uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 757 909
  • Obserwuję766
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 978

Kazimierz Koźniewski - Rozowe cienie - 1960

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Kazimierz Koźniewski - Rozowe cienie - 1960.pdf

uzavrano EBooki K Kazimierz Koźniewski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 26 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 214 stron)

Różowe cienie Kazimierz Koźniewski Spis treści I „Staszic“ II W Cietrzewiach III Niepokoje IV Mutacja V W Szesnastce VI „Kuźnia Młodych“ VII Dojrzewanie VIII Ostatnie dwanaście miesięcy Posłowie

I „Staszic“ W czapce kroju francuskiego idzie małpa od Górskiego, a tą małpą się zachwyca druga małpa od Staszica… Skoczyłem z pięściami, by pomścić obrazę, ale Stefek umknął spod ręki; był zwinniejszy. Dowiedziawszy się, że zdałem do „Staszica”, ukłuł mnie złośliwym czterowierszem, popularnym wśród najmłodszych sztubaków Warszawy, a wymierzonym z nie znanych mi bliżej powodów przeciwko staremu, zasłużonemu w walkach o szkołę polską gimnazjum im. Wojciecha Górskiego. Państwowe gimnazjum im. Stanisława Staszica znalazło się w tym wierszyku prawdopodobnie gwoli rymu, gdyż zdarza się, że o treści utworu decydują wymagania formy. Stefan Z., mój kolega z prywatnego kompletu pani Świerczewskiej, jednego z tych bardzo wielu podówczas kompletów, w których dzieci średniozamożnej inteligencji przygotowywane były do gimnazjum, zdał właśnie egzamin wstępny do gimnazjum im. Stefana Batorego i specjalnie się tym szczycił. Wśród szkół warszawskich „Batory” miał rangę osobliwą: rzeczywista jej wartość mnożona była przez snobizm rodziców posyłających tam synów. Stefan uważał się więc za uprawnionego do okazywania pogardy „Staszicowi”, dla mnie jeszcze wtedy instytucji nieznanej, choć już bliskiej. Egzamin zdałem przed wakacjami - w czerwcu. Nie umiem powiedzieć, w jakim stopniu przyjęcie do szkoły zawdzięczam jego wynikom - sądzę, że były one raczej przeciętne - w jakim zaś zręcznie organizowanej protekcji rodzinnej. W nagrodę otrzymałem kilka pysznych książek, wśród nich Przygody Tomka Sawyera oraz Winnetou, czerwonoskórego dżentelmena, jako że wtedy Maya przechorowywali chłopcy w najwcześniejszych latach. W czcigodnym sklepie Mieszkowskiego zakupiono sztywny, wysoki, granatowy rondel - czapka była jedyną oznaką uczniów szkół państwowych - i przytwierdzono mi na nim srebrnego blaszanego orła z dwiema literkami: G. S. - gimnazjum Staszica. W tym czaku wyjechałem na wakacje. Trzeciego września 1929 roku, przejęty i onieśmielony, wkroczyłem w ciemną sień szarego gmachu przy ulicy Polnej, stojącego tuż obok podjazdu do Politechniki. Sąsiedztwo wpływało może na to, że nasze humanistyczne gimnazjum doskonale przygotowywało właśnie z nauk ścisłych i absolwenci od „Staszica” cieszyli się dobrą opinią wśród profesorów dostojnej uczelni. Jednak nie wzgląd na fizykę i matematykę, ale na łacinę (oraz bliskość naszego nowego mieszkania) zdecydował o wyborze szkoły przez mego ojca, który choć inżynier, najsłuszniej uważał, że elementarna znajomość łaciny i starożytnej kultury niezbędna jest dla rzetelnego wykształcenia ogólnego. Trzypiętrowy szary gmach, wybudowany podczas pierwszej wojny światowej, spalony pod koniec drugiej, znów odbudowany - tym razem w kolorze beżowym - po dziś dzień służy szkolnej oświacie. Małemu szkrabowi budynek wydawał się wielki i pyszny, w istocie jak na potrzeby stale rozrastającego się gimnazjum - był on za ciasny, za ciemny, pozbawiony sal rekreacyjnych oraz boiska; tę rolę spełniać musiało małe, brukowane kostką podwórko.

Znalazłem się w klasie pierwszej, na pierwszym piętrze, z lewej strony szerokiego korytarza. Usiadłem na ławce - byle jakiej, akurat wolnej, obok kolegi, którego nie znałem i którego dziś już nie pamiętam. Z przyczyny słabego wzroku prędko kazano mi się przenieść na którąś z bliższych ławek. Klasa pierwsza… Numeracja klas była wtedy zupełnie inna niż dzisiaj. Do gimnazjum szedł dziesięcio- lub jedenastolatek ze szkoły powszechnej lub z prywatnych kompletów. Nauka trwała osiem lat, osiem klas wieńczonych maturą, zdawaną nader często z poważnym opóźnieniem, gdyż duży odsetek uczniów repetował rozmaite klasy. Gimnazjum przyjmowało więc dziecko, wypuszczało człowieka niemal dorosłego, a w każdym razie przeświadczonego o swej dojrzałości. Taki porządek przetrwał gdzieś z ubiegłego stulecia. Zmieniono go dopiero w 1935 roku, przedłużając szkołę powszechną, skracając gimnazjum, tworząc licea i dwie matury: małą i dużą. Ani mnie, ani moich kolegów reforma ta objąć nie zdążyła; w tej więc kronice numeracja klas odpowiada systemowi istniejącemu podówczas: klasa pierwsza - jedenasty rok życia, druga - dwunasty, trzecia - trzynasty, aż do roku osiemnastego, kiedy prawidłowość ta w moim wypadku została pogwałcona. Dzwonek. Do klasy wbiegła niska, ruchliwa, staroświecko ubrana figurka; wąziutkie spodnie, ciasna marynareczka, sztywny kołnierzyk z odgiętymi rogami, fularowy krawat - istny „pikuś”. Przezwisko znakomicie pasowało do pana Wieczerskiego, nauczyciela przyrody i naszego wychowawcy. Pikuś wskoczył na katedrę, otworzył wielki dziennik oprawny w szaroniebieski marmurek, odwinął zakładkę z listą uczniów i wykrzyknął: - Brzóska Stanisław… Zaczęła się pierwsza lekcja. Klasa pierwsza Pierwsza lekcja okazała się godziną wychowawczą. Pikuś podyktował nam rozkład zajęć, odczytał litanię uczniowskich obowiązków, wyliczył tytuły niektórych podręczników, a przede wszystkim odbył ogólne, wzajemne zapoznanie się. Nauczyciel wywoływał nazwiska, my wstawaliśmy po kolei. I od razu na każdym spoczywało czterdzieści par oczu. Jaki on jest? Wywołany wymieniał imiona rodziców, adres i - najważniejsze - zawód ojca, recytowany głośno, dumnie lub mamrotany z cicha, ogólnikowo: urzędnik państwowy. Potem okazywało się, że ów urzędnik był tylko woźnym. Dziesięcioletnie szkraby miały już za sobą sumę życiowych doświadczeń i dobrze wiedziały, że są zawody, które wyróżniają w tym świecie, lecz są i lekceważone. W naszej klasie przeważały dzieci urzędników państwowych, drugą liczną grupę stanowili synowie inżynierów, lekarzy, adwokatów. Chłopca z rodziny robotniczej nie było ani jednego, syn chłopa jeden jedyny - i to wychowanek wuja, profesora politechniki. Synów funkcjonariuszy państwowych - woźnego, policjanta - można było policzyć na palcach jednej ręki. Wygląd każdego z nas, sposób odpowiadania, natężenie głosu już kształtowały pierwszą opinię. W tym wypadku przy akompaniamencie żartobliwych złośliwości samego

wychowawcy, który przy lada okazji pakował „szpilę”, choć przecież był to człowiek raczej dobry, zresztą jak na pedagoga dokładnie pozbawiony autorytetu. Pan Wieczerski był naszym wychowawcą tylko przez jeden rok. Uczył wyłącznie młodszych, gdyż jego przedmiot, przyroda, kończył się w klasie czwartej, choć na dobrą sprawę wtedy dopiero powinna się rozpoczynać: świat cudów natury bardziej interesuje starszego niż młodszego chłopca. O biologii jeszcze nikt nawet nie myślał. Staroświecki ubiór i zabawny wygląd nauczyciela nie przysparzał mu szacunku i może ten właśnie brak Pikuś nadrabiał złośliwością, która traciła czasem akcent żartu i budziła gorzki żal dotkniętego chłopca. W ten prosty sposób wychowawcza godzina z panem Wieczerskim stała się pierwszym szkolnym wtajemniczeniem: kto znalazł się w gimnazjum, musiał przyzwyczaić się do drwin kolegów, do złośliwości weń kierowanych, do tego, że każda cecha jego charakteru lub wyglądu mogła stać się przyczyną utrapionych prześladowań. - Ciborowski Adolf - odczytywał Pikuś. Z środkowego rzędu podniósł się pucołowaty blondynek z dziewczęcą grzywką zamiast chłopięcej czuprynki; rodzice przedłużyć pragnęli jego dzieciństwo. Pikuś zadrwił z chłopca. Zarechotaliśmy uradowanym śmiechem. Ktoś woła, że tego to babcia odprowadziła do szkoły. Śmiech! Zdradziecki przyjaciel wyjawia, że rodzice nazywają chłopca zdrobnieniem: Abula. Abula! To nam pasuje do niemęskiej grzywki. Śmiech! Ciborowski na zawsze zostaje Abulą. Inne nazwisko. Unosi się chłopak wysoki, tęgi, masywny. - Imię? - domaga się Pikuś. - Ludosław - szepce chłopak niewyraźnie, może speszony własną tuszą, a może osobliwością imienia. - Co? - wrzasnął wychowawca. - Ludojad? Ryk śmiechu. Więcej nie było trzeba. Potem okazało się, że nasz Ludosław był dość brutalny i swą bokserską pięścią nieraz dal się nam we znaki, więc znakomicie pasujący Ludojad przylgnął doń na cały czas szkolny. Lecz były i takie chwile - w szkole i w dniach tragicznego czerwca w armii polskiej we Francji - gdy Lutek okazał się kimś dobrym, wrażliwym. Czyżby przezwisko, drwiące z jego fizycznej wady, z miejsca narzuciło mu styl zachowywania się wobec kolegów? Czy drwina Pikusia ukształtowała go, czy też, przeciwnie, nauczyciel z wyrobionym znawstwem człowieka odczytał od razu główną cechę jego charakteru? Kto wie? Kto wie, jaki byłby Kefir, gdyby zaraz na pierwszej godzinie wychowawczej Pikuś nie wystawił go na sztych szyderstwa kolegów. Kefir, jedyny z naszej czterdziestki, spóźnił się na pierwszą lekcję. Gdy Pikuś przeczytał jego nazwisko - brzmiące podobnie do przezwiska - nikt nie wstał z ławki. Dopiero w kilkanaście minut później do klasy wbiegł chudy chłopak gęsto tłumacząc się: - Tatuś myślał, że lekcje rozpoczynają się o pół do dziewiątej. - Tatuś myślał, tatuś myślał… - drwiąco zapiszczał Pikuś. Grad złośliwości lunął na głowę chłopaka, którego spóźnieniu pewno faktycznie zawinił ojciec. Ale kto by się tam nad tym zastanawiał?

- Tatuś myślał, tatuś myślał… - odtąd już prześladowaliśmy Kefira na każdym kroku. Kefir zresztą nie miał szczęścia. W parę miesięcy później, już wiosną, ksiądz prefekt Korsak, elegancki, postawny mężczyzna, dla płaskiej formy swego kapelusza przezywany Pasztetem, dojrzał coś niepokojącego w rejonie ostatnich ławek. Podsunął się szybko - zamarliśmy w ciszy. Zanurzył rękę pod pulpit i wyciągnął Kefira - goluteńkiego zupełnie i kompletnie. Kefir był ofiarą osobliwej pasji: każdy z nas pierwszy pragnął znaleźć się na sali gimnastycznej, by brykać jeszcze chwilę przed oficjalnym początkiem ćwiczeń. Chodziło więc o to, by prędzej rozebrać się w szatni. Religia - przedmiot powszechnie, od najmłodszej do najstarszej klasy, lekceważony - poprzedzała godzinę gimnastyki. Kefir chciał pobić rekord szybkości przebierania się. Wsunął się więc pod ławkę, by tam w arcyniewygodnej pozie zdjąć ubranie, bieliznę zmienić na kostium gimnastyczny i znów się ubrać. Dłoń księdza prefekta dosięgła go w chwili najbardziej krytycznej. Stojącemu przed księdzem nagiemu chłopcu skandował chór kolegów: - Tatuś myślał, tatuś myślał… Kefir prędko znikł z naszej szkoły. Uczył się marnie. Pozostawił po sobie opinię chłopca głupiego i złego. Czy był taki naprawdę? Jakże trudno po latach odpowiedzieć na to pytanie. Jakże często oceny nauczycieli i kolegów okazywały się zupełnie fałszywe. Pod skorupą dziecięcego lenistwa, jakichś urazów, fobii i lęków nie dostrzeżone ginęły prawdziwe walory niejednego chłopca. Pewna pomyłka szczególnie utkwiła mi w pamięci. W tej właśnie klasie mieliśmy kolegę Olka, którego nauczyciele ani groźbą, ani prośbą nie mogli skłonić do wypowiadania lekcji, do odpowiadania na pytanie. Wywołany - milczał jak zaklęty, w jakimś spazmie strachu, pochopnie branego za tępotę. Niewiele śmielszy był wśród kolegów, na pauzach. Z okrutną precyzją nazwaliśmy go głupim. Nie przeszedł do drugiej klasy, wkrótce potem w ogóle usunięty został z gimnazjum. I raptem w pierwszym powojennym roku zobaczyłem go - człowieka już dorosłego - najpierw na ulicy, potem w kawiarni, wreszcie na sesji KRN, potem w jednym z ministerstw, wśród ludzi ciekawych. Dowiedziałem się o jego wysokiej funkcji państwowej, z której zresztą po paru latach zrezygnował, poświęcając się pasjom naukowym wyższego, powiedziałbym, rzędu. Olek okazał się człowiekiem bardzo dużej inteligencji, rozległej wiedzy… A wywołany przez Wieczerskiego stał milczący, zahukany, sam jeden wobec drwin nauczyciela i prześmiechów okrutnej klasy. Więc może i Kefir? …Nie, nie, nie! To wcale nie było tak, jak można by odczytać z tego, co napisałem. Bynajmniej nie byliśmy klasą zakompleksionych chłopaków, którą lada żart nauczyciela wtrącał w jakieś mroczne labirynty psychicznych urazów. Ludojad był i bez przezwiska zdrowo brutalny, Kefir był leń, do tego na swe lata dość cyniczny. Czy należy doszukiwać się tajemnic tam, gdzie ich pewnie nie było? Czy dobrze robię wymądrzając się dorośle nad zwyczajnymi losami paru młodych szczeniaków? Jedyny Olek, a może i drugi, podobnie zastrachany, podobnie zacinający się w nieporadnym milczeniu, ale jednak uczący się normalnie Janek G., nosili w sobie jakieś urazy, których myśmy ani nie chcieli, ani nie mogli zrozumieć. Byliśmy młodzi i bardzo normalni, a Pikuś też nie był demonicznym złośliwcem, robiącym chłopcom „gęby”. To tylko wada pamięci dłużej zachowującej to, co jakoś odbiegało od bardzo zwyczajnego toku dni szkolnych,

zaczynających się zawsze o godzinie ósmej rano. Wprawdzie trzykwadransowych godzin lekcyjnych było tylko pięć - parę minut przed pierwszą byliśmy wolni - ale „Staszic” trwał dłużej. „Staszic” bowiem to nie była tylko nauka, ale i pauzy, ale i te polekcyjne kwadranse, wydłużające się nawet w godziny, kiedy działy się nasze najciekawsze sprawy i rzeczy; kiedy w szatni urządzaliśmy turnieje zapaśnicze - w modzie był wtedy Sztekker, Garkowienko i „człowiek w masce” - kiedy z ubikacji rzucaliśmy na podwórze „bomby z wodą”, kiedy paliliśmy klisze, graliśmy w pikuty, a nade wszystko namiętnie i bezwzględnie hazardowaliśmy się „Anglasami”. Fabryka kiepskich czekoladek „Anglas” zastosowała nie przez nich wymyślony pomysł: w każdej parogramowej czekoladce znajdował się obrazek, nawet nie najgorzej graficznie reprodukowany. Obrazki układały się w serie: sto flag, sto narodów i ras, sto rodzajów sportu i jeszcze inne. Zebrawszy całą serię otrzymywało się z czekoladowej firmy specjalny album oraz brało się udział w losowaniu nagród. Skompletować serię nie było tak łatwo, gdyż firma niektóre obrazki biła w wielkim nakładzie, inne zaś w stosunkowo małym. Pamiętam, że setny numer serii flag: czerwono-czarny sztandar Wirtembergii, stanowił niebywałą rzadkość i cena jego na naszej giełdzie wymiennej była bardzo wysoka. Tak więc „Staszic” to było coś więcej niż nauka, może nawet nauki było w tym wszystkim najmniej. Po lekcjach całą bandą uganialiśmy się po rozległym placu przed Politechniką. Plac zastępował nam boisko. W zimie toczyły się tu walki na śnieżne kule, wiosną - harce rowerowe. Gdy Czesiek Kulesza, nazywany Majtkiem, pędził po placu na nie swoim rowerze, ktoś krzyknął z okna naszej klasy: - Te, Majtek, jak cię złapię, to… - groźba była wyraźnie wykrzyczana. Pech chciał, że chodnikiem przechodził oficer marynarki i wszystko przyjął do siebie. Poleciał do kancelarii szkoły, urządził awanturę. Skończyło się na pouczeniu, że z okna krzyczeć nie wolno. Skutek - jak zawsze wszystkich pouczeń… Harce przed Politechniką trwały pięć minut, dziesięć, piętnaście - zależnie od humoru i oczekujących nas innych atrakcji. Powoli czereda sztubaków rozpryskiwała się, dzieliła na strumienie idących w różne strony i plac pustoszał, a ściślej - był już znowu placem przed Politechniką, w pośpiechu przemierzanym przez studentów. W chwili takiego polekcyjnego rozstania otoczył mnie kiedyś drwiący śmiech. Koledzy ryczeli wielce szczęśliwi. Nie pojmowałem, o co im chodzi, ale że wszyscy gapili się na mój tornister, ściągnąłem go z pleców. Na pudełku kredą napisane było: ch…! Słowo zaskoczyło mnie. Nie znałem go. Starłem, usiłując bagatelizować ten żart. Nadrabiałem miną, ale było mi głupio, gdyż czułem niższość płynącą z leksykalnej nieświadomości. Nie minęło jednak zbyt wiele czasu, a i ja miałem opanowany ów wokabularz składający się z paru pysznie brzmiących słów, niezbędnych w konwersacji zarówno sztubackiej, jak i - o czym już wiem dobrze - dorosłej. Nasza paczka wędrowała ulicą Nowowiejską, na kolonię Staszica czy Lubeckiego, czy aż na Ochotę. To była ogrodowa, spokojna i urocza część Warszawy. Wzdłuż Nowowiejskiej, na wprost szkoły, znajdowało się pole wyścigów konnych, ale gdy chcieliśmy - raczej rzadko - obserwować galopy, zaglądaliśmy tam od małej uliczki Lekarskiej. Z gałęzi

wysokich drzew widok był znakomity. Nowowiejską dochodziliśmy do Topolowej. Topolowa, która później weszła w skład wielkiej Alei Niepodległości, była szeroką, krótką ulicą, brukowaną kocimi łbami. Przy Nowowiejskiej zaczynała się łąka, na której graliśmy w piłkę nożną, kończyła się ona dwieście metrów dalej bramą wjazdową na lotnisko, pięknie strzeżone. Tablica: „nie upoważnionym wstęp wzbroniony surowo” mało nas przejmowała, a żołnierze z rzadka tylko stali na warcie. Wałęsaliśmy się między hangarami, całymi godzinami gapiąc się na starty i lądowanie samolotów. Mokotowskie lotnisko było ogromne, na skraju stała podła drewniana buda: dworzec powietrzny Warszawy. Najprzyjemniej było w zimie, gdy pole tu i ówdzie pokrywały zamarznięte kałuże. Jeżeli któremuś udało się stanąć za startującym czy próbującym siły śmigieł samolotem, pęd powietrza odpychał go do tyłu lekko i gładko po lodzie. Jak by za mało nam było ślizgawki, na której i tak codziennie spędzaliśmy po kilka godzin. Na kolonii Staszica mieszkała cała paczka chłopaków z mojej klasy. Była to dzielnica średnio zamożnej inteligencji urzędniczej i wolnych zawodów. Spokojne, ciche asfaltowe uliczki, po których z rzadka jeździły samochody. Istny raj dla młodocianych kolarzy. Gmatwanina tych uliczek, ogródki, drzewa stwarzały idealne warunki dla nie kończących się zabaw w policjantów i złodziei, w Indian i traperów. Centrum naszych szaleństw była szeroka asfaltowa ścieżka, z obu stron zamknięta kratami, niedostępna dla ruchu, wewnętrzna trasa dużej spółdzielni mieszkaniowej. Trawników, z których spędzali dozorcy, na niej nie było, szczególnie więc nadawała się do wyścigów, jazdy na rowerze, gry w piłkę, do spotkań i gadań - do wszystkiego. Przed wieczorem nie było sposobu dowołać się nas do domów. Wśród tych uroków kolonii Staszica, między wyścigami, lotniskiem i filtrami, gruntowała się nasza późniejsza przyjaźń. Tych paru mieszkających obok siebie chłopców nie przeczuwało, jak silnie będzie działać wspólna szkoła, klasa i przypadkowe sąsiedztwo. Nie przypuszczaliśmy, że razem wstąpimy do harcerstwa, że znajdziemy się w jednym zastępie, że razem będziemy się uczyć tańczyć i razem podkochiwać w tych samych koleżankach. Że przyjdzie nam na koniec wypróbować tę przyjaźń wśród najcięższych doświadczeń konspiracji i walki. Kto to mógł wiedzieć, gdy codziennie wieczorem, zganiani, złachani, spoceni, niechętnie ściągaliśmy do domów, właściwie już tęskniący do tej siódmej rannej godziny, kiedy trzeba się było zrywać i biec do niedalekiej szkoły, znowu spotykając się na rogach naszych asfaltowych ulic i uliczek. Nie! Na pewno nie nosiliśmy w sobie żadnych kompleksów. Lubiliśmy szkołę. Było nam w niej po prostu dobrze. Równie niecierpliwie oczekiwaliśmy dzwonka na koniec lekcji ostatniej, jak i tego na początek pierwszej. To nie nauka nas ciągnęła, ale życie z kolegami. Życie przyjemne i tak zwyczajne, tak przeciętne, że pamięć lat tamtych zachowała jedynie to, co było niezdrowe, niezwykłe, odmienne, co odbiegało od codzienności, jak na przykład postacie naszych dwóch germanistów: Klussa i Fuhra. Każdy z nich był zupełnie inny. Kluss - człowiek już nieco starszy, szpakowaty, przygarbiony, zniszczony. Ułożył i wydał słownik polsko-niemiecki, który nie zyskał sobie trwałego uznania. Fatalny pedagog, o dość osobliwym systemie prowadzenia lekcji. Cała klasa nic go nie obchodziła.

Wyszukał sobie wśród nas dwóch pupilów i godziny lekcyjne spędzał na pogawędce z którymś z nich. Brał na katedrę, kazał stać obok siebie, gadał, głaskał, całował w głowę, częstował cukierkami. A reszta klasy bawiła się nader swobodnie. Nagle Kluss, przypominając sobie o lekcji, zeskakiwał z katedry, wymyślał, przepytywał, srożył się dziko, by po chwili, zapomniawszy o klasie, wrócić do swych pupilów. Byłem jednym z takich faworytów. Głaskany, całowany, częstowany słodyczami - nieświadoma ofiara źle kierowanych namiętności nauczyciela, separowany od kolegów, co było nudne, ale z drugiej strony jakoś przyjemnie pochlebiało - całe godziny tkwiłem z Klussem na katedrze, niesprawiedliwie wynagradzany nazbyt dobrymi ocenami z języka niemieckiego. W gruncie rzeczy Kluss mnie rozpuszczał - i dobrze się stało, że przestał nas uczyć zaraz po pierwszym półroczu. Jego odejście, przyczyny były mi nie znane, zrosiłem łzami; jakoś tam przywiązałem się do tego nauczyciela, a może żal mi było traconych przywilejów. Po nim uczył nas Fuhr. Znowu tylko przez pół roku. Młody, pełen sportowej i życiowej energii, przystojny. Świetnie uczył, tylko boleśnie… Z frajdą, maskowaną żartami, błędne odpowiedzi kwitował uderzeniami grubej, gumowej rury. Znalazł ją w gabinecie fizycznym, dokąd część klasy, ucząca się niemieckiego, chodziła z nim na lekcje. Fuhr walił przez plecy, ramiona, palce - bardzo boleśnie. Nie miał żadnych pupilów, nikogo nie wyróżniał; spadłem z piedestału i stopień z niemieckiego miałem już ledwie dostateczny. Po wkroczeniu hitlerowców do Warszawy, jesienią 1939 roku, nasz były germanista włożył mundur wyższego oficera Wehrmachtu, okazał się agentem hitlerowskim i wkrótce potem objął przy gubernatorze Fischerze stanowisko kierownika oświaty, a więc podjął się likwidacji polskiego szkolnictwa na rzecz kadłubowego powszechniaka, mającego wystarczyć ludziom niższej kategorii. Pederasta oraz hitlerowiec-sadysta - tak bardzo odbiegający od poczciwego grona naszych nauczycieli - były to najbardziej drastyczne akcenty klasy pierwszej. Na ogół rok ten upłynął nam harmonijnie i spokojnie. Tak spokojnie, że mogłem mieć piątkę ze sprawowania i żadnej niedostatecznej oceny przez wszystkie cztery kwartały. Pod tym względem ten rok gimnazjalny był dla mnie zgoła wyjątkowy. Ale tego jeszcze wtedy nie wiedziałem. Gładko przeszedłem do drugiej klasy. Mignon Ale dopiero trzeci germanista, który w tym czasie wykładał w naszym gimnazjum, był wielkim problemem, wielką sprawą naszej staszicowej społeczności. Gdzieś na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych w prasie warszawskiej ukazało się takie ogłoszenie: Pies Mignon do sprzedania. Dobra rasa. Ulica… A kiedy indziej: Z Paryża przybyły prof. Mignon

uczy najmodniejszych tańców. Ulica… Dwa ogłoszenia pochodziły z serii długiej i nader rozmaitej. Pod wskazany adres zgłaszały się tłumy pragnących nabyć rasowego psa Mignona lub chcących uczyć się paryskich tańców od prof. Mignona. Dzwonek mieszkania na ulicy - jeśli dobrze pamiętam - Kruczej urywał się. Lokator dostawał szału. Bogu ducha winnych ludzi obrzucał stekiem wymysłów. Wszystko razem było złośliwie ukartowanym kawałem wychowanków gimnazjum im. Staszica. Pierwsze słowo, które każdy z nas słyszał przekraczając progi gimnazjum, brzmiało groteskowo i niezrozumiale: Mignon. Hasło? Zawołanie bojowe? Zaklęcie? Na pauzach, na wszystkich pauzach, jak rok szkolny długi, cały korytarz chłopców i wyrostków skandował na tempo: Mig-non-mig-non-mig-non-mig-non!… - Okrzyk był rytualny. Obrzęd odprawiany co dzień. Co dzień torturowaliśmy człowieka. Przez kilkanaście lat na każdej pauzie: - Mig-non-mig-non-mig-non… - Raptem wszystko cichło. Z pokoju nauczycielskiego wypadał on sam - Mignon! W pełnym majestacie swego zaniedbania. Szczupły, w czarnych, okrągłych okularach, przeważnie nie ogolony, zawsze nieporządnie ubrany. Legenda szkolna przekazywała, że kiedyś pojawił się w koszuli, z paskiem, bez kołnierzyka jak Witos. Huraganem spadał na pierwszego chłopca z brzegu. - Tyś krzyczał! - i już wyciągał notes. - Nazwisko? Zdarzało się, że byłem akurat owym pierwszym z brzegu. - Krzyczałeś! - Pewnie, że krzyczałem. Któż nie krzyczał! Gwałtownie zaprzeczałem, oburzony samym jego podejrzeniem. Nie puszczał mnie. - Nazwisko? - Koźniewski. - A! Miałeś kogoś w Legionach? - Mignon był w którejś tam brygadzie. - Stryja. To ratowało mnie przed dalszym gniewem. Mignon porzucał mnie. Ledwo drzwi pokoju nauczycielskiego zamykały się za nim, korytarz znów huczał jednym głosem: - Mig-non- mig-non-mig-non-mig-non!… - Krzyczałem i ja. W bezwzględnym okrucieństwie byliśmy groźni. Nieludzcy, bezlitośni. Starszego człowieka torturowaliśmy z perfidią i złośliwością, która w tradycyjnym spadku szkolnego obyczaju przechodziła z jednej klasy na drugą, z jednego pokolenia uczniów na następne pokolenie, obejmując nawet tych - na przykład nas - których Mignon nigdy nie uczył. Nie znaliśmy nawet jego prawdziwego nazwiska, był Mignonem. I to wystarczyło. Mignon stał się zawołaniem staszycaków. Wzdłuż gmachu szkoły, przez całą szerokość jezdni, pewnej nocy nieznani sprawcy specjalną farbą wymalowali na asfalcie sześć fatalnych liter; farba nikła w dni suche, podczas deszczu była wspaniale widoczna i długo nikt nie potrafił jej usunąć. Na wszystkich murach i płotach Warszawy umieszczaliśmy rysowaną szybko, paru kreskami, złośliwą karykaturę Mignona, okrągłe okulary, niechlujny zarost oraz kapelusz w kształcie pośladków. Rysuneczek ten znała cała Warszawa. Podobno znajdował się on nawet na balustradzie najwyższego piętra wieży Eiffla w Paryżu. Wieńczył kartki naszych zeszytów oraz ściany

stołecznych szaletów. Podczas wycieczki jednej z klas do Zakopanego, prowadzonej właśnie przez Mignona, pasterz na Hali Gąsienicowej, stosownie pouczony przez staszycaków, pożegnał rozmawiającego z nim germanistę serdecznym: - Salve Mignon! - Całe sztaby uczniaków głowiły się nad coraz bardziej precyzyjnym torturowaniem człowieka, którego jedyną winą było tylko to, że ani rusz nie umiał postępować z chłopcami! Kiedyś - dawno temu - nie potrafił lekceważeniem i obojętnością zareagować na swe przezwisko i tępiąc je zbyt energicznie, budził śmieszność i sprzeciw, wzmagając tylko akcję przezwiskową, aż cała historia sięgnęła absurdu: on wpadł w manię prześladowczą, znienawidził wszystkich uczniów, którzy już teraz prowadzili stałą wyprawę krzyżową przeciwko nie lubianemu belfrowi. Gdy z kolei na barki mojego pokolenia zsunął się obowiązek walki z Mignonem, żaden z nas już nie wiedział, jak się zaczęła ta heca. Najbardziej uporczywa wersja głosiła, że chwaląc się kiedyś uczniom znajomością języka francuskiego, słowo „mignon” - miły, przyjemny, sympatyczny - przeczytał fonetycznie. A że sam był niesympatyczny, że go nie lubiono, że kształt jego kapelusza korespondował z literą „M”, że dwie sylaby były bardzo wdzięczne i łatwo wpadały w ucho, więc już na zawsze został Mignonem. Nie pojmuję, dlaczego kuratorium nie zakończyło wcześniej tej mignonowej wojny, o której świetnie było poinformowane. Oszczędzono by mu niemałej części życia - aż do śmierci męczył go jakiś nerwowy uraz. Wojna ta obfitowała w momenty wcale dramatyczne, tym bardziej że w gruncie rzeczy był to człowiek bardzo przyzwoity. Niejeden uczeń musiał wyjść ze szkoły, gdy nazbyt już uwikłał się w konflikt z Mignonem. Jak to zwykle bywa, w zatarg poczęty ze zwykłego żartu wplotły się z czasem i motywy polityczne. Mignon był gorliwym piłsudczykiem. Kiedyś polecono nam wszystkim - trzystu uczniom - wysłać na portugalską wyspę Maderę, gdzie właśnie kurował się marszałek, jednakowe, hołdownicze, brązowego koloru pocztówki. Karty takie, z życzeniami dobrych wczasów i zdrowia, wysyłali wtedy na rozkaz władz wszyscy żołnierze i oficerowie, wszyscy urzędnicy państwowi, wielu prywatnych (dla dobra firmy…), wszyscy uczniowie i nauczyciele. W obłędnej bzdurze była bezbłędna metoda: producenci pocztówek zarobili kokosy, dzieląc się nimi z wysoko postawionymi dygnitarzami obozu legionowego. Wymieniano nawet nazwiska. Wysyłanie pocztówek stało się w gimnazjum naszym sprawą polityczną. W klasie piątej, w której wychowawcą był właśnie Mignon, doszło do jawnego buntu. Andrzej Gluziński, kuzyn znanego publicysty endeckiego, demonstracyjnie podarł i rzucił pod nogi wychowawcy brązową pocztówkę przeznaczoną na Maderę. Musiał wyjść ze szkoły, maturę zdawał w gimnazjum Ziemi Mazowieckiej. Dopiero gdy doszliśmy do klasy piątej, przeniesiono Mignona do żeńskiego gimnazjum im. Marii Konopnickiej. Tam uczennice żyły z nim w zgodzie, lubiły go. Przezwisko nie poszło za nim - na szczęście - choć myśmy w tym kierunku, poprzez siostry i koleżanki, podejmowali niejakie próby. Drugiej tak okrutnej i długiej kampanii, jak przeciwko Mignonowi, nie pamiętam. Klasa druga

Nowy rok szkolny rozpoczął się wśród politycznych błyskawic. Nad katedrą wisiały dwa portrety: prezydenta Mościckiego - sztywny, galowy, niesympatyczny - oraz marszałka Piłsudskiego, męża stanu, o twarzy ciekawej, drapieżnej, wiążącej. Istniejące w rodzinie tradycje legionowe plasowały mnie wśród tych chłopców, którzy uwielbiali marszałka, a nie było nas mało. W październiku, w ów najnudniejszy czas szkolny, razem z całą dorosłą Polską uderzeni zostaliśmy niebywałą wiadomością: Piłsudski kazał swych najwybitniejszych przeciwników politycznych, z centrum i lewicy, aresztować i wsadzić do twierdzy w Brześciu, gdzie policja biła ich i maltretowała. Brześć na wiele lat miał położyć się groźnym cieniem na całym naszym życiu politycznym, a więc i na życiu młodzieżowych środowisk, do których już za kilka lat mieliśmy dorosnąć. Ojciec mój był typowym liberałem, co znaczyło nie tyle postawę polityczną, ile cechę charakteru. Postępowanie Piłsudskiego oburzało go; kult dla marszałka, istniejący zawsze, choć z biegiem pomajowych lat coraz chłodniejszy, znowu ochłódł o kilka stopni. Nigdy jednak nie wygasł zupełnie. W domu pojawił się na jakiś czas „Robotnik”, gazeta najostrzej informująca o Brześciu. Stałą u nas lekturą był umiarkowany „Kurier Warszawski”, choć nic nie było bardziej odległe od mego ojca niż katolicyzm, antysemityzm, nacjonalizm i inne cechy określające tę gazetę. „Kurier Warszawski” czytało się jednak dlatego, że miał najlepszy serwis informacji międzynarodowych, wszystko mówił półtonem, demonstrował swą bezpartyjność, wreszcie - posiadał najobszerniejszą rubrykę nekrologów, więc umożliwiał uczęszczanie na pogrzeby najdalszych nawet krewnych i znajomych, przez co skutecznie zapobiegał nieoczekiwanym obrazom. Co dzień rano biegłem do skrzynki pocztowej i wyjmowałem poranne wydanie „Kuriera”, by przeczytać je jeszcze przed ojcem. Nauczyłem się tego dwa czy trzy lata wcześniej, gdy gazety podawały szczegółowe sprawozdania z procesu zwyrodniałych wychowawców ze Studzieńca, którzy katowali powierzone im sieroty. Po nagłówkach wyszukiwałem co bardziej sensacyjne wiadomości. I choć w zasadzie polityka interesowała mnie jeszcze w dość skromnych wymiarach, zdarzało mi się wyłowić tę lub ową o Brześciu wiadomość, potem wysłuchiwałem podnieconych komentarzy ojca, gadałem z kolegami i… I nic. Tradycja była silniejsza. Gdy zbliżał się termin listopadowych (1930) wyborów do sejmu, całym sercem należałem do tych, co w klasie darli się za „jedynką”, cyfrą BBWR. Reprezentowaliśmy nasze domy - czy dokładnie? Mój ojciec głosował wtedy na ludowców. Może inni rodzice postępowali tak samo? W dzieciakach wyrażały się nie doraźne reakcje polityczne, ale atmosfera, nastroje, jakie od lat kształtowały nas w rodzinie, w szkole, w środowisku. Atmosfera gimnazjum była - przynajmniej w latach mego tam pobytu - bardzo polityczna. To znaczy, że uczniowie politykowali na różne kolory, a sama szkoła dość leniwie narzucała jakiś jednolity wzór myślenia. Nasza rządowość była dość szara, nijaka. W gruncie rzeczy, mimo różnych spraw, o których wspomnę dalej, reżim w gimnazjum był dość liberalny. Zarówno pod względem politycznym, jak i porządkowym. Pozwolono nam brykać.

Namiętności przedwyborcze łatwo przeradzały się w bójki. Tym łatwiej, że w budzie czuliśmy się coraz lepiej. Osiadaliśmy. Byliśmy pewniejsi swych praw - i swędziało nas, by ich nadużywać. Byliśmy coraz bardziej bezczelni, rozhukani, niesforni. Lata grzecznych chłopaczków, stworzeń nieśmiałych, należały do przeszłości. Klasa wkroczyła na szlak wielkiej awantury. Nie wiem, czy się zaczęło od kałamarzy, ale one właśnie pozostały w pamięci jako wyczyn początkowy. Czekała nas klasówka z arytmetyki. Nikt nie lubi takich klasówek. Uczył nas wtedy pan Cielecki, spokojny, sumienny, surowy, ale pozbawiony autorytetu, trochę niezdarny. Ktoś podsunął pomysł: schowajmy kałamarze, jeżeli nie będziemy mieli czym pisać, klasówkę diabli wezmą. Pomysł godny władców, którym też często się zdaje, że mechaniczna interwencja bywa najskuteczniejsza. Rzecz łatwo chwyciła. Po minucie czterdzieści kałamarzy znalazło się pod podium przy tablicy. A gdy do klasy wszedł pan Cielecki - niski, okrągły, różowy, łysy, trochę jak z Dickensa - i zaczął dyktować pierwsze zdanie klasówki, podniósł się lament: - Nie mamy kałamarzy! Nie mamy atramentu! Ktoś schował! Konsternacja. Pan Cielecki spokojnie oświadczył, że podyktuje zadanie, a pod koniec lekcji zbierze zeszyty, kto nie będzie miał rozwiązania, otrzyma niedostateczną notę. Zgłupieliśmy. I przed każdym z nas zarysował się dylemat: czy solidarnie brnąć do końca, licząc się z wszelkimi konsekwencjami, czy udawać, wbrew logice, że ktoś schował nam atrament? Czy kapitulować? I jak? Ktoś musi zdradzić resztę kolegów. Pierwsze społeczne wahanie. Obojętne, iż w złej sprawie, ale jakże prawdziwe w swym konflikcie. Któryś krzyknął: - Może są schowane? Wszyscy wyskoczyli z ławek. Zakotłowało się w rwetesie gorączkowego szukania. Wywracaliśmy ławki, zaglądaliśmy pod katedrę i do katedry. Pan Cielecki czekał. Temperatura klasy rosła. Ktoś wreszcie zajrzał pod podium przy tablicy. Są! Hurmem rzuciliśmy się na kałamarze. Momentalnie podłoga i ściany spłynęły czarną strugą. Rozkołysało się wszystko. Zaczęły latać papierowe kule i ostre, z zeszytowych kartek składane strzały. Jedna trafiła Cieleckiego w oko… Słówko „ubaw” nie było jeszcze wtedy znane, ale pojęcie istniało. Minęło ze dwadzieścia minut, nim się uspokoiliśmy. Klasówka się nie odbyła. Ale po lekcjach dyrektor tak długo zatrzymał nas w klasie, aż własnoręcznie jej nie wyszorowaliśmy. W dwa lata później w naszym gimnazjum wprowadzono przymus posiadania wiecznych piór. Czy to za awanturę z kałamarzami zmniejszono nam sprawowanie z piątki na czwórkę? Nie jestem tego pewien, ale gdzieś tak od drugiej klasy już mało który z nas miał ze sprawowania stopień wyższy od dobrego. Nie byłem wyjątkiem. Ani żaden z moich przyjaciół. Któregoś dnia na ostatnią lekcję Pikuś zaprowadził nas do Ogrodu Pomologicznego, dziś już nie istniejącego, a znajdującego się podówczas między dawną ulicą Chałubińskiego i Emilii Plater. Wiosna. Wydawało się nam, że Pikuś, odczytawszy listę obecności przed

wyjściem z klasy, nie będzie się o to więcej troszczył. W drodze jeden po drugim dawał nura. Uciekło nas dziesięciu. Pierwsze wagary. Ucieczka wydała się! W Pomologu Pikuś powtórnie sprawdził listę - z podręcznego notesu. Rodzice „dziesięciu z Pawiaka” - akurat szedł film o historycznej ucieczce - wezwani zostali do wychowawcy, którym był ksiądz Korsak. Matkom udało się przebłagać prefekta. Pasztet odchodził już na emeryturę i pełen był wyrozumiałości dla figlów młodego wieku. Nawet nie zjechaliśmy niżej czwórki ze sprawowania. W tym czasie absorbowały mnie dwie pasje: rower i krzyżówki. Własnego roweru jeszcze wtedy nie miałem. Pierwszych wtajemniczeń kolarskich udzielił mi na asfaltowej uliczce Drysiek Kontkiewicz, właściciel pysznego „Warrena”. On miał rower, ja - stary zbiór znaczków pocztowych, zbieranych w wieku lat ośmiu, bardziej z pedagogicznej pasji ojca niż z własnej ochoty. Nudziło mnie filatelistyczne kolekcjonerstwo. Drysiek natomiast zbierał znaczki i w zamian za poszczególne egzemplarze, proporcjonalnie do ich wartości, pozwalał mi przejechać się na swym rowerze. Potem, odnalazłszy na Marszałkowskiej, nie opodal placu Zbawiciela, welodrom, tam się przeniosłem. Rower wynajmowałem na godziny i jak wariat kręciłem się po niespecjalnie wielkim boisku. Rower kradł godziny nauce szkolnej. Był to może złodziej pierwszy, ale nie ostatni. Inne godziny zabierały mi „rozrywki umysłowe”. W popularnym, doskonale redagowanym piśmie dla młodzieży, w „Iskrach”, namiętnie rozwiązywałem wszystkie krzyżówki, rebusy, logogryfy, arytmografy, anagramy, figielki, zagadki, wirówki, tylko szarady obchodziłem z szacunkiem i z daleka, nigdy nie umiejąc dać sobie z nimi rady. Dnie całe spędzałem otoczony słownikami, katalogami, atlasami, kalendarzami, encyklopediami. Wyraz „makaron” rozlepiłem literami na sześć klocków i wygrałem konkurs układając zeń kilkadziesiąt słów - bez końca przesuwałem klocki. Gdy ma się dwanaście lat, jest to na pewno rozrywka pouczająca i piękna. „Iskry” świetnie redagował p. Władysław Kopczewski. Bardzo dobry redaktor i mądry pedagog. Po dziś dzień nie znam lepiej redagowanego pisma dla młodzieży w wieku gimnazjalnym niż tamte „Iskry”, w których umiejętnie połączono rzetelną rozrywkę literacką z dobrą popularyzacją nauk, niestety niemal wyłącznie humanistycznych, ale takie to były czasy. „Iskry” czytane były przez młodzież o pewnych zainteresowaniach intelektualnych i choć umiarkowanie prorządowe (a jakie byśmy chcieli mieć pismo dla młodzieży, co?), chętnie czytywała je młodzież o tendencjach postępowych, gdyż były inteligentne i nie infantylizowały. Co rok redaktor Kopczewski układał i wydawał „Kalendarz Iskier”, doskonałą encyklopedię podręczną. Po dziś dzień nikt lepszej nie opracował. A szkoda! Za dobrze rozwiązane zadania wygrywałem książki. Wśród nich trafiły mi się Harce młodzieży polskiej Schreibera i Piaseckiego, których pierwszy nakład ukazał się w 1912 roku; była to niemal dosłowna przeróbka Skautingu dla chłopców, podstawowego podręcznika, napisanego przez samego Baden-Powelła. Los, który mnie obdarzył tą książką, był równocześnie hojny i szyderczy. Wtedy nie mogłem bowiem wstąpić do harcerstwa! Zgodnie z ówczesnym obyczajem szkolnym do drużyny wolno nam było zapisywać się

dopiero pod koniec drugiej klasy gimnazjum. W konsekwencji welodromu i krzyżówek na trzeci kwartał przyniosłem do domu dwie dwóje: ze śpiewu i z… polskiego. Rodzice, przerażeni perspektywą powtarzania klasy, zabronili mi jakichkolwiek zajęć dodatkowych. I to dopiero była kara. Z dnia na dzień połowa klasy zaczęła nosić brązowe, metalowe główki wilczęce, a ja byłem pozbawiony radości i wzruszeń pierwszych harcerskich zbiórek. Przeżywałem to boleśnie. O harcerstwie marzyłem od paru lat. Kiedyś, dawno, od starszego kuzyna, który swego czasu prowadził drużynę w gimnazjum Batorego, dostałem na imieniny Książeczkę harcerza Henryka Glassa. Nic mnie wtedy nie obchodził jej autor. Ani to, że był wśród pierwszych polskich harcerzy w Kijowie, ani jego wysoka ranga harcmistrza Rzeczypospolitej (tylko siedmiu było takich!), ani polityczna ruchliwość. Pasjonowałem się tą książką będącą sumą wiedzy o technice harcerskiej. Jak budować szałasy, jak rozpalać ogniska i kopać polowe kuchnie, jak rozpoznawać tropy zwierząt. Sygnalizacja Morse’em i semaforem. Ustalanie północy bez kompasu. Pierwsza pomoc samarytańska. Węzły. I masa, masa innych tajemnic żywota harcerskiego, doskonale korespondujących z lekturą Karola Maya i Fenimore Coopera. Dym z ognisk harcerskich pachniał pewnie tak samo jak dym z ognisk indiańskich. Rysunki szałasów przypominały wigwamy. W niepozornym tomiku urzekał mnie ten cały romantyzm obozowy, którym harcerstwo, jak świetnym pedagogicznym magnesem, działało na młodych chłopców, na mnie i na znaczną część moich rówieśników. Byłem zapalony do harcerstwa, wiedziałem więcej o tym wszystkim niż moi koledzy, którzy wstąpili do drużyny - i nie mogłem się zapisać! Boleści nie łagodziła nawet systematyczna lektura „Sulimczyka”, powielanego dwutygodnika 16 Warszawskiej Drużyny Harcerzy, istniejącej w naszym gimnazjum. Tam też były rozrywki umysłowe, a że moja dwutomowa biblioteczka harcerska pozwalała mi bezbłędnie ustalić każdą pięcioliterową nazwę węzła i odczytać rebus narysowany znakami semafora, więc wysyłałem trafne rozwiązania. Bałem się, bardzo się bałem repetowania! Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że dobrze się trzeba „napracować”, by nauczyciele zdecydowali się zostawić kogoś na drugi rok. Dla byle powodów nie zdarzało się to nigdy. Ale strach ten i tęsknota do harcerstwa czyniły swoje. Uczyłem się w nagłym zrywie. Pokonać polonistyczne kłopoty ortografii i gramatyki przyszło mi stosunkowo łatwo. Czarna rozpacz ogarniała dopiero wobec książeczki z nutami. Śpiew - to moja katastrofa. Byłem głuchy jak pień i ani rusz nie mogłem opanować solfeżu. Subtelność ułożenia kropek na pięciolinii przekraczała granice mojej inteligencji. A była to ostatnia klasa, w której obowiązkowo uczono się śpiewu (jak również rysunków) i stopień dostateczny był niezbędny, by otrzymać promocję do trzeciej klasy. Wszystkie do-re-mi-fa-sol-la-si-do kiełbasiły mi się zupełnie dokładnie. Nauczyciel śpiewu, pan Kacperski, śnił mi się po nocach. Dzień egzaminu zbliżał się nieuchronnie. Uwaga, uwaga, nadchodzi… Zdobyłem się na krok ostateczny. Na kartce wypisałem sobie kilkanaście wymaganych ćwiczeń solfeżowych, ale nie nutami, tylko literami. „Do-si-sol-re…” i tak dalej. Wykułem mechanicznie na pamięć. Matka przesłuchiwała mnie kilkanaście razy. Wystarczyło

powiedzieć numer ćwiczenia, natychmiast recytowałem bez żadnej troski o ton, ale z wyraźną dobrą wolą. W ogóle patrzyłem w książkę z solfeżem. „Kacper” wywoła, tylko spojrzę na numer ćwiczenia i będę jechał że hej… Kacperski do tablicy w ogóle mnie nie wywołał. Nie kazał recytować solfeżu. Machnął ręką na mój śpiewaczy talent. Postawił trójkę. Puścił do klasy trzeciej, i po cóż ja tak kułem? Do najpiękniejszych dni w całym roku szkolnym należą, prócz pierwszych, wczesnowrześniowych, te czerwcowe dni między promocją do klasy wyższej a wyjazdem na wakacje. Poczucie zdobycia następnego progu ku dojrzałości, żadnych obowiązków, pełna swoboda. Tym piękniejsze wszystko, że dostałem w prezencie rower! Mój własny rower. Poczciwej, austriackiej marki „Puch”. Żelazna maszyna. Szalałem po ulicach Warszawy. Zajechałem na szkolne podwórko, by z uśmiechem wyższości obserwować ciężkie przeżycia szczeniaków, młodszych o całe dwa lata, męczących się na wstępnym egzaminie. To sprawiało satysfakcję. Akurat trafiłem na przedobozową zbiórkę drużyny. Spod muru, z boku, razem z kolegami, którzy już byli w drużynie, ale na obóz jeszcze ich nie brano, zazdrośnie obserwowałem obrzęd sprawdzania rynsztunku. W pewnej chwili podbiegł do nas tanecznym krokiem młody człowiek z ogromnym nosem i zapytał, czy aby nie znamy chłopca, który nazywa się Koźniewski. Zgłupiałem. Koledzy wypchnęli mnie spośród siebie. Młodzieniec z dużym nosem kazał mi czekać. Nie czekałem długo. Przed frontem drużyny wielkonosy odczytał rezultaty konkursu rozrywek umysłowych ogłoszonego w „Sulimczyku”. „Następujący druhowie zdobyli nagrody książkowe…” Na ostatnim miejscu usłyszałem moje nazwisko. Nieprzytomny z wrażenia z rąk samego długonosego naczelnego redaktora „Sulimczyka”, druha Gustawa Radwańskiego, odbierałem bezcenną dla mnie książkę: Kapitan Łamigłowa. Nagły skok na ścieżkę drużyny, do której tak gorąco pragnąłem należeć! Wtedy zresztą nie przypuszczałem, czym dla mnie stanie się w przyszłości i „Sulimczyk”, i sam Gutek Radwański. Rozpoczynałem wakacje kończąc drugą klasę gimnazjum, a wraz z nią okres, który nazwałbym dzieciństwem. W klasie trzeciej wystąpiły w moim życiu te wątki, które w pewnym sensie trwają w nim po dziś dzień.

II W Cietrzewiach Ognisko w izbie Dym szybko wypełnił izbę. W drewnianej nosiłce tliło się jeszcze, choć ogień zdołaliśmy już zdusić jakimiś szmatami znalezionymi w magazynie, parząc sobie niegroźnie ręce. Choć przed faktem zabrakło nam rozsądku, po fakcie nie straciliśmy przytomności. Płomień łatwo mógł się przerzucić z nosiłki na obrus, na makietę, na drewnianą, suchą boazerię czterech smukłych kolumienek, a potem na sztandar, na bibliotekę i archiwum. Pech! Lada moment mógł ktoś wejść do izby, należało ją wietrzyć najprędzej. Szeroko otworzyliśmy okna, bardzo się jednak lękając, by ktoś z ulicy nie spostrzegł dymu. Wtedy przylecą na już zbędny ratunek i nałykamy się wstydu za wszystkie czasy. Bo i było się czego wstydzić! Codzienne „małe”, a raz na tydzień „duże” sprzątanie harcerskiej izby należało do obowiązków zastępu służbowego. Nasz zastęp - Cietrzewi - dopiero przed tygodniem wyłoniony z ogólnej gromady „wilczków”, po raz pierwszy pełnił obowiązki służbowe. Jędrka Zielińskiego i mnie zastępowy Flok wyznaczył do dużego sprzątania. Istniejąca od lat dwudziestu 16 Warszawska Drużyna Harcerzy im. Zawiszy Czarnego dopiero niedawno uzyskała własną izbę. Przedtem zbiórki odbywały się w mieszkaniach prywatnych, w klasach, na korytarzach szkolnych, w sali gimnastycznej; sprzęt obozowy magazynowało się w piwnicy, a archiwa i biblioteka przechowywane były przez funkcyjnych po prostu we własnych mieszkaniach. Aż wreszcie składka rodziców oraz subwencja z Ministerstwa WR i OP umożliwiły taką przebudowę strychu gimnazjalnego, że Szesnastka otrzymała obszerną izbę z magazynem, sienią i schodami. Autorem projektu izby i opiekunem tych budowlanych robót był jeden z najwybitniejszych architektów polskich, Bohdan Pniewski, dawny drużynowy Szesnastki z 1915 roku. Izba wypadła okazale. Wyposażona w szafy i stoły, ozdobiona wypalaniami na drzewie okładającym słupy konstrukcyjne, była przedmiotem dumy i oczkiem w głowie wszystkich zawiszaków. Tutaj odbywały się zbiórki zastępów, nierzadko dwóch równocześnie, tutaj schodziliśmy się na szalone zebrania towarzyskie, tutaj Koło Przyjaciół odbywało swe herbatki, tutaj pulsowało całe życie drużyny, tutaj również (o czym przekonałem się dopiero znacznie później) starsi spośród nas chronili się podczas bardziej uciążliwych lekcji; niektórzy nazywali to wagarowaniem. I tę właśnie ukochaną izbę mieliśmy puścić z dymem - my dwaj! Dla mnie był to akurat pierwszy tydzień należenia do drużyny. Wymarzone i wytęsknione harcerstwo, zaczęte z takim opóźnieniem, mogło się fatalnie skończyć. Jędrek czuł się w swej harcerskości nieco pewniej, zapisał się jeszcze przed wakacjami. Bardzo niedawno, kilka dni temu, trafiłem na pauzie w rejony zajmowane przez najstarszoklasistów i z drżeniem serca wręczyłem Lothowi dwie kartki. Jedną: „Proszę o przyjęcie mnie na członka drużyny 16 WDH…” i drugą: „Zgadzam się, by syn mój…”

Felek Loth, syn znanego profesora Uniwersytetu Warszawskiego, młodzieniec o niezwykłym uroku osobistym, zapalczywie uwielbiany przez swych Cietrzewi, zapytał mnie, z góry znając zresztą odpowiedź: - W jakim zastępie chciałbyś być? - W Cietrzewiach! - Oczywiście, że w Cietrzewiach! Gdyby było inaczej, nie poszedłbym z moją prośbą do Floka, ale do Tadka Heugla, zastępowego rówieśnych nam Puchaczy. Na te dwa zastępy podzieliła się spora gromadka wilczków. Tak się złożyło, że najbliżsi moi koledzy, Dryś Kontkiewicz, Jędrek Zieliński, Janek Pawłowski, Maciek Pfeffer, znaleźli się właśnie w Cietrzewiach. Między obu zastępami z miejsca wytworzyła się konkurencja, współzawodnictwo. Cietrzewie - bez żadnej ku temu racji - uznawały się za coś lepszego. Moje serce biło z Cietrzewiami i zapisując się do drużyny drżałem, czy aby nie przydzielą mnie do Puchaczy. W parę dni później, stojąc gdzieś na końcu drużyny, na pierwszej mojej harcerskiej zbiórce, usłyszałem w rozkazie sakramentalną formułę: „Przyjmuję do drużyny i przydzielam do zastępu Cietrzewi…” Po czym w ciągu następnego kwadransa zostałem przez drużynowego Włodka Hellmana, zwanego Toto, obrugany od ostatnich oferm i patałachów, gdyż moja postawa zasadnicza - na baczność - pozostawiała niemało do życzenia. Więc spełniły się marzenia - zostałem harcerzem. A oto teraz harcerzowanie mogło mieć fatalny skutek: pożar izby lub co najmniej sromotną kompromitację. Flok kazał gruntownie posprzątać izbę, wynieść z magazynu jakieś sterty wiórów, walających się tam jeszcze od przedobozowych czasów. W ciężkiej nosiłce od wapna dygowaliśmy we dwóch te wióry z czwartego piętra na samo podwórze, do śmietnika. Już pierwsza tura bardzo nas umordowała i rozsądną rzeczy koleją, wracając na górę, zaczęliśmy kombinować, w jaki sposób ulżyć sobie w tej robocie. Uczono nas sprytu, wymagano od nas przemyślności. Nie dalej jak przed czterema dniami oba zastępy, Cietrzewie i Puchacze, miały wielkie zawody. Należało niepostrzeżenie przedostać się na środek placu Zbawiciela; ulice prowadzące na plac były obstawione wartownikami. Myśmy się przekradali, Puchacze broniły. Obie grupy mogły używać wszelkich forteli, przede wszystkim przebierać się. Mój strój, biało-czerwona czapeczka studenta i binokle ojca, na figurce dwunastolatka wyglądał komicznie. Rozpoznano mnie bez trudu. Jędrek również nie wykazał zbytniej aktorskiej inwencji. Za to Maciek Pfeffer i Janek Bugajski zdumieli nas: na placu, przez nikogo nie spostrzeżone, zjawiły się dwie wytworne, wyfiokowane, wymalowane młode kobiety, na wysokich obcasach. Ci dwaj byli bardzo sprytni, dostali niemało punktów w konkursie zastępu. Teraz my z kolei chcieliśmy być sprytni - w najłatwiejszy sposób zlikwidować śmiecie z izby i strychu. Po co nosić śmiecie na dół? Z tak wysoka. Lepiej spalić je na miejscu, w tejże nosiłce. Podłożyliśmy zapałkę, buchnął ogień, dym wypełnił strych i izbę. Ogień ugasiliśmy bez specjalnego trudu. Tylko dym nazbyt wolno wietrzał z izby. Machaliśmy ciężkimi obrusami, by wygnać swąd przez otwarte okna. Byle tylko nikt nie wszedł. Byle nie wszedł! Trwało z dobrą godzinę, nim uznaliśmy, że wszystko już jest w porządku. Nawet nie potrzebowaliśmy się umawiać: każdy z nas wiedział, że to, co się stało, winno pozostać w najgłębszej tajemnicy. Dokończyliśmy sprzątania, omietliśmy kurze, wyfroterowali podłogę. Dwie nosiłki śmieci zdygowaliśmy - już bez słowa skargi -

na podwórze. Ale popiołu nie odważyliśmy się nieść przez cały gmach szkolny. A nuż zobaczy nas któryś woźny? Rozsypaliśmy go cieniutką warstewką po całym strychu, nikt nie powinien spostrzec. Starannie zamknęliśmy izbę. Nazajutrz, w szkole, klucze przekazaliśmy następnemu służbowemu - i z duszą na ramieniu oczekiwaliśmy gromów, które muszą wybuchnąć. Żadnych gromów nie było. Życie zastępu i drużyny toczyło się swym zwyczajnym torem. Zbiórki, gry, musztra, śpiew, ćwiczenia - i powoli rosnąca więź przyjaźni między Cietrzewiami. W parę lat później dowiedziałem się od Gutka Radwańskiego, że którejś jesieni woźni odkryli rozsypany na poddaszu szkoły popiół i dyrektor oskarżył drużynę o nazbyt silny i niebezpieczny sentyment do obozowych ognisk… na strychu odprawianych. Drużynowy ledwo zdołał wykazać bezpodstawność oskarżenia. Nie pamiętam, czy już wtedy przyznałem się Radwańskiemu do najsprytniejszego sposobu sprzątania izby, do tego mojego pierwszego ogniska harcerskiego. Twarda szkoła maminsynka Byłem ofermą! Ofermą i maminsynkiem, który dotąd zawsze miał wszystko zrobione, podane, o nic się nie potrzebował kłopotać. Nikt inny nie zapomniałby przecież krawatu harcerskiego, oryginalnej barwnej krajki Szesnastki, na specjalne zamówienie tkanej przez rzemieślników w Łowiczu. Po raz pierwszy włożyłem mundur idąc na wiosenną zbiórkę zastępu. I oto na zbiórce zameldowałem się bez krawata! Nie spostrzegłem tego wychodząc z domu. Ja - wychowany na Książeczce harcerza i na harcerskich marzeniach. Koledzy kpili. Jak kpili! Ale lojalnie poczekali - gnając przez kilka ulic przyniosłem z domu niezbędny element munduru. Można wzruszyć ramionami! Ilu to chłopców dziś widzi się ubranych w mundurki harcerskie bez chusty czy krajki. I jakoś nikt się nie gorszy. W Szesnastce bardzo dbano o wygląd zewnętrzny. Mundur - to mundur! Kompletny, porządny, czysty - i nie wolno go było łączyć z żadnym elementem ubrania cywilnego, ani z długimi spodniami, ani ze swetrem czy koszulą wystającą spod kołnierza mundurowej bluzy. Choć były chwile, że drażniła mnie ta troska o mundur - nazywałem ją „sołdacką” - to jednak dziś już wiem na pewno, że estetyka każdego stroju, nawet ubrania cywilnego, polega nie tylko na czystości, ale również na stylowej jednolitości. Moi drużynowi słusznie dbali o nasz zewnętrzny wygląd. Byłem ofermą - letni obóz w Worochcie potwierdził to przeświadczenie. Nie umiałem sprostać spełniającym się marzeniom. Zresztą wyobrażenie o obozie było zupełnie inne niż sam obóz. W lipcu 1932 roku Szesnastka wyjechała w Czarnohorę; zgodnie z wieloletnią tradycją urządzania obozów daleko od Warszawy, gdzieś na krańcach kraju. Warunki terenowe były wyjątkowo ciężkie, trudniejszych nie spotkałem już nigdy potem. Namioty rozbiliśmy na polanie, w górskiej dolinie, jeszcze piętnaście kilometrów za Worochtą.

Żywność dowoziła nam kapryśnie kursująca kolejka, obsługująca miejscowe tartaki. Polana nad potokiem była zarośnięta ostami i piekielnie kamienista. Aby wbić namiotowy palik, trzeba było wyrywać głazy. Wściekła, żmudna robota. Pierwszego dnia - przyjechaliśmy po południu - zastępy starsze zdołały ustawić trzy namioty zamiast wszystkich ośmiu. W jednym schowano na noc sprzęt, w dwóch innych stłoczyliśmy się wszyscy razem, ponad czterdziestu harcerzy, w wieku od trzynastu do dwudziestu paru lat. Nawet sienników nie zdołaliśmy napełnić słomą. Zdruzgotała mnie ta noc. I tak byłem umordowany kilometrowym dźwiganiem worków namiotowych i skrzyń ze sprzętem ze stacji kolejki aż na polanę, a tu jeszcze nocleg zimny, ciasny i twardy. Nie mogłem zasnąć i gorzko żałowałem, że chciałem jechać na ten obóz. Wszystko tu było obce i dzikie. Czułem się zagubiony. Na domiar złego okazało się nazajutrz rano, że w całym bałaganie zgubiłem kostium gimnastyczny i pantofle tenisowe. Rozpacz! Obrugano mnie, że w spodeńkach mundurowych pojawiłem się na porannej gimnastyce, a przez najbliższe upalne dni, nim ojciec przysłał paczkę z następnym kostiumem, prażyłem się ubrany ciężej niż wszyscy. Zapędzono nas do zbierania śmieci: wiórków, słomek, papierków, jak zwykle przy rozbijaniu obozu. Idąc tyralierą wygrzebywaliśmy je spośród trawy i ostów. Niezmienny obowiązek najmłodszych uczestników obozu. Ale czy tak miało wyglądać puszczaństwo? przygoda? Złe spanie, mordęga zbierania śmieci, żmudne zbijanie prycz i namiotowych urządzeń, upał. To był ten wymarzony obóz? Pod wieczór drugiego dnia zaszyłem się gdzieś w krzaki, zwaliłem na mech i po prostu rozryczałem się. Zmęczony, znudzony, rozczarowany, może najbardziej rozczarowany. Wydawało mi się, że innym Cietrzewiom wszystko szło lżej, lepiej, zaradnie j. Byli pogodni, weseli, kpili ze mnie i z siebie wzajemnie, gdy mnie ogarniała złość i melancholia. Złudzenie! Każdy z nich na swój sposób ciężko przeżywał te pierwsze dni życiowej samodzielności. Może niektórzy lżej, może byli bardziej w domu wytrenowani. Ale kto ich tam wie, czy również nie wypłakali się po krzakach? Po mnie nikt tego nie zauważył. Starałem się trzymać fason. Przez pierwsze dni z drżeniem czekałem, kiedy Toto, komendant obozu, z worka rzeczy zgubionych i zarekwirowanych wyciągnie mój kostium lub moje pantofle - i przed frontem drużyny będę musiał odebrać przeznaczoną mi „menażkę”. „Menażka” to była osobliwość obozów Szesnastki, poza tym spotykana jedynie w drużynach prowadzonych przez zawiszaków. „Menażki” wlewano niemal przy każdym wieczornym raporcie, chyba że było bardzo zimno. Ci, u których podczas wczorajszego nocnego przeglądu odkryto brudne, źle umyte nogi, ci, którzy mieli brudne menażki, ci, którzy posieli swe rzeczy gdzieś poza własnym namiotem, ci, których ktoś z komendy złapał na barwnym przeklinaniu - ci wszyscy, wywołani teraz przed szereg, oczekiwali egzekucji. Dwaj służbowi przydźwigali kociołek z wodą. Oboźny komenderował: Baczność! Podczas obrzędu nikt nie śmiał powiedzieć słowa ani parsknąć chichotem, choć to było niezwykle zabawne, gdy przyjaciel fasował „menażkę”. Komendant osobiście nabierał całą menażkę wody, odginał kołnierz delikwenta i…

…już z menażki woda spływa, spalone karki zmywa! Nie wychodzi z ust jęk mimo szalonych męk… jak śpiewaliśmy przy ognisku. Delikwent, jeżeli spodziewał się „menażki”, choć czasem było to zupełne zaskoczenie, dobrze zaciskał pasek, a bluzę tak przemyślnie sobie układał, że woda spływając po karku od razu zbierała się jakby w woreczku. Wyga obozowy jednym skokiem wylatywał za namiot, przechylał się do tyłu, zgrabnie wyszarpywał bluzę, by nie zamoczyć sobie spodni. To był fason. W dwie minuty po egzekucji należało się z powrotem meldować na apelu już w suchym - zapasowym - mundurze lub swetrze. Ambicjonowaliśmy się szybkością przebierania i każdy chciał zmieniać tylko bluzę. Gorzej było, gdy odbierało się dwie „menażki”: z tyłu i z przodu. Przy trzeciej - w rękaw prawy - za przekleństwo, czy czwartej (bardzo rzadko) - w rękaw lewy - nie było już rady na ten wodny żywioł. Trzeba się było uczciwie przebierać od stóp do głów. „Menażki” liczyły się punktami karnymi w konkursie między zastępami i w konkursie indywidualnym wewnątrz każdego zastępu. „Menażki” prowokowały dowcipy, ale wstyd było przyznać się do ręcznika czarnego jak matka ziemia, zgubionego przy myciu, czy do koszuli, na której można było rzepę siać, zostawionej nieopatrznie poza namiotem. Ich miejsce było w worku z brudnymi rzeczami, który każdy z nas miał u siebie w namiocie. Jakimż wstydem była „menażka” dla zastępowego. A dla członka komendy! - I takie się zdarzały. Oczekując „menażki” za zgubiony kostium, doczekałem się jej za brudne sztućce. Chrzest obozowy nie okazał się straszny, ale na swym osobistym koncie każdy chciał mieć jak najmniej „menażek”. Obóz w Worochcie był trudny, takim pozostał mi w pamięci. Ile w tym było własnych, osobistych kłopotów maminsynka? Chyba bardzo dużo. Ile faktycznych trudności naturalnych, terenowych? Też bardzo wiele. Czarnohora to ziemia dzika, odludna, mało uczęszczana. Kamienie i błoto. Ścieżki zarośnięte kłującymi krzakami. Na wycieczkach sypialiśmy w ruinach chat czy tartaków spalonych jeszcze w pierwszej wojnie światowej i nie odbudowywanych. Brakowało schronisk, w których można by cokolwiek kupić. Wszystko musieliśmy dźwigać ze sobą, w tornistrach. Z Hucułami trudno się było dogadać, mówili po rusku, a nikt z nas nie znał rosyjskiego. Dzikie, czarowne piękno tych gór było dla nas, młodzików, jeszcze za bardzo obce, za surowe. Trasy wycieczek - na Kukul, Klewę, Howerlę - wydawały się monotonne. Kilometrami wędrowaliśmy bez odpoczynku, pot zalewał oczy, ciążyły „cielaki” (kryte sierścią tornistry, używane jeszcze w armii austriackiej), a zastępowy, Janek Perkowski, za mało rachował się z naszymi siłami, nadto dbały o dyscyplinę i teoretycznie wydumaną higienę marszu. Był to może i dobry trening: nauczyliśmy się w drodze mało odpoczywać i obywać się bez wody. Czy tylko aby nie za wcześnie zaczynaliśmy? Janek Perkowski, wówczas uczeń klasy siódmej, rodem z zasłużonego zastępu Łosiów, był dla nas surowy i twardy, chwilami aż kapralski, co zdawało się dziwne u tego katolika, humanisty, późniejszego znawcy historii i prawa, lecz może jakoś zapowiadało gwałtownego oenerowca. (Mój Boże! iluż to później spotkałem oenerowców będących zaprzeczeniem tych cech charakteru, iluż socjalistów nimi się odznaczających!) Chętnie

szafował karami, zarówno na obozie, jak i w mieście. Niebywale sumienny, pełen inicjatywy, surowością i wymaganiem od nas nadmiernych wysiłków fizycznych rozwiązywał pewnie jakieś tam swoje własne kompleksy. Niezgrabnie borykałem się z obozowym porządkiem. Zląkłem się jaszczurki wpuszczonej mi na pryczę, wymyślałem kolegom, gdy chlusnęli mi wodą na posłanie, nie umiałem pogodnie przyjmować psikusów. Za prędko gniewałem się na przyjaciół. Istniejąca w zastępie połowiczna wspólnota przedmiotów codziennego użytku budziła niechęć; zanadto podkreślałem własność osobistą. Obóz, ze swymi obyczajami, ze swym rygorem, a nade wszystko z nieustającym współżyciem w gromadzie - uderzył we mnie jak jakiś żywioł, wobec którego byłem bezradny. Za chwile najprzyjemniejsze uważałem nie te przeżyte w gronie przyjaciół, ale te, które spędziłem nad książką, zaszyty gdzieś w krzakach, wyłączony z nurtu obozu, oddany dickensowskiej lekturze Opowieści o dwóch miastach. Nigdy już potem nie obciążałem się na obóz żadnymi powieściami. To było bez sensu. Wszystko należało robić w stosownym czasie. Koledzy zdobywali sprawności; cztery, pięć, sześć uzyskał każdy z nich. Pracza, zabawkarza, zdobnika, śpiewaka i jeszcze parę najłatwiejszych, od których zazwyczaj zaczynano. Byłem niezgrabny, nie lubiłem robót ręcznych. Z najwyższym trudem zdobyłem jedną jedyną - pracza. Jaka to sztuka wyprać własne prześcieradło w rwącym, górskim potoku, jak bardzo skomplikowane było suszenie, by na nowo nie powalało się ono o kamienie czy ziemię. Sprawność zdobyłem, ale już nigdy więcej nie prałem prześcieradeł. Więc na co mi była ta sprawność? Natomiast całkiem nieoczekiwanie przypadła mi do gustu osobliwa praca obozowa, na ogół przez wszystkich serdecznie nie cierpiana. Na obozie mieliśmy kucharkę Franię. Rażące pogwałcenie reguł harcerskiego obozowania nastąpiło pod wpływem rodziców z Koła Przyjaciół Harcerzy, uważających, że synowie powinni jeść lepiej, niż mógł gotować młody kucharz-amator. Zanim władze harcerskie nie wymogły na drużynowym zlikwidowania kucharki, Frania przez trzy obozy jeździła razem z nami. Odgrywaliśmy przy niej tylko role kuchcików i pomywaczy. I właśnie ta ostatnia czynność bardzo mi się spodobała, w przeciwieństwie do samego gotowania, którego nie znosiłem wtedy i nie znoszę nadal. Może dlatego, że kotły myło się zupełnie samotnie, gdzieś w odległej partii strumienia, bez godzin, bez rygoru, bez gwizdków. Doskonale bezmyślna czynność pozwalała snuć własne marzenia. Więc z zapałem godnym lepszej sprawy szorowałem garnki. Niestety, w programie prób nie przewidziano sprawności podkuchennego. Natomiast razem ze wszystkimi udało mi się uzyskać stopień młodzika. W ostatnią niedzielę, w święto obozu, gdy było ciemno, a ognisko z daleka rzucało czerwone refleksy, gromadka Cietrzewi i Puchaczy wyciągała dwa palce ku harcerskiemu sztandarowi. Przyrzeczenie odbierał harcmistrz Zygmunt Wierzbowski, odnowiciel naszej drużyny po tamtej, pierwszej wojnie, niebywale do Szesnastki przywiązany, cieszący się wśród nas najwyższym autorytetem moralnym, uosabiający wszystkie tradycje drużyny. - „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce…” - recytowałem naprawdę przejęty. W ten wieczór, gdy co chwila zerkałem na lewą stronę bluzy z przykręconym tam krzyżem harcerskim, wszystkie kłopoty obozowe raptem zmalały,

stały się błahe i nieważne, dźwignąłem się we własnej świadomości, poczułem się pełnowartościowym harcerzem. Gdy wkrótce potem, jak zawsze na ostatnim - i tylko na ostatnim - ognisku, śpiewaliśmy: …Warszawo ma, Warszawo ma! Tyś miastem moich marzeń, moich snów. Radosna, dumna i wspaniała, Tyś serce me oczarowała. Warszawo ma, Warszawo ma! Ach, kiedyż ciebie ujrzę znów… myślałem bardziej o obozie, który minął, niż o powrocie do domu. Pień wysunięty znad skarpy, który wytrwale podpalaliśmy przez trzydzieści wieczorów, zwalił się prosto w ogień. Obóz był naprawdę skończony! Żal mi się zrobiło i tych wycieczek, i udręki życia w gromadzie, i szalonych kąpieli w górskim strumieniu, nagle utrwaliło się wszystko, co było przyjemne: nocne alarmy, gry polowe, piekielny bieg w ulewie z wysokiego zbocza Ozimego na sam dół… Obóz Szesnastki wydał mi się wspaniały - i już pragnąłem jechać na następny. Marzenia wysnute z Książeczki harcerza spełniły się inaczej, ale spełniły się na koniec. Srebrna lilijka Srebrną lilijkę ma prawo nabić sobie na krzyż ten młodzik, który zda na wywiadowcę, drugi z kolei stopień harcerski. Srebrna lilijka wyróżnia cię z tłumu harcerzy. Mając wywiadowcę, można już zostać zastępowym. Więc chyba niedobrze jest, jeżeli wszyscy dokoła nie mogą tego spostrzec od razu i natychmiast. Prawda? W każdym razie bardzo mi na tym zależało, aby możliwie najprędzej widomym znakiem srebrnej lilijki przekreślić dawne moje mazgajstwo i gapiostwo. Ze sprawnościami nadal mi nie wychodziło. Na „zabawkarza” kazano mi wyciąć coś laubzegą z dykty i przygotowałem piękną kołyskę dla lalki. Egzaminator - podharcmistrz! - zaliczył mi ją i co prędzej na rękawie przyszyłem sobie nowe kółko. Cóż z tego? W domu młodszy o sześć lat braciszek na widok tej kołyski wybuchnął śmiechem: miał techniczne oko i bez trudu spostrzegł, że bieguny umocowane były wzdłuż, a nie w poprzek pudła. Tak bujane dziecko dostałoby torsji. Potem z najwyższym trudem dochrapałem się „stolarza”, raz na zawsze przeklinając heble, piły, bejce i politury. Zrobiłem do izby szafkę na radio, ale przyszycie na rękawie nowego kółka było końcem, nie początkiem mej stolarskiej praktyki. Mordowałem te sprawności nie dlatego, by uprawianie jakiegokolwiek rzemiosła sprawiało mi radość, ale dlatego, że chciałem dorównać przyjaciołom w ilości noszonych krążków. A że trzy - zielony, czerwony i biały - krzyże musiały (nakaz mody!) rozpoczynać rządki kółek sprawnościowych, więc zdałem sprawności samarytańskie: sanitariusza, pierwszą pomoc i higienistę. Przy czym umiejętności te posiadałem już o niebo lepiej niż jakiekolwiek rzemieślnicze. Nie udało mi się zdobyć „introligatora”, choć zmarnowałem parę pięknych książek; narzędzia introligatorskie, kupione mi przez matkę, kilka lat walały się potem w kątach mieszkania. Wszystko, co wymagało technicznej biegłości palców i oka, było dla mnie niedościgłym ideałem. Na sprawności rzeczywiście kwitujące moją rzetelną

umiejętność (terenoznawca, redaktor, pisarz na maszynie) musiałem jeszcze czekać parę lat. W tej sytuacji stopień harcerski (specjalizacja w tak zwanej „technice” była mniej mistrzowska, za to wymagano tu stosunkowo dużo wiadomości ogólnych: historia Polski, harcerstwa, „kawałki” ideologiczne) był dla mnie łatwiejszy do osiągnięcia. Wywiadowcę mieliśmy zdawać na letnim obozie. Stopnie zazwyczaj przyznawano w ostatnim rozkazie obozowym. Potem powrót do Warszawy, galop do pana grawera Michrowskiego na Nowy Świat i za dni niewiele, już na drugą część wakacji, spędzaną z rodzicami, można było jechać z „nabitym” krzyżem. W tym roku sytuacja była jednak bardziej skomplikowana. Natychmiast po obozie Szesnastka jechała na międzynarodowy zlot skautów, Jamboree, na Węgry. Delegacja polska liczyć miała półtora tysiąca druhów, w takiej wielkiej gromadzie miałbym wystąpić bez lilijki? Jak zrobić, żeby natychmiast po otrzymaniu stopnia mieć na krzyżu srebrną lilijkę? Jeszcze nie dopuszczono mnie do próby na wywiadowcę, jeszcze próby tej nie odbywałem, obóz rozpoczynał się dopiero za parę tygodni, a ja już martwiłem się o srebrną lilijkę. Na koniec znalazłem sposób. Poprosiłem grawera, by w środku krzyża wywiercił dwie dziurki, a srebrną lilijkę oddzielnie obsadził na dwóch cieniutkich drucikach. Gdy dostanę wywiadowcę, sam wetknę druciki w wyborowane dziurki, młotkiem zaklepię z odwrotnej strony - i na Jamboree będę miał srebrną lilijkę! Przed wszystkimi! Grawer wykonał zamówienie. Srebrną lilijkę starannie zawinąłem w białe bibułki. Rażące dziurki zapchałem kawałeczkami akwarelowej farby. I pierwsza porażka: dziurki były widoczne. Farbka zaczęła się kruszyć. Koledzy odkryli moją tajemnicę. Sam pewnie też się komuś niebacznie zwierzyłem. Zaczęto ze mnie kpić i prześmiewać. Obóz letni w Rytrze, a właściwie w dolinie Małej Roztoki, dziesięć kilometrów za tą niewielką miejscowością na trasie Nowy Sącz-Krynica, był zgoła fatalny. Pod każdym względem. Komenda Chorągwi zmusiła drużynę do zrezygnowania z kucharki, więc jedzenie spóźniało się całymi godzinami, brakowało nam kuchmistrzowskiej wprawy. Deszcz padał niemal bez przerwy, to zresztą miało swój przewrotny urok. Nieustanny werbel kropli po napiętym płótnie namiotu grał jakąś osobliwą muzykę. Deszcz paraliżował nam cały program zajęć, utrudniał gry, biegi, ogniska i wycieczki. Z namiotu do namiotu, przeskakując w gumowych pelerynach, stale taplając się w błocku, punkt po punkcie zdawaliśmy ów, niecierpliwie przeze mnie wyglądany, stopień wywiadowcy. Trzeba rozumieć tak, jak piszę: zdawaliśmy punkt po punkcie! Podówczas jeszcze w drużynie naszej, należącej do najlepszych drużyn w kraju, zdawanie na stopnie odbywało się zgoła po szkolnemu. Zresztą działo się tak w całym niemal warszawskim harcerstwie. Każdy z nas miał kartę próby - rubryki, daty, podpisy egzaminatorów - i chodziło się od jednego do drugiego, jak na uniwersyteckich egzaminach. Nie podczas biegu harcerskiego, nie w trakcie gry, ale na zwyczajnym egzaminie, stale zaprzeczając podstawowym zasadom skautingu, „zaliczało się” punkty. Gdyby pogoda dopisała, egzaminy te składalibyśmy siedząc gdzieś w lesie, idąc z egzaminującym na spacer, teraz „lekcje” wydawaliśmy pod namiotami, wszyscy razem coraz bardziej nasiąkając wodą. A jednak ten obóz zapamiętałem sobie jako przyjemniejszy niż poprzedni. Mimo deszczu i przykrości związanych ze srebrną lilijką. Po prostu byłem już bardziej wyrobiony, obozowo i harcersko zahartowany, bardziej zaradny. A nadto niewątpliwie to zasługa trzeciego z kolei zastępowego: Stefana Jedlińskiego. Stefan był znakomitym zastępowym,

który ostatecznie i raz na zawsze został z nami w Cietrzewiach. Jemu zawdzięczamy jakąś naszą odrębność zastępową. On zrobił z nas kolektyw przyjaciół. Stefan był przyjacielskim przywódcą. Imponował wyrobieniem harcerskim i fizycznym, był rzutki, inteligentny, potrafił być surowy, ale nigdy tego nie nadużywał. Wrażliwy na sztukę, rozsądny w swych politycznych opiniach, dostatecznie niezrównoważony, by nie zatracić swego uroku, i dostatecznie opanowany, by móc przewodzić dziesiątce urwisów. Starszy od nas o dwa lata - najkorzystniejsza różnica między zastępowym a zastępem - wiódł się z Jeleni, zastępu doskonałego. Cietrzewie były więc „wnukami” najwybitniejszych zastępów Szesnastki: Bobrów (Loth), Łosiów (Perkowski), Jeleni (Jedliński.) Zresztą zastępowi Puchaczy wywodzili się z równie czcigodnych zastępów, a jednak już w Rytrze było jasne, że my jesteśmy lepszym zastępem od nich. I chyba właśnie w Rytrze, w tym błocku i deszczu, na wycieczkach wśród gór łagodnych i miękkich - na Radziejową i Prehybę - kleiła się przyjaźń Cietrzewi, która zdecydowała o obliczu naszego zastępu. Jeżeli jestem przy zastępowym, chciałbym zanotować uwagę wybiegającą poza wrażenia trzynastoletniego chłopaka. Znałem wielu dobrych zastępowych, mało który dłużej został w harcerstwie. Nie zawsze chcieli nawet prowadzić potem drużynę. Niewielu z nich czuło skłonność do pracy na szerszej niż drużyna arenie harcerskiej. Znałem wielu słabych zastępowych, niektórzy zostali dobrymi kierownikami drużyn, a nawet świetnymi dowódcami hufców czy większych jednostek harcerskich. Dobry zastępowy musi być przyjacielem chłopca, a jednocześnie imponować mu fizycznie, harcersko, intelektualnie. Te zalety nie zawsze chodzą w parze z talentami tak zwanymi organizacyjnymi. Tak już jest. Ze szkodą dla harcerstwa? Ze szkodą dla harcerstwa! Ale na to nic się nie poradzi. Rytro zostało mi w pamięci nie tylko z powodu deszczu i rosnącej wśród Cietrzewi przyjaźni. Tam właśnie raz na zawsze przestałem śpiewać niektóre piosenki z harcerskiego repertuaru. Piosenki wojenne i wojskowe. Już sobie nie przypominam bezpośredniej przyczyny, która sprawiła, że podczas ognisk, z talentem i werwą prowadzonych przez Gutka Radwańskiego, raptem przestałem śpiewać „Somosierrę”. Złościła mnie piosenka opiewająca szarżę ułanów, kierowaną przeciw wolności innego narodu, zresztą zawsze - dlaczego? nie wiem - nie cierpiałem Napoleona. Był to czas, gdy w szkole coraz bardziej nasiąkałem pacyfistycznymi ideałami. Bunt przeciw wojskowym piosenkom wziął się z jakiejś sztubackiej przekory, może z niedojrzałego snobizmu, ale przecież tkwił w nim jakiś zalążek mojego przyszłego niechętnego stosunku do spraw wojskowych, do broni, do ćwiczeń o charakterze militarnym. Gdy koledzy podejmowali pieśń o Kozietulskim, który czwórki w jazdę zwinął, o piechocie, której karabiny dźwięczały - milczałem. A że tych piosenek było bardzo wiele, przyzwyczaiłem się uczestniczyć w ogniskach harcerskich samemu nie śpiewając, a tylko słuchając, jak śpiewają inni. A może milczałem dlatego, że miałem barani głos i byłem zupełnie pozbawiony słuchu? Jakoś bardzo powoli wypełniała mi się egzaminacyjna lista. Ten i ów z Cietrzewi zdał już całego wywiadowcę. Ale pod koniec obozu i ja też miałem podpisane niemal wszystkie punkty. Było ich ze dwadzieścia parę, gdy pewnego poranku obudziłem się z piekącym bólem w środkowym palcu lewej ręki, opuchniętym i zaognionym. Obozowy eskulap, Felek Loth, świeży maturzysta, dopiero startujący ku medycynie, niepewnie drapał się w głowę. Naciął mi skórę na tym palcu, upuścił krwi; prawdę mówiąc nie wiedział, co to jest. Ból mnie rwał okrutnie. I Bóg wie, czym by się to dla mnie skończyło, gdyby z Warszawy nie przyjechał ojciec, pragnąc mnie zobaczyć między obozem a Jamboree.