Wśliznął się po chwili cichutko przycupnął pod stołem. W ten sposób mieliśmy już ąuorum, czyli taką ilość zebranych, która ma prawo coś poważnego postanowić. 1 postanowiono: a) utworzyć ,,Szczep Małych Braci", b) w drodze wyjątku dopuścić także dziewczynki, chociaż one starsze, c) wybrać „radę starszych szczepu", d) ustalić, co w ogóle mamy robić. Najtrudniej było z tym ,,c". Po bardzo długiej naradzie do ,,rady" wybrano jednogłośnie Mirka i Mareczka, chociaż się jąka, ale umie dobrze liczyć do 132. To ważne w „radzie", żeby ktoś umiał liczyć. 12

Lulik odpadł na samym początku, ponieważ zachował się głośno i kelner przyszedł do nas z pretensjami. Ludzie na ogół zachowują się głośno, kiedy już są bardzo pewni swego i wybrani, przedtem — nie. A psu jest wszystko jedno. Potem musieliśmy wybrać przewodniczącego i sekretarza-skarbnika. — Kto będzie przewodniczącym ? — zapytałem. — Ja — oświadczył Mirek. —- A skąd to wiesz ? — Bo ja muszę być przewodniczącym. Henio powiedział, że się zgadza na Mirka, ale Henio w ogóle na wszystko się zgadza. Taką ma naturę — zgodną. Czasem to dobrze. Ale kiedy masz się na przykład zgodzić na coś niezbyt dobrego ? Tadek uznał, że przewodniczącym powinien być Mareczek, bo wszystkim zawsze pomaga i poza tym żyje w zgodzie z dziewczynkami. Jasio wyjaśnił, że on woli Mirka, bo Mirek umie robić różne rzeczy i dużo potrafi wymyślić. Na przykład to, żeby tu przyjść. Mareczek — po namyśle — doszedł do wniosku, że on także mógłby być przewodniczącym, ale nie musi. A Mirek znowu: — Ja będę przewodniczącym! Za Mirkiem był więc sam Mirek, Henio, Jasio i pół Mareczka. Duża większość. — A pan co myśli? — zapytał Tadek. 13 Powiedziałem ostrożnie: — Pozwólmy Mirkowi spróbować, a jakby próba wyszła jakoś nie tak, no to zmienimy...

— Mnie nikt nie zmieni, bo ja będę dobrym przewodniczącym. T nawet na dzisiaj mam już pomysł, ale to w wolnych wnioskach. Tata mówi, że na zebraniach są zawsze wolne wnioski. Mirek został przewodniczącym i trzeba było jeszcze wybrać sekretarza- skarbnika. Co robi sekretarz-skarbnik ? Mareczek zastanowił się i powiedział: — Zzzapissuje nowych, pppammmięta, co trzeetrzeba zzrobić i lliczcczy... — Cooo lliczy? — zapytał, przedrzeźniając Mareczka Henio, bo już chciał się podlizać przewodniczącemu, żeby z nim żyć w zgodzie. — Nie udawaj, że się jąkasz, bo to trzeba umieć. A ty nie jąkasz się, a partaczysz! — stwierdziłem surowo. — No, ale rzeczywiście, co liczy sekretarz-skarbnik? — To, co ja mu każę — oświadczył energicznie Mirek. — Nie — to, co należy: ilu nas jest, co zrobiliśmy, w ogóle to, co trzeba — rzeczowo wyjaśnił Tadek. I dodał: — Ja będę pomagał, bo ja liczę do 317 bez „zmyłki". I piszę już. Całe słowa. — Przystępujemy do wyboru sekretarza-skarbnika ! — zakomunikowałem uro- 15 czyście, bo to się zawsze robi bardzo uroczyście, nawet u dorosłych. — Kto będzie sekretarzem-skarbni-kiem ? — Ja! — bez wątpliwości w głosie — zaproponował Mirek.. — Jak to?

— Tak to. — Przecież jesteś już przewodniczącym? — No, właśnie. Mnie będzie najwygodniej. O wszystkim będę wiedział. — Tak nie można — zaoponowałem.— Po co więc byłaby Rada? — Rada? — Mirek znowu nie miał wątpliwości. — Żeby mnie pomagać. — Ja się nie zgadzam —- powiedział Tadek. — Ja też nie — zastanowił się Jasio. — Starczy mu przewodniczący. — Ja to jestem za Mirkiem — płaszczył się dla zgody Henio. I tak się płaszczył, płaszczył, płaszczył, że był już taki płaściutki jak wędzona flądra, a nie człowiek. Lulik mruknął przez sen, bo już sobie zasnął. Nudno mu było, a i tak nie miał żadnych szans. Nie umiał ani liczyć, ani czytać. Mareczek miał smutną minę, bo nie wiedział, czy popierać siebie, czy Mirka. Ale w końcu powiedział, że on może być sekretarzem-skarbnikiem. Tadek szybko policzył: — Jasio, Mareczek, ja — to trzech, Henio i Mirek — to dwóch. Większość — powiedział — jest bezwzględna. Mareczek został sekretarzem-skarbni-kiem, a my ustaliliśmy punkt ,,d" — czyli co mamy robić. Więc najpierw — mycie samochodów, bo wszyscy chcieli. Zwiedzanie lotniska i Pałacu Kultury i Nauki, bo większość chciała. Giełdę znaczków i pocztówek, czyli że: zbieramy je w jednym miejscu, potem dzielimy, zakładamy albumy, wymieniamy dublety — to znaczy podwójne. — Ja jjeszczcze zzzgggłaszszam ddob-bre i zzzłe uczczynki...— zaproponował nasz sekretarz-skarbnik. — Notowane? — nieufnie spytał Mirek.

Jasne. Notowane stwierdził Tadek. — To ja będę notował — zaofiarował się, tym razem bez namysłu Mirek. — Od notowania jest sekretarz-skarbnik — zauważył słusznie Jasio. I na to wszyscy się zgodzili. Minus — głos Henia. Bo nawet Mirek spostrzegł, że przesolił. Ale był zły. I miał czerwone plamki na policzkach, przez co jeszcze bardziej przypomniał balonik albo dużą piłkę. No, więc zostały nam tylko ,,wolne wnioski", ale ja już nie miałem czasu. — My załatwimy ,,wolne wnioski" we własnym zakresie. Tata mówi zawsze, że on załatwia wszystko we własnym zakresie — zdecydował Mirek i ponieważ wszyscy skończyli jeść lody, a Lulik obudził się — wyszliśmy. Mirek, Henio, Jasio, Mareczek, Tadek i Lulik — na ulicę. I tam usiedli na murku. Za murkiem był duży park. A ja wróciłem do pracy. Tymczasem na tym murku zapadły straszne decyzje. W ,,wolnych wnioskach". W sprawie Tęgiej Pani, która nie lubiła dzieci. We własnym zakresie, oczywiście. 18 O czwartej wszyscy wychodzą z biura. Najpierw pan dyrektor, odjeżdża wołgą. Czarną. Potem pan vice-dyrektor — szarą warszawą, potem inni pracownicy piechotą, i tylko niektórzy trabantami, syrenkami, jeden nawet rna Wartburga. A na końcu wychodzi zawsze Tęga Pani, która długo się przegląda w lusterku, maluje i czesze. Dlatego też ona wychodzi tak późno. Oddaje portierowi klucz od pokoju i zawsze mówi:

— Widzi pan, panie Piotrze, jak ja się tu męczę. Wszyscy hyc, hyc, aby prędzej do domu. Dyrektor to najpierwszy i mój kierownik też. A ja pracuję. I wychodzę ostatnia. Tylko nikt tego nie docenia. Tym razem też tak było. Tylko, że na murku czekali na Tęgą Panią: Lulik, Mirek, Mareczek, Henio, Jasio, Tadek i dwie dziewczynki — Magda i Lena. Trochę starsze. Z warkoczykami w mysie ogonki. Bardzo ładne. Warkoczyki. Lulik był bardzo zły, bo głodny. Cały dzień nic nie dostał do jedzenia. Wszystko w zakresie ,,wolnych wniosków". Lulik powarkiwał, ogon spuścił i tylko patrzył na każdego: da jeść, czy nie da? Nikt nie dawał. 19 — A, wy smarkacze, ciągle tutaj ? — powiedziała Tęga Pani. —- Do domu jazda. Nie przeszkadzać przechodniom. — My tylko na chwileczkę — dygnęła Magda i posłała Tęgiej Pani uśmiech jak kropla słońca. — Może pani wie, która godzina —-dygnęła Lena i obdarowała Tęgą Panią spojrzeniem jak płatek pachnącego jaśminu. Sama botaniczna słodycz. Tęga Pani spieszyła się jednak, bo umówiła się w kawiarni na plotki z przyjaciółką. Takie złe osoby też mają przyjaciół. Przecież muszą z kimś obgadywać innych, prawda? Więc ani kropla słońca, ani płatek jaśminu nie wzruszyły Tęgiej Pani. Mruknęła tylko do otaczających ją dzieci: — Nie mam zegarka. Nie mam czasu. Proszę rnnie puścić. Proszę mnie nie denerwować...

I ruszyła twardo przed siebie, pcosto na Lulika. A Lulik był tak trzymany, że Pani musiała na niego się wpakować. Wielka pani i głodny mały pies, którego 20 Mirek popchnął jeszcze i nieznacznie przydepnął mu łapę w chwili, gdy nogi Tęgiej Pani już dotykały psa. No i zrobiło się straszne zamieszanie. Bo Lulik szczeknął i szarpnął Tęgą Panią z całej siły za łydkę, drąc zupełnie nową pończochę. Pani krzyknęła i podskoczyła. I teraz już rzeczywiście nadepnęła psu na łapę. Drugą. Ponieważ była ciężka, więc Lulik aż się zwinął z bólu i zniszczył drugą pończochę. -— Łobuzy! — krzyczała pani. :— Zabije Lulika! —— krzyczał Mirek. — Ma zegarek, a nie wie, która godzina ! — piszczała Lena. — Była niegrzeczna! —¦ głośno wołała Magda. Poczem nagle została sama Tęga Pani, bo wszyscy się rozbiegli. Lulik też. I Tęga Pani pochyliła się nad swoimi podartymi pończochami. I nagle zapłakała. Może płakała z innego powodu. Może przypomniała sobie, że nie jest już taka bardzo młoda, a nie ma własnych dzieci? Nie wiem. W każdym razie naprawdę płakała. 21 Sądu nie wybieraliśmy. Musieliśmy sami być sądem i sami oskarżonymi. I sami obrońcami. Pierwszy odezwał się Mirek:

— Ona jest niedobra. My w zakresie „wolnych wniosków" postanowiliśmy ją ukarać. — Czyj to był wniosek ? — W moim zakresie... — odpowiedział Mirek na pytanie, które mu zadałem. — Wszyscy się zgodziliście ? Milczeli. Długo. Potem Henio pisnął dla zgody: — Wszyscy. Ja pierwszy. — Nieprawda — ja byłem pierwszy — powiedział Tadek. — A ja drugi — pochwalił się Jasio. — Henio był na końcu. — A sekretarz-skarbnik ? — zapytałem. — Jja, bbyłłłem, nnajjpierw ppprze-eciw, aaale ppotem... — On się bał — wyjaśnił Mirek. 22 — Wcale się nie bał — stwierdziły Magda i Lena, które już się zapisały do szczepu i miały zrobić przedstawienie dla wszystkich dzieci z tej ulicy, które nie pojechały na kolonie. — No, bał się czy nie? — Nie, nie bał się. Nie chciał. Mówił, że karać to może pan albo milicja, albo sąd. Tylko się jąkał, ale go przekrzyczeliśmy. I się zgodził. Chłopcy spojrzeli spode łba na dziewczynki. I Mirek oświadczył, że zawsze był przeciw dziewczynkom. Tadek mu się sprzeciwił, Jasio też. Więc znowu była większość. Alę to nie załatwiało sprawy. — Tęga Pani przez was płakała — zacząłem.

— Przez pończochy — sprzeciwił się Mirek. — Gdyby nie nadeptała naprawdę Lulika, miałaby jedną pończochę całą. — Mirku: nadepnęła, a nię nadeptała. To po pierwsze, a po drugie: jak jedna jest podarta, to i tak cała para do niczego. — Kupiłaby inną parę, wtedy jedną miałaby w rezerwie. Tata mówi, że rezerwy są bardzo ważne. — Ważne. Ale w tym wypadku chodzi o was, a nie o jej pończochy. —- My podjęliśmy ,,wolny wniosek". Demokratycznie. Wszyscy byli ,,za". — A teraz? Też wszyscy są ,,za" ? — Ona naprawdę płakała ? — spytała Magda. 23 — Naprawdę. — No, to my jej umyjemy samochód — powiedział Jasio kompromisowo, to znaczy tak, żeby i wilk był syty i owca cała. — Ona nie ma samochodu. — To niech sobie kupi, a my umyjemy. Za każdym razem — zaproponował Mirek. — Nie kupi, bo za drogo. — A na pończochy ma? — nieufnie spytał Henio. — Pończochy są tańsze. — No, to czego zaraz beczeć — wzruszył ramionami Mirek, spojrzawszy jeszcze bardziej koso na szepcące między sobą dziewczynki. — Jakby była młodsza i bardzo ładna — może by tak nie żałowała pończoch...— spróbowałem z tej beczki. — A ona płakała może dlatego,

że już nie jest taka bardzo młoda, że nie mogła was dogonić, że nigdy już nie będzie taka młoda jak wy... Może chciała sobie np. kupić pieska, żeby nie być samotna, a teraz musi wydać pieniądze na pończochy... — Możemy jej pożyczyć Lulika — wielkodusznie zaproponował Mirek. — Żżżaddnego Lllulikka, on jjest nnasz... — sprzeciwiał się Mareczek. — Z Lulikiem to do kitu — zgodził się z sekretarzem-skarb-nikiem Tadek. — Ona jest zła. Mirek ma rację. Myją ukaraliśmy. — Henio widział już, że nikt nie ma dobrego pomysłu. Więc uznał, że trzeba stać przy Mirku. — No, tak — mruknąłem, po zastanowieniu — źle zaczęliśmy z tym szczepem, nie udało się. Trzeba będzie szczep zlikwidować, a Tęgą Panią to ja przeproszę. Bo to moja wina. Nie miałem czasu. Nie byłem przy „wolnych wnioskach", czyli w moim zakresie popełniłem błąd. Sam nie wiem, jak przeprosić ? Warn byłoby łatwiej. Dużo was, moglibyście teatr odegrać na cześć Tęgiej Pani. I w takim teatrze pokazać jak to było, jak doszło do tego wszystkiego. A ja sam? Jaki to teatr z jednej osoby? Ale trudno — przeproszę za was... Upominek jakiś kupię: herbatę dobrą, czekoladki, bo ja wiem ? Nie ma rady, panowie i panie. Wstałem. Podałem każdemu rękę na pożegnanie. Zdawało mi się, że to już koniec krótkich a już osobliwych dziejów Szczepu Małych Braci.

Przez jakiś czas było tak: z daleka kłaniał mi się Mirek albo inny z chłopców, albo dziewczynka. Niekiedy nawet podbiegał Lulik, ale nic nie mówił... Kiedy myłem samochód na podwórku, zza węgła wychylały się głowy: jasne, ciemne i ogolone. Także z warkoczykami. I tyle. Raz zobaczyłem Magdę cicho mówiącą coś panu Piotrowi, portierowi. Potem pan Piotr rozmawiał tajemniczo z panią Lucyną — sprzątaczką, która dla wszystkich parzy herbatę. Tylko dla Tęgiej Pani nie parzy. Tęga Pani lubi bardzo mocną herbatę. Kupuje najlepszą, angielską. I czekoladki lubi podgryzać do herbaty. Tęgiej Pani dostarcza się tylko wrzątek. Herbatę ma własną. Później znowu zobaczyłem pana Piotra rozmawiającego z Magdą i Leną. Po kilku dniach powiedziała mi Tęga Pani: — Jakieś krasnoludki tu są, czy co? — Może są?... — stwierdziłem obojętnie. Od czasu tamtej historii nie lubiłem rozmawiać z Tęgą Panią. Nie tylko dla-teąo, że ona nie lubi dzieci. Ale i dlatego też, że musiałem ją przeprosić, a kto lubi przepraszać za cudze winy? 26 — Lubi pan czekoladki, panie kierowniku ? — Nie — odpowiedziałem, chociaż tak naprawdę, to chętnie jem czekoladki. , — Ale dobrej herbatki to pan się na pewno napije? Ostatnio ktoś zostawił w moim biurku całą paczkę najlepszej angielskiej herbaty i pudełko czekoladek. Pytałam wszystkich, ale nikt nie wie. Może pani Hania, ale

ona zachorowała i jest w szpitalu, więc nie mogę zapytać. To pewno jej. No, ale ja jej zwrócę, kiedy ona wyzdrowieje. Pani Hania też lubi czekoladki i dobrą herbatę, więc to pewnie rzeczywiście jej. No, ale ja nie chciałem wypijać herbaty kogoś, kto jest w szpitalu. Parzonej przez Tęgą Panią. Więc powiedziałem: — Ostatnio mało piję płynów, bo le-karz zakazał. — A wie pan co, panie kierowniku, mnie się czasem wydaje, że może ktoś się we mnie zakochał i podrzuca mi czekoladki i herbatę. — Może... — zgodziłem się ponuro. Pani Hani, która jest bardzo sympatyczna, mógłby ktoś podrzucać. Tym bardziej, że jest dobra i lubi wszystkich. Dzieci też. Kto by jednak mógł kochać tęgą i niezbyt dobrą panią, która nikogo zbytnio nie lubi? Zapomniałem już o tych czekoladkach i herbacie, gdy nagle zadzwoniła jakaś pani i miłym głosem wyjaśniła, że jest matką Magdy. I mówi także w imieniu mamy Leny. — Może pan, panie kierowniku, domyśla się, dlaczego nasze córki wypraszają u nas dobrą angielską herbatę i czekoladki. I opowiadają coś dziwnego o jakimś „szczepie małych braci"... Czy szczep jada tyle czekoladek i pija angielską herbatę ? — O, proszę pani, pani nawet nie wie ile taki szczep może zjeść czekoladek... A herbaty wypić... Ta pani pomyślała pewnie, że ja jestem trochę niespełna rozumu. Obiecałem jednak, że zajmę się tą sprawą. I pani już bardziej uspokojona odłożyła słuchawkę.

Ledwo odłożyła, pan Piotr, nasz portier przyniósł mi długą, grubą kopertę, z wyrysowanym zamiast znaczka kwiatkiem róży. I położył bez słowa na biurku. 28 — Od kogo to? — A bo ja wiem? — uśmiechnął się przy tym jakby wiedział nie tylko to, ale także poznał tajemnice kosmosu. W ręku miał jeszcze jedną kopertę. — A to dla kogo? — Dla Pani Tęgiej... Zdziwiłem się, ale coś mi zaczęło świtać w głowie, mimo ogromnego upału. Tylko mój kolega, ten małomówny, powiedział : — Uważaj, tam może być bomba... — I roześmiał się, jakby to był dobry żart. Naprawdę,w kopercie był twardy karton z pięknie wykaligrafowanym zaproszeniem, które brzmiało tak: 29 Zaraz też przyleciała Tęga Pani, wymachując tym zaproszeniem i wołając. — Nie pójdę, bo mnie znowu ten wściekły pies pogryzie. W ogóle, co ci smarkacze sobie wyobrażają!

— Widzi pani — powiedziałem łagodnie jak do motylka — od tygodnia zajada pani ich czekoladki i pije ich herbatę, no, to może pani pójść i na ich przedstawienie... Tęga Pani najpierw się jeszcze bardziej zaperzyła, potem zapytała panią Hanię, która wróciła ze szpitala, o te czekoladki i herbatę. I okazało się, że to nie było pani Hani. A wreszcie pan Piotr wyznał, wzięty w tzw. ,,krzyżowy ogień pytań", że to wszystko było od dzieci. Poszliśmy na to przedstawienie. Do parku. Pani Hania też, bo po kumotersku, czyli przez osobiste znajomości, otrzymałem dla niej dodatkowe zaproszenie. Było to dobre przedstawienie. Tęgą Panią grał Mirek. Udatnie, owszem. Mirka — Tadek. Lulika sam Lulik. Popisowa 31 rola! Jak on szczekał! Jak skakał! Jak gryzł Mirka w grubą łydkę! Jak w życiu. Bo w ogóle odegrano całą historię: od pierwszego sporu z Tęgą Panią do pogryzienia, a potem do przeproszenia, tzn. do tych herbat i czekoladek. Ponieważ Mirek zagrał Tęgą Panią łagodnie, więc wydawało się, że ona w niczym tak bardzo nie zawiniła. Tęga Pani była zadowolona. Biła bardzo głośno brawo i wołała bis! Pewnie podobało jej się, jak Lulik szarpał Mirka za łydkę. A na zakończenie aktorzy podarowali Tęgiej Pani i pani Hani kwiatki. Podejrzewam, że je zerwali w parku, z klombu... Ja zaś dostałem tekturową odznakę: HONOROWEGO WODZA SZCZEPU. Po drugiej stronie odznaki było wyjaśnienie, że honorowy to

taki, którego trzeba szanować i który ma pomagać, ale nie rządzić. To się mniej więcej zgadza. Tak to bywa z honorowymi. Zdawało się, że wszystko jest już dobrze. Bo nawet postanowiono zwołać posiedzenie. W sprawie... uczniów. Odbyło się więc posiedzenie całego szczepu. Bez Tęgiej Pani, która się spieszyła do kawiarni. Ale z panią Hanią. Mirek zaprosił ją osobiście. W punkcie pierwszym posiedzenia omawiano sprawę uczynków dobrych i złych. Przedstawiono zeszyt takich uczynków prowadzony przez Mareczka przy pomocy Tadka i dziewczynek. Na pierwszym miejscu była sprawa Tęgiej Pani. — Ona dostała czekoladki i herbatę! — krzyknął Mirek, którego bolały podrapane przez Lulika łydki i był zdenerwowany. — Dostała. Teraz jeszcze daliśmy jej kwiaty. To było w zakresie przeprosin. A przedstawienie — to już dobry uczynek. Osobny. Dla wszystkich po punkcie. Ja mam dwa, bo jestem przewodniczącym i dyrektorem teatru. — Eee — zaprzeczyły Lena i Magda — te przeprosiny to był nasz pomysł. I my dostawałyśmy od mam herbatę i czekoladę. Chłopcy nic nie dali. Tylko się zgodzili. Więc to nię może być taki rachunek. Teatr to też nasz pomysł. Co prawda tu oni pomagali i Mirek został pogryziony. Fakt. Więc jest tak: herbata i czekolada — to nasze przeprosiny — dziew- 35 /1 i;!

czynek, a przedstawienie — to wspólne przeprosiny. Ponieważ my przeprosiłyśmy czekoladkami i herbatą — to za teatr tylko nam się należą punkty uczynkowe. A chłopcom nie. Bo to są ich przeprosiny, a nie żaden tam dobry uczynek. Nasze mamy tak nam mówiły... —- Ale ja byłem dyrektorem... — zawołał cały czerwony ze złości Mirek. — Dyrektor i tak nic nie robi. Tylko ma tytuł. — Ale mnie poszarpał Lulik. — Sam chciałeś grać Tęgą Panią. — Ale bez takiego szarpania. — Musiało być z szarpaniem. Inaczej nie byłoby żadnych przeprosin. Bardzo to była gorąca sprzeczka. Po-czem Tadek swoim zwyczajem szybko podliczył głosy i powiedział: — Mareczek, Lena, Magda, Jasio i ja — to pięć, a Mirek i Henio — to dwa. Większość jest za skreśleniem teatru z dobrych uczynków... — To poszarpanie pończoch Tęgiej Pani przez Lulika skreślimy ze złych. Bo się wyrównało. Tym razem Henio powiedział rzecz nawet rozsądną. I wszyscy się zgodzili. Pozostały więc inne uczynki. A oto ich lista. Najpierw odczytano dobre: a) Mirek trzy razy przyniósł marnie mleko z „SAMU" a raz ziemniaki z jarzynowego sklepu. 36 i I ¦i

•'1 f ¦'ii ^¦•^^¦3-,-,^.^« b) Mareczek pomógł kulawemu panu przejść przez jezdnię. c) Dziewczynki przygotowują następne przedstawienie dla wszystkich dzieci z naszej ulicy, tych, które zostały w mieście. d) Tadek podarował Mareczkowi swój scyzoryk. e) Jasio załatwił przez ojca zwiedzenie PKiN. Jego tata tam pracuje. f) Tata Henia ma znajomych w „Locie" i załatwi zwiedzenie lotniska na Okęciu. g) Magda i Lena uczą Mirka czytać i pisać. Z kłopotami. h) Mirek zaniósł ciężką paczkę nieznajomej staruszce do domu. Świadkowie: Lena i Jasio. i) Mirek pomógł kierowcy pana dyrektora umyć samochód. Świadek — Tadek. j) Tadek pomógł kierowcy pana wicedyrektora umyć samochód. Świadek: Mirek. No, lista pokaźna. Ale pani Hania miała wątpliwości co do punktu ,,a": — Jeśli ktoś pomaga w domu — to jest normalny obowiązek, a nie dobry uczynek. Mirek spojrzał bardzo wrogo na panią Hanię i złożył takie oświadczenie: — Pani jest gościem bez prawa głosu. — Może mieć doradczy — zwrócił uwagę Tadek.

38 — Doradczy to co innego, nie liczy się. — No, więc jak, Mirek, z tym punktem ,,a" ? — spytałem. — Raz mleko przyniosłem, kiedy mama nawet nie wiedziała i ziemniaki też. Więc nie obowiązek. Tylko dobry uczynek. — Ale dwa razy przyniosłeś z obowiązku? — odezwała się Magda. Mirek naburmuszył się, ale kiwnął głową. — Czyli pan sekretarz-skarbnik — zaproponowałem — skreśli dwa mleka, to znaczy dwa punkty, tak ? — Jjjeden, bbo mmlekka li czczą się po ppół ppunktu. Zzziemniaki — tto ppunkt. Cciężkie... Były jeszcze wątpliwości, czy jeśli ktoś załatwił sprawę przez tatę — to on ma mieć punkt czy jego tata? Okazało się jednak, że Jasio i Henio po pierwsze: cały tydzień przypominali tatom, a potem z nimi poszli do Pałacu Kultury i „Lotu", żeby dokładnie wytłumaczyć, o co chodzi. Po dyskusji — pół punktu dla każdego. Przystąpiono do złych uczynkgw. Ale w zeszycie było w tej rubryce pusto. Po skreśleniu pogryzienia Tęgiej Pani przez Lulika. 39 — Dziwne — powiedziałem — bardzo dziwne. Prawdziwi ludzie muszą mieć złe uczynki. Od czasu do czasu. Niekiedy niechcący, ale muszą. Na przykład co to znaczy, że Magda i Lena uczą Mirka czytać i pisać z kłopotami ? — Bo on mówi, że jest przewodniczącym i nie musi pisać ,,ogród" przez ,,ó" tylko może pisać przez ,,u".

— Ogród pisze się przez ,,ó", Mirku — orzekłem z całą surowością. — Ja jestem przewodniczącym i mogę to zmienić. — Możesz zmienić jakiś pomysł — po- wiedział Tadek — ale nie to. To zmieniają starzy profesorowie. — Jak nie mogę, to nie muszę być przewodniczącym. Co to za przewodniczący, który nic nie może. Nawet jednej literki nie może ruszyć. — Oczywiście, Mirku, nie musisz być przewodniczącym. Przecież możesz się zrzec i wtedy wybierze się kogoś innego. Mareczka na przykład. 40 — On się jąka. — Ale pisze bez błędu. I liczy do... Zaraz, do ilu ty liczysz ? — Umiałem do 132, ale tteraz to już lliczczę ddo 150... — Wielka rzecz -— obruszył się Mirek — jak zechcę, to się nauczę do 200. Ostatecznie Mirek przemyślał sprawę i powiedział, że on zostanie jednak przewodniczącym,' bo się na tym zna. I po jeszcze jednym namyśle uroczyście oświadczył, że: a) należy pozostawić Magdzie i Lenie dobry uczynek za uczenie go czytania i pisania. Po półtora punktu dla każdej. Pół — za kłopoty. b) Jego, Mirka, wpisać na listę złych uczynków :— za te kłopoty. Po pół punkta za Leny kłopot i Magdy kłopot. Razem — jeden punkt. c) I jego, Mirka, wpisać na listę dobrych uczynków za uczenie się. Po jednym punkcie za czytanie i po jednym za pisanie. Jak bowiem wiadomo, uczyć się jest o wiele mniej przyjemnie niż kogoś uczyć.

W ten sposób ma 2 punkty na plus i jeden na minus. I jak się odejmie jeden od dwóch to pozostanie jeden — plusowy. Ho, ho — pomyślałem — kanclerska głowa... Bo tak się mówiło, jak kto mądry. Kanclerze — tak nazywano premierów i teraz czasem się tak ich nazywa — musieli być mądrzy. Rządzić całym rządem — niełatwo. — W zakresie jeden — dwa — pół -— liczysz Mirku bezbłędnie... — uśmiechnąłem się. Po dyskusji uznano, że ponieważ Mirek nie chodzi jeszcze do szkoły i uczy się z własnej, nieprzymuszonej woli — może mieć dodatkowo dobry uczynek. Tym bardziej, że wykazał niepospolity talent liczenia wraz z połówkami liczb... Były wprawdzie głosy, że przewodniczący powinien nauczyć się czytać i pisać. Więc ta nauka — to obowiązek, a nie dobry uczynek. Jednak te głosy nie zwyciężyły. 42 Mieliśmy bardzo trudny miesiąc. W języku komunikatów prasowych nazywa się to „napięty plan". Czyli trudny do wykonania. Taki na granicy ludzkich możliwości. Z nami też tak było. Najpierw punkt ,,f" z listy dobrych uczynków — zwiedzenie lotniska. W niedzielę rodzice nie pozwolili '— chcieli mieć dzieci w domu. Słusznie. Cały tydzień pracują — i prawie nie widzą dzieci. A w powszedni dzień — ja nie mogłem. Wreszcie się udało, bo musiałem i tak pojechać na lotnisko — więc zapakowaliśmy się w dwa samochody — dyrektora i mój. I w drogę. Na lotnisku dziewczynki przyczepiły się jak bąki do stewardess, a chłopcy do pilotów, mechaników i dyspozytora. Potem zwiedziliśmy jednego Iła-18 i jednego Li-12.