uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Kazimierz Koźniewski - Dwie kobry

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Kazimierz Koźniewski - Dwie kobry.pdf

uzavrano EBooki K Kazimierz Koźniewski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 62 osób, 52 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 142 stron)

Pogania wszystkich, nawet samą siebie. Chce już mieć gotową całą wieczorną pracę. Męczyła się, nie potrafiła skupić uwagi na ekraniku telewizora, gdy wiedziała, że w kuchni leżą nie pozmywane talerze, a nastole zostały brudne filiżanki. W czwartek, w poniedziałek, w sobotę przynaglała ich, by siadali do stołu - Karola, Ankę, Wieśka. Chcą czy nie chcą oglądać tele- wizji - ich sprawa, byle zjedli prędko, przed wpół do ósmej. Sprzątnąć ze stołu, pozmywać, nastawić jeszcze wodę na drugą herbatę - Anka naleje i poda już w czasie spektaklu. Nie lubiła oglądać programów, gdy na stole stała nie dojedzona kolacja. Nie lubiła domowego nieładu, gdy spiker ogłaszał początek przedstawienia lub filmu. Za moment zadzwonią do drzwi Majerczakowie, też z córką. Zdąży jeszcze poprawić włosy. Tyle lat już mieli telewizor, a zawsze - instynktownie - dbała o to, by zastępował im nie tylko kino czy teatr - głównie teatr - od strony sceny, ale również od strony widowni. Przyjemność sprawiało jej oglądanie przedstawień w atmosferze nieco bardziej odświętnej niż zwykła całodzienna plątanina. Oduczyła Karola oglądania wieczornej telewizji w pidżamie i w szlafroku. Lubiła, gdy przychodzili goście i przed telewizorem wytwarzał się pewien nastrój celebracji. Kończyła wycierać noże, gdy w przedpokoju śpiewnie zaturkotał dzwonek, rozległ się telewizyjnym Sygnał, a Wiesiek z pokoju krzyknął donośnie: „Mama,już leci kobra...” Zatrzasnęła szufladkę ze sztućcami, odrzuciła fartuch, spojrzała w lusterko. Majerczakowie w przedpokoju witali się hałaśliwie. Siedzieli w dwóch równolegle ustawionych fotelach - niskich, głębokich, z bardzo wysokimi oparciami - do których można było przyłożyć głowę i trwać w wygodnym odpoczynku - dumać, rozmyślać, drzemać, nie widząc nawet tego, co dzieje

się akurat na dużym szkle telewizora. Gdy tak siedzieli oboje, parowało z niego zmęczenie całego dnia. Pomiędzy nimi stał tylko mały, wąski, elegancki stoliczek na cieniutkich nóżkach - akurat na dwie filiżanki herbaty i dwa maleńkie talerzyki z ciastem. Wyciągnąwszy rękę bez trudu odnajdywał jej dłoń, czuł jej ramię, ujmował jej palce, przytrzymywał lub leciutko głaskał. Ona przerzucała swoją dłoń na jego fotel. Tak się spotykali; byli szczęśliwi, gdy chociaż dwa, trzy razy w tygodniu udało mu się skończyć pracę wcześniej, wyjechać z ministerstwa, nie mieć żadnego spotkania z cudzoziemcami, żadnej reprezentacyjnej kolacji, żadnej narady w komitecie. To było ich miejsce - najbardziej ulubione. Nawet gdy się spóźniał, w te swoje zajęte rządowe wieczory, czekała na niego cierpliwie, by choć kwadrans, by choć dziesięć minut, tak razem posiedzieć w dwóch wolterowskich fotelach dawno zapomnianych i nie własnych prababek. Tutaj odnajdywali się w dniach najgorszych - gdy Paweł porzucił dom, odszedł nie zostawiwszy słowa. I w tych dniach najlepszych - gdy wrócili oboje z Jolantą. „Jutro przychodzą na obiad, razem z Grzesiem, chciałabym, żebyś zdążył...”. „Będę na pewno” - wiedziała, że będzie na pewno, gdyż wnuk był dlań, jak się śmiała, po partii - pierwszy. Wstał, przyniósł dwie filiżanki herbaty, mocnej, niemal czarnej, podał cztery kawałki strucli upieczonej wczoraj. Wczoraj - w nocy. Nie przez nią - przez niego. Podczas okupacji zarabiał jako cukiernik w najstarszej warszawskiej firmie produkującej ciastka i pączki. Polubił tę pracę, choć wówczas jej nienawidził. Teraz - odchodząc do piecyka od biurka pokrytego aktami - odpoczywał przy cukierniczej robocie. „Kobra” - westchnęła z żalem. Nie lubiła tych okrutnych scen, wśród których trafiały się nazbyt przypominające to wszystko złe, co przeszli z Pawłem. „Kobra” - mruknął maskując zadowolenie. Lubił tę rozrywkę, lubił czytać - rzàdko ma czas - powieści kryminalne. Nie kojarzył ich z niczym, były dlań czystą zabawą. Zdążył - chyba zdążył. Gwałtownie zatrzasnął zamek w drzwiach wejściowych. Nie zdejmując palta przebiegł przez

pokój, włączył telewizor. Aparat rozgrzewał się powoli. Zawiesił palto na ramiączku, ściągnął półbuty. Kapcie stały na baczność przy lodówce. Usłyszał: pan od pogody zapowiadał przykrości i przyjemności dnia jutrzejszego. Jeszcze ma parę minut czasu. Zapalił gaz, umył starannie dłonie. Marynarkę zamienił na bonżurkę, zdjął krawat. Ciągle dźwięczał głos spikerki wypełniający duży pokój, mały przedpokoik i niewielką kuchenkę. Lubił, tak bardzo lubił, te samotne wieczorne chwile. Kołomęt fabryczny już poza nim. Spory, kłótnie, użerania się, dyskusje, ustalania, decyzje - na parę godzin może o wszystkim zapomnieć. Nikt w tej chwili nie wejdzie do mieszkania, nikt mu nie zwróci na nic uwagi, nie powie, że tak, a nie tak - od iluż miesięcy błogosławił chwilę, w której zdecydowali się rozejść. Pokochali się na nowo - śmiał się - z odległości pięciu kilometrów, z odległości dzielącej Śródmieście od Żoliborza. Marysia jest uroczą kobietą, gdy można się z nią spotkać raz na tydzień w kawiarni, raz na miesiąc w restauracji, niekiedy pójść razem do teatru. Telewizyjne informacje przeciągały się. Woda, wlał ledwo na dno czajnika, już się zagotowała. Dolał esencji. Kolację zrobi sobie później, po kobrze. Usiadł w fotelu. Wstał, poprawił obraz. Jak jest dobrze. Jest sam. „Będziemy oglądać?” - zapytał. „W twoim głosie brzmi nadzieja, że ja zrezygnuję z kobry. Nie zrezygnuję. Będziemy oglądać”. „Możemy oglądać” - zgodził się. Wysunął się spod kołdry, boso przebiegł dwa metry, potknął o porzucony w pośpiechu półbut, wyregulował obraz. Podał jej okulary, sięgnął po własne. Przesunęła poduszki spod głowy, oparła o ścianę. Umościła tak, by najwygodniej im było siedzieć - tapczan był bardzo szeroki. Głos buchnął zbyt donośnie. Wrócił raz jeszcze do aparatu. Z tapczanu oceniała ostrość obrazu. „Chodź!” - już nań wołała. Obraz był dobry. Czekała odsunąwszy kołdrę. Lampka paliła się z lewej strony pokoju. Spojrzał z radosną przyjemnością. Na nią. W tej chwili myślał nie o rozpoczynającej się kobrze, ale o tych najbliższych minutach. Lubił, gdy tak oboje siedzieli, przytuleni, gdy mógł ją pieścić powoli, ciepłą i chętną, lecz wyzbytą innych reakcji

prócz uważnego śledzenia telewizyjnego kryminału. Widział teraz - przez moment - jej smukłe, silne, zgrabne nogi, zwięzły, jędrny brzuch i spore, przyciężkie piersi. Zakryła je kołdrą, przytuliła się do niego tak, by jej twarz była tuż przy jego twarzy, by mógł ją objąć ręką i by jego dłoń, uporczywie krążące palce, nie mogły jej przeszkodzić w oglądaniu spektaklu. Już grali sygnał, już nawijał się kłębuszek węża - za chwilę wąż mrugnie porozumiewawczo okiem. On wiedział: to był znak i dla niego - nie przeszkadzały jej jego dłonie, ale nie wolno mu było ani jej pocałować - nawet musnąć włosów - ani powiedzieć słowa jednego. Przez najbliższą godzinę najważniejsza była dla niej kobra. Wąż już mrugał okiem „Magda, wal w to pudło!” - prosiła matka. Młoda dziewczyna zsunęła się z fotela i podeszła do telewizora. Obrazy filowały i uciekały z ekranu, jak na taśmie filmowej, nagle puszczonej z niedorzecznym pośpiechem. Nogi pana redaktora już umykały z górnej krawędzi ekranu, a z dolnej wyskakiwała głowa i migotała dłoń z ogromnym grzybem, przysłanym przez zakochaną w serdecznym prezenterze telesłuchaczkę. Magda miała swoją metodę: otwartą dłonią, z góry i mocno, trzaskała w brązowe pudło. Wiedziała, że uderzenie musi być nagłe - winno absolutnie zaskoczyć te niewielkie figurki siedzące wewnątrz szerokiej skrzynki. Uderzenie - raz i drugi. Krasnoludki zrozumiały. Obraz przestał skakać. Pan z telewizora spokojnie kończył swą przemowę. „Mówię ci - Magda komunikowała matce - to bydlę zepsuje się akurat, jak będzie kobra. Ja je znam. W pracowni, w Wilanowie, też mamy takie radio, które psuje się akurat wtedy, gdy nam na czymś zależy. Tylko nasza szefowa nie psuje się nigdy, ta jędza, nawet jak nam na tym zależy. No, już nie lata”. Wsunęła się z powrotem na fotel i podgięła nogi. Matka siedziała na tapczanie. Magda powiedziała jeszcze: „No, a teraz naturalnie zadzwoni twój ukochany szef, słodziutko przepraszając, że pewnie oglądamy telewizję - cham, zawsze wie, kiedy zatelefo- nować, pewnie sam też ogląda, tylko się nie przyznaje - zakomunikować ci swoje nie cierpiące zwłoki znakomite

propozycje do numeru za trzy miesiące”. „Nic nie mów złego na szefa” - warknęła matka. „Wiadomo, święty...” - zazgrzytała Magda, chociaż telefon ciągle jeszcze nie dzwonił. Edytka już uśmiechała się do wszystkich swym zawodowym telewizyjnym uśmiechem: - Zobaczą państwo nową sztukę Teatru Sensacji. Tytuł: „Śmierć w motelu”. Autor: Peter Nool. Tłumaczyła: Ewa Nowowiejska. Reżyser: Piotr Akoliński. Występują: Gruszecki, Szczerbetko, Wejrochowa, Nowyrok, Mulczak i inni. Widzowie - podobno każdy program kobry ogląda parę milionów ludzi - poprawili się wygodniej na krzesłach, w fotelach, w fotelikach, w łóżkach, na tapczanach. „No już, spokój” - powiedziała do plotkujących gości i domowników. Zapalił papierosa. Oparła się o niego mocniej. „Żeby tylko znów nie zaczął skakać, w razie czego wal...”. Zaczęło się: „Śmierć w motelu”. Obszerny, staroświecki pokój. Przez lekko rozchylone, zakrywające wielkie okno ciężkie story, zawieszone na ciemnym, dębowym, ozdobnym karniszu, przenika struga jasnego, słonecznego światła. Naturalny reflektor przecina cały pokój pozwalając dojrzeć jego nieco osobliwą dwoistość: ogromną szafę pokrytą płaskorzeźbami i prosty, funkcjonalny tapczan z grubym materacem, nowoczesne foteliki oraz sutą, kandelabrową lampę podwieszoną pod wysokim, wspartym belkami sufitem. W rogu umywalnia, wyposażona w metale i szkła, odgrodzona glazurą kafelków od ściany pokrytej tapetą. Wnętrze natychmiast zdradza sytuację: bankrutujący brytyjski arystokrata przerobił swój rodowy pałac na bardziej handlowy obiekt - motel. Na fotelach porozrzucana bielizna, na stole otwarta walizka. Na szerokim tapczanie śpi dwoje ludzi. Młoda kobieta i starszy - o wiele od niej starszy - mężczyzna.

Poranna cisza wiejskiego dworu. Pierwszy sygnał dnia - szmer nadjeżdżającego samochodu; zewnątrz, za oknem, lekki szum hamowania na drobniutkim żwirze. Znowu cisza. Ostry, hałaśliwy dzwonek. Telefon stoi na nocnym stoliczku, tuż przy tapczanie. Budzą się oboje, równocześnie. Młoda kobieta, nagle odkryta gwałtownym ruchem zrywającego się mężczyzny, wydaje gniewny okrzyk: - O rany! Już... A to bydło... Mężczyzna - na pewno sześćdziesięcioletni, postawny - zrywa się z tapczanu, sekundę jest jakby nieprzytomny. Rozgląda się za telefonem, sięga po słuchawkę: - Halo... Ze słuchawki dolatują szybkie dźwięki wypowiadanych głośno słów. Kobieta podsłuchuje, nie może jednak niczego zrozumieć. - Dobrze! Za chwilę będę gotowy! Za pół godziny! Wcześniej nie dam rady. Znowu charkot szybkich dźwięków. - Dobrze! Dobrze! Przyjdźcie tutaj! Trójka na pierwszym piętrze. - Z wyraźną złością odrzuca słuchawkę. - To oni - informuje swą towarzyszkę. - Za pół godziny musimy być u tego łobuza. Ty śpij sobie spokojnie, wrócę za dwie godziny, i wtedy pójdziemy nad jezioro. Oni są już z autem, ale coś muszą mi powiedzieć, nim pojedzie- my. Zaraz tutaj będą. Okryj się. - Od samego rana... Ledwo przyjechaliśmy i od razu musisz być dla nich, musisz lecieć, ja mam ich na głowie, i muszę czekać... - młoda kobieta burzyła się, rozgniewana. - Zo! Po to tutaj przyjechaliśmy. Po to przyjechaliśmy. Wiedziałaś. Ale tam nie potrwa długo. Zo! - przerywa jej wymówkę, obejmuje bardzo serdecznie. Już zeskoczył z tapczanu, już założył pidżamę, a jeszcze ją przygarnia, całuje w oczy, w usta. Pospieszny pocałunek. - Charles... - szepcze ona. - Wszystko rozumiem, ale... Za drzwiami słychać kroki, już pukają. - Zaraz, zaraz!

Charles zeskakuje z tapczanu. Odsuwa story. W pokoju robi się jasno, przyjemnie, wesoło - i coraz bardziej dziwacznie. Kontrast między naturalnym wyglądem tej pałacowej komnaty a jej doraźnym urządzeniem jest jeszcze bardziej widoczny. Jest piękny, słoneczny dzień. Dojrzały, postawny mężczyzna w eleganckiej pidżamie podbiega do drzwi. Otwiera je. Dziewczyna - bardzo ładna, młoda - po szyję przykrywa się kołdrą. Wchodzą dwaj mężczyźni. Jeden, wyraźnie starszy, z modnymi baczkami i krótką, trójkątną bródką. Drugi młodszy, gładko ogolony, z dłuższymi, niechlujnie uczesanymi włosami, w skórzanej wiatrówce, jaką zazwyczaj noszą szoferzy lub mechanicy. - Cześć! - brodaty poufale przywitał się z obojgiem. Z Charlesem wymiana uścisków dłoni, w kierunku zakrytej dziewczyny - koleżeński gest ręką. - Jak leci, Zo!? Jaką mieliście drogę? - Jak widzisz, jesteśmy - roześmiał się Charles. - Tak rano budzisz! Nie masz litości - parsknęła dziewczyna. - Kto rano wstaje, temu... wiesz? - roześmiał się. Zsunęli rozłożoną bieliznę i opadli na dwa fotele. Czekali, aż Charles zacznie się ubierać. Charles wyciągnął koszulę z walizki. Strzepnął. Zręcznie wsuwał spinki do rękawów. Jeszcze w pidżamie kręcił śię po pokoju. Rozpoczynał przygotowania do porannej toalety. Pytał: - Dick! Tamten stary wariat już się zgodził czy ciągle jeszcze pajacuje? - Kokiet z niego, kokiet ojca świętego. Ale jak go trochę przydusisz, to musi zmięknąć. On nam nie wierzył, że masz te papierki i dlatego tak podskakuje, ale jak mu je pokażesz... - Widzisz, jak się opłaca nie zwracać im weksli... Ci hrabiowie sami nie wiedzą: oddałeś czy nie oddałeś? Można im wmówić, potem pokazać i wtedy płaczą plaste- linowymi łzami... - Plastelinowymi łzami! - Brodaty wybuchnął śmiechem. - Plastelinowe łzy! Cha, cha! Charles, jak ty co powiesz, stary... Ojciec święty skonałby ze śmiechu... Plastelinowe... Jak Boga

kocham... - Po toście się tutaj do nas, na górę, rwali, żeby mi to powiedzieć? - Po to i nie tylko po to. - Tak samo ważne... - Charles wzruszył ramionami. - Można było w aucie. - Bo wam jeszcze było mało! - Brodaty znowu zachichotał. - Całą noc pracowałeś... - Nie twój interes - dziewczyna parsknęła z tapczanu. Charles roześmiał się. Już rozsmarował płyn na twarzy, już zapalił lampkę nad umywalką. - Zaraz ci powiem. Ogol się. Będzie ci lepiej słuchać. Elektryczna maszynka do golenia leży na szklanej półeczce, obstawiona buteleczkami kobiecych kosmetyków. Charles już trzyma maszynkę przy policzku, lewą ręką wsunął kontakt w gniazdko. Maszynka zaszumiała. Nieartykułowany, straszny krzyk. Charles, zwalisty mężczyzna, wali się na podłogę. Rzut ciała wyszarpuje maszynkę z kontaktu, mężczyzna wypuszcza ją z dłoni, maszynka upada daleko, gdzieś w bok, pod ścianę. Walący się uderza o stojącą obok otwartą walizkę. Walizka spada - rzeczy sypią się na podłogę. Dziewczyna krzyczy: - Charles! Boże! Charles! Wyskakuje z tapczanu. Ma na sobie kusą, elegancką koszulę nocną. Dopada leżącego. Brodaty mężczyzna jest szybszy - Dick już chwyta leżącego za puls, już pochyla się nisko nad twarzą. Woła: - Lekarza! Lekarza! Drugi, młodszy mężczyzna łapie za słuchawkę telefonu. Natychmiast ma połączenie. Krzyczy do portiera: - Lekarza! Doktora! Pogotowie. Trójka na pierwszym piętrze. Wypadek... Wypadek... Zasłabł... Telefon huczy krzykami portiera, o czymś informującego, coś zapowiadającego. - W czwórce? W czwórce - upewnia się telefonujący. - Już lecę! - rzuca słuchawkę. Krzyczy do towarzysza i do

dziewczyny: - Obok jest lekarz! - wybiega z pokoju. Sekundy ciszy i bezruchu. Piękne słońce wypełnia cały pokój. Jest jasno i wesoło. Wśród skłębionych, wysypanych z walizki rzeczy, pod wysokim, belkowanym sufitem leży bez ruchu mężczyzna. Nad nim pochyleni: brodaty mężczyzna i niemal półnaga dziewczyna. Trzask otwieranych drzwi. Do pokoju wpada, w pidżamie, w płaszczu zarzuconym na ramiona, jeszcze inny mężczyzna. Widać, że wyrwany prosto ze snu. Jeszcze rozczochrany, jakby nieprzytomny. Lekarz. Bez słowa przyklęka nad leżącym. Pierwsze spojrzenie na układ ciała, na dziwnie rozrzucone ręce i nogi. Przez moment przygląda się uważnie twarzy leżącego. Chwyta za puls. Nagle... Nagle lekarz - a tamci troje stoją skupieni, przez otwarte drzwi już zagląda portier, uszamerowany lokaj - jakby traci panowanie nad sobą. Chwyta leżące, dziwnie ułożone ciało. Zaczyna nim potrząsać. Wszyscy pozostali patrzą, patrzą w osłupieniu, coraz wyraźniejszym na ich twarzach, wyraźnym w ich gestach - jakby zaskoczyło ich w tej chwili coś znacznie bardziej niespodziewanego niż omdlenie ich towarzysza. Lekarz woła straszliwym, nieludzkim głosem, pełnym bólu i autentycznego strachu: - Boże! Wojtek! Wojtek! - krzyczy do leżącego. - On nie żyje! On nie żyje! On naprawdę nie żyje! Lekarza! Pogotowie! Wojtek! - Co? - krzyczy dziewczyna - Co? Nie żyje? Miliony telewidzów ujrzało tę scenę: do staroświeckiego pokoju, między nowoczesne meble, wpadł - wdarł się z rozpaczliwym impetem - wysoki, szczupły mężczyzna, już nie najmłodszy wiekiem. W jasnym kitlu. Aż rzucił się na leżącego aktora i z ogromną energią, z brutalną siłą zaczął mu rozkładać i składać ramiona, ugniatać przeponę, wreszcie pochylił się nad nim i z ust do ust spróbował, dysząc z wysiłkiem, prze- pompowywać powietrze. Telewidzowie rozpoznali: sztuczne

oddychanie. A niektórzy z nich skomentowali ze znajomością: porażenie prądem. Gdyż wtedy właśnie sztuczne oddychanie stanowi pierwszą, najkonieczniejszą pomoc. Miliony telewidzów zatrzymało oddech. Wiesiek szepnął: ale słońce! ale numer! Kobieta powiedziała do męża: dlaczego Wojtek? On był Charles, Karol? Inżynier odrzucił papierosa do popielniczki. Miliony telewidzów ujrzało coś, czego dotąd jeszcze nigdy nie oglądali. Widzą... Pokój motelowy zamienia się - w ich oczach, na ekranie telewizorów - w dekorację pokoju motelowego. Obraz się zmniejsza i poszerza równocześnie. Pałacowy pokój przemienia się w o wiele rozleglejszy zamkowy hall, w którego jednym rogu - teraz to widać już znakomicie - z pomocą mebli i sztucznych dobudówek utworzono jakby oddzielny kąt: w prawdziwie pałacowym wnętrzu uzyskano autentyczny kontrast motelowej nowoczesności z dostojną, rodową staroświeckością. I oto nagle to zestawienie dekoracji staje się jeszcze większym kontrastem między architekturą starego pałacu a nieco kosmiczną aparaturą telewizyjną. Przed oczami telewidzów wyłaniają się jakby z niebytu pokrętne statywy i trójnogi, bawole łby zdjęciowych kamer, płonące tarcze reflektorów; zwieszające się od góry kinkiety oświetlają nie tylko kwadrat sceny, ale cały, boazerią wykładany hall, szerokie, półkolem idące w górę schody, balkonowy krużganek biegnący wzdłuż ściany i wiele wysokich drzwi prowadzących do innych komnat świetnego pałacu. Drzwi są otwarte - łatwo dostrzec poprzesuwane kable i dodatkowe, następne kamery ustawione w dalszych wnętrzach, a przygotowane - najwyraźniej - do filmowania kolejnych scen dopiero rozpoczętej kobry. Nieoczekiwanie widzowie ujrzeli anatomię przedstawienia telewizyjnego. Patrzą więc - ale ciągle jeszcze niczego nie pojmują. Co się tam, na telewizyjnym ekranie dzieje. Dzieje się bowiem coś zupełnie niezwykłego. Jedna z kamer wycelowana jest na sam środek dostojnej komnaty motelowej, w sam środek dekoracji, gdzie na ziemi, przy umywalce, ciągle nieruchomo, leży mężczyzna, przed

chwilą nazywany Charlesem. Pochylony nad nim inny mężczyzna pompuje mu do płuc powietrze. Obok dziewczyna w negliżu i paru aktorów, którzy - widzą i od razu odczuwają to miliony telesłuchaczy - przestali już grać gangsterów z cudzoziemskiej kobry i nad zabitym, a może tylko dogorywającym kolegą stoją prawdziwie zrozpaczeni, przejęci i zmaltretowani. Z postaci grających w sztuce stali się zwyczajnymi ludźmi, których dotknęła katastrofa. - Boże - szepczą siedzący przed telewizorami. Zafascynowani patrzą na coś, co się tam, w tamtym pałacu dzieje - kilometry, setki kilometrów od nich. „Zaraz zamkną obraz - mówi mężczyzna do żony - tam się naprawdę coś stało”. Lecz obraz trwa nadal. I miliony telewidzów patrzą na szklany ekran - na to całe telewizyjne studio w prawdziwym mazurskim pałacu urządzone, które wypełnia się tłumem najprzeróżniejszych postaci: aktorów, kamerzystów, obsługi dźwiękowej, techników. Znad leżącego ciała podnosi się szczupły mężczyzna. Opuszcza nieruchomo ręce. Patrzy zagasłym wzrokiem. Słychać ciche pytanie: - Panie doktorze? Co...? - On już nie żyje, on naprawdę już nie żyje... - szepcze lekarz, który rzeczywiście wygląda na lekarza ekipy, a nie tylko na aktora grającego lekarza. -On już naprawdę nie żyje. Został zabity prądem, zabity na miejscu... - Co? - krzyknął brodaty aktor, nazywany Dickiem. Krzyk o najwyższym diapazonie zdumienia. - Jak to: zabity prądem... - bełkotał, trzęsąc się cały. - Zabity prądem elektrycznym. Zabity, panie reżyserze. I nic na to nie poradzę... - Niemożliwe, nie, nie, niemożliwe... - reżyser, Piotr Akoliński, grający dotąd rolę Dicka, na oczach milionów telewidzów bronił się przed orzeczeniem lekarza. - Prądem... - po raz trzeci powtórzył doktor i uczynił wymowny ruch dłonią. Pokazał elektryczną maszynkę do golenia, pokazał elektryczne przewody, druty biegnące zewsząd

i rozchodzące się na wszystkie strony, całą, aparaturę elektryczną okalającą i oplatającą scenę. - Nie mógł go porazić prąd, bo miał go właśnie porazić prąd! - Z boku wtrącił się aktor, grający przedtem lekarza; próbował rzeczowo wyjaśniać: - Właśnie miał go trafić prąd! I ja to miałem skonstatować. Jego miał zabić prąd z maszynki elektrycznej, z maszynki do golenia. Tak właśnie miało być w treści naszej sztuki. On miał zostać zabity prądem z maszynki, z zepsutej maszynki... - Aktor pokazał na leżącą na podłodze, wyrwaną z gniazdka maszynkę do golenią. - Ale przecież gniazdko było ślepe, puste, makieta, wszystko makieta... to wszystko była makieta, wszystko sztuczne - bełkotał rozpaczliwie reżyser. - On miał tylko, grać zabitego, a nie... nie naprawdę zginąć, on nie miął umrzeć naprawdę, to tylko taka rola... Wszystko sztuczne... Dokoła reżysera, aktorów i lekarza narósł tłum pracowników telewizyjnego spektaklu. Starsza kobieta podeszła do płaczącej dziewczyny, objęła ją i przycisnęła do siebie: - Uspokój się, mała, uspokój się - prosiła. - A to się pali! - Lekarz dłonią pokazał na lampkę umieszczoną nad umywalnią. - I woda leci! - Woda leciała cały czas z kranu odkręconego przez Charlesa- Wojciecha, leciała i leciała; nikt jej nie zakręcił. Reżyser wyjaśniał: - Woda została specjalnie doprowadzona. I lampka też została specjalnie włączona do prądu. Ale nikt nie włączał prądu do maszynki. To jest puste gniazdko! - Wskazał na gniazdko elektryczne umieszczone przy makiecie motelowej umywalni. - Jeżeli miano nie podłączać prądu, a maszynka jednak była naładowana prądem, to...? - lekarz zawiesił głos w tonacji pytania. I aktor, który przedtem grał lekarza, odpowiedział z okrutną precyzją i zupełnym spokojem: - To maszynkę do prądu włączył ktoś celowo. Zbrodniarz. - Ale przecież miliony mężczyzn golą się maszynkami włączonymi do prądu! - ryknął zrozpaczony reżyser.

- Maszynka musiała być zepsuta, ktoś celowo zepsuł maszynkę, ktoś celowo włączył prąd - logicznie powiedział lekarz. - Ktoś popełnił zbrodnię - znowu dopowiedział aktor. I wtedy rozległ się krzyk, krzyk z przysłuchującego się tłumu aktorów i techników: - Zbrodnia! Milicja, wezwać milicję! Telewidzowie widzą nagłe skłębienie tłumu. Słyszą histery- czny gwar zdenerwowanych ludzi. Gromada ogarnięta paniką. Kamerzyści w swych sportowych wiatrówkach, technicy akustyki, robotnicy pracujący przy dekoracjach, aktorzy, aktorki, krawcowe i charakteryzatorki. Tłum przerażonych ludzi... Raz po raz obraz, jak gdyby świadomie kierowany czyjąś reżyserską dłonią, koncentruje się na wybranej - kobiecej lub męskiej - postaci, na jej twarzy, przekazując w wielki świat telewizji kontuzję, lęk, strach, ból. Pokazuje dziewczynę - półnagą, skuloną nad leżącym na ziemi mężczyzną. Pokazuje młodego człowieka w skórzanej kamizelce i wzorzystej koszuli, który nagle wyłonił się z tłumu, choć ciągle w tym tłumie tkwi, pochylił się, jakby czegoś szukał na ziemi - w najwyższym widać zdumieniu wobec toczącej się sprawy - i znowu w tłumie zniknął przysłonięty innymi. Pokazuje brodatego reżysera z zupełnie nieprzytomnym wyrazem twarzy, okrągłymi oczami, stojącego nad leżącym ciałem. Pokazuje ich wszystkich - aktorów, techników, kamerzystów - wypełniających sobą całą scenę motelowej komnaty - lub też nagle, na chwilę, odsłaniających tę scenę. Ciało ciągle leży nieruchomo. Dziewczyna płacze. - Pogotowie, milicja! - wezwanie z tłumu. - Pogotowie nie jest już potrzebne. - Lekarz macha ręką. - Milicja i tak przywiezie swojego doktora, który skonstatuje, co skonstatować trzeba. Tutaj pomoc jest już niepotrzebna, tutaj potrzebne jest śledztwo. - Milicja! - znowu wezwanie z tłumu. - Telefonować po milicję! - Telefon w biurze kierownika. W oficynie pałacu! - ktoś woła. I niemal natychmiast odzew. Przez tłum zebranych

realizatorów przepycha się młoda dziewczyna, najwidoczniej telefonistka, i krzyczy tak rozpaczliwie, że - zdaje się - pęknąć mogą mikrofony: - Telefon zerwany, telefon przecięty! Cisza. Nieruchomieją wszyscy. Zbrodnia oczywista - jawna i umyślna. Kto zabił, ten i przeciął telefoniczne druty. - Autem! - Piotr Akoliński wydaje rozkaz. - Auto! Pierwszy i natychmiastowy meldunek: oba autobusy pojechały na dwie godziny do miasta, zwolniono kierowców na kolację... - Jest nyska, jest ciężarówka, jest moje auto, brać którekolwiek! - wylicza Akoliński. - Jest moje auto - woła starsza, elegancka aktorka. I wynurza się z tłumu, ku drzwiom pałacu. Znów moment ciszy. Słychać motor - zapalony i nagle zgaszony. Bluźniercze przekleństwo - w drzwiach pałacu staje kierowca, który aż charczę, aż się dusi: - Wszystkie gumy przerżnięte! Skurwysyn! Wszystkie. U Wejrochowej, u pana, w nysce i w ciężarówce! Tylne koła, oba tylne koła! - Oba tylne! Boże! - krzyk tłumu. Zrozumieli wszyscy. Po dwa koła, a zapasowe są tylko pojedyncze. Zbrodnia jawi się jako coraz lepiej przemyślana Przygotowana w szczegółach. - Goniec, goniec na rowerze! - krzyczy Akoliński. - Przez las droga długa, już ciemno - wyjaśnia jakiś mężczyzna. - Będziemy czekać na milicję, aż przyjedzie, choćby do samego rana. - Okay, a zbrodniarz już będzie daleko! I wszyscy, w zupełnym milczeniu, w ciszy i znieruchomieniu, patrzą na szeroko otwarte drzwi pałacu, za którymi jest noc. I pustka. Wtedy - telewidzowie widzą dokładnie, telewidzowie wszystko widzą dokładnie, kamery najwidoczniej ciągle pracują - reżyser Akoliński, dotąd przerażony i zrozpaczony, odsuwa

się od leżącego na ziemi ciała, prostuje się, by go wszyscy mogli ujrzeć i telewidzowie słyszą jego zdenerwowany, zacinający się głos: - Proszę państwa... proszę was... jesteśmy w strasznej sytuacji! Proszę zamknąć drzwi pałacu i niech nikt stąd teraz nie wychodzi. Zbrodnia z premedytacją. Straszna, przemyślana w szczegółach zbrodnia. Jesteśmy w odległej głuszy leśnej, milicja prędko nie przyjedzie... W tej sytuacji żądam, w imieniu naszej instytucji, całkowitego posłuszeństwa. Musimy zachować ślady zbrodni, aż do przybycia milicji. I spróbujemy czegoś więcej: uzyskania pierwszych zeznań. Musimy czekać na milicję, ale nie powinniśmy tracić czasu. Zarządzam: nikomu nie wolno opuścić swojego stanowiska! Proszę zejść z planu! Nie ruszać ciała!... - Sam już je poruszył! - syczą setki tysięcy panów wpatrzonych w telewizory. Ale nie słyszy tego aktor, który nawołuje dalej, korzystając z przysługującego mu prawa reżysera, władnego komenderować i sterować tą gromadką zebranych przy telewizyjnej realizacji. - On ciągle myśli, że to przedstawienie! Reżyser! Psia krew! - Telewidzowie słyszą głos młodego mężczyzny ubranego w krótką skórzaną kamizelkę. Słyszą i widzą go, jak schodzi z planu objętego okiem kamery. Wydaje im się, że jest to jeden z operatorów, który porzucił swą maszynę i - ciekawy - okrąża leżące na ziemi ciało. Z wyraźną niechęcią, zmuszony nawoływaniem reżysera, odsuwa się. odchodzi powoli, niknie w tłumie. - Pan doktor Żuliński - znowu na ekranie pojawia się sylwetka Akolińskiego - lekarz naszej ekipy, był do niedawna ekspertem zakładu medycyny sądowej, więc poprosiłem go, by natychmiast zbadał ciało i przeprowadził pierwsze rozmowy ustalające okoliczności zaszłych wydarzeń. Proszę, byśmy wszyscy byli mu posłuszni i udzielili wszelkich koniecznych wyjaśnień. Aż do przybycia milicji. Pomagać mu w tym będą pan porucznik Orłoś i kierownik tego pałacu, jako osoby najmniej mające wspólnego z naszym środowiskiem, z naszym zespołem. Jeżeli to nie jest jakiś straszny wypadek, to chyba

właśnie w naszym zespole - nie mogę tego ukrywać - znajduje się zbrodniarz... Zbrodniarz może być wśród nas... - Nic nie rozumiem! - żony mówią mężom. - Co się stało? - niepokoją się telewidzowie. - Zaraz nam muszą coś powiedzieć! - Wszyscy czekają na wyjaśnienia. Nikt nie odchodzi od telewizora. Takiej kobry jeszcze nigdy nie oglądali. Tłum w telewizyjnym studio cofa się poza meble i ścianki dekoracji oraz poza machiny realizatorów. Scena wyraźnie pustoszeje. Tylko nad ciałem ciągle nieruchomym klęczy płacząca dziewczyna, a obok niej, z gestem bezradnym, jakby bardziej chciał jej niż jemu pomóc, stoi aktor, przed chwilą wezwany jako lekarz. Aktor , który przestał być lekarzem. Do młodej dziewczyny podchodzi kobieta i miłosiernym gestem zarzuca na nocną kusą koszulę ciepły, obszerny płaszcz. Martwa, przerażona grupa ludzi zastygła w dramatycznym obrazie. Straszne! - Niektóre kobiety siedzące przed telewizorami wstrząsnęły się dreszczem. Wszyscy trzej - doktor Żuliński, porucznik Orłoś i kierownik Garski - uważnie oglądają kontakt w laminatowej ściance imitującej glazurową obudowę motelowej umywalni. Zastanawiają się: - Obejdziemy z tamtej strony! Można? - Lekarz zapytał Akolińskiego. Szerokim łukiem obeszli ciało leżące na ziemi. Twarz zabitego człowieka wykrzywiona była okrutnym grymasem zastygłego bólu. Za wysokimi oknami pałacu rozciągała się ciemna noc. Kierownik Garski dokładnie informował ustanowioną komisję i reżysera: - Goniec już pojechał, Ale droga przez las, teraz w nocy, to jednak potrwa. Kazałem mu jechać do leśniczówki i stamtąd próbować telefonować, tylko że o tej porze poczta już nieczynna,połączenie dostać trudno... Jak się zorientuje, że nic z tego, ma jechać prosto do miasta... Chłopak rozgarnięty...

- Jeżeli i jego po drodze nie spotka nieszczęście - mruknął lekarz. - Trzeba było wysłać dwóch. - Mamy tylko jeden rower. Kazałem wprawdzie naprawiać telefon, mam tu takiego majsterka, ale... to wszystko potrwa... - Właśnie dlatego - dopowiedział Akoliński - musicie panowie na świeżo prowadzić wstępne dochodzenie. No i trzeba czymś zająć ludzi. Inaczej oszalejemy... To ciało, ta pustka, to odludzie, wieczór, noc... I ta świadomość, że ten, kto to zrobił... Z tyłu napierał tłum rozciekawionych pracowników. Porucznik Orłoś odwrócił się i warknął - na wszystkich: - Proszę nie wchodzić tutaj, proszę nie niszczyć śladów. Ludzie cofnęli się na chwilę. Przeszli - trzech członków komisji śledczej i reżyser Akoliński - na drugą stronę laminatowej dekoracji. Akoliński zrozumiał, czego szuka lekarz: drugiej strony pustego gniazdka. Gniazdka, w które Charles-Wojciech wetknął wtyczkę kabla maszynki do golenia. Na tylnej stronie dekoracji pokoju motelowego Akoliński pokazał im miejsce, gdzie miały znajdować się dwie dziurki, dwie puste, wyborowane w laminatowej dykcie dziurki. Gdzie miały być dziurki - dziurek nie było! Akoliński jęknął. Na czole wystąpiły mu krople potu. Odwrotna strona gniazdka była kompletnie zmontowanym kontaktem elektrycznym, gniazdko nie było pustą makietą. Miało podłączony elektryczny, gruby, na dużą moc energetyczną obliczony kabel. Ten kabel - patrzą i widzą doskonale, zupełnie wyraźnie - zsuwa się po ścianie, na ziemię, ginie gdzieś między rusztowaniem podstawek i podpór. Nie wierząc oczom Akoliński sięgnął dłonią do kabla, chciał chwycić, przekonać się, czy to aby naprawdę kabel prawdziwy - przecież wszystko miało być makietą. Może to sznurek? Doktor Zuliński znowu powstrzymał jego rękę. - Ostrożnie... Nie, niech pan nie chwyta. Tam mogą być czyjeś palce. Kiedy przyjedzie milicja... Jak to zachować, żeby nikt tego nie starł? - Doktor zafrasował się. Kierownik Garski już wydawał dyspozycje. Wywołał z tłumu chłopca - wyrostka z obsługi pałacu. Ze swego biura kazał przynieść wielką płachtę plastykowej torby. Chłopak przyniósł

natychmiast. Nie trwało minuty. Garski starannie owinął styk kabla wczepiony w kontakt, owinął i kontakt. Chłopaka postawił na straży. - Ktokolwiek będzie próbował dotykać - krzycz, krzycz! Zuliński pociągnął reżysera - nieprzytomnego, drżącego - między ścianki, praktykable, kinkiety. Patrzyli. Drut wił się po ziemi, przykryty dekoracjami. Doszli do instalacji specjalnie zmontowanych na spektakl kontaktów: pod ścianą hallu, nie opodal wejścia głównego, stały przemyślne kontenery. Kabel kończył się zwyczajną wtyczką - już wyciągniętą; leżała na ziemi, prosto pod gniazdkiem. - To są kontakty do energii niezbędnej dla reflektorów, kamer i innych aparatur objaśniał Akoliński. Głos zniżył do szeptu. - Instalacje pałacowe mają za małą moc. Musieliśmy przywieźć własną aparaturę. Wtyczka kabla już nie tkwiła w kontakcie, została wyrwana po śmierci Charlesa-Wojciecha. Zrozumieli. Sprawca zdołał wyrwać wtyczkę z gniazdka, ale nie zdołał, widać obserwowany, zlikwidować samego kabla. - Proszę pana - lekarz chwycił Garskiego i odciągnął go nieco w bok. - Ile wejść ma ten pałac? - Pięć. Dwa główne, trzy mniejsze. No i ile chcieć okien parterowych, przez które każdy może lekko sobie wyskoczyć... - Cholera! - zaklął Żuliński. - Cholera! - potwierdził Garski. - Można je zamknąć? Choćby na klucz tylko? - Można. - Niech pan je każe zamknąć, a przy tych dwóch najważniejszych, głównych, niech pan, panie poruczniku. postawi tych swoich drągali, żeby nikt nam... - Marczak, Krawczyk! - Porucznik straży pożarnej już przywoływał swych dwóch strażaków. - Staniecie przy tych drzwiach, które wam pokaże pan kierownik i nikogo - ani w tę, ani w tamtą - bez mojego pozwolenia. Klucze oddać panu Carskiemu. - Rozkaz - odmeldowali się służbiście. Zbrodniarz wykorzystał sceniczną sytuację - szepnął Akoliński.

- Zbrodniarz, który znał doskonale treść przedstawienia, cały jego tok, miał dostęp do dekoracji, mógł się kręcić tutaj, po planie, i był obecny - lekarz końcem półbucika wskazał leżącą na ziemi wtyczkę kabla - w chwili śmierci aktora. Zdołał wyłączyć prąd, by nikt inny już nie zginął. Ten jeden tylko. - Ten jeden tylko... - ciężko westchnął Akoliński. Wrócili do motelowej komnaty. Porucznik Orłoś pochylił się i palcem puknął w płytkę toaletową leżącą, jak zazwyczaj bywa, pod umywalnią. - Metalowa? - zdumiał się. - Metalowa? W hotelowym pokoju - zdziwił się lekarz. - Panie reżyserze?... - No tak, tak - Akoliński zielony, złamany zupełnie trząsł się cały. - To tak miało być. Metalową płytkę, ale z dykty, kawałek pomalowanego drewna, miał ktoś podrzucić do motelowego pokoju... Ale z dykty, kawałek drewna, policja miała to odkryć... Przecież musiało być połączenie zamknięte. Mieli odkryć, że metalowa płytka, ale to makieta, dekoracja tylko... Porucznik Orłoś z trudem dźwignął prostokątną płytkę. Lekarz raz jeszcze pomacał. Mruknął: - Autentyczny metal. - On właśnie tak miał być zabity! - jęczał reżyser. - Właśnie tak. Panie Mulczak... - wskazał ręką na ubranego w mundur angielskiego policjanta aktora stojącego w gromadce ludzi. - Pan przecież miał stwierdzić, że ktoś celowo położył metalową płytkę... - Tylko że na próbie płytka była drewniana! - Mulczak krzyknął tak ostro, jakby w tej chwili działał w obronie własnej. - Tu nigdzie nie było żadnego prądu. Akoliński nic nie powiedział. Znal już tajemnicę zbrodni: prąd był podłączony. I lekarz już wiedział, i on też już wiedział, w jaki sposób został zabity aktor. Instalacja elektryczna nie była makietą. Znajdowała się pod prądem i wszystko zostało tak zorganizowane, by aktor grający Charlesa porażony został prądem o dużej mocy. Zabójstwo było ukartowano i przygotowane. Zbrodniarz jest wśród nich. - Mamy więc obwód zamknięty - powtórzył doktor Żuliński.

Chwila ciszy. Zamarli wszyscy. Czekali na jego następne słowa: wniosek? polecenie? instrukcję? Leka: stał i milczał. Nad czymś się zastanawiał. Po chwili milczenia znowu się odezwał. - Tylko że maszynka, którą można by było zabić naelektryzowanego człowieka, musiałaby być zepsuta. Czy miała być zepsuta? - zapytał AkoJińskiego. - Tak. Właśnie to miał ustalić pan Mulczak, aktor grający angielskiego policjanta, który pierwszy pojawił się na miejscu zbrodni - wyjaśniał Akoliński. - Miało się potem okazać, że aparacik do golenia został celowo uszkodzony. Tak wymyślił autor, Anglik, Peter Nool. Porucznik Orłoś pochylił się nad leżącą na podłodze, metr od ciała, maszynką do golenia. Z kieszeni wyjął czystą chustkę, aparacik ujął ostrożnie przez materię, aby nie zatrzeć śladów. Plastykowa okładzina znakomicie zachowała rysunek linii papilarnych. Otworzył maszynkę. Obaj z doktorem popatrzyli uważnie. To ta maszynka miała być zepsuta? - zdumienie w głosie Żulińskiego. Ta nie, ta maszynka nie miała być zepsuta, ta niemi powiedział milczący dotąd mężczyzna. Nowogrodzki. Pan Hieronim Nowogrodzki. Nasz inspicjent. - Reżyser dokonywał prezentacji. - On właśnie zajmuje się wszelkimi rekwizytami. - Więc ta maszynka miała czy nie miała być zepsuta? - doktor skierował pytanie do. inspicjenta. Skoro w gniazdku miało nie być prądu, i na próbach prądu nie było, skoro cała ta instalacja była tylko makie- t.ą, to ta maszynka mogła być prawdziwa, dobrze działająca, wystarczyło tylko powiedzieć, że jest zepsuta. Ostatecznie nikt nie demonstrował jej wnętrza telewidzom. Oni musieli wierzyć na słowo panu Mulczakowi. A nam się nie kalkulowało psuć dobrej maszynki, którą jeszcze w niejednej sztuce będą się golić aktorzy. - Ale jeżeli w gniazdku jest prąd, jeżeli cała instalacja znajdowała się pod prądem i jeżeli wszystko było tak sprytnie

zmontowane, by prąd był śmiercionośny, to maszynka również powinna być zepsuta, inaczej wszystko nie miałoby żadnego sensu. A tymczasem ta maszynka jest cała, ma stosowne zabezpieczenia i działa absolutnie prawidłowo... - Doktor Żuliński sięgnął do swojej lekarskiej torby, wyjął gumową rękawiczkę, nałożył ją, przezornie odsunął się poza metalową płytkę, włączył wtyczkę do gniazdka, w którym prądu być nie miało i w tej chwili nie było. - Panie kierowniku, niech pan spróbuje włączyć tę instalację - zwrócił się do Garskiego, który szybciutko przebiegł na drugą stronę pozorowanej ścianki. Wszyscy wstrzymali oddech. Usłyszeli szum normalnie pracującej maszynki. Żuliński przejechał po skórze własnej twarzy. - Goli normalnie - skonstatował. - To... To jak... - Akoliński wskazał na leżące między nimi ciało zabitego człowieka. - To znaczy, że... To znaczy tylko jedno, panie reżyserze, że to nie ta maszynka zabiła człowieka. - Ależ on się nią golił - żarliwie zapewnił reżyser. - On się nią golił - zawtórowali mu równocześnie inspicjent i wszyscy aktorzy. - Przecież on ją trzymał, on... Gruszecki... - Wskazywali na leżące ciało, przy którym ciągle tkwiła, skulona, młoda dziewczyna. - Pan Gruszecki tą maszynką się nie golił -upierał się doktor Żuliński. - Gdyby się nią golił, to przedstawienie trwałoby do tej chwili. A skoro... Widocznie ktoś podłożył tę dobrą i prawidłowo funkcjonującą maszynkę na miejsce tamtej zepsutej, która strzeliła prądem w stojącego na specjalnie podłożonej metalowej płytce pana Wojciecha Gruszeckiego. Pana Wojciecha Gruszeckiego... - Żuliński z pewną melancholią patrzył na ciało. - To był Wojciech Gruszecki - westchnął Akoliński. - Wielki amant naszego teatru. Pierwszy amant naszej sceny - dodał głośno lekarz. Zawiesił głos - i usłyszał, zamiast oczekiwanych może wyrazów żalu czy smutku, martwą, grobową, kompletną ciszę, mąconą tylko szlochem skurczonej przy trupie dziewczyny.

- Gruszecki, Wojciech Gruszecki?...- Mama, ja nie znam takiego aktora, i to sławnego aktora - Magda zdumiała się. - Gruszecki? Gruszczyński, Gruszczyński jest!... - No, tak. Wojciech Gruszczyński, ale to nie Gruszecki... Może to jest kobra? - Nie, nie... To wszystko wygląda na prawdę... - I tak nadają? - Zapomnieli zamknąć kamery! Z nerwów ! Taka straszna historia... - Gruszczyński inaczej wygląda. - Magda, daj pokój! Nie znasz wszystkich aktorów! To musi być naprawdę! - Gdyby zabito Gruszczyńskiego, to by nie stali jak drągi... Oni tak stoją wszyscy, jakby ich nic nie wzruszyła ta śmierć. - Jakby byli z niej nawet zadowoleni. Masz rację... Może to... - Daj pokój... - Kobieta zsunęła z brzucha dłoń mężczyzny. - To jest coś strasznego... Tyle śladów, tyle stwierdzeń... - Głośno, do swego mężczyzny, komentowała milczenie doktora Żulińskiego. - Ja wiem, ja wiem, że nie ma trudniejszej sprawy w śledztwie, niż udowodnić morderstwo komuś, kto w całej gromadzie ludzi asystował przy śmierci zabijanego przezeń człowieka. Mieliśmy taką sprawę w prokuraturze pięć lat temu... - Gorączkowała się. - To musi być facet bardzo przebiegły i bardzo opanowany. Jeżeli on - niemal krzyczała do śledczego-amatora oglądanego na szklanym ekranie - teraz pozwoli wyjść z pałacu tym, którzy byli świadkami zbrodni - zbrodniarz mu przepadnie! Jest to człowiek inteligentny... - Tak wykorzystać scenariusz sztuki - mruknął z uznaniem mężczyzna. - Właśnie! Mordować na oczach całego kraju! Straszne. Zamknęła oczy i nie chciała patrzeć na leżące na ziemi ludzkie ciało. Dlaczego oni zaraz nie nakryją go jakimś

kocem? To przecież okropne tak długo oglądać nieboszczyka, tak strasznie wykrzywionego. „Masz ra- cję” - powiedział jej na to. On też nie rozumiał: dlaczego nie zakryją ciała? „Jeżeli to jest przedstawienie - głośno komentował - to nie powinno być takie przykre, nie powinno dręczyć ludzi siedzących przed telewizorami”. „Świat jest teraz taki okrutny”.- westchnęła. Przypomniała mu niedawną ich podróż do Paryża; filmy razem oglądane, z których wychodzili nieprzytomni, pełni obrzydzenia - tyle brutalnego okrucieństwa pokazywano widzom. Teraz nawet i u nas już muszą... „Moda idzie przez świat” - mruknął. „Ale my już dla niej jesteśmy za starzy. Dobrze, że Paweł i Jolanta również nie chcą oglądać takich okrucieństw” - powiedziała. „A może to jest wszystko prawda? W takim szalonym zdenerwowaniu - zbrodnia na oczach milionów telewidzów - ci, tam w pałacu, mogą nie czuć tego, co każdy z nich czułby w jakiejś swojej normalnej sytuacji. W powstaniu warszawskim - ciągle mówił - nie odczuwaliśmy już potrzeby usuwania zmarłych i zabitych - były takie chwile najwyższego napięcia, że po prostu nie widzieliśmy ciał leżących już i nie pogrzebanych. Było nam wszystko jedno. Im tam też jest pewnie wszystko jedno, gdyż są tak strasznie zdenerwowani. Oni już pewnie tylko myślą o sobie - każdy o sobie: jak wydostać się z matni, dlatego nie widzą leżącego na ich oczach ciała.” „Może zamkniemy telewizor?” -zaproponowała. „Nie! ” - zaprotestował energicznie. To było okropne, ale on po raz pierwszy, od kiedy oglądał kobry i czytywał powieści kryminalne, był tak naprawdę, tak autentycznie ciekawy, jak się to wszystko wreszcie wyjaśni. Nie: kto zabił? - jeżeli aktor istotnie został zabity. Ale; czy to jest wszystko inscenizacja czy prawda? I czy takie spektakle - tutaj odzywało się w nim sumienie działacza partyjnego - powinno się pokazywać ludziom? „Straszne” - szeptała zaciskając swą dłoń na dłoni męża. Patrzył - i oczu nie mógł oderwać od prostokątnego ekraniku. Jeszcze nigdy dotąd żadna kobra, żadne w ogóle przedstawienie telewizyjne tak go nie zafrapowało. Czuł