Kazimierz Kwaśniewski
Śmierć i Kowalski
Twoja śmierć ma dobry wzrok.
Nigdy dotąd nie widziałem jej w takim przebraniu.
Albo kierują tobą ludzie, którzy udają, że wiedzą, albo ty sam udajesz, że wiesz to, czego nie wiesz.
Ale nie przypuszczam, abyś powrócił kiedykolwiek i ujawnił nam, co się znajduje na końcu drogi.
Shakespeare „Cymbeline", akt V
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W którym pomimo dobrej woli obu stron Śmierć nie spotyka się z Kowalskim
Skończył się gorący, bezchmurny dzień nad morzem. Na dalekim cyplu niewidzialna latarnia
morska puściła w ruch dwa białe promienie, muskając nimi leżące na redzie statki, ptasie sylwetki
dźwigów, usypiające na wodzie mewy i rozrzucone na łagodnych wzgórzach miasto. Na linii styku
wód i lądu pootwierały się kolorowe oczka lamp pozycyjnych i boi sygnałowych, które kołysały się
na morzu spokojnym, falującym leniwie i pokrytym plamami oliwy. Wilgotny odblask świateł wi-
eczoru położył się na szybach okien i na wyślizganych szynach skomplikowanej siatki torów kolej-
owych, oplatających port i uciekających pomiędzy wzgórza w głąb lądu, który niknął już pośród
nocy.
Pociąg pospieszny, którym Śmierć jechała na spotkanie z Kowalskim, był jeszcze daleko od mi-
asta, lecz zbliżał się nieustannie z nieuchronną pewnością dobrze pracującego mechanizmu. Oczy-
wiście Kowalski nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział także, że gdyby pewna dziewczyna nie wy-
brała się z wizytą do ciotki, idąc tą właśnie ulicą, a nie inną, nie dożyłby następnego ranka. Nie do-
żyłby najprawdopodobniej następnego ranka, gdyby dziewczyna ta nie spostrzegła, że jest bardzo
przystojny i gdyby odeszła, nie zatrzymując się zupełnie bez potrzeby na tak długo przed oknem
zamkniętej księgarni. No i nie dożyłby, oczywiście, następnego ranka, gdyby nie miał narzeczonej i
gdyby narzeczona ta nie była tak bardzo zazdrosna, że nerwy ponosiły ją nieomal automatycznie na
widok każdej kobiety zdradzającej jakiekolwiek zainteresowanie jego osobą.
W chwili kiedy zaczyna się nasza opowieść, Kowalski jest sam, stoi na chodniku jednej z ulic
śródmieścia Gdyni i spogląda na zegarek. Oczekuje Kazimierza Kity, jedynego swego przyjaciela, z
którym do spółki ma taksówkę numer 448, bardzo starego Opla - najprawdopodobniej weterana
drugiej wojny światowej. Kowalski ma dziś nocną zmianę i umówili się, że dziesięć przed dziesiątą
Kita podjedzie do tego właśnie narożnika, żeby przekazać wóz.
Kowalski zerknął na zegarek i westchnął. Była za pięć dziesiąta. Podszedł do skraju chodnika,
spojrzał w lewo i w prawo, ale żaden samochód nie pojawiał się w perspektywie ulicy.
Zawrócił i stanął przed jasno oświetloną witryną księgarni, przyglądając się od niechcenia okład-
kom, pogwizdując cicho i bardzo fałszywie, a jednocześnie zastanawiając się nad tym, w który kra-
niec rozległego Trójmiasta mógł pchnąć Kazika jakiś daleki kurs.
I wtedy dziewczyna wyszła zza rogu, idąc w jego kierunku. Pusta ulica najpierw podała mu echo
kroków, później uniósł głowę. Już z daleka zauważył, że dziewczyna jest smukła, ubrana w białą
sukienkę i niesie pleciony koszyk. Ponieważ niecierpliwił się trochę, a Kazik powinien był nadjec-
hać lada sekunda, więc nie spojrzał na nią po raz drugi i odwrócił się ku wystawie sklepu. Ale że
wystawa w nocy działa trochę jak lustro, zobaczył w niej własne odbicie: wysokiego, barczystego,
młodego mężczyznę o szczupłej, opalonej twarzy, wesołych oczach i krótkich, ciemnych, troc-
hę zmierzwionych włosach, które lubił odruchowo przeczesywać palcami. Ubrany był w czarne
brezentowe spodnie, rozpiętą na piersi kolorową koszulę i skórzaną szoferską kurtkę, zarzuconą
luźno na ramiona, bo wieczór był bardzo ciepły.
Odgłos kroków ucichł i Kowalski ujrzał obok siebie, odbity w szybie, zamglony zarys dzi-
ewczyny. Nieznacznie zwrócił oczy w lewo, a potem znowu spojrzał na wystawę. Dziewczyna stu-
diowała z uwagą okładki książek, przesuwając powoli oczyma od jednej do drugiej. Kowalski od-
ruchowo przygładził palcami czuprynę, powstrzymał uśmiech i chrząknął cicho. Dziewczyna nie
drgnęła. Zachowywała się tak, jak gdyby prócz niej nie było nikogo przed sklepem. Chrząknął więc
po raz drugi i nabrawszy głęboko powietrza jak człowiek, który niespodziewanie musi skoczyć do
wody, powiedział z miną zagubionego, dobrego dziecka:
- Przepraszam bardzo… bo właśnie pani na pewno zna się dobrze na książkach, prawda?… A ja
muszę kupić jedną książkę…
Dziewczyna raptownie odwróciła ku niemu głowę. Minę miała trochę zagniewaną, ale zaraz uni-
osła ze zdziwieniem ładne, czarne, nieomal zrośnięte nad nosem brwi.
- Jak to, proszę pana? Przecież księgarnie już dawno są zamknięte. Nie kupi pan dzisiaj żadnej
książki.
- Tak, ja wiem, bardzo dobrze wiem, że nie dzisiaj. Ale pomyślałem sobie, że tego… że dobrze
by było, żebym sobie jutro kupił taką książkę…
- A jaką? - Dostrzegł, że dziewczyna z trudem powstrzymuje uśmiech.
- Taką, widzi pani, poważną jakąś. Nie znam się na tym, bo czasu zupełnie nie mam. Tyle tylko,
że się jakiś kryminał przeczyta, i to wszystko. Ciągle zajęty jestem i… - zaplątał się trochę, ale za-
raz dokończył: - Właśnie to, że czasu człowiek nie ma na co innego niż robota. Prawie na nic się nie
ma czasu…
Westchnął i rozłożył ręce, jak gdyby chcąc wziąć cały świat na świadka, że mówi to serio i nie
ma żadnych złych zamiarów.
- To zupełnie jak ja… - Dziewczyna przełożyła koszyczek z prawej ręki do lewej i mimowolnym,
ładnym, zupełnie niepotrzebnym ruchem poprawiła włosy nad czołem. - Ale ja to muszę powiedzi-
eć, że po prostu przepadam za kryminałami… no i za takimi, żeby było w nich coś bardzo smutne-
go o miłości. Wie pan, o tym, że się kochają, a nic im się nie udaje, bo źli ludzie albo zły los przesz-
kadzają ciągle i dopiero na końcu wszystko się pięknie zgadza i są szczęśliwi.
- Tak - kiwnął głową ze zrozumieniem. - To też jest niezłe, ale czasami za smutne. Szczególnie
jak się smutnie kończy. Lubię, kiedy on ją ratuje w ostatniej chwili, gdy już, już ma się stać coś
strasznego i żadnego ratunku dla niej znikąd nie ma. Po tym ocaleniu ona zawsze zaczyna się w nim
kochać. - Urwał i uśmiechnął się, patrząc na nią odważnymi, wesołymi oczami. - Żeby tak być
szczerym, to panią uratowałbym z przyjemnością.
- Mnie? Kiedy mi nic nie grozi. - Dziewczyna zaczęła się śmiać. Znowu przerzuciła koszyczek
do prawej ręki i ruszyła powoli. Kowalski szedł obok niej, przyglądając się długim cieniom ich pos-
taci, wydłużającym się tym bardziej, im dalej odchodzili od świecącej za plecami latarni.
- Nigdy nie wiadomo, co dziewczynie może grozić. -: Zastanowił się. - Mógłby, na przykład, ktoś
chcieć panią porwać.
- Wcale bym się nie zmartwiła! - Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Czasem to sobie nawet mar-
zę, żeby się coś takiego stało. To by była jakaś wielka przygoda w życiu…
- Nie o tym myślałem. Wyobraziłem sobie, że chciałby panią porwać jakiś zły człowiek, handlarz
żywym towarem czy ktoś taki… I już by panią porywał, a wtedy ja bym wy10
jechał moim wozem zza rogu i jakoś by się wszystko ułożyło.
Rozejrzała się z komicznym - zdumieniem i Kowalski pomyślał z cichą satysfakcją, że znaj-
omość właściwie jest już zawarta.
- Przecież pan nie ma żadnego wozu?…
- E… mam - powiedział skromnie spuszczając oczy - to znaczy mam taksówkę… do spółki z ko-
legą. Właśnie czekam tu na niego, bo teraz moja kolej na noc. - Zerknął na zegarek. - Spóźnił mi się
już dziesięć minut.
Spojrzała na niego z nie tajonym szacunkiem.
- To chyba musi być przyjemnie tak sobie jeździć przez cały dzień samochodem i jeszcze zarabi-
ać na tym. Zazdroszczę panu.
- Nie ma czego. Taka sama praca jak każda inna. A pani gdzie pracuje?
- Na poczcie, w okienku. Jestem taka panienka z okienka… W urzędzie na Grabówku. Strasznie
nudno. - Mówiła już do niego, jakby się znali od dawna. - Tylko po pierwszym każdego miesiąca
jest tłok. Wszyscy wtedy płacą jakieś raty i za telefon. A potem znowu cicho. Siedzi człowiek i w
okno patrzy. Żebym miała taką taksówkę jak pan, to bym chyba nigdy z niej nie wysiadała! Tak lu-
bię, żeby ciągle się coś zmieniało: ludzie, miejscowości…
Odruchowo wziął ją pod rękę. Znał takie dziewczyny. Nudziły się i zawsze były w poszukiwaniu
kogoś, kto by z nimi chciał gdzieś pójść, gdzieś pojechać, coś przeżyć. Poza tym była zdaje się bar-
dzo gadatliwa…
Ale Kowalski, chociaż nie posiadał zbyt wielu wad, a w każdym razie nie więcej niż inni ludzie,
miał jedną, z którą nie umiał nawet walczyć: słabość do każdej przystojnej dziewczyny. Po prostu
musiał uśmiechnąć się na widok ładnej buzi i musiał coś powiedzieć, nawet gdyby nie chciał. A
przecież już od paru miesięcy naprawdę nie chciał, bo w głębi serca wiedział, że jest zakochany w
Mar-lence Sęk. Równocześnie wiedział, że Marlena jest najbardziej zazdrosną dziewczyną, jeżeli
nie pod słońcem, to w każdym razie na całym pięćsetkilometrowym pasie wybrzeża. Gdyby była
gdzieś w okolicy taka druga, musiałby chyba o niej usłyszeć.
Ale nie chciał teraz myśleć zbyt wiele o Marlenie.
- Tak pani lubi spacerować samochodem? - Zapytał pogodnie. - To może jak Kazik - to znaczy
mój kolega - zajedzie tutaj, pojedziemy sobie gdzieś trochę? Wieczorem miasto zawsze jest ci-
ekawsze, wie pani? Ciągle się coś dzieje…
- To pan chyba nieżonaty? - roześmiała się dziewczyna. - Żonaty bałby się zapraszać obcą osobę
na przejażdżkę.
- Nie… - Kowalski zawahał się na mgnienie oka. - Żonaty nie jestem.
- Oho! - Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem. - Narzeczona, tak? Widzi pan, jak to ni-
eładnie! My, kobiety, zawsze wam wierzymy, nie wiadomo dlaczego, a wy…
Zawiesiła głos i nie dokończyła, ale uśmiech na jej ustach świadczył, że nie zanadto przejęła się
losem nieznanej narzeczonej tego na pół nieznajomego sobie człowieka.
- O, jedzie mój wóz! - powiedział prędko Kowalski, słysząc za plecami szum silnika. Przystanęli
i odwrócili się.
Trochę rozklekotany stary Opel wysunął się powoli zza rogu ulicy i skręcił w ich kierunku. Po
chwili zatrzymał się i siedzący za kierownicą człowiek skinął im głową. Potem wysiadł, wytarł pot
z czoła nagim przedramieniem i zatrzasnąwszy drzwiczki podszedł ku stojącym. Dziewczyna niez-
nacznie wyzwoliła rękę i znowu poprawiła włosy.
- Dobry wieczór… - powiedział Kita, patrząc na dziewczynę, a mówiąc do Kowalskiego. - Bałem
się, że będziesz się tu nudził, ale widzę, że pani była taka grzeczna, że zaczekała z tobą. Żebym wi-
edział, że tak jest, nie gnałbym z Sopotu na złamanie karku, bez pasażera… - Ukłonił się z wycze-
kującą miną.
Kowalski zrobił nieokreślony ruch ręką.
- To mój kolega, pan Kita, a to… znajoma. - Tamci podali sobie ręce. - A ja też się jeszcze nie
przedstawiłem, Kowalski jestem. - Wziął w swoją wielką, opaloną rękę drobną, ale jeszcze ciemni-
ejszą dłoń dziewczyny i ucałował ją poważnie.
- Ahaa… - powiedział Kita ze zrozumieniem. - To pewnie pani czekała na taksówkę i powiedzi-
ałeś, że możesz odwieźć panią, jak tylko przyjadę? Rozumiem.
- Nie. - Kowalski energicznie potrząsnął głową i znowu ujął dziewczynę pod ramię. - Pani wła-
śnie chciała mi poradzić, jaką mam książkę jutro kupić.
- Książkę? - powiedział Kita z tak wyraźnym niedowierzaniem, jak gdyby przyjaciel zakomuni-
kował mu, że ta ładna dziewczyna chce mu dopomóc w kupnie zdrowego, młodego nosorożca. - A
na co ci książka, Heniu?
- A tak. Wiesz, człowiek musi czasami coś poważnego przeczytać. - Kowalski zdawał się być o
tym absolutnie przekonany. - Prawda, panno… panno…
- Halinka - powiedziała dziewczyna. - Ale ja już pójdę. Szłam do cioci i już tak późno, że ciocia
mnie skrzyczy. Zawsze się do niej spóźniam, a dzisiaj spóźniłam się chyba już z półtorej godziny.
Prosiła, żebym u niej zanocowała, bo się źle czuje.
- No, to podwiozę panią do cioci! - zadecydował stanowczo Kowalski. - A jakby się nam trafił po
drodze jakiś pasażer, to nadłożymy trochę, prawda?
- Bardzo pan grzeczny, ale ciocia mieszka o tam, zaraz za rogiem…
- To nic - Kowalski puścił ją i uniósł rękę, wskazując zapraszającym gestem samochód, stojący
potulnie przy krawężniku i pomrukujący cicho nie wygaszonym silnikiem. - Zawsze jakoś dojedzi-
emy do cioci na czas. - Podszedł do drzwiczek taksówki i otworzył je. - Konie już zaprzężone, ja-
śnie panienko! - Ukłonił się nisko, a potem skinął przyjacielowi. - Serwus, Kaziu! To do jutra!
- Serwus! - Kita odwracał się już na pięcie, żeby odejść. - Będę punktualnie o dziesiątej! Tylko
mi się gdzie nie zawierusz!
- Nie ma obawy! Panna Halinka nie da mi zginąć! - Kowalski zgasił motor, potem zapuścił go
znowu, patrząc na dziewczynę, która usadowiła się obok niego, uśmiechając się. Położył dłoń na bi-
egach i spojrzał na nią spod oka. - To co? Musi pani tak od razu pojechać do cioci?
- Chyba tak… - powiedziała z wahaniem. - Zresztą co by pan sobie o mnie pomy…
Nie dokończyła, bo zanim wóz drgnął, dobiegł do nich ostrzegawczy głos Kity.
- Heniek! Ruszaj!
Gdyby Kowalski zrobił to, czego chciał jego przyjaciel, to znaczy: ruszył, wszystko potoczyłoby
się inaczej. Ale Kowalski zdziwił się i odwrócił głowę, nie ruszając z miejsca.
Zobaczył Kitę stojącego na chodniku, a tuż za nim nadchodzącą szybko…
Uśmiech zniknął z twarzy Kowalskiego, jak gdyby ktoś przejechał po niej mokrą gąbką. Zgrab-
na, smukła, jasnowłosa dziewczyna przecinała chodnik, zbliżając się szybko do taksówki;
Stuk, stuk, stuk… małe pantofelki na bardzo wysokich obcasach wybijały energiczny rytm. Na
twarzy dziewczyny też już nie było uśmiechu. Zbliżyła się i Kowalski spojrzał w zielone oczy, któ-
re od roku uważał za najpiękniejsze oczy świata, a które nie były teraz piękne. Zwęziły się i rzucały
malutkie, zielone ogniki, których pomimo najwyższych wysiłków nie pokochał nigdy i obawiał się
bardziej niż czegokolwiek, chociaż był człowiekiem odważnym i niełatwo go było przestraszyć.
Jasnowłosa dziewczyna podeszła do auta i pochyliwszy się lekko, znieruchomiała, wpatrzona w
siedzącą wewnątrz parę. Nie odezwała się ani jednym słowem.
Wreszcie powoli wyciągnęła rękę. Siedząca w środku pasażerka cofnęła się mimowolnie. Ale
jasnowłosa spokojnie dotknęła dłonią licznika i pochyliła chorągiewkę.
- Zapomniałeś złamać licznik - powiedziała. - Bardzo jesteś roztargniony, Heniu…
Kowalski ożył w tej chwili i uśmiechnął się z ogromnym wysiłkiem.
- Marlenka! - powiedział z lekkością i swobodą, w których nawet dziecko dostrzegłoby ogromny
wysiłek człowieka nie będącego aktorem i zmuszonego do intonacji absolutnie odległej od uczuć,
jakie go w tej chwili przepełniały. - Co tu robisz? Myślałem, że już dawno śpisz!
- Jestem o tym przekonana… - Marlenka była nadal spokojna, ale w głosie jej zadrżała maleńka
nutka, która wywołała w Kowalskim panikę, a jego towarzyszce kazała zesztywnieć na siedzeniu.
- Zaczekaj! Tylko odwiozę panią i zaraz wracam. - Kątem oka dostrzegł stojącego na chodniku
Kitę, który powoli zapalał papierosa, obserwując całą scenę poprzez płomyk zapałki.
- Myślę, że ta pani doskonale pójdzie sobie pieszo… - Głos Marlenki podniósł się ostrzegawczo,
ale ciągle jeszcze mówiła cicho. - Na pewno jest przyzwyczajona do długich spacerów.
Dopiero teraz Halinka odzyskała głos.
- Jak pani do mnie mówi? - powiedziała, chcąc, żeby to zabrzmiało z godnością, ale słowa te wy-
padły trochę żałośnie. - Ja tylko....
- Siostro… - Marlenka zakołysała się lekko. Kita zgasił zapałkę i znieruchomiał z papierosem w
kąciku ust. - Powiedziałam ci, że pójdziesz pieszo, a jeżeli nie pójdziesz, to… - tu głos na chwilę
odmówił jej posłuszeństwa, a potem wzniósł się nagle nieomal do krzyku - to cię odniosą!
- Ale przecież ja?… Co też pani… - Mówiąc to, protestując, otworzyła drzwiczki i minęła Mar-
lenkę, która powoli odwróciła się za nią i patrzyła za oddalającą się sylwetką. Razem z nią patrzył
Kowalski, siedzący nadal za szybą auta, i Kita, stojący na chodniku. Dopiero kiedy pospieszne kro-
ki dziewczyny ucichły nagle za rogiem, Marlena odwróciła się błyskawicznie na pięcie. - Ty… ty…
ty… - Zabrakło jej słów i wybuchnęła płaczem, kryjąc twarz w dłoniach, oparta o błotnik samocho-
du.
Kowalski wyskoczył z auta i dając rozpaczliwe znaki przyjacielowi, podszedł do niej, ostrożnie
próbując wziąć ją za rękę.
- Marlenko…
- Nie dotykaj mnie! - Wyrwała mu dłoń i odskoczyła. - Brzydzę się tobą… Brzyyyydzę! - Znowu
zaczęła płakać. Kowalskiemu wydało się, że w okolicznych domach ludzie otwierają okna i wychy-
lają się na zewnątrz.
- O co ci chodzi? - zapytał czując, że ręce zaczynają mu drżeć ze zdenerwowania. - Posłuchaj
mnie, przecież to była tylko pasażerka…
Ale Marlena nie słuchała go.
- Coś ty mi zrobił. Coś ty mi zrobił, Heniu… Ja się zabiję… zobaczysz… Ja tego dłużej nie wy-
trzymam… Jakbym wiedziała: chciałam usnąć, ale nie mogłam i wiedziałam, że się tu zmieniacie…
I pomyślałam, że na pewno będziesz z jakąś… z jakąś… - ostatnie słowo rozpłynęło się we łzach.
Kowalski obejrzał się bezradnie. Jak miliony mężczyzn przed nim był tak pełen poczucia winy,
że nie mógł zdobyć się na stanowcze zaprzeczenie, które by ją przekonało, chociaż czuł, że Marlena
chce się dać przekonać i czeka przecież na to, żeby jej wytłumaczył wszystko. Wiedział, że byłaby
najszczęśliwsza, mogąc go przeprosić za swój wybuch… Ale na razie był tak przekonany o słusz-
ności jej zachowania, że trudno było coś wymyślić naprędce.
- Kazik! - powiedział do przyjaciela, kiwając do niego ręką za plecami płaczącej. - Weź na chwi-
lę wóz i jedź. Jutro odrobię za ciebie ten czas. Ja muszę z nią zostać, bo… bo sam widzisz.
- Możesz jechać! - powiedziała dziewczyna, nie unosząc głowy. - Jedź i nie wracaj.
Kowalski westchnął.
- Bądź za pół godziny na postoju przed Dworcem Głównym… - powiedział. - Czekaj na mnie, a
jakby ci się trafił kurs, to ja zaczekam, aż wrócisz.
Kazik Kita także westchnął. Ale nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową, wsiadł do auta i
odjechał.
Kiedy samochód ruszył, Marlenka cofnęła się i z pochyloną głową, popłakując cicho, poszła
przed siebie.
- Marlenka! - Dogonił ją, położył silne ręce na jej ramionach i chociaż stawiała opór, odwrócił ją
ku sobie - Powiedz, kochana, jak to będzie? Przecież ja jestem kierowca, mam taksówkę i z tego
żyję. Może do mnie wsiąść, kto chce, staruszek czy młoda dziewczyna. I dla każdego muszę być
grzeczny. Jeżeli będziesz taka zazdrosna, to co ja mam zrobić? Rzucić pracę? Odstąpić udział w
wozie? Przecież mamy się pobrać… I z czego będziemy żyli? Ja nic innego nie potrafię, od chłopa-
ka prawie siedzę za kółkiem. Nawet w wojsku byłem kierowcą… Co ja mam robić, Marlenka?
. Był tak przejęty tym, co mówi, że zupełnie już zapomniał, jak wyglądała dziś wieczór prawda.
Ale wiedział, że ma słuszność bez względu na to, jak ta prawda wygląda. Marlena była zazdrosna o
wszystko: o kobiety; o przeszłość, o przyszłość, a najbardziej o to, że siedząc za kierownicą znikał
jej na długie godziny z pola widzenia i wtedy wyobraźnia nasuwała jej to wszystko, czego się na-
jbardziej obawiała. Może instynktownie wyczuwała, że ten trochę za przystojny chłopak, którego
tak pokochała i który zawsze był dla niej tak dobry, jest równocześnie trochę popsuty przez legion
innych dziewcząt, które przewinęły się przez jego życie. Dlatego bała się wyjść za niego za mąż,
chociaż było to jej jedynym poważnym pragnieniem i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Zresztą
nigdy, chociaż wszyscy jego koledzy i wszystkie jej koleżanki wiedziały, że jest jego dziewczyną,
nie rozmawiali o małżeństwie.
- Słuchaj, a może byśmy się pobrali? - powiedział nagle Kowalski, idąc obok niej. Pytanie to
było tak bliskie tego, o czym właśnie myślała, że uniosła głowę i spojrzała na niego zaskoczona.
Oczy miała ciągle jeszcze pełne łez i dlatego widziała go przez lekką, zamazującą kontury mgiełkę.
- Pobierzmy się - powtórzył. - Wtedy może wszystko będzie inaczej. I ty nie będziesz taka zazd-
rosna, i ja… - dokończył trochę niepewnie - też będę inny.
Znowu zaczęła płakać, ale równocześnie objęła obu rękami jego ramię, tuląc głowę do rękawa
kurtki przesiąkniętej zapachem benzyny.
- Ja… ja wiem, że jestem głupia - powiedziała cicho. - Ale ja ciebie tak kocham, Heniu. Tak
strasznie ciebie kocham. I jak… jak pomyślę tylko, że któraś z tych… - Urwała, odetchnęła głęboko
i uniosła ku niemu twarz, już uśmiechniętą, ale ciągle jeszcze zapłakaną. - Powtórz to, coś powied-
ział przed chwilą.
- Powiedziałem, że dobrze będzie, jeżeli się prędko pobierzemy.
Naprzeciw nich nadchodziło dwu poważnych, starszych panów, prowadzących pieski na późny,
wieczorny spacer. Nie zważając na ich zdumione spojrzenia, Henryk obrócił dziewczynę ku sobie i
pocałował w usta. Potem łagodnie odsunął ją i objąwszy ramieniem, ruszył w stronę jej domu.
- Mój Boże… - szepnęła. - Jaki ty dobry, a jaka ja jestem głupia jędza!
Kowalski poczuł lekkie ukłucie sumienia, ale minęło ono tak szybko, jak się pojawiło.
- Powiedz swojej mamie, że wychodzisz za mąż! - roześmiał się. Stanęli przed bramą kamienicy,
w której mieszkała. - Jutro rano będę spał, bo mam całą noc jazdy, a po obiedzie przyjdę do ciebie i
wszystko obgadamy…
- Przyjdź na obiad… - szepnęła. - Mama na pewno zrobi coś… coś takiego, co lubisz.
- Pomóż jej. Chciałbym jadać w domu, kiedy się ożenię. Dosyć mam jadania po knajpach…
- Och, Heniu… - Przytuliła się do niego, bliska, uspokojona i szczęśliwa. - Przepraszam! Już
nigdy nie będę…
Wspięła się na palce, pocałowała go i wbiegła do bramy.
Przez chwilę patrzył za nią, potem spojrzał na zegarek. Było piętnaście po dziesiątej. Uśmiechnął
się do siebie i pokręcił głową. Poprawił kurtkę na ramionach i swobodnym krokiem długodystan-
sowca zaczął biec w stronę dworca, ku któremu zbliżał się z przeciwnej strony pociąg pośpieszny z
Warszawy.
Ale pociąg był już blisko, a Kowalskiego dzieliło od dworca kilka długich ulic.
I dla tej prostej przyczyny Śmierć nie spotkała się tego wieczora z Kowalskim.
ROZDZIAŁ DRUGI
w którym Kowalski spóźnia się, a Śmierć nie
Kazimierz Kita zajechał przed Dworzec Główny w Gdyni i zatrzymał się na krańcu długiego sze-
regu taksówek. Wieczór był ciepły, a zegar wskazywał, że jeszcze pięć minut musi minąć, nim na-
dejdzie warszawski pociąg. Kita wyszedł więc z wozu, zapalił papierosa i zaczął pogawędkę o ni-
czym z siedzącym na stopniu samochodu kierowcą, który zaparkował tuż przed nim. Kierowca na-
zywał się Rymarski i znali się od dawna. Kita usiadł obok niego i zapytał, co słychać, potem zgasił
papierosa i powiedział:
- Mam pecha dzisiaj.
- A co, pasażerów zabrakło?
- Nie, było nawet dosyć kursów przez cały dzień. Tylko chciałem być wcześniej w domu, żeby
się raz dobrze wyspać i pójść jutro z samego rana na plażę. Chyba już bym był w łóżku, żeby nie
mój Henio
- Kowalski? Kita skinął głową.
¦- Nie tyle on, co jego Marlenka. Właśnie zmienialiśmy-się, to znaczy ja podjechałem do miejsca,
gdzie Heniek miał na mnie czekać. I rzeczywiście czekał, ale z jakąś panieneczką. No i krótko mó-
wiąc, kiedy już siadali do wozu, a ja odchodziłem…
- Znalazła się na miejscu Marlenka, co? - Rymarski roześmiał się. - I od słowa do słowa… musi-
ałeś znowu wracać za kółko?
- Tak. Heniek obiecał, że tu za parę minut będzie, tylko ją uspokoi. Ale chciałbym, żeby zdążył
przed tym warszawskim pociągiem, bo może mi się jakiś daleki kurs trafić i zanim wrócę, znowu
minie pół godziny albo lepiej.
- Tak, tak… - Rymarski roześmiał się. - I po co tym chłopakom te wszystkie żony, narzeczone i
w ogóle właścicielki? Samotny człowiek nikomu nie musi się opowiadać, co zarobi, to ma dla si-
ebie, a jak potrzebuje damskiego towarzystwa, to przecież nawet na największego łamagę sto ich
poleci, bo takie już są. Ja ci to mówię, który mam żonę i troje dzieci. A jakżeś ty to zrobił, żeś się
do tej pory nie ożenił? - Spojrzał z nie ukrywanym podziwem na Kitę.
- Sam nie wiem. - Kazik roześmiał się. - Może dlatego, że żadna się naprawdę na mnie nie uwzi-
ęła ani ja na nią.
Wstał, zdusił butem następnego papierosa i rozejrzał się po placu dworcowym, zerkając w jasno
oświetlone wyloty ulic, prowadzących od strony śródmieścia. Ale Kowalskiego nigdzie nie było wi-
dać.
- Pociąg pospieszny z Warszawy wjedzie na tor drugi przy peronie A - powiedział ogromnym,
ochrypłym głosem megafon nad halą dworca. Kierowcy, rozmawiający grupkami obok wozów, po-
woli zaczęli rozchodzić się i zajmować miejsca za kierownicami. Kita rozejrzał się raz jeszcze i
ruszył w stronę swojego starego Opla.
Tymczasem pociąg pospieszny z Warszawy zbliżał się do leżącego pod wzgórzami dworca, wy-
ginając się na zwrotnicach jak długa gąsienica, cętkowana po bokach jasnymi prostokątami okien.
Wpadł do miasta, zwalniając minął rząd kolorowych semaforów i zatrzymał się miękko, przytulony
do peronu, nad którym świecił biały neonowy napis:
GDYNIA - DWORZEC GŁÓWNY
Sezon letni dopiero się rozpoczynał, ale ruch na peronie był wielki, tak wielki, że pośród chaosu
podawanych walizek, nawoływania tragarzy i pasażerów, powitalnych okrzyków i szumu moto-
rowych wózków, przewożących pocztę, każdy samotny podróżny, nie mający dużego bagażu i nie
oczekiwany przez nikogo, musiał ujść uwagi wszystkich pozostałych osób. Dlatego nikt nie za-
uważył, a jeśli nawet zauważył, to nie zapamiętał wysokiego, dobrze ubranego, mniej więcej czter-
dziestoletniego mężczyzny, który wysiadł z wagonu pierwszej klasy, trzymając w ręce małą, skór-
zaną walizeczkę.
Najwyraźniej mężczyzna ten nie miał żadnego innego bagażu i nie liczył na to, że może spotkać
na peronie kogoś znajomego. Mimo to rozejrzał się szybko i zawahał jak gdyby na sekundę, zanim
ruszył za innymi w kierunku wyjścia. Zegar nad peronem wskazywał godzinę dziesiątą minut pięt-
naście.
Po oddaniu biletu człowiek z walizeczką raz jeszcze obejrzał się przez ramię, lustrując szybko
twarze stłoczonych wokół ludzi. Tylko bardzo uważny obserwator mógłby pomyśleć, że to pozornie
przypadkowe rzucanie spojrzeń naokoło siebie może mieć jakąś głębszą przyczynę. Zachowanie
przybyłego było jak najbardziej normalne i ani wyraz twarzy, ani ruchy nie zdradzały niepokoju. I
trzeba byłoby naprawdę nadludzkiej spostrzegawczości, aby zrozumieć, że człowiek z walizeczką
jest istotą w panice, gotową do ślepej ucieczki przy najmniejszym sygnale ostrzegawczym.
Po wyjściu z dworca od razu skierował się w stronę stojących pod jarzeniowymi latarniami tak-
sówek. Zanim doszedł do nich, kilkanaście już odjechało. Podszedł do najbliżej stojącej, ale rów-
nocześnie z nim za klamkę ujęła gruba dama, ciągnąca za sobą dwoje dzieci. Podróżny cofnął się i
podbiegł do następnej taksówki, wyprzedzając jakąś młodą parę, dźwigającą wspólnie wielką, skór-
zaną walizę.
Samochód ten był to nienowy i niewielki, mocno już sfatygowany Opel. Boczny numer na
drzwiczkach stwierdzał, że jest to taksówka zarejestrowana w Gdyni. Ale podróżny nie zwrócił na
to najmniejszej uwagi. Zatrzasnął za sobą drzwiczki i szybkim, uważnym spojrzeniem obrzucił
przez szybę wozu szeroki chodnik przed dworcem. Potem opadł na siedzenie, kryjąc twarz w półm-
roku.
Kierowca taksówki złamał licznik, zapuścił motor i siedział przez chwilę nieruchomo. Potem
odwrócił się ku pasażerowi.
- To gdzie pojedziemy?
- Gdzie? - powiedział z roztargnieniem podróżny i natychmiast uśmiechnął się. - Zupełnie za-
pomniałem panu powiedzieć, prawda? Czasem tak jest, że człowiek myśli o czym innym i zapomi-
na… Zaraz panu powiem…
Zmarszczył brwi w ciemności, ale najwidoczniej adres uleciał mu z głowy, bo sięgnął do bocznej
kieszeni marynarki i wyciągnął stamtąd małą, pomiętą karteczkę. Rozprostował ją i przysunął ku
oknu.
- Orłowo, ulica Zielona osiem…
Zmiął kartkę i odruchowo wsunął ją w zagłębienie pomiędzy dolną a boczną poduszkę siedzenia,
aby móc sięgnąć do kieszeni po paczkę papierosów.
Kita skinął głową.
- Koniec świata… - mruknął bez entuzjazmu, włączając bieg. - Chyba z kilometr od głównej szo-
sy. Ale miejsce na urlop jak złoto. Cicho, żywy duch nigdy tamtędy nie chodzi, same ogrody, łąki i
krzaki… Odpocznie pan sobie.
Ruszyli. Jadąc powoli Kita rozglądał się po placu, a potem dodał gazu i wóz skręcił w główną ar-
terię portu.
Gdyby obejrzał się raz jeszcze, na pewno dostrzegłby Kowalskiego, który właśnie biegiem wy-
padł z przydworcowej uliczki i zatrzymał się, dysząc ciężko.
Wtedy Śmierć spotkałaby się z Kowalskim. Ale Kowalski spóźnił się o kilkanaście sekund i tak-
sówka zniknęła mu z oczu w tej samej chwili, w której ją zobaczył.
Podróżny dopiero po pewnym czasie, zdusiwszy papierosa, zdjął z kolan walizeczkę i położył ją
obok siebie na siedzeniu, nie wypuszczając z dłoni jej uchwytu. Samochód minął śródmieście, a po-
tem, posuwając się wzdłuż coraz niższych i rzadziej rozrzuconych domów, dotarł do gra-
nicy ciemności. Ostatnia latarnia zbliżyła się do okna i odpłynęła do tyłu. Znajdowali się teraz na
szosie, rozwidnionej tylko smugami reflektorów. W oddali gdzieniegdzie błyskały małe światełka
podmiejskich domków. Po chwili i one zniknęły.
Od czasu do czasu kierowca odwracał spojrzenie od drogi i zerkał w lusterko, ale pasażer trwał
nadal jakby w uśpieniu.
Musi być zmęczony - pomyślał Kita i w tej samej chwili siedzący z tyłu człowiek otworzył oczy.
Wyprostował się i rozejrzał po wozie. Umieszczona wysoko owalna, biała tabliczka z czarnym,
ręcznym napisem obwieszczała:
GDYNIA
taksówka osobowa nr 448
Właściciele: Kazimierz Kita i Henryk Kowalski
Przez ułamek sekundy zastanawiał się bez szczególnego zainteresowania, czy ten, który go wi-
ezie, to Kita czy Kowalski, a potem wyjrzał.
Szosa biegła w tym miejscu po nagim grzbiecie wysokiego płaskowzgórza i roztaczał się stąd
nocny widok na szeroko rozłożoną u jego stóp lśniącą zatokę, zamkniętą w oddali światełkami pół-
wyspu i jeszcze dalszymi obracającymi się rytmicznie skrzydłami latarni morskiej.
Szosa spłynęła ze wzgórza i wpadła w las, za którym zapaliły się okna niewielkich domów, ukry-
tych pośród ogrodów.
- To będzie chyba gdzieś tutaj…
Kita zwolnił i wysunął głowę z okienka. Przy jednej z małych uliczek, której wylot dotykał szo-
sy, zatrzymał wóz, rozejrzał się, a potem skręcił.
Uliczka była wąska, biegła pomiędzy żelaznymi, pamię24
tającymi zapewne koniec dziewiętnastego wieku sztachetami, była słabo oświetlona, a gałęzie
drzew, które wybiegając ponad płoty tworzyły w górze dach, czyniły ją podobną do zielonego tune-
lu, którego koniec ginął w mroku, gdzie nie sięgały światła z wolna posuwających się reflektorów.
Po chwili samochód skręcił w jeszcze węższą, nie wybrukowaną i porośniętą trawą przestrzeń po-
między ogrodami. Przy jej narożniku była mała, przybita do słupa latarni tabliczka:
ULICA ZIELONA
- No, to jesteśmy… - powiedział Kita z ulgą. - Który to ma być numer? Ósmy?
- Ósmy - pasażer skinął głową. Dłoń jego mimowolnie zacisnęła się na uchwycie walizeczki, ale
zaraz puścił ją i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyjął grubo wypchany portfel.
Licznik wskazywał trzydzieści dwa złote. Podróżny wyjął dwie dwudziestozłotówki.
- Sześć… - powiedział Kita na widok numeru widocznego na furtce jakiegoś ogrodu. - To chyba
ten następny będzie osiem…
W tej samej chwili w świetle reflektorów pojawił się stojący przy ogrodzeniu człowiek. Był śred-
niego wzrostu, ubrany w szare, najwyraźniej nowe ubranie, białą koszulę i czarny wełniany krawat.
Rysów twarzy nie można było wyraźnie dostrzec, bo przysłonił dłonią oślepione światłem oczy.
- Zielona osiem to tu będzie, prawda? - zapytał Kita, zatrzymując wóz i wychylając się.
- O tu, zaraz… - człowiek wskazał niedaleką furtkę w ogrodzeniu, za którym znajdował się gęsty
jak ściana, wysoki żywopłot. Ogrodzenie, furtka i żywopłot porośnięte były bluszczem, którego
liście lśniły srebrzyście na całej długości sztachet. Nie widać stąd było nawet fragmentu domu i og-
rodu znajdującego się po drugiej stronie.
- Dziękuję! - Kita odwrócił się ku pasażerowi i położył dłoń na liczniku. - To już koniec?
- Tak. - Podróżny podał mu obie dwudziestozłotówki. - Nie będzie mi pan już potrzebny. W por-
ządku… - dodał widząc, że kierowca szuka reszty.
- Dziękuję! - Kita złamał licznik i ustawił go w pozycji: WOLNY.
Człowiek z walizeczką wysiadł i rozglądnął się. W tej samej chwili stojący obok wozu mężczyz-
na zbliżył się i zapytał:
- Co? Będzie pan wolny?
- Tak. Ten pan zostaje.
- Świetnie! - mężczyzna w szarym garniturze otworzył drzwiczki, wsiadł i wyciągnął wygodnie
nogi. - Do Gdyni! Ale mam szczęście! Myślałem, że będę musiał z kilometr iść do taksówki!
- To ja mam szczęście - roześmiał się Kita. - Stąd dostać kurs to cud! Myślałem, że na pustym
liczniku będę wracał do miasta.
- Ano tak, chyba i pan ma szczęście…
- Grunt, żeby wszyscy byli zadowoleni!
Kita zerknął w lusterko. Jego nowy pasażer miał twarz zupełnie „żadną", taką, jakich setki widzi
się w ciągu godziny na każdej ruchliwej ulicy wielkiego miasta. Wymawiając ostatnie słowa sięgnął
do kieszeni i wyjął stamtąd paczkę papierosów.
- Zapali pan?
- Czemu nie? - kierowca sięgnął przez ramię. - O, Ekstra mocne, mój gatunek. Dziękuję. Sam so-
bie przypalę - dodał, kiedy tamten podsunął mu ogień. Pasażer zapalił swojego papierosa, zdmuch-
nął zapałkę i osunął się na siedzenie.
Tymczasem człowiek przywieziony na ulicę Zieloną stał przez chwilę w ciemności, która zapad-
ła po zniknięciu świateł samochodu. Przyglądał się furtce numeru ósmego. Po chwili z wahaniem
nacisnął starą, od dawna nie czyszczoną, zardzewiałą klamkę. Furtka ustąpiła od razu ze zgrzytem,
po którym poznać było można, że nieczęsto jest używana przez człowieka czy ludzi zamieszkuj-
ących niewidzialny teraz dom.
Przyjezdny wszedł do ogrodu i zamknął za sobą furtkę. Rozejrzał się. Światło dalekiej latarni
rzucało nikły blask na długą, ginącą pomiędzy krzewami ścieżkę, na końcu której odcinała się od
nocnego nieba niewyraźna, na pół ukryta pomiędzy drzewami bryła domu.
Powoli, stawiając nogi z mimowolną ostrożnością, jak gdyby obawiał się, że mroczny świat, w
który wstąpił, może kryć w sobie nieznane i groźne niespodzianki, podróżny ruszył ścieżką, ściskaj-
ąc w ręce swoją walizeczkę. Kiedy zbliżył się do domu, przystanął wstrzymując oddech. Od strony
budynku nie dochodził żaden odgłos i najmniejsza nawet szczelina nie ukazywała światła wew-
nątrz.
Mężczyzna obejrzał się. Blask latarni i uliczka, na której stał jeszcze przed paroma minutami,
wydały mu się nagle bardzo dalekie i nierealne. Odetchnął głęboko i odwrócił się ku nim plecami.
Oczy, przywykłe już nieco do ciemności, przesunęły się po konturze domu. Nie był to właściwie
dom, ale domek, cały obrośnięty dzikim winem i nakryty ostrym, spadzistym dachem. Ścieżka koń-
czyła się przed krytym, zarośniętym gankiem. Podszedł i zobaczył ciężkie, niskie drzwi, pośrodku
których zwisała gruba kołatka. Dotknął jej palcami, była zimna, żelazna i zardzewiała. Ujął ją moc-
niej, uniósł w górę i opuścił, potem zrobił to jeszcze raz.
Przez chwilę stał, nasłuchując. Zdawało mu się, że słyszy w głębi pustego domu echo suchych
uderzeń.
Nagle drzwi otworzyły się zupełnie cicho, tak cicho, że nie usłyszał nic, a zobaczył tylko powi-
ększającą się powoli szparę ciemności, głębszą niż ta, która panowała na zewnątrz.
- Niech pan wejdzie… - powiedział półgłosem niewidzialny człowiek. - Dobry wieczór…
Jeszcze przez ułamek sekundy przybyły wahał się. Potem wszedł, odważnie stawiając nogę w ab-
solutnej, niezgłębionej czerni. Drzwi zamknęły się za nim i naprzeciw siebie usłyszał oddech ludz-
ki. Zatrzymał się, ściskając walizeczkę, pochylony trochę, jak gdyby obawiał się, że może otrzymać
uderzenie.
Światło, które zapłonęło nagle, nie było silne, ale zmrużył oczy i przez chwilę nie widział nic.
Potem rozejrzał się.
Stał w wąskim, długim przedpokoju bez okien, z którego kilkoro odrapanych drzwi prowadziło w
głąb domu. Na ścianie, naprzeciw wejścia, wisiała brzydka, wypłowiała makatka, pod nią stała ku-
lawa, zgrzybiała komoda, a nieco dalej stary fotel z dziurawym, wypłowiałym siedzeniem.
Ale człowiek z walizeczką nie zwrócił uwagi na szczegóły wnętrza. Pierwsze jego spojrzenie po-
biegło ku stojącemu przed nim wysokiemu, potężnie zbudowanemu mężczyźnie, ubranemu w ciem-
ną koszulę, sztruksowe czarne spodnie i sandały. Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął ku niemu
dużą, opaloną dłoń. Uśmiech, tak jak i twarz, był miły, banalny i swobodny.
- Jest pan punktualny jak zegarek. Przyjechał pan tak szybko, że nawet nie miałem czasu zastano-
wić się, czy pan przyjedzie, czy nie.
- Umówiliśmy się przecież na dzisiaj i na ten pociąg. - Nowo przybyły oddał mu uśmiech, ale za-
raz spoważniał. - Czy załatwił pan wszystko?
- Oczywiście. - Tamten rozłożył ręce ruchem, który prawdopodobnie miał oznaczać równoc-
ześnie zdziwienie i rozbawienie. - Przecież to tak samo mój interes, jak pański… Jeżeli już o tym
mówimy, to czy przygotował pan tę sumę?
- Tak. Mam ją przy sobie. Kiedy to nastąpi?
Gospodarz spojrzał na zegarek.
- Teraz jest pół do jedenastej… To znaczy za dwie i pół godziny. Człowiek, który przeprowadzi
pana na statek, będzie tu punktualnie o pierwszej. Czeka teraz na mój telefon. Musi najpierw uzys-
kać ode mnie wiadomość, że pan przyjechał i że wręczył mi pan całą sumę. Dopiero wtedy da sy-
gnał ludziom na statku, żeby przygotowali się do przyjęcia pasażera. Zresztą sam pan zobaczy, jak
to wygląda. To cała skomplikowana maszyneria. WOP masę się nauczył podczas ostatnich lat i że-
by zagwarantować komuś wyjazd bez paszportu, trzeba zdrowo pokręcić głową… Ale tak czy inac-
zej będzie pan jutro rano daleko stąd, na pełnym morzu. Pański statek płynie do Hamburga… A w
Niemczech da pan sobie radę… - Poklepał go przyjaźnie po ramieniu. - Oczywiście musi pan tam
wylądować z jakim takim kapitalikiem, żeby mieć coś na początek, aż się pan zagospodaruje.
Urwał, jak gdyby oczekując odpowiedzi.
- No, coś niecoś mam ze sobą… - powiedział gość niechętnie.
- Ach, nie musi mi pan odpowiadać! Nie pytałem dlatego, że jestem ciekawy, ale po prostu dlate-
go, że w moim interesie jest, aby dał pan sobie tam radę.
- Dlaczego?
- Dla tej prostej przyczyny, że gdyby zabrakło panu środków do życia i gdyby ogarnęła pana przy
tym tęsknota do ojczyzny i bliskich, to mógłby pan się zgłosić do pierwszego z brzegu polskiego
konsulatu i pokajać, prosząc o zaszczyt odbycia kary w polskim więzieniu. Oczywiście taka skruc-
ha wpłynęłaby na obniżenie wyroku, ale równocześnie musiałby pan opowiedzieć, jak wyglądała
historia pańskiej ucieczki. A to z kolei miałoby wpływ i na mój skromny los. Rozumie pan chyba?.,
- Tak, rozumiem, ale może być pan spokojny. W żadnym wypadku nigdy bym…
- Och, życie nauczyło mnie nieużywania słowa „nigdy". Zresztą nie mówmy o tym. Na pewno
wszystko będzie w absolutnym porządku. Nie pana pierwszego tędy przepuszczamy i mam nadzie-
ję, że nie pana ostatniego.
Podszedł do drzwi w końcu korytarza, zrobił zapraszający ruch ręką i otworzył je. Tym razem
nowo przybyły wszedł już bez najmniejszego wahania do małego pokoju, oświetlonego jedynie
przysłoniętą abażurem lampką, stojącą przy szerokim tapczanie w rogu. Pokój urządzony był przy-
tulnie, ale bardzo prosto. Jedyne okno zamknięte było od wewnątrz ciężką, dębową okiennicą i
przysłonięte grubą storą.
- Niechże pan siada… - powiedział gospodarz wesoło -…i najpierw: do rzeczy, bo muszę od razu
porozumieć się z moim człowiekiem.
Gość skinął głową, usiadł i położył walizeczkę na kolanach, potem rozpiął koszulę na piersi i
wyjął wiszący na mocnym, woskowanym sznurku woreczek. Pochyliwszy głowę, zdjął woreczek z
szyi i bez słowa podał siedzącemu naprzeciw mężczyźnie, który przyjął woreczek bez pośpiechu,
zważył go w dłoni i kiwnął głową.
- Równe dwa tysiące, tak?
- Tak. W małych odcinkach, jak było w umowie.
- W porządku. - Pomimo tych słów otworzył woreczek i wyciągnął z niego płasko opakowaną w
celofan paczkę dolarowych banknotów. Pośliniwszy koniec palca, zaczął je powoli odliczać, unos-
ząc od czasu do czasu banknot ku oczom i uważnie lustrując jego powierzchnię…
Tymczasem taksówka numer 448 minęła oświetlone osiedle, przemknęła przez ciemną szosę i
znalazła się na wzgórzu, z którego przed kilkunastoma minutami człowiek jadący w stronę ulicy Zi-
elonej podziwiał zatokę. Wokół było zupełnie pusto.
- Ładna noc… - powiedział pasażer, wyglądając przez okno.
- Ładna… - zgodził się Kita. - Ale wolałbym sobie teraz leżeć w łóżku, niż patrzeć na nią. Trzeba
będzie wstać rano i popływać trochę. Jak człowiek tak się wysiedzi w tym pudle i benzynowym
smrodzie, to go potem ciągnie do lasu albo do wody.
Pasażer nie odpowiedział. Wsunął ręce do kieszeni. Potem wyciągnął lewą dłoń i coś zadzwoniło
metalicznie, jak gdyby trzymał w niej garść monet. I rzeczywiście były to monety. Otworzył dłoń.
Monety z brzękiem posypały się na dno samochodu.
- O Jezu, forsa mi się wysypała! - zawołał. - Niech pan zatrzyma na chwilę wóz, dobrze?
- Gorzej by było, jakby się rozleciała po szosie! - Kita roześmiał się i zahamował. Wóz toczył się
jeszcze przez kilka chwil, a potem stanął. Znajdowali się na szczycie płasko-wzgórza.
Kierowca zapalił światło wewnątrz wozu i odwrócił się uśmiechnięty.
- Pozbierał pan już?
Uśmiech nie zszedł z jego twarzy nawet wówczas, kiedy ponad siedzeniem zobaczył zamiast
twarzy pasażera błękitno oksydowaną lufę pistoletu, a za nią parę płonących, strasznych oczu, które
wpatrywały się w niego bez mrugnięcia. Widział to tylko przez mgnienie oka. Potem z lufy wy-
strzelił ostry, jaskrawy płomień i wszystko zakołysało się, przygasło i zniknęło.
Zanim ogłuszający huk wystrzału ucichł w zamkniętym aucie, człowiek siedzący na tylnym sied-
zeniu odrzucił pistolet na poduszkę wozu, zgasił światło, a potem sięgnął ku wyłącznikowi i zgasił
reflektory. Kierowca, ciągle jeszcze uśmiechając się martwym uśmiechem, osunął się twarzą na
oparcie siedzenia, a potem opadł w dół. Jedna dłoń kurczowo trzymała przez chwilę kierownicę,
wykręcona nienaturalnie ku tyłowi. Potem palce zsunęły się i trup upadł w głąb wozu.
Morderca podniósł pistolet, dmuchnął lekko i spokojnie w lufę, potem wsunął go do bocznej ki-
eszeni i wyskoczył na szosę. Jego dłonie w cienkich, gumowych rękawiczkach, matowych i po-
dobnych w odcieniu do barwy skóry ludzkiej, błyskawicznie zgarnęły monety z podłogi auta, potem
wyprostował się, rozejrzał i otworzywszy przednie drzwiczki, zdjął z przegubu kierowcy zegarek.
Twarz umarłego pokryta była szybko płynącą krwią, która spływała wąskim strumykiem z rany
pośrodku czoła.
Ostrożnie, żeby nie pobrudzić rękawa marynarki, sięgnął do wewnętrznej kieszeni bluzy ki-
erowcy, wyciągnął stamtąd portfel, otworzył go, wyjął pieniądze, cisnął portfel na trupa. Potem cof-
nął się i zamknął drzwiczki.
Rozejrzał się szybko i na chwilę znieruchomiał. Dłoń opadła ku kieszeni, w której leżał pistolet.
Za wzgórzem urosło światło niewidzialnych reflektorów zbliżającego się samochodu, blada łuna
ukazująca coraz ostrzej zarys grzbietu wzgórza.
Błyskawicznie wsunął dłoń przez otwarte okienko, przekręcił kierownicę i podparł błotnik rami-
eniem. Wóz drgnął. Na twarzy człowieka odbił się rosnący wysiłek, mięśnie napięły się. Samochód
potoczył się powoli.
Człowiek pchał auto, oglądając się na coraz silniejsze światła za wzgórzem. Oddychał ciężko.
Wreszcie, nieomal z jękiem, nadludzkim wysiłkiem przetoczył samochód przez płytkie zagłębienie
rowu i pchnął.
Stał przez chwilę z wyciągniętymi rękami, niezdolny do działania, czując pot, który zalewał mu
oczy. Kolana drżały lekko, nie widział nic i nic nie słyszał.
I wtedy dobiegł do niego daleki dźwięk silnika. Drgnął. Nie spojrzał w stronę starego Opla, który
toczył się w mroku po pochyłości wzgórza, oświetlony jedynie bladym blaskiem wschodzącego no-
wiu księżyca, coraz prędzej, podskakując i trzęsąc się na nierównościach opadających miękko ku
stromemu zboczu nad plażą.
Pochylony, morderca zaczął biec. Kątem oka dostrzegł w górze nad szosą samotny krzak jałow-
ca. Rzucił się w tamtą stronę i upadł w jego cieniu dokładnie w tej samej chwili, w której nadjeżd-
żające auto znalazło się na grzbiecie wzgórza i reflektory obnażyły szosę, oblewając trupim blaski-
em powierzchnię asfaltu i zamazując cienie krzewów i kamieni.
Samochód jechał bardzo szybko, minął miejsce, gdzie leżał ukryty człowiek w gumowych ręka-
wiczkach i zniknął po drugiej stronie wzgórza za miękko opadającym zakrętem.
Morderca leżał rozpłaszczony na ziemi, nie czując ostrych igieł jałowca, które przenikały przez
ubranie, wbijając się w skórę. Światło reflektorów przesunęło się ponad jego wciśniętą w ramiona
głową, zgasło i szum motoru ucichł z wolna.
Wtedy człowiek w gumowych rękawiczkach wstał, otrzepał ubranie, potem ściągnął rękawiczki,
złożył je dokładnie, wsunął do tylnej kieszeni spodni i ruszył przed siebie, rozglądając się uważnie.
Ale nie wrócił do szosy. Szedł na przełaj, po piaszczystym, porośniętym kępkami trawy zboczu,
ku widocznym z góry, szeroko rozrzuconym światłom miasta w dolinie.
- Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dwa… W porządku! - Gospodarz uniósł ostatnią dziesięci-
odolarówkę pod światło, a potem niedbale położył ją na kupce banknotów. Zgarnął pieniądze, wsu-
nął je do kieszeni spodni i wstał. - Niech się pan teraz jakoś rozgości, a ja tymczasem muszę zadz-
wonić. Kiedy wrócę, zjemy coś. To znaczy pan powinien coś zjeść, bo potem będzie to trudniej zro-
bić i dopiero nad ranem będzie pan mógł poruszać się swobodnie. Jest pan chyba głodny, prawda?
Gość potrząsnął głową.
- Nie. Chciałbym mieć już to wszystko za sobą.
- Niech to panu nie odbiera apetytu. Życie nauczyło mnie, że każde niebezpieczeństwo robi się
od razu o wiele mniejsze, kiedy przestajemy o nim myśleć. Jedną chwileczkę…
Wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą. Człowiek, który przyjechał warszawskim pociągiem,
siedział przez pewien czas bez ruchu, wpatrując się w ścianę i bębniąc palcami po oparciu krzesła.
Potem wstał, podszedł do okna i ostrożnie spróbował odsunąć portierę, ale zamknięta od wewnątrz
okiennica nie pozwoliła mu dostrzec niczego w głębi ogrodu. Cofnął się więc i usiadł, starając się
usłyszeć jakiś dźwięk w domu. Ale naokoło było zupełnie cicho. W pewnej chwili o mało nie zer-
wał się, bo nagle przyszło mu do głowy, że człowiek, z którym przed chwilą rozmawiał, mógł prze-
cież użyć tego domku tylko jako miejsca spotkania, a teraz wyszedł w ciemność i zniknął pośród
nocy, żeby się już nigdy nie pokazać. Nie znał przecież nawet jego nazwiska. A zresztą gdyby je i
znał, to co mógłby mu zrobić, jeżeli go kiedyś przypadkiem spotka? O ile go przypadkiem spotka.
Bo człowiek siedzący w tej chwili w pokoju żył w przeświadczeniu, że gdyby plan, z którym przyj-
echał do Gdyni, nie powiódł się, może minąć wiele lat, zanim będzie miał szansę spotykania kogo-
kolwiek przypadkowo lub nie. Ogarnął go nagły lęk. Ale w tej samej chwili drzwi otworzyły się,
tak samo cicho jak poprzednio zostały zamknięte. Gospodarz wszedł do pokoju i szybko zamknął je
za sobą.
- Wszystko w porządku… - powiedział, widząc pytające spojrzenie przybyłego. - Z tą tylko zmi-
aną, że statek ma odpłynąć o godzinę wcześniej, niż było poprzednio ustalone. Nasz człowiek będ-
zie tu za godzinę. Dlatego musi się pan prędzej przygotować.
- Przecież jestem gotów.
- No, niezupełnie. Jeżeli ma pan jakieś pieniądze albo cenne przedmioty w tej walizeczce, proszę
je przełożyć do ubrania. Walizki nie może pan zabrać, nie mógłby pan się z nią dostać na statek.
Ale ma pan jeszcze czas na to. Chciałbym, żeby pan znalazł się na miejscu w jak najlepszej formie.
Myślę, że zanim wyjmiemy coś z lodówki i spróbujemy sobie zrobić kawalerską kolacyjkę, dobrze
panu zrobi kieliszek czegoś mocniejszego. Nie wygląda pan najlepiej.
Gość kiwnął głową.
- Ma pan rację. Myślę, że to by mi dobrze zrobiło.
- Czego się pan napije? - Tamten podszedł do szafy w ścianie i otworzył ją. Ukazał się rząd bute-
lek o różnokolorowych nalepkach. - Myślę, że czysta będzie najlepsza, co?
Gospodarz nalał wódki do dwu wysokich szklaneczek i podał jedną gościowi, który wstał i zbli-
żył się do niego.
- No to cyk, ale tak po męsku, jednym łyczkiem, żeby w krew poszło. Musi pan się otrząsnąć z
przygnębienia, bo widzę, że jest pan trochę zanadto zdenerwowany jak na takie przedsięwzięcie.
Gość bez słowa skinął głową i razem podnieśli szklaneczki ku ustom.
Ale w ostatniej chwili gospodarz, dotykając już wargami szkła, powstrzymał ruch dłoni. Przez
chwilę trzymał szklaneczkę nieruchomo, patrząc ponad nią na stojącego naprzeciw mężczyznę.
Tamten wypił. Potem opuścił rękę, chcąc postawić szklaneczkę na stoliku. Ale zanim zdążył to
zrobić, palce dłoni otworzyły się i szklaneczka upadła na dywan. Potoczyła się i znieruchomiała.
Człowiek otworzył usta, wybełkotał coś, potem uniósł ręce ku gardłu, chwycił palcami za kra-
wędź kołnierzyka, jak gdyby próbując uwolnić się od niewidzialnej, duszącej pętli. Nogi ugięły się
pod nim, jedna z dłoni opadła, chwytając za krawędź stolika. Runął na dywan, pociągając stolik na
siebie. Strącona walizeczka upadła obok leżącego. Wysypała się z niej bielizna, jakieś fotografie i
przybory toaletowe.
Człowiek w sztruksowych spodniach patrzył przez chwilę z wyraźnym zainteresowaniem na ci-
ało, które po kilku konwulsyjnych ruchach znieruchomiało i leżało teraz na wznak, wpatrując się
szeroko otwartymi, zdumionymi oczyma w sufit.
Pochylił się, trącił lekko trupa nogą, a potem ukląkł i przyłożył ucho do jego piersi. Wstał i w
milczeniu pokiwał twierdząco głową, odpowiadając swoim myślom. Odwrócił się ku drzwiom.
- Hela, chodź tu! Już po wszystkim.
Czekał przez chwilę, przypatrując się leżącemu. Potem, słysząc cichy szelest w drzwiach, odwró-
cił się.
Stojąca na progu dziewczyna była bardzo przystojna, ciemna, zgrabna, niewysoka, ubrana w pro-
stą, szarą sukienkę. Oczy jej przesunęły się po pokoju, zatrzymały na bezwładnym ciele i powróciły
do stojącego mężczyzny.
- Jeszcze jeden umarł jak dobry Polak - powiedziała spokojnie, poprawiając niepotrzebnym, od-
ruchowym gestem włosy nad czołem -…przy kieliszku czystej. Ładna śmierć. Chciałabym tak ki-
edyś odpłynąć: wypić kielicha i trzask: już człowieka nie ma.
- Jakby nie pił, toby nie kradł, a jakby nie kradł, toby tu nie przyjechał. A jakby tu nie przyjechał,
toby żył - powiedział mężczyzna, wzruszając ramionami. - Kraść, pić, żyć i umierać. Jeszcze Polska
nie zginęła, póki my żyjemy. Raj na ziemi. - Wskazał trupa oczyma. - Przeszukaj go.
Równocześnie z ostatnimi słowami pochylił się, podniósł stolik, a potem zgarnął do walizeczki
rozrzucone przedmioty i postawiwszy ją na stoliku, zaczął systematycznie przeglądać jej zawartość.
Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, kołyszącym się krokiem podeszła do zwłok, uklękła przy
nich i niespodziewanie silnym ruchem uniosła je jedną ręką, a drugą zdjęła trupowi marynarkę. Zro-
biwszy to, puściła bezceremonialnie zwłoki i palce jej z niezwykłą szybkością zaczęły przebiegać
po stygnącym już ciele, nie omijając najmniejszego szczegółu ubrania.
- Masz - powiedziała po chwili, unosząc się z klęczek i podając mężczyźnie mały woreczek, z
którego wysypała na otwartą dłoń kilka średniej wielkości brylantów.
Złożył swoje wielkie, ciemne dłonie i czekał, póki nie przesypała całej zawartości woreczka w
ich zagłębienie. Uniósł brylanty ku oczom. Dziewczyna stała naprzeciw niego, zaciekawiona, ale
bez najmniejszych śladów podniecenia.
- Ładne… - mruknął. - Szkoda, że nie większe. Ale też coś warte.
- Ile?
- Tak na oko ze dwieście, trzysta tysięcy. Ale z brylantami nigdy nie wiadomo. Trzeba wziąć pod
szkło i zobaczyć, jakie są w środku.
- On mi nie wygląda na takiego, który by kupił coś bez tego, żeby nie obejrzał sto razy i nie tar-
gował się, aż kupca szlag trafi - powiedziała.
- Zobaczymy. Nie gap się już, Helka, tylko szukaj dalej. - Pochylił się nad walizką i dokończył,
nie unosząc głowy: - Zaraz trzeba go będzie zamurować. - Trzymane w rękach brylanty niedbale
wysypał na stolik.
Dziewczyna nie poruszyła się. Wyciągnęła rękę i wzięła w palce największy brylant.
- To jest naprawdę kupa forsy, Franek… Uniósł głowę i roześmiał się.
- Co robić? Musimy przecież z czegoś żyć.
- Nie wygłupiaj się, Franuś. - Powiedziała to prawie pieszczotliwie. - Pomyślałam sobie teraz,
czy to już nie dosyć? Z tym, co mamy już odłożone, i z tymi dolarami dzisiaj, i z tym - wskazała
brylanty - jesteśmy już chyba bogaci.
- Bogaci! - Wyprostował się i roześmiał, ale śmiech jego nie miał już żadnych cech wesołości. -
Za granicą to, co mamy, nie znaczy prawie nic! Najwyżej moglibyśmy parę lat przesiedzieć w ja-
kimś wynajętym pokoiku albo kupić parę morgów i hodować kury. A ja chcę mieć hotel albo kna-
jpę, moją własną, i żyć jak król do końca życia. Jak uczciwy król! Kiedy skończymy z tym wszyst-
kim i urwiemy się stąd, chcę, żebyśmy nigdy nawet o tym słowa nie pisnęli. Koniec, rozumiesz!
Tych nieboszczyków nie znajdą przecież nawet do końca świata, bo niby dlaczego ktoś miałby ich
szukać w takim miejscu? I nikt nas nie będzie za nic poszukiwał, bo żadna policja na świecie nic
przeciwko nam nie ma. Nie po to przez rok obmyślałem każdy szczegół, żebym miał teraz ze strac-
hu wycofać się przed końcem roboty… - Urwał i spojrzał na nią. - A co, strach cię obleciał?
- Skąd… - Obojętnie wzruszyła ramionami. - Przecież znasz mnie chyba - uśmiechnęła się - le-
piej niż kto inny. Tylko czasem aż nie mogę uwierzyć, żeby taki prosty numer udawał się bez koń-
ca…
- Właśnie dlatego, że taki prosty! Pamiętaj, że.-Urwał.
Stuk… stuk… stuk…
Tępy głos kołatki zabrzmiał ostro w zupełnej ciszy, która zapanowała w pokoju. Potem ożyli
oboje równocześnie, dziewczyna przeskoczyła trupa i chwyciła w locie pistolet, który rzucił jej
mężczyzna. On sam zgarnął lewą ręką brylanty ze stołu, wsypał je do kieszeni i sięgnął do barku,
gdzie za butelkami leżał długi, bębenkowy colt, kaliber 44.
Na palcach, nie robiąc najmniejszego szelestu, mężczyzna był już przy drzwiach i zniknął za ni-
mi, gasząc równocześnie światło.
Po omacku dziewczyna ruszyła za nim.
- Gdyby co, to ja strzelam i wybiegam, a ty za mną, rozumiesz? - szepnął tak cicho, że zaledwie
go usłyszała. W odpowiedzi położyła mu lewą dłoń na ramieniu i pogłaskała go lekko. Stali w zu-
pełnej ciemności przedpokoju, ściskając odbezpieczoną broń, napięci, gotowi do walki na śmierć i
życie jak dzikie zwierzęta otoczone przez myśliwych.
Stuk… stuk… stuk… stuk…
Kołatka uderzyła cztery razy i ucichła. Mężczyzna odetchnął z ulgą.
- Kto tam? - zapytał półgłosem.
- To ja, Adam… - dobiegł szept spoza drzwi. - Otwórzcie.
Doskonale naoliwiona zasuwa odsunęła się bezdźwięcznie i wysoki mężczyzna uchylił drzwi, nie
wypuszczając colta z dłoni.
Morderca Kazimierza Kity wsunął się cicho do przedpokoju. Drzwi zamknęły się. Dziewczyna
zapaliła światło.
- Dlaczego nie pukasz cztery razy? - powiedział Franek. - Następnym razem możesz zostać na
progu z paroma pestkami w głowie. - Znacząco uniósł pistolet, a potem opuścił go i wsunął za pa-
sek. - No, jak?
- W porządku. - Adam skinął głową. - A co do tego pukania, to musiałem się zagapić. Zdenerwo-
wałem się trochę przy tym szoferze… A wy jak?
- Też w porządku…
Weszli wszyscy troje do pokoju. Dziewczyna podała Frankowi pistolet i nie zajmując się już dłu-
żej mężczyznami, uklękła przy trupie, żeby zakończyć przeszukiwanie.
- Jak tam, Hela? - zapytał Adam siadając. Wyjął z kieszeni pistolet i położył go na stoliku obok
walizeczki. Wyciągnąwszy nogi, odetchnął ciężko.
- Nieźle! - Wstała, trzymając w ręce małe zawiniątko, zrobione ze związanej kilkoma supełkami
chustki, wewnątrz której musiało być chyba coś ciężkiego, bo zważyła chustkę w ręce, podrzuciła
ją i podała Frankowi. - Dwa tysiące miękkich, które nam dał, brylanty i to…
Pochylili się wszyscy troje ciekawie, kiedy Franek rozplatał zawiniątko. Wysypał z niego na sto-
lik kilka bransoletek, dwa złote zegarki i parę broszek wysadzanych drogimi kamieniami.
- Hmmm… - pokiwał głową. - Trudno narzekać. A przecież to nie wszystko. Był żonaty i żony
też na pewno bez grosza nie zostawił. Ładną oni mają kontrolę w tym kraju, że facet tyle mógł nak-
raść i nikt tego nie zauważył oprócz nas!
- Nie narzekaj! - Adam wziął chusteczkę, w którą przedtem zawinięte były klejnoty, i otarł nią
twarz, ciągle jeszcze pokrytą potem. - Żeby lepiej umieli pilnować tych swoich dyrektorów, to sam
byś pewnie teraz siedział gdzieś na posadce!
- No, dwa lata na uniwersytecie byłem - mruknął Franek z dumą. - Jakbym chciał, tobym skoń-
czył i byłbym teraz inżynierem.
- A może nawet dyrektorem! - powiedziała Hela. - Nakradłbyś się zdrowo, a ja i Adam odkry-
libyśmy to i przyjechałbyś tu, i… - roześmiała się. - Ja w każdym razie na uniwersytecie nie byłam.
Za wcześnie pokumałam się z takimi chłopakami jak wy. Nie mogę powiedzieć, żebym zmarnowa-
ła chociaż pół roku życia na głupstwa.
- To pewne - Franek pokiwał głową. - Sama mogłabyś założyć uniwersytet! - Rozejrzał się po
pokoju. - No, do roboty, dzieci! Adam, bierz się do cementu. Nigdy się nie nauczę, jak to trzeba mi-
eszać. Nie mam talentu do murarki.
- Chwileczkę… - Adam wstał i przeciągnął się. Tak jak i Franek nie wyglądał na zawodowego
zbrodniarza. Był pospolity. Takich jak on, ludzi o żadnym wyglądzie, bez specjalnych cech indywi-
dualnych i o twarzach podobnych jedna do drugiej jak dwie krople wody, można spotkać tysiące na
każdej ulicy, w każdym biurze i w każdej kawiarni.- Muszę coś łyknąć po tej przygodzie. Najadłem
się trochę strachu, bo akurat wtedy, kiedy go skończyłem, nadjechał z przeciwnej strony jakiś sa-
mochód.
- Ale nikt cię nie zauważył? - zapytał Franek z pozorną obojętnością, którą Adam wziął za dobrą
monetę. Hela odwróciła głowę i szybko spojrzała na Adama.
- Skąd! - Adam roześmiał się. - Tego by jeszcze brakowało. - Podszedł do barku i wyjął stamtąd
butelkę koniaku, a potem sięgnął po trzy kieliszki. Odkręciwszy kapsel butelki, zawahał się i spojr-
zał na Franka. - Ty, powiedz, czy to się nadaje do picia? Nie chciałbym, żebyśmy się tu wszyscy
położyli obok niego.
- Nie miałby nas kto zamurować. - Hela skończyła przeszukiwanie zwłok i wstała.
- Możesz nalewać. - Franek wziął od niego kieliszki i postawił na stoliku. - Tylko wariat dosypy-
wałby cyjanku do francuskiego koniaku.
Adam przeskoczył zręcznie przez leżące na podłodze ciało, nalał koniak do kieliszków i dotknął
podstawką jednej z leżących obok walizki paczuszek.
- Zdrowie naszego gościa i jego nowego mieszkanka! - powiedział spokojnie. - Pijmy i bawmy
się w chowanego!
- Raz, dwa, trzy, frajer! - zawołała Hela głosem małej, rozbawionej dziewczynki, która „zaklepu-
je" kogoś w chowanego. - Zawsze lubiłam w to grać! Zdrowie gości!
Uniosła kieliszek, a za nią Franek. Poprzez jasny, migotliwy płyn spojrzała na wykrzywioną gro-
teskowo twarz umarłego, a później na powierzchnię banknotu, leżącego na grzbiecie paczki. Za-
kołysała lekko kieliszkiem i twarz starego amerykańskiego prezydenta zamgliła się i rozpłynęła
pośród maleńkich fal.
ROZDZIAŁ TRZECI
W którym jest mowa o pogrzebie i dziewczynie pozostawionej na polu
Było już bardzo ciepło, nim wzeszło słońce. Świt wstawał piękny i na bladym, bielejącym niebie
nie można było dostrzec ani jednej chmurki. Nadchodził jeszcze jeden, upalny dzień.
Mały, porośnięty bluszczem domek przy ulicy Zielonej 8 stracił, gdy minęła noc, ponury i tajem-
niczy wygląd. Pierwsze ukośne promienie rozjaśniły korony drzew. Domek wraz z ogrodem spra-
wiał wrażenie sympatyczne, przytulne i był podobny do cichego domku z bajki o życiu spokojnych,
dobrych ludzi.
Takie zresztą mogliby ci ludzie sprawiać wrażenie na przygodnym obserwatorze. Najwidoczniej
wstali już o świcie i z zapałem oddawali się, korzystając z niedzieli, pielęgnowaniu ogrodu i pra-
com gospodarskim. Przez gładko przystrzyżony trawnik przed frontem szła w stronę garażu, po-
rośniętego splątanymi konarami magnolii, młoda, zgrabna dziewczyna w prostej, porannej sukience
i fartuszku o pięknie zaprasowanej, trochę kokieteryjnej kokardzie. Idąc nuciła refren popularnej pi-
osenki. W ręce niosła wiadro, które było najwyraźniej trochę zbyt ciężkie na jej dziewczęce siły, bo
odginała się. w przeciwnym kierunku dla stworzenia przeciwwagi. W wiadrze chlupotała gęsta ma-
sa stalowego koloru.
Dziewczyna minęła stojący przed garażem mały samochodzik i mężczyznę, który polerował wła-
śnie emalię wozu wielką, irchową ścierką. Na jej widok mężczyzna uniósł głowę, ale zaraz powró-
cił do czyszczenia. Dziewczyna weszła do garażu i zatrzymała się nad krawędzią biegnącego przez
cały środek budyneczku kanału, w głębi którego stał drugi mężczyzna, wyrównując właśnie płaską
deską powierzchnię świeżo pokrytą cementem.
- Dawaj! - powiedział do niej, odłożył deskę i ujął w obie ręce wiadro, stawiając je obok siebie na
brzegu kanału. Zajrzał do środka. - Trochę za dużo… - powiedział. - Ale od przybytku głowa nie
boli. Tak zawsze będzie pewniejszy.
- Słuchaj, ale czy to nie wygląda już trochę za płytko? -zapytała, pochylając się. - Jak tak dalej
pójdzie, nie będziemy mieli wcale kanału.
- Hm… - Mężczyzna podrapał się w głowę i spojrzał krytycznie na swoje dzieło. - Może i masz
rację? Nie pomyślałem o tym.
W tej samej chwili na zewnątrz zabrzmiał krótko sygnał samochodu.
Dziewczyna i mężczyzna zastygli w bezruchu, ale po ułamku sekundy mężczyzna wyskoczył z
kanału i w dłoni jego, jak gdyby wyczarowany z powietrza, pojawił się ciężki automatyczny pisto-
let. Nie wychodząc na zewnątrz, wyjrzał przez nie domknięte drzwi garażu. Dziewczyna stała za
nim, starając się także dostrzec przyczynę sygnału.
Ale zobaczyli tylko, że człowiek czyszczący samochód odłożył w tej chwili irchową szmatę i stoi
pochylony nad wozem, z ręką wsuniętą przez okienko i opartą na kierownicy.
Mężczyzna, znajdujący się w garażu, wsunął pistolet do kieszeni i wyszedł. Dziewczyna ruszyła
za nim.
- Co się stało? - zapytała, kiedy znaleźli się obok samochodu.
Odwrócił się ku nim i przez chwilę patrzył, nie rozumiejąc. Potem uderzył się nagle w czoło.
- Zapomniałem! - powiedział. - Zapomniałem, że to sygnał… Zacząłem czyścić wóz i przypom-
niało mi się, że klakson nawala. Rzeczywiście nawala. Coś nie kontaktuje.
Wsunął raz jeszcze rękę do środka wozu. Jego ciemny, opalony palec nacisnął płaską powierzch-
nię talerzyka sygnałowego. Długi, zawodzący dźwięk rozległ się przejmująco w porannym, czy-
stym powietrzu.
Sygnały były najrozmaitsze, wysokie, niskie, chrypliwe i przenikliwe. Setki palców równocześnie
nacisnęło klaksony. Ptaki uniosły się chmurą nad drzewami cmentarza i kołując oczekiwały, przera-
żone, na ucichnięcie nieznanego, niesamowitego dźwięku. Trumna zakołysała się i powoli opuszc-
zana na sznurach, spoczęła na dnie grobu. Upadły pierwsze grudki ziemi. Padały coraz prędzej, w
miarę jak łopaty grabarzy zgarniały ją z dwu kopców, oczekujących po obu stronach dołu. Wycie
klaksonów unosiło się i opadało, wreszcie zgasło. Ostatni sygnał zabrzmiał urywanie i nastąpiła cis-
za. Powoli z długiej kolumny aut, ciągnącej się od bramy cmentarza niemal aż po grób, odrywali się
ludzie niosący wieńce i wiązanki kwiatów. W milczeniu kładli je na świeżej ziemi i odchodzili. Ni-
ektórzy rzucali także kwiaty na dwa inne groby, stojące w jednym szeregu z nowym. Kiedy jeden z
grabarzy zatknął wreszcie w świeżo usypanej ziemi krzyż z umieszczoną na nim tabliczką:
KAZIMIERZ KITA
kierowca taksówki
Zginął tragicznie 21 czerwca 1961 roku
dostrzec można było, że jest ona bliźniaczo podobna do tabliczek na dwu pozostałych grobach.
Tylko nazwiska były inne i daty:
JAN GRABOWSKI kierowca taksówki Zginął tragicznie 28 października 1960 roku
STEFAN HYLAK kierowca taksówki Zginął tragicznie 20 lutego 1961 roku
Przed grobem stała niewielka grupka ludzi. Przyłączali się do niej mężczyźni, którzy przynieśli
wieńce. Złożywszy je, cofali się i stawali w milczeniu, patrząc na grób. Prawie wszyscy ubrani byli
w skórzane kurtki albo swetry i ściskali pod pachami lub w dłoniach berety i cyklistówki. Obok ni-
ektórych stały kobiety, młode i stare, ładne i brzydkie, ale prawie wszystkie zapłakane i o ściągni-
ętych lękiem rysach, jak gdyby tragedia, która się już wydarzyła, mogła wydarzyć się znowu i oba-
wiały się, że tym razem los może paść na ich najbliższych.
Pośrodku grupy, tuż przed grobem stał wyprostowany wysoki mężczyzna, a obok niego, przytu-
lona do jego ramienia, dziewczyna ładna, jasnowłosa i zapłakana. Płakała cicho, nie zasłaniając
twarzy i nie ocierając łez, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy z tego, że płacze.
Kiedy pierwsza łopata ziemi upadła na grób i piasek zadudnił na czarnych deskach, mężczyzna
drgnął, potrząsnął głową i przetarł czoło dłonią. Później znieruchomiał i niewidzącymi oczyma
wpatrywał się w rosnący stos wiązanek i bukietów.
Ludzie powoli zaczęli wycofywać się i odchodzić ku bramie. Wreszcie pozostało tylko kilka
osób. Wysoki, młody mężczyzna wyswobodził delikatnie ramię z uścisku towarzyszki, podszedł do
grobu, pochylił się i dotknął ręką ziemi, potem wyprostował się i znowu pokręcił głową, jak gdyby
z absolutnym niedowierzaniem. Chciał unieść rękę w zwykłym pożegnalnym geście, pohamował
się w porę i zawrócił z pochyloną głową. Dziewczyna podeszła, znowu ujęła go pod ramię i ruszyli
razem ku wyjściu z cmentarza.
Dopiero wtedy stojący nieco poza obrębem zgromadzonych młody mężczyzna, ubrany w jasnos-
zary garnitur, oderwał się od pnia starego drzewa, pod którym stał, i ruszył wolno za odchodzący-
mi. Nikt do tej pory nie zwrócił na niego uwagi i nikt nie dostrzegł, że ani razu nie spojrzał on
na grób, lecz przez cały czas przesuwał dyskretnie oczyma po obecnych, powracając raz po raz do
niektórych twarzy, jak gdyby pragnął je sobie zachować na długo w pamięci.
Człowiek w jasnoszarym garniturze był średniego wzrostu, mógł mieć około trzydziestu pięciu
lat i nie posiadał żadnych cech szczególnych, które zwracałyby na niego uwagę. I teraz, kiedy za in-
nymi mijał kamienną, okoloną płaczącymi wierzbami bramę, nadal nikt nie zainteresował się jego
osobą, chociaż niektórzy z obecnych musieli go już niejednokrotnie spotykać, gdyż był oficerem
milicji, przez pewien czas dowodził miejską służbą ruchu, a obecnie przeszedł do służby śledczej.
Ale nie poznawano go, może dlatego, że ludzie mieli myśli zajęte smutnym widowiskiem, które się
przed chwilą odbyło, a może dlatego, że zwykle widywali go w mundurze, a mundur bardzo zmi-
enia człowieka.
Ludzie w swetrach i wiatrówkach zasiadali za kierownicami i zapuszczali silniki. Pasażerów, po-
za owymi zapłakanymi kobietami, które zajmowały miejsca obok szoferów, nie było. Wszystkie
liczniki miały uniesione chorągiewki z napisem: WOLNY
Wysoki, młody mężczyzna i towarzysząca mu dziewczyna nie zamienili jeszcze ze sobą ani jed-
nego słowa. Zatrzymali się przed autem. Był to stary Opel, noszący na karoserii ślady niedawnego
wypadku. Blacha była pogięta i odklepana prowizorycznie, a gdzieniegdzie brakowało całych pła-
tów odbitej przez uderzenie emalii. Mężczyzna raz jeszcze obejrzał się na bramę cmentarną, potem
otworzył drzwiczki i wsunął się ciężko za kierownicę. Dziewczyna obeszła wóz i zajęła miejsce z
przeciwnej strony.
- Heniu… - powiedziała cicho. - Heniu…
- Co? - Spojrzał na nią, jak gdyby przedtem nie zauważył, że przez cały czas była obecna tuż
przy nim. Dziewczyna oparła głowę o licznik i dopiero teraz rozpłakała się na cały głos.
- Przestań… - powiedział łagodnie, ale bardzo stanowczo. - Płacz tu już i tak nic nie pomoże.
Stało się.
Uniosła gwałtownie głowę i powiedziała głosem zduszonym łzami:
- Przecież ja nie o niego płaczę! Wiem, że mu już nic nie pomoże.
- A o kogo?
- O ciebie!
- Cicho, Marlenka, cicho… - Najwidoczniej nie zrozumiał jej. Dotknął lekko jej ramienia, a po-
tem odwrócił się, bo dwaj przechodzący do swoich aut kierowcy zatrzymali się obok Opla. W milc-
zeniu wyciągnęli ku niemu ręce, które uścisnął.
- Tak, tak… - powiedział jeden i pokiwał głową. - Musisz dać polakierować wóz. Przejechał się
daleko twój zmiennik…
- Porządny był człowiek - powiedział drugi. - Dobrze, że nie miał dzieci ani żony. Tamci obaj
mieli małe dzieci.
- I za co?! - powiedział Kowalski z nagłą wściekłością. - Miał może ze dwieście, trzysta złotych
utargu, kiedy go zabili. Litr wódki i dobra kolacja w knajpie. Po to zabijają człowieka! Jeżeli mili-
cja ich złapie, powinni wisieć jak psy I
- Milicja! - młodszy ze stojących wzruszył ramionami. - Pochodzą, popytają, coś pozapisują i po-
tem wszystko przyschnie. Jak chodzi o mandat na kierowcę, to spod ziemi wyskoczą, żeby pieniąż-
ki zainkasować, ale żeby znaleźć mordercę, trzeba mieć więcej rozumu niż do wypisywania kwit-
ków. Już trzeci kierowca ginie od października zeszłego roku, a oni nic. Zupełnie nic! O milicji mi
nie mów.
Człowiek w jasnoszarym garniturze, który udając, że już trzecią zapałką nie może zapalić papi-
erosa, stał niedaleko auta, słysząc ostatnie słowa odwrócił się i zaczął oddalać z pochyloną głową.
Pogwizdywał cicho. Melodyjka, którą pogwizdywał, była skoczna i wesoła, ale przeczył jej wyraz
przygnębienia na twarzy gwiżdżącego. Papierosa, którego w końcu nie zapalił, miął w palcach
opuszczonej ręki, aż został z niego tylko proszek i brudna kuleczka z bibułki.
Taksówki ruszały, zajmując potrójnym szeregiem całą szerokość jezdni. Raz jeszcze poderwało
się jękliwe zawodzenie klaksonów. Powoli jeden szereg wozów za drugim niknął za zakrętem.
Pośrodku tego zawodzenia człowiek w jasnoszarym garniturze oddalał się powoli, zamyślony.
Przestał gwizdać, ale usta jego poruszały się nieznacznie, jak gdyby prowadził ze sobą rozmowę,
pełną pytań, wątpliwości i pozbawioną odpowiedzi, po której mógłby wyprostować pochylone ple-
cy i przyspieszyć kroku.
Przed maską auta szosa była zupełnie pusta. Jechali przez rozległe, nagie pola, opadające łagod-
nie ku dalekiemu morzu, które rozciągało się w dole aż po granice widzenia. Szosa biegła zupełnie
prosto, ale Kowalski nie przyspieszał. Opel sunął powoli, ciepłe, pachnące skoszonymi trawami po-
wietrze wpadało do auta, a rozgrzany asfalt syczał sennie pod oponami.
Marlena nie płakała już. Milcząc patrzyła przed siebie. Usta miała zaciśnięte, a dłonie ściskały
kurczowo trzymaną na kolanach torebkę.
Kowalski spojrzał na nią kątem oka.
- Ciągle myślisz o tym… o Kaziku?
- Nie. - Potrząsnęła głową, nie odwracając oczu w jego kierunku, jak gdyby nie mogła oderwać
ich od szosy. - Powiedziałam ci już, że myślę o tobie.
Gwałtownie zahamował, zjechał na brzeg drogi i zatrzymał auto. Potem zwrócił się ku niej.
- Marlena, przecież widzisz, jak się czuję. Wiesz, co mnie spotkało. To był… - zająknął się jak
wszyscy ludzie nieprzyzwyczajeni do używania wielkich słów, kiedy zmuszeni są ich użyć. - To był
mój jedyny przyjaciel. A ty ciągle próbujesz rozmawiać ze mną o jakichś swoich sprawach. Powi-
edz, czego ty chcesz ode mnie?
Spojrzała na niego suchymi już, prawie złymi oczami.
- Chcę, żebyś przestał jeździć na taksówce. A jak nie przestaniesz, to… to…
- To co?
- To nie wyjdę za ciebie i nie będę cię chciała już znać.
- Nie wyjdziesz za mnie?
Był tak zdumiony, że nie umiał powiedzieć nic więcej.
- Nie, nie wyjdę! - Słowa te, które błąkały się w jej świadomości już od dwu dni, raz wypowied-
ziane przerwały tamę. Zaczęła mówić szybko, zachłystując się wyrazami, starając się wypowiedzieć
wszystko, póki jej nie przeszkodzi.
- Nie, nie, nie! Nie wyjdę na pewno! Kobieta nie może tak żyć! Żadna kobieta! Nie mogłabym si-
edzieć sama w domu i umierać przez całe noce ze strachu, ze zdenerwowania, z tych wszystkich
myśli o tym, co ci się może stać! Całe noce wystajesz przed knajpami, przed hotelami, w porcie i
Pan Bóg wie tylko gdzie. Każda dziwka może się z tobą wozić, każdy chuligan może ci kazać jec-
hać na odludzie i zabić cię za tych marnych dwieście, trzysta złotych utargu, jak sam powiedziałeś!
Nie, nic nie mów, daj mi dokończyć! A ja? Co ze mną? Kita nie miał żony ani dzieci. Ja go żałuję,
ale po jego śmierci nikt nie został bez grosza. A co ja zrobię? Ja bym chciała mieć dziecko jak każ-
da kobieta, mieć dziecko i wychowywać, i kochać to dziecko i męża! A tak któregoś dnia przyjdę z
tym dzieckiem na cmentarz, żeby zobaczyć, jak tatusia z dziurą w głowie składają do grobu. I co
potem? Koledzy zatrąbią i odjadą, ty sobie będziesz wygodnie odpoczywał po pracowitym życiu, a
ja z dzieckiem zostanę. Rzuć to, Heniu… - Wzięła go za ręce i potrząsnęła nim rozpaczliwie. - Rzuć
to i będę spokojna, będę mogła żyć jak człowiek i kochać ciebie, i być spokojna o życie…
Pokiwał głową w zamyśleniu, a potem spojrzał na nią i uśmiechnął się smutnie.
- Tobie nie o to chodzi - powiedział cicho. - Ja wiem, o co ci chodzi.
- Jak to nie o to?
- A tak to. Ty ciągle masz w głowie tylko jedno: to, że jak wyjeżdżam na noc czy nawet na dzień,
to mam za wiele okazji, żeby z dziewczynami znajomości zawierać. No, powiedz szczerze, czy tak
nie jest? Nawet nie tak przejęłaś się śmiercią Kazika jak tym, że może potem wytargujesz ode mnie,
żebym rzucił kierownicę, bo chcesz mieć mnie w domu i na oku albo przy takiej pracy, gdzie wied-
ziałabyś zawsze, gdzie jestem i co robię. Oj, Marlenka, Marlenka. Nie wstyd ci w takiej… w takiej
chwili tylko o tym myśleć?
- A jeżeli nawet myślę o tym, to co? - Była w tej chwili zaczepna i gwałtowna. Kowalski zrozu-
miał nagle, że jest to rozmowa decydująca. Zaczerpnął głęboko powietrza i wyprostował się na si-
edzeniu. Znał kobiety na tyle, żeby wiedzieć, że jedno nierozważne słowo z jego strony może go
uniesz-częśliwić do końca życia; bo nie wyobrażał sobie tego życia gdzie indziej niż za kierownicą.
- Jestem zazdrosna! - Marlena patrzyła mu prosto w oczy. I ona widocznie była gotowa do osta-
tecznej walki. - I co w tym dziwnego? Jesteś przystojny. Wiem, że lubisz dziewczyny, a one tylko
na takich jak ty czekają. Każda na ciebie poleci: miły jesteś, zarabiasz dobrze. Czego im więcej
potrzeba? Znajdzie się sto takich, które na głowie staną, żeby cię ode mnie oderwać. Może już na-
wet są takie? Teraz mi się łatwo obronić. Ale w rok po ślubie? Każda nowa jest przecież dla was od
razu ciekawsza od tej, którą się ma na stałe. Mam się zgodzić na to, żeby jakaś lafirynda mi cię od-
biła, a ja żebym została sama? To już wolałabym, żebyś obok Kazika w tym taksówkarskim grobie
leżał! Przynajmniej wiedziałabym, żeś honorowo zginął, a nie, że żyjesz z inną. Nie jestem taka
głupia, jak ci się zdaje! Mało się napatrzyłam na koleżanki, które za mąż powychodziły? Na pal-
cach można policzyć te, które są szczęśliwe albo chociaż mówią, że są szczęśliwe!
- Marlenka, posłuchaj…
- Nie chcę i nie będę już słuchała. Powiedz, czy kochasz mnie naprawdę?
. - Kocham cię naprawdę.
- I rzucisz to zajęcie?
- Nie - pokiwał przecząco głową. - Ja bym od kółka nie odszedł za nic, dziewczyno. Nie umi-
ałbym żyć inaczej.
- Więc nie rzucisz szoferki?
- Oj… - westchnął - daj już spokój. Jedźmy.
- Możesz - gwałtownie otworzyła drzwiczki - sam jechać! - Wyskoczyła, zanim zdążył ją po-
wstrzymać.
- Marlena! - zawołał.
Szła prosto przed siebie w szczere pole, nie oglądając się.
- Marlena, wróć się, słyszysz! Zaczęła biec.
- Przecież masz stąd z pięć kilometrów do miasta! Dalej biegła, była już co najmniej sto kroków
od auta.
Otworzył drzwiczki i postawił nogę na stopniu.
Ale nie wyszedł z auta i nie pobiegł za nią. Przez chwilę na pół stał, na pół siedział, wychylony z
wozu. Potem osunął się z powrotem na siedzenie i zamknął drzwiczki. Uśmiechnął się. Uśmiech ten
był trochę łobuzerski, a trochę dziecinny. Henryk Kowalski wyglądał w tej chwili jak mały chłopi-
ec, który wie, że może komuś spłatać wielkiego figla i nie odpokutować za to. Włączył bieg. Wóz
ruszył.
Jadąc, nie za szybko i nie za wolno,, obserwował w lusterku biegnącą dziewczynę. Zwolniła i na-
jwidoczniej słysząc odgłos zapuszczanego motoru, zatrzymała się i obejrzała.
Odjeżdżał coraz szybciej, stopa na pedale zaczęła przyduszać równomiernie gaz. Malejąca figur-
ka stała pośrodku pola, patrząc za nim.
Kiedy szosa spłynęła w dół i zaczął tracić z oczu leżące z tyłu pole, wydało mu się, że dziewczy-
na uniosła rękę i zaczęła machać ku niemu.
Ale nie przyhamował. Stary Opel z bocznym numerem 448 potoczył się szybko w kierunku
Gdyni.
ROZDZIAŁ CZWARTY
o rozmyślaniach grubego pułkownika
Podpułkownik Radzikowski był człowiekiem grubym, wysokim i pyzatym. Poza tym był bardzo
ambitny, o czym wiedzieli prawie wszyscy jego podwładni. Nie wszyscy natomiast zdawali sobie
sprawę, że ten potężny grubas o twarzy emerytowanego cherubina, o niewielkich, wodnistych ocz-
kach i łysej, różowej czaszce jest człowiekiem wyjątkowej inteligencji, którą raczej ukrywał, niż
demonstrował, pełniąc obowiązki wojewódzkiego komendanta milicji. Robił tak, gdyż natura ob-
darzyła go nieco apodyktycznym usposobieniem i wiedział, po paru smutnych doświadczeniach, że
raczej należy pomagać ludziom w myśleniu, niż zastępować ich w tej funkcji. W związku z tym za-
łożeniem starał się postępować tak, jak na to wskazywała jego rubaszna i nieco bezradna powierzc-
howność. W czasie dyskusji podrzucał oficerom pewne ewentualności śledztwa, których nie dostr-
zegali, a czynił to w ten sposób, że po naradzie każdy z nich był przekonany bardziej o własnej od-
krywczości niż o talencie dowódcy.
Ale w tej chwili Radzikowski był sam. Drzwi zamknęły się za dyżurnym sierżantem, który przy-
niósł kilka kopert nadesłanych ze stolicy i innych województw.
Komendant wziął koperty do ręki. Przez otwarte okno wdzierał się- upał i chociaż kurtka mundu-
rowa wraz z' krawatem wisiała porzucona na poręczy krzesła, a rozpięta aż do pasa koszula pozwa-
lała na maksimum dopływu powietrza, twarz i szyja szefa wojewódzkiej służby śledczej pokryte
były kropelkami potu. Z niechęcią spojrzał na kopertę, na której palce jego pozostawiły wilgotne,
nieomal klasyczne linie papilarne. Leżącą na stole chustką otarł oczy i kark, potem rozdarł kopertę.
Wewnątrz była gęsto zapisana kartka maszynopisu i przytwierdzone do niej spinaczem duże zdj-
ęcie głowy mężczyzny.
Radzikowski położył kopertę na wielkiej mapie Trójmiasta, która zajmowała w tej chwili całą
powierzchnię biurka i którą studiował od rana. Uniósł papier ku oczom i przesunął po nim wzroki-
em:
POSZUKIWANY…
Komenda wojewódzka M.O. w… zawiadamia, że przed trzema dniami uciekł w niewiadomym
kierunku Stanisław Burski, dyrektor handlowy Centrali Obrotu Towarami… Według wszelkiego
prawdopodobieństwa dokonał on w ciągu ostatnich trzech lat nadużyć na sumę ponad dwa miliony
złotych. Istnieje przypuszczenie, że udał się on na Wybrzeże i będzie próbował uciec na jednym z
obcych statków.
Rysopis…
Radzikowski westchnął i odłożył kartkę wraz z fotografią z powrotem do koperty. Potem wsunął
kopertę do teczki z napisem: BIEŻĄCE. Znowu pochylił się nad mapą, na której W trzech od-
ległych od siebie miejscach znajdowały się trzy punkty zaznaczone czerwonymi krzyżykami. Wziął
do ręki cyrkiel i wbił go w jeden z punktów…
Ktoś zapukał cicho.
- Wejść! - Radzikowski odłożył cyrkiel i spojrzał w stronę drzwi. Klamka poruszyła się lekko i
człowiek, który poprzednio był obecny na cmentarzu, wsunął głowę do pokoju.
- Czy można, szefie?
Radzikowski bez słowa kiwnął twierdząco głową. Młody człowiek wszedł. Ubrany był nadal w
jasnoszary, doskonale zaprasowany garnitur. Komendant wskazał mu krzesło i przyglądał mu się
spod oka, póki gość nie zajął miejsca po drugiej stronie biurka. Na twarzy nowo przybyłego malo-
wało się tak wyraźne przygnębienie, że szef, wbrew swemu zwyczajowi, przemówił pierwszy. I jak
zwykle przemówił najbanalniej w świecie:
- No i co słychać?
- Byłem na cmentarzu… - Gość rozłożył ręce.
- Bardzo pouczająca przechadzka. - Komendant uniósł cyrkiel i położył go z powrotem na biur-
ku. - Lubię cmentarze, szczególnie wczesnym latem… - Urwał i otarł czoło nową chustką, którą
wyciągnął z tylnej kieszeni spodni. - A więc byliście na cmentarzu, poruczniku, i wróciliście. Nie
każdemu się to udaje…
- Zauważyłem to. - Człowiek w jasnym garniturze bez uśmiechu skinął głową, potem znowu roz-
łożył ręce. - Niech to cholera weźmie, szefie! Żadnego śladu, żadnych poszlak. Ten Kowalski ma
alibi, trochę dziwne, ale ma! A najgorsze jest to, że i ta zbrodnia nie ma przecież żadnego sensu!
- Sensu może nie ma - komendant westchnął - ale giną ludzie, ktoś ich morduje jak owce, a my
nie potrafimy znaleźć mordercy. Upał jest taki, że nie chce mi się robić uwag na temat tego, co o
nas napisała ostatnio prasa, ani o tym, co myśli o nas Komenda Główna. Zaraz po przyjściu do ur-
zędu miałem telefon z Warszawy. I komendant główny, i minister są bardzo zaniepokojeni sytuacją.
Trzy prawie identyczne zabójstwa w krótkim czasie i brak jakichkolwiek działań z naszej strony…
A dlaczego mówicie, że to nie ma sensu?
- Szefie, ja wiem, że na pewno Warszawa ma pretensje i że to się na was skrupia, chociaż ja pro-
wadzę śledztwo w tej… w tych sprawach, ale łatwo im mówić, kiedy siedzą sobie wygodnie w sto-
licy i…
- Poruczniku Sękowski… - Komendant machnął ręką, w której trzymał chustkę. - Nie przyszli-
ście tu chyba teraz, żeby mi przekazać waszą opinię na temat naszych przełożonych? Zresztą jeżeli
myślicie, że mamy się czym pochwalić i jesteśmy skrzywdzeni, to mówcie. Zaraz wyślę telefonog-
ram, że jesteśmy na tropie…
- Przepraszam, szefie… - gość spuścił głowę na piersi, potem wyprostował się w krześle. - Chci-
ałbym powiedzieć, że się poddaję, szefie. Proszę o oddanie tej sprawy komu innemu. Pierwszy raz
w życiu mi się to zdarza, ale… Może ja czegoś tu nie rozumiem? Dla mnie to nie ma żadnego sen-
su, a rozwiązywanie spraw, które nie mają żadnego sensu… - I dokończył urywanym głosem: - Za-
gubiłem się zupełnie… Nie widzę ani początku, ani końca, ani powodu, żeby… słowem, szefie,
proszę o oddanie tego komuś innemu. Może ktoś inny lepiej to potrafi rozwiązać ode mnie… Zgi-
nęło trzech ludzi i… mniejsza już o gazety i o Warszawę… ale przecież może zginąć ktoś następny,
a ja nie tylko nie wiem, jak temu zapobiec, ale nawet nie mam zielonego pojęcia, dlaczego ktoś by
miał popełniać te zbrodnie? Nic mi się nie zgadza i powtarzam: nic nie ma sensu. Znowu myślałem
dzisiaj i…
- Czekajcie… - Radzikowski przymknął oczy. - Powiedzcie mi, ale tak spokojnie, poruczniku,
dlaczego według was ta cała sprawa nie ma sensu? Pytałem już o to, ale nie odpowiedzieliście mi.
- Bo każdego z tych trzech kierowców niby obrabowano, temu ostatniemu zabrano kilkaset zło-
tych, drugiemu zegarek wart bardzo niewiele i jakieś drobne, trzeciemu złotą obrączkę i sto dwad-
zieścia złotych, jak wynikało z jego książeczki obliczeniowej. Można by powiedzieć, że to były
zbrodnie rabunkowe. Ale: po pierwsze: wszystkich tych zbrodni dokonał bandyta czy paru bandy-
tów, uzbrojonych w pistolet. po drugie: wszystkie te mordy mają cechy premedytacji, to znaczy, że
zabójca rozumiał, że ryzykuje głową, po trzecie: (I to są te pytania, na które nie ma sensownych od-
powiedzi): Czy jest możliwe, żeby człowiek uzbrojony w pistolet, zimnokrwisty morderca, zdający
sobie sprawę z ryzyka, które podejmuje, dopuszczał się co kilka miesięcy zbrodni, wiedząc, że zy-
ska na tym każdorazowo nie więcej niż kilkaset złotych? Dlaczego nie zaryzykował gdzieś, gdzie
przy tym samym ryzyku mógłby zarobić sto albo tysiąc razy tyle? Po co? Dlaczego? Nie, szefie, to
nie ma sensu. Radzikowski otarł czoło i spojrzał na leżącą przed nim mapę.
- A co przychodzi wam do głowy?
- Nie wiem. Patologiczny morderca to nie jest, boby nie trudził się pozorowaniem rabunków i
chyba nie używałby pistoletu. Oni ich nigdy nie używają. Może zemsta?
- Na trzech szoferach? Może… A czy są jakieś dane na to?
- Żadnych. Ani rodziny, ani przyjaciele nie widzą nikogo takiego, kto mógłby aż tak nienawidzić
któregoś z zamordowanych. Dwaj pierwsi byli żonaci i dzieciaci, ludzie raczej spokojni, obaj byli
kierowcami państwowych taksówek, trzeci był kawalerem i współwłaścicielem prywatnego wozu.
Też spokojny i miał jak najlepszą opinię. Nigdy nie karany, żadnych podejrzanych znajomości.
- Hm… A czy próbujecie szukać jakiegoś wspólnego mianownika?
- Wspólnego mianownika? Chcecie powiedzieć, szefie, czy coś łączy te zbrodnie? Chyba tak. Są
zasadniczo dwa wspólne mianowniki: jeden to sposób dokonywania zbrodni, zawsze na kierowcy,
zawsze z niedbale dokonanymi pozorami rabunku i zawsze jednym strzałem pistoletu w głowę,
chociaż pistolet użyty jest za każdym razem inny. Drugi wspólny mianownik to to, że każdego z
nich trzech widziano po raz ostatni na postoju przed Dworcem Głównym w Gdyni.
- A godziny? Chyba też się mniej więcej zgadzają?
- Tak, o ile się to dało określić, wszyscy zginęli mniej więcej między wpół do jedenastej wieczo-
rem a północą.
- To znaczy w czasie, kiedy na Dworzec Główny przychodzą najważniejsze pospieszne pociągi: z
Warszawy, Krakowa i Szczecina.
- Tak. Pomyślałem i o tym. Ale jaki sens miałoby to, że co kilka miesięcy przyjeżdża facet pospi-
esznym pociągiem na przykład z Warszawy i morduje dla paru złotych kierowcę?
- Nie wiem - powiedział Radzikowski. - Ale to już coś znaczy. - Spojrzał na mapę przed sobą. -
Właśnie tu sobie siedziałem i rozmyślałem nad tą sprawą. Ten Opel, w którym znaleziono Kitę, był
zepchnięty na plażę z szosy. Czy tak? Prawda?
- Tak.
- Jechał wtedy do Gdyni, tak przynajmniej wskazują ślady?
- Tak. Byliście tam przecież, szefie, razem ze mną. - Sękowski ze zdziwieniem uniósł brwi.
- I licznik wskazywał dwadzieścia złotych, pięćdziesiąt groszy… A potem, kiedy samochód ude-
rzył o plażę i wywrócił się spadając do góry kołami, licznik stanął… Hm… to by oznaczało, że…
że odliczywszy trochę czasu na zabicie człowieka, bo zabić musiał czy musieli kierowcę w stoj-
ącym już samochodzie, i odliczywszy trochę czasu na obrabowanie trupa i zepchnięcie wozu, moż-
na powiedzieć, że w przybliżeniu wóz przejechał trasę o długości osiemnastu złotych. To by było
ciekawe… Sękowski zerwał się.
- Szefie! To mogłoby naprawdę coś znaczyć! W tym pierwszym wozie, który znaleziono na szo-
sie w kilka minut po strzale, bo kierowca był jeszcze ciepły, milicjant dyżurny zanotował stan licz-
nika! A potem w drugim, znalezionym w bocznej uliczce Wrzeszcza, ludzie nawet słyszeli strzał z
domu nie opodal i zeznali, że była godzina pół do dwunastej… Trupa odkrył jakiś facet z dziewczy-
ną, chcieli się zabrać do Sopotu i zajrzeli do szoferki. Licznik też został zapisany… Ale tamten sa-
mochód stał z pół godziny, zanim przybyła milicja…
- Tak… - Radzikowski skinął głową, potem uniósł teczkę z napisem: BIEŻĄCE i zaczął się nią
wachlować powoli. - Ale przecież można mniej więcej obliczyć, ile bije licznik w ciągu minuty, ki-
edy samochód stoi, prawda?
- No oczywiście, szefie! - Jego podwładny ożywiał się coraz bardziej. - I wtedy można by zak-
reślić cyrklem koło… z pewnym przybliżeniem, oczywiście,, bo samochód nie jedzie prosto, i zna-
leźć miejsce, gdzie wsiadł morderca…
Spojrzał na cyrkiel, który leżał pośrodku mapy i otworzył usta, a potem zamknął je znowu bez
słowa.
- Właśnie próbowałem sobie to ustalić… - Radzikowski odłożył swój prowizoryczny wachlarz,
przysunął kartkę z wyliczeniami i wziął do ręki cyrkiel. - Wyglądałoby to tak: Przy pierwszym mor-
derstwie, zważywszy kierunek jazdy auta, mielibyśmy takie ogromne półkole, z którego mogłoby
ono nadjechać… Widzicie…
- Oczywiście, że widzę, szefie. Ale mamy przecież trzy morderstwa i może te linie się jakoś prze-
tną! - Sękowski był rozgorączkowany.
- Doskonała myśl! - Pułkownik przystawił ostrze cyrkla do drugiego krzyżyka. - Spróbujmy zro-
bić to po raz drugi…
Cyrkiel zatoczył drugi łuk.
- O, widzicie, szefie! - Sękowski położył palec na mapie. - Teraz widać, że to będzie pomiędzy
Orłowem a… Ale mamy przecież trzeci zapis licznika, najdokładniejszy, bo licznik stanął mniej
więcej w minutę po zbrodni.
Cyrkiel zatoczył trzeci łuk. I wtedy obaj oficerowie spojrzeli na siebie w milczeniu. Między trze-
ma punktami przecięcia łuków pozostała niewielka, licząca może trzy do czterech kilometrów kwa-
dratowych przestrzeń.
- Z tego by wynikało - powiedział Sękowski - że._
- Zaraz. - Pułkownik wstał, podszedł ciężkimi, powolnymi krokami do okna i momentalnie cof-
nął się, bo po odsłonięciu ciemnej story upał uderzył w niego jak oddech otwartych drzwi pieca hut-
niczego. - Nie zapominajmy, że jak powiedzieliście, wszystkich tych taksówkarzy po raz ostatni
widziano przed Dworcem Głównym w Gdyni na mniej więcej pół godziny przed możliwym czasem
zabójstwa. To by musiało w zasadzie oznaczać, że jakiś pasażer czy jacyś pasażerowie wsiadali do
tych taksówek na dworcu, kazali się wieźć na teren wyznaczony przez nasz cyrkiel, a potem dopie-
ro, po ponownym złamaniu licznika, dalej, gdzie kierowcy zginęli. To by znaczyło, że albo kto inny
zabijał tych kierowców, a nie pasażerowie, którzy przyjechali z dworca, a wtedy to już zupełnie by
nie miało sensu, bo taki zbieg okoliczności sam w sobie niczego by nie tłumaczył, albo oznaczałoby
to, że tamci pasażerowie z dworca kończyli jazdę, a potem ponownie brali tę samą taksówkę. Co też
niczego nie tłumaczy i na razie nie ma sensu, bo niby dlaczego taksówka ma czekać na gościa zła-
mawszy licznik i nie pobierając za to opłaty? A musimy pamiętać, że jedno i drugie, to jest wyznac-
zenie terenu określonego przez przecięcie łuków i nawet fakt, że kierowców widziano na dworcu w
Gdyni, może być przypadkiem…
- Ale ja jestem przekonany, że wszystkich trzech zbrodni dokonała ta sama ręka! Podobny spo-
sób mordu, brak odcisków palców, ta sama pora, dworzec w Gdyni, możliwość wyruszania taksów-
ki w powrotny kurs z jednej i tej samej okolicy, jak udowodniliśmy tu sobie! Nie, szefie, to coś mu-
si znaczyć!
- Zapewne… Zapewne… - Radzikowski po raz setny sięgnął po chustkę i sprawdziwszy, że jest
zupełnie mokra, otarł czoło przedramieniem. - Ale co? Na pewno musimy dobrze przyjrzeć się te-
mu terenowi… Sprawdzić, kto tam mieszka i czy nie ma tam jakichś potencjalnych podejrzanych.
No i otoczyć opieką dworzec. Ale to może coś dać, a może i nic nie dać. Teren obejmuje kilka-
naście ulic, słabo zabudowanych, ale jednak mieszka tam kilka tysięcy ludzi, no powiedzmy dwa
tysiące… A poza tym może być i tak, że z dworca przyjeżdża sobie co parę miesięcy jakiś Bogu
ducha winien inspektor czy handlowiec, który mieszka na tym terenie, taksówka odwozi go, a mor-
derca, na przykład, umiłował sobie postój taksówek w tym właśnie punkcie i stamtąd bierze swoje
ofiary.
- Nie, szefie! - Sękowski energicznie pokiwał głową. - To wszystko musi coś znaczyć! Mamy już
luźno zaznaczone miejsce, wiemy trochę o reszcie i spróbuję od nowa to przemyśleć.
Pochylił się nad mapą i znowu wpatrzył w odcinek ograniczony przecięciem trzech łuków. Nagle
wyprostował się.
- Że też tego wcześniej nie zauważyłem!
- Czego? - powiedział Radzikowski -…że ten Kowalski mieszka na tym terenie, tuż na granicy
Orłowa? No, ale przecież on ma alibi, jak powiadacie.
- Alibi! Teraz to wszystko trzeba będzie sto razy sprawdzić! - Urwał. - To pomyśleliście już, sze-
fie, o tym?
- O czym? - zapytał pułkownik sennie, przymykając oczy. - Boże, co za upał!
- O tym, że on tam mieszka?
- Nie, tylko rano przeglądałem akta sprawy i przypomniało mi się teraz, że jego adres brzmi; Or-
łowo, Mestwina 18…
- Mój Boże! - Sękowski poderwał się z miejsca. - Nie mamy ani chwili do stracenia! To wszystko
zaczyna nabierać kolorów, szefie!
- Zobaczymy… - Radzikowski sięgnął po teczkę z napisem: BIEŻĄCE i wyjął z niej otrzymany
przed kilkunastoma minutami papier. - Pewnie chcecie się zaraz wziąć do roboty, co? Nie zatrzy-
muję was. Wieczorem zadzwońcie do mnie do domu, a jeżeli będę tutaj, wpadnijcie, żeby mi powi-
edzieć, co słychać. Muszę złożyć raport do Warszawy w sprawie tego śledztwa. Dobrze byłoby,
żebyśmy mieli chociaż jakąś niezłą hipotezę. A - przy okazji - tu jest list gończy za facetem, który
okradł jakąś instytucję. Idąc podrzućcie to Majewskiemu, to jego wydział. Ciągle przysyłają nam
zdjęcia tych ludzi, jakby przypuszczali, że każdy złodziej zaraz musi wsiąść na statek i odpłynąć w
siną dal… - Westchnął. - Inna rzecz, że trochę ich tu przyjeżdża. Niech Majewski się tym zajmie…
Raz jeszcze odruchowo rzucił okiem na twarz spoglądającą ku nim z fotografii. Sękowski pos-
zedł za jego przykładem, ale zaraz odwrócił wzrok i wyciągnął rękę po dokument. Ani jemu, ani
jego szefowi twarz ta nie mówiła w tej chwili nic. Bo przecież nawet pułkownik Radzikowski, cho-
ciaż był bardzo bystrym oficerem milicji i często kojarzył pozornie odległe fakty, nie mógł wiedzi-
eć, że twarz z fotografii należała do człowieka, który kazał Kazimierzowi Kicie wieźć się na ulicę
Zieloną osiem, leżącą prawie dokładnie pośrodku obszaru wyznaczonego milicyjnym cyrklem. Po-
rucznik Sękowski z tłumioną szacunkiem niecierpliwością wyjął z ręki zwierzchnika list gończy i
ruszył ku drzwiom. Chciał działać. Myśli jego koncentrowały się wokół jednej osoby, a był nią
Henryk Kowalski.
ROZDZIAŁ PIĄTY
O spacerach porucznika Sękowskiego
Henryk Kowalski dojechał do Orłowa i po pewnym czasie skręcił z głównej szosy w lewo, w
wąską uliczkę pnącą się ku górze. Uliczka była nie zabudowana po obu stronach, ale gdy się minęło
grzbiet wzgórza, wpadała pomiędzy dwa szeregi luźno stojących domków. Dalej rósł las, który opa-
dał prosto ku morzu. Przy ostatnim z domków Kowalski zatrzymał wóz, wysiadł, otworzył drewni-
aną, pomalowaną na zielono furtkę i wprowadził Opla na czyste podwóreczko, zamknięte z jednej
strony frontem niewielkiego domku, a z drugiej niskim, zbudowanym z desek garażem.
W domku tym odnajmował pokój u samotnej staruszki, wdowy po rybaku, który przed wielu laty
nie wrócił z połowu. W tej chwili wdowa stała na progu domku, zajęta idylliczną funkcją karmienia
kur. Uśmiechnęli się do siebie i kobieta powiedziała, poważniejąc:
- Już po pogrzebie?
- Już… - Kowalski stanął przed autem, obejrzał je krytycznie i ruszył w stronę garażu. Szumiało
mu trochę w głowie. Śmierć Kazika wstrząsnęła nim, ale nie doszła jeszcze zupełnie do jego świ-
adomości. Nie mógł sobie wyobrazić, że nie zobaczy go już nigdy.
Otwierając bramę garażu pomyślał o Marlenie. Zostawił ją na polu przed trzema godzinami. Po-
tem próbował jeździć trochę po mieście. Stał przez godzinę na jednym z postojów, rozmawiając z
innymi taksówkarzami o niedawnej tragedii, później, po dwu czy trzech krótkich kursach, zdecydo-
wał się na powrót do domu. Chciał się czymś zająć, żeby zapomnieć. Marlena była w tym wszyst-
kim tylko głupim, niesmacznym epizodem. Zachowała się jak idiotka. Że też kobiety zawsze myślą
tylko o sobie i swoich sprawach…
Wziął z półki w garażu puszkę z lakierem, mały młotek, glaspapier i pędzel. Trzeba było Opla
doprowadzić do porządku, chociażby prowizorycznie. Od dwu lat zbierał wraz z Kitą na nową War-
szawę i mieli już prawie całą sumę uskładaną. Teraz trzeba by było odnaleźć kogoś z rodziny Kazi-
ka. Rodziców ani rodzeństwa nie miał. Chyba trzeba będzie pójść do milicji i zapytać, co zrobić z tą
forsą i komu ją przekazać.
Wyszedł z garażu i zdjąwszy kurtkę, zakasał rękawy. Uważnie zaczął glaspapierem czyścić po-
wierzchnię, którą chciał pokryć lakierem. Gospodyni skończyła najwidoczniej karmić kury, bo
usłyszał skrzypnięcie drzwi, a kiedy uniósł głowę, nie było jej już na progu. Kury rozchodziły się
powoli, dziobiąc leniwie resztki ziarna i pogdakując głośno. Było bardzo gorąco. Kowalski po paru
minutach pracy zdjął koszulę, W tej samej chwili usłyszał skrzypnięcie furtki.
Człowiek, który wszedł na podwórko, był mniej więcej ¦w tym samym wieku co Kowalski. Ub-
rany w jasnoszary, nienagannie odprasowany garnitur, białą koszulę i czarny krawat, raził trochę
pośród lejącego się z nieba upału, ale wyglądał tak świeżo, jak gdyby dopiero co wyjęto go z lo-
dówki. Wszedł, zamknął za sobą furtkę i powolnym krokiem zbliżył się do auta i stojącego przy
nim kierowcy.
Kowalski wyprostował się i nie wypuszczając z dłoni kulki glaspapieru, drugą ręką otarł czoło i
odgarnął ku tyłowi opadające na czoło włosy.
- Czy pan Kowalski? - zapytał nowo przybyły uprzejmie i w tej samej chwili Kowalski poznał w
nim oficera śledczego, który przesłuchiwał go na drugi dzień rano po śmierci Kazika.
- Tak - skinął głową i cisnął glaspapier na ziemię obok Wozu. - Nie poznałem pana, poruczniku,
tak od razu, bo jakoś inaczej pan wygląda po cywilnemu…
- Ja też pana nie poznałem, panie Kowalski… - Sękowski uśmiechnął się i usiadł na stopniu wo-
zu. Wyciągnął paczkę papierosów. Kowalski przyjął Ekstra mocnego i zapalił. Usiadł obok tamtego
na małym skrawku stopnia, który osłonięty był od słońca.
- I jak tam? - zapytał. - Wiecie już panowie coś o tym, kto go mógł zabić?
Sękowski zaciągnął się i milczał przez chwilę. Potem spojrzał Kowalskiemu prosto w oczy.
- To głupia sprawa. Tamte też były głupie. Czy pan wierzy, że zabił go ktoś, kto chciał go obra-
bować?
Pytanie było tak nagłe, że ręka, którą Kowalski niósł do ust papierosa, znieruchomiała.
- Czy wierzę? A bo ja wiem?… Jeżeli nie, to po co by go ktoś miał zabijać albo zabijać Hylaka i
Grabowskiego? Chyba nikt się nie uwziął, żeby wytłuc dla sportu wszystkich kierowców w Tró-
jmieście?
- Ale z drugiej strony… - Sękowski nie spuszczał z niego oczu - czy możliwe, żeby morderca
ryzykował tyle razy dla paru złotych?
- Tak… Rozmawialiśmy nawet o tym z kolegami - Kowalski skinął głową. - Ja bym na jego mie-
jscu wolał raz skoczyć na jakiś sklep albo kasę. Ryzyko to samo, a forsy mógłby zrabować tyle,
żeby mu starczyło na parę lat. Ale widocznie on myśli inaczej…
- Dlaczego mówicie „on"?
- Nie rozumiem? - Kowalski zaciągnął się odruchowo i zgasił papierosa. - Niech pan powie
szczerze, o co chodzi? A niby kto jak nie „on"? Przecież chyba dziewczyna nie rabowałaby tak na
rozstajnych drogach?
- Chyba nie. Do tego, żeby zepchnąć ten wóz - Sękowski postukał w drzwiczki Opla - z szosy,
trzeba było dużej siły. Jednego, bardzo silnego mężczyzny albo może nawet dwóch… Znaleźliśmy
tam masę śladów naokoło, ale nic nie wiemy, bo tamtędy ludzie często idą na przełaj na plażę i stąd
tysiące odcisków po obu stronach szosy_… W każdym razie dziewczyna tego nie zrobiła… - Urwał
i dorzucił po chwili leniwie: - Sami, widzę, remontujecie tego Opelka.
- Trzeba go doprowadzić do porządku. - Kowalski uważnie przyglądał się milicjantowi. Instynkt
mówił mu, że Sękowski jeszcze nie zaczął właściwej rozmowy i dopiero za chwilę wyjawi, z czym
przyszedł. - Śmierć czy nie śmierć, trzeba żyć i zarabiać…
- Na pewno… na pewno… - Porucznik spojrzał w niebo i uśmiechnął się odruchowo na wspom-
nienie swego szefa, zalewającego się potem w zaciemnionym gabinecie. Ale zaraz spoważniał: -
Tak tylko pytałem, bo wydawało mi się, że wszystkie taksówki są ubezpieczone i Zakład Ubezpiec-
zeń płaci wam za remont wozu…
- Tak. Ale nic się takiego nie stało, żebym nie mógł sam naprawić. A po drugie trzeba by było
czekać parę dni. A parę dni to duża strata w sezonie dla taksówkarza, kiedy wóz nie robi obrotu.
- To był wasz wspólny wóz, prawda? Kowalski bez słowa potwierdził ruchem głowy.
- Dzieliliście się zyskami po połowie? Nowe skinienie głowy.
- Ciekaw jestem, czy zarabialiście tylko tyle, żeby przeżyć, czy udawało się coś niecoś odłożyć?
- Podatki mamy opłacone co do grosza… - Kowalski spojrzał na niego nieufnie.
- Niech pan zrozumie, że nie przyszedłem, żeby wam dołożyć domiar. Nic mnie to nie obchodzi.
Interesuje mnie, czy zabity mógł mieć, może, jakąś większą sumę przy sobie, o której nie wiemy…
- Nie, chyba nie. Miał książeczkę PKO.
- Na jego książeczce jest sześć tysięcy złotych. A innego konta bankowego, przynajmniej tutaj, w
Trójmieście, nie miał. Zdaje się też, że nie miał żadnych krewnych. Dlatego pana pytam: czy myśli
pan, że Kita wydawał wszystko, co zarobił, czy też mógł mieć inne pieniądze, które na przykład
zrabował mu morderca?
- Miał inne pieniądze, ale mu ich nie zrabowali, bo mam je do tej pory.
- W domu?
- Nie, składaliśmy na premiowe książeczki samochodowe. Chcieliśmy uzbierać na nowy wóz i
myśleliśmy, że może uda nam się go wygrać, zanim zbierzemy całą forsę.
- › I co się stało z tymi książeczkami?
- Mam je w domu. - Kowalski wskazał okienko, przysłonięte białymi, czystymi firaneczkami?
- Na nazwiska pana i Kity?
- Nie, tylko na moje, ale połowa pieniędzy jest jego.
- A dlaczego tylko na pana nazwisko?
- Bo… bo… - kierowca uśmiechnął się smutnie - Kazik był ze wsi… Rozumie pan… Jakoś nig-
dy nie miał do tych rzeczy głowy. Ja prowadziłem całą naszą buchalterie. - Znowu się uśmiechnął. -
Kazik chciał, żeby to było na moje nazwisko i nie widzieliśmy w tym nic dziwnego.
- To znaczy, że miał do pana duże zaufanie.
- Chyba tak… - Nastąpiła krótka pauza. Kowalski milczał, nagle powiedział: - A dlaczego pan o
to pyta?
- Tak, z ciekawości. Ciekawi mnie, co to był za człowiek, ten Kita? Wszystko tu może mieć swo-
je znaczenie,
- To był porządny człowiek!
- I co teraz będzie z tymi pieniędzmi na książeczkach? Odziedziczy je pan po nim?
- Nie wiem… Do pogrzebu nie myślałem o tym… Potem chciałem pójść do milicji czy do kogoś,
żeby się dowiedzieli, czy on nie miał krewnych. Jeżeli miał, to im trzeba oddać, a jeżeli nie, to my-
ślałem, żeby podzielić między te wdowy po tamtych dwóch zabitych, jeżeli wolno mi będzie tak
zrobić… Zapytam w Związku…
- Tak. A ten jego udział w pana Oplu?
- Samochód muszę zatrzymać. Jakby byli krewni, to chyba ich spłacę, a jakby nie było, to… -
Kowalski zastanowił się. - Myślę, że Kazik by chciał, żebym zatrzymał wóz. Ja też bym chciał,
żeby on go zatrzymał, gdyby mnie coś takiego spotkało, a nie jego…
- Tak… Rozumiem. - Sękowski milczał dłuższą chwilę. - A tego wieczora pokłócił się pan z nar-
zeczoną, tak?
- Tak. To pan wie o tym?
- Wiem. Kita przed samą śmiercią opowiedział o tym jednemu z kierowców na postoju przed
dworcem. Czy to nie dziwne?
- Co? Że się pokłóciłem?
- Nie. To, że gdyby się pan nie pokłócił ze swoją narzeczoną, to nie on, ale pan prowadziłby wóz
o tej porze, kiedy zabito Kitę.
- Co? - Kowalski spojrzał na niego prawie z przestrachem. - Co pan powiedział? Tak, rzeczy-
wiście, nie pomyślałem o tym…
- To się właśnie nazywa los… - zakonkludował Sękowski filozoficznie i wstał. - No, to chyba pó-
jdę sobie… - Zawahał się. - A, jeszcze jedno. Więc pokłócił się pan z narzeczoną i powiedział pan
Kicie, że zaraz pan przyjdzie na przystanek przed dworcem. A kiedy pan tam przyszedł? Co było
dalej?
- Nie tyle przyszedłem, co przybiegłem. Akurat zobaczyłem nasz wóz, jak zakręcał w ulicę. Nie
było już jak gonić. Usiadłem i zacząłem czekać, bo wiedziałem, że Kazik wróci tak, jak się umówi-
liśmy.
- A kiedy nie wracał, to co pan zrobił? I jak długo pan czekał?
- Jakieś może trzydzieści albo czterdzieści minut… Potem pomyślałem, że może kursy odciąg-
nęły go aż do Gdańska i nie chce pusty wracać taki kawał drogi. Więc powiedziałem kolegom, któ-
rzy tam stali, że gdyby go który spotkał, to czekam na niego u siebie w domu. Wsiadłem w autobus
przed dworcem i podjechałem aż tu.
- I myślał pan, że to wystarczy? Mogli go nie spotkać?
- Nie, bo tam było już z dziesięć taksówek. Nocą zawsze się jakoś spotykają. Poza tym myślałem,
że w końcu zajedzie na dworzec…
- A kiedy pan tu wracał, to czy jechał z panem ktoś znajomy?
Kazimierz Kwaśniewski Śmierć i Kowalski Twoja śmierć ma dobry wzrok. Nigdy dotąd nie widziałem jej w takim przebraniu. Albo kierują tobą ludzie, którzy udają, że wiedzą, albo ty sam udajesz, że wiesz to, czego nie wiesz. Ale nie przypuszczam, abyś powrócił kiedykolwiek i ujawnił nam, co się znajduje na końcu drogi. Shakespeare „Cymbeline", akt V ROZDZIAŁ PIERWSZY W którym pomimo dobrej woli obu stron Śmierć nie spotyka się z Kowalskim Skończył się gorący, bezchmurny dzień nad morzem. Na dalekim cyplu niewidzialna latarnia morska puściła w ruch dwa białe promienie, muskając nimi leżące na redzie statki, ptasie sylwetki dźwigów, usypiające na wodzie mewy i rozrzucone na łagodnych wzgórzach miasto. Na linii styku wód i lądu pootwierały się kolorowe oczka lamp pozycyjnych i boi sygnałowych, które kołysały się na morzu spokojnym, falującym leniwie i pokrytym plamami oliwy. Wilgotny odblask świateł wi- eczoru położył się na szybach okien i na wyślizganych szynach skomplikowanej siatki torów kolej- owych, oplatających port i uciekających pomiędzy wzgórza w głąb lądu, który niknął już pośród nocy. Pociąg pospieszny, którym Śmierć jechała na spotkanie z Kowalskim, był jeszcze daleko od mi- asta, lecz zbliżał się nieustannie z nieuchronną pewnością dobrze pracującego mechanizmu. Oczy- wiście Kowalski nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział także, że gdyby pewna dziewczyna nie wy- brała się z wizytą do ciotki, idąc tą właśnie ulicą, a nie inną, nie dożyłby następnego ranka. Nie do- żyłby najprawdopodobniej następnego ranka, gdyby dziewczyna ta nie spostrzegła, że jest bardzo przystojny i gdyby odeszła, nie zatrzymując się zupełnie bez potrzeby na tak długo przed oknem zamkniętej księgarni. No i nie dożyłby, oczywiście, następnego ranka, gdyby nie miał narzeczonej i gdyby narzeczona ta nie była tak bardzo zazdrosna, że nerwy ponosiły ją nieomal automatycznie na widok każdej kobiety zdradzającej jakiekolwiek zainteresowanie jego osobą. W chwili kiedy zaczyna się nasza opowieść, Kowalski jest sam, stoi na chodniku jednej z ulic śródmieścia Gdyni i spogląda na zegarek. Oczekuje Kazimierza Kity, jedynego swego przyjaciela, z którym do spółki ma taksówkę numer 448, bardzo starego Opla - najprawdopodobniej weterana drugiej wojny światowej. Kowalski ma dziś nocną zmianę i umówili się, że dziesięć przed dziesiątą Kita podjedzie do tego właśnie narożnika, żeby przekazać wóz. Kowalski zerknął na zegarek i westchnął. Była za pięć dziesiąta. Podszedł do skraju chodnika, spojrzał w lewo i w prawo, ale żaden samochód nie pojawiał się w perspektywie ulicy. Zawrócił i stanął przed jasno oświetloną witryną księgarni, przyglądając się od niechcenia okład- kom, pogwizdując cicho i bardzo fałszywie, a jednocześnie zastanawiając się nad tym, w który kra- niec rozległego Trójmiasta mógł pchnąć Kazika jakiś daleki kurs. I wtedy dziewczyna wyszła zza rogu, idąc w jego kierunku. Pusta ulica najpierw podała mu echo kroków, później uniósł głowę. Już z daleka zauważył, że dziewczyna jest smukła, ubrana w białą sukienkę i niesie pleciony koszyk. Ponieważ niecierpliwił się trochę, a Kazik powinien był nadjec- hać lada sekunda, więc nie spojrzał na nią po raz drugi i odwrócił się ku wystawie sklepu. Ale że wystawa w nocy działa trochę jak lustro, zobaczył w niej własne odbicie: wysokiego, barczystego, młodego mężczyznę o szczupłej, opalonej twarzy, wesołych oczach i krótkich, ciemnych, troc- hę zmierzwionych włosach, które lubił odruchowo przeczesywać palcami. Ubrany był w czarne brezentowe spodnie, rozpiętą na piersi kolorową koszulę i skórzaną szoferską kurtkę, zarzuconą luźno na ramiona, bo wieczór był bardzo ciepły. Odgłos kroków ucichł i Kowalski ujrzał obok siebie, odbity w szybie, zamglony zarys dzi- ewczyny. Nieznacznie zwrócił oczy w lewo, a potem znowu spojrzał na wystawę. Dziewczyna stu- diowała z uwagą okładki książek, przesuwając powoli oczyma od jednej do drugiej. Kowalski od- ruchowo przygładził palcami czuprynę, powstrzymał uśmiech i chrząknął cicho. Dziewczyna nie
drgnęła. Zachowywała się tak, jak gdyby prócz niej nie było nikogo przed sklepem. Chrząknął więc po raz drugi i nabrawszy głęboko powietrza jak człowiek, który niespodziewanie musi skoczyć do wody, powiedział z miną zagubionego, dobrego dziecka: - Przepraszam bardzo… bo właśnie pani na pewno zna się dobrze na książkach, prawda?… A ja muszę kupić jedną książkę… Dziewczyna raptownie odwróciła ku niemu głowę. Minę miała trochę zagniewaną, ale zaraz uni- osła ze zdziwieniem ładne, czarne, nieomal zrośnięte nad nosem brwi. - Jak to, proszę pana? Przecież księgarnie już dawno są zamknięte. Nie kupi pan dzisiaj żadnej książki. - Tak, ja wiem, bardzo dobrze wiem, że nie dzisiaj. Ale pomyślałem sobie, że tego… że dobrze by było, żebym sobie jutro kupił taką książkę… - A jaką? - Dostrzegł, że dziewczyna z trudem powstrzymuje uśmiech. - Taką, widzi pani, poważną jakąś. Nie znam się na tym, bo czasu zupełnie nie mam. Tyle tylko, że się jakiś kryminał przeczyta, i to wszystko. Ciągle zajęty jestem i… - zaplątał się trochę, ale za- raz dokończył: - Właśnie to, że czasu człowiek nie ma na co innego niż robota. Prawie na nic się nie ma czasu… Westchnął i rozłożył ręce, jak gdyby chcąc wziąć cały świat na świadka, że mówi to serio i nie ma żadnych złych zamiarów. - To zupełnie jak ja… - Dziewczyna przełożyła koszyczek z prawej ręki do lewej i mimowolnym, ładnym, zupełnie niepotrzebnym ruchem poprawiła włosy nad czołem. - Ale ja to muszę powiedzi- eć, że po prostu przepadam za kryminałami… no i za takimi, żeby było w nich coś bardzo smutne- go o miłości. Wie pan, o tym, że się kochają, a nic im się nie udaje, bo źli ludzie albo zły los przesz- kadzają ciągle i dopiero na końcu wszystko się pięknie zgadza i są szczęśliwi. - Tak - kiwnął głową ze zrozumieniem. - To też jest niezłe, ale czasami za smutne. Szczególnie jak się smutnie kończy. Lubię, kiedy on ją ratuje w ostatniej chwili, gdy już, już ma się stać coś strasznego i żadnego ratunku dla niej znikąd nie ma. Po tym ocaleniu ona zawsze zaczyna się w nim kochać. - Urwał i uśmiechnął się, patrząc na nią odważnymi, wesołymi oczami. - Żeby tak być szczerym, to panią uratowałbym z przyjemnością. - Mnie? Kiedy mi nic nie grozi. - Dziewczyna zaczęła się śmiać. Znowu przerzuciła koszyczek do prawej ręki i ruszyła powoli. Kowalski szedł obok niej, przyglądając się długim cieniom ich pos- taci, wydłużającym się tym bardziej, im dalej odchodzili od świecącej za plecami latarni. - Nigdy nie wiadomo, co dziewczynie może grozić. -: Zastanowił się. - Mógłby, na przykład, ktoś chcieć panią porwać. - Wcale bym się nie zmartwiła! - Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Czasem to sobie nawet mar- zę, żeby się coś takiego stało. To by była jakaś wielka przygoda w życiu… - Nie o tym myślałem. Wyobraziłem sobie, że chciałby panią porwać jakiś zły człowiek, handlarz żywym towarem czy ktoś taki… I już by panią porywał, a wtedy ja bym wy10 jechał moim wozem zza rogu i jakoś by się wszystko ułożyło. Rozejrzała się z komicznym - zdumieniem i Kowalski pomyślał z cichą satysfakcją, że znaj- omość właściwie jest już zawarta. - Przecież pan nie ma żadnego wozu?… - E… mam - powiedział skromnie spuszczając oczy - to znaczy mam taksówkę… do spółki z ko- legą. Właśnie czekam tu na niego, bo teraz moja kolej na noc. - Zerknął na zegarek. - Spóźnił mi się już dziesięć minut. Spojrzała na niego z nie tajonym szacunkiem. - To chyba musi być przyjemnie tak sobie jeździć przez cały dzień samochodem i jeszcze zarabi- ać na tym. Zazdroszczę panu. - Nie ma czego. Taka sama praca jak każda inna. A pani gdzie pracuje? - Na poczcie, w okienku. Jestem taka panienka z okienka… W urzędzie na Grabówku. Strasznie nudno. - Mówiła już do niego, jakby się znali od dawna. - Tylko po pierwszym każdego miesiąca jest tłok. Wszyscy wtedy płacą jakieś raty i za telefon. A potem znowu cicho. Siedzi człowiek i w okno patrzy. Żebym miała taką taksówkę jak pan, to bym chyba nigdy z niej nie wysiadała! Tak lu- bię, żeby ciągle się coś zmieniało: ludzie, miejscowości…
Odruchowo wziął ją pod rękę. Znał takie dziewczyny. Nudziły się i zawsze były w poszukiwaniu kogoś, kto by z nimi chciał gdzieś pójść, gdzieś pojechać, coś przeżyć. Poza tym była zdaje się bar- dzo gadatliwa… Ale Kowalski, chociaż nie posiadał zbyt wielu wad, a w każdym razie nie więcej niż inni ludzie, miał jedną, z którą nie umiał nawet walczyć: słabość do każdej przystojnej dziewczyny. Po prostu musiał uśmiechnąć się na widok ładnej buzi i musiał coś powiedzieć, nawet gdyby nie chciał. A przecież już od paru miesięcy naprawdę nie chciał, bo w głębi serca wiedział, że jest zakochany w Mar-lence Sęk. Równocześnie wiedział, że Marlena jest najbardziej zazdrosną dziewczyną, jeżeli nie pod słońcem, to w każdym razie na całym pięćsetkilometrowym pasie wybrzeża. Gdyby była gdzieś w okolicy taka druga, musiałby chyba o niej usłyszeć. Ale nie chciał teraz myśleć zbyt wiele o Marlenie. - Tak pani lubi spacerować samochodem? - Zapytał pogodnie. - To może jak Kazik - to znaczy mój kolega - zajedzie tutaj, pojedziemy sobie gdzieś trochę? Wieczorem miasto zawsze jest ci- ekawsze, wie pani? Ciągle się coś dzieje… - To pan chyba nieżonaty? - roześmiała się dziewczyna. - Żonaty bałby się zapraszać obcą osobę na przejażdżkę. - Nie… - Kowalski zawahał się na mgnienie oka. - Żonaty nie jestem. - Oho! - Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem. - Narzeczona, tak? Widzi pan, jak to ni- eładnie! My, kobiety, zawsze wam wierzymy, nie wiadomo dlaczego, a wy… Zawiesiła głos i nie dokończyła, ale uśmiech na jej ustach świadczył, że nie zanadto przejęła się losem nieznanej narzeczonej tego na pół nieznajomego sobie człowieka. - O, jedzie mój wóz! - powiedział prędko Kowalski, słysząc za plecami szum silnika. Przystanęli i odwrócili się. Trochę rozklekotany stary Opel wysunął się powoli zza rogu ulicy i skręcił w ich kierunku. Po chwili zatrzymał się i siedzący za kierownicą człowiek skinął im głową. Potem wysiadł, wytarł pot z czoła nagim przedramieniem i zatrzasnąwszy drzwiczki podszedł ku stojącym. Dziewczyna niez- nacznie wyzwoliła rękę i znowu poprawiła włosy. - Dobry wieczór… - powiedział Kita, patrząc na dziewczynę, a mówiąc do Kowalskiego. - Bałem się, że będziesz się tu nudził, ale widzę, że pani była taka grzeczna, że zaczekała z tobą. Żebym wi- edział, że tak jest, nie gnałbym z Sopotu na złamanie karku, bez pasażera… - Ukłonił się z wycze- kującą miną. Kowalski zrobił nieokreślony ruch ręką. - To mój kolega, pan Kita, a to… znajoma. - Tamci podali sobie ręce. - A ja też się jeszcze nie przedstawiłem, Kowalski jestem. - Wziął w swoją wielką, opaloną rękę drobną, ale jeszcze ciemni- ejszą dłoń dziewczyny i ucałował ją poważnie. - Ahaa… - powiedział Kita ze zrozumieniem. - To pewnie pani czekała na taksówkę i powiedzi- ałeś, że możesz odwieźć panią, jak tylko przyjadę? Rozumiem. - Nie. - Kowalski energicznie potrząsnął głową i znowu ujął dziewczynę pod ramię. - Pani wła- śnie chciała mi poradzić, jaką mam książkę jutro kupić. - Książkę? - powiedział Kita z tak wyraźnym niedowierzaniem, jak gdyby przyjaciel zakomuni- kował mu, że ta ładna dziewczyna chce mu dopomóc w kupnie zdrowego, młodego nosorożca. - A na co ci książka, Heniu? - A tak. Wiesz, człowiek musi czasami coś poważnego przeczytać. - Kowalski zdawał się być o tym absolutnie przekonany. - Prawda, panno… panno… - Halinka - powiedziała dziewczyna. - Ale ja już pójdę. Szłam do cioci i już tak późno, że ciocia mnie skrzyczy. Zawsze się do niej spóźniam, a dzisiaj spóźniłam się chyba już z półtorej godziny. Prosiła, żebym u niej zanocowała, bo się źle czuje. - No, to podwiozę panią do cioci! - zadecydował stanowczo Kowalski. - A jakby się nam trafił po drodze jakiś pasażer, to nadłożymy trochę, prawda? - Bardzo pan grzeczny, ale ciocia mieszka o tam, zaraz za rogiem… - To nic - Kowalski puścił ją i uniósł rękę, wskazując zapraszającym gestem samochód, stojący potulnie przy krawężniku i pomrukujący cicho nie wygaszonym silnikiem. - Zawsze jakoś dojedzi- emy do cioci na czas. - Podszedł do drzwiczek taksówki i otworzył je. - Konie już zaprzężone, ja- śnie panienko! - Ukłonił się nisko, a potem skinął przyjacielowi. - Serwus, Kaziu! To do jutra!
- Serwus! - Kita odwracał się już na pięcie, żeby odejść. - Będę punktualnie o dziesiątej! Tylko mi się gdzie nie zawierusz! - Nie ma obawy! Panna Halinka nie da mi zginąć! - Kowalski zgasił motor, potem zapuścił go znowu, patrząc na dziewczynę, która usadowiła się obok niego, uśmiechając się. Położył dłoń na bi- egach i spojrzał na nią spod oka. - To co? Musi pani tak od razu pojechać do cioci? - Chyba tak… - powiedziała z wahaniem. - Zresztą co by pan sobie o mnie pomy… Nie dokończyła, bo zanim wóz drgnął, dobiegł do nich ostrzegawczy głos Kity. - Heniek! Ruszaj! Gdyby Kowalski zrobił to, czego chciał jego przyjaciel, to znaczy: ruszył, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale Kowalski zdziwił się i odwrócił głowę, nie ruszając z miejsca. Zobaczył Kitę stojącego na chodniku, a tuż za nim nadchodzącą szybko… Uśmiech zniknął z twarzy Kowalskiego, jak gdyby ktoś przejechał po niej mokrą gąbką. Zgrab- na, smukła, jasnowłosa dziewczyna przecinała chodnik, zbliżając się szybko do taksówki; Stuk, stuk, stuk… małe pantofelki na bardzo wysokich obcasach wybijały energiczny rytm. Na twarzy dziewczyny też już nie było uśmiechu. Zbliżyła się i Kowalski spojrzał w zielone oczy, któ- re od roku uważał za najpiękniejsze oczy świata, a które nie były teraz piękne. Zwęziły się i rzucały malutkie, zielone ogniki, których pomimo najwyższych wysiłków nie pokochał nigdy i obawiał się bardziej niż czegokolwiek, chociaż był człowiekiem odważnym i niełatwo go było przestraszyć. Jasnowłosa dziewczyna podeszła do auta i pochyliwszy się lekko, znieruchomiała, wpatrzona w siedzącą wewnątrz parę. Nie odezwała się ani jednym słowem. Wreszcie powoli wyciągnęła rękę. Siedząca w środku pasażerka cofnęła się mimowolnie. Ale jasnowłosa spokojnie dotknęła dłonią licznika i pochyliła chorągiewkę. - Zapomniałeś złamać licznik - powiedziała. - Bardzo jesteś roztargniony, Heniu… Kowalski ożył w tej chwili i uśmiechnął się z ogromnym wysiłkiem. - Marlenka! - powiedział z lekkością i swobodą, w których nawet dziecko dostrzegłoby ogromny wysiłek człowieka nie będącego aktorem i zmuszonego do intonacji absolutnie odległej od uczuć, jakie go w tej chwili przepełniały. - Co tu robisz? Myślałem, że już dawno śpisz! - Jestem o tym przekonana… - Marlenka była nadal spokojna, ale w głosie jej zadrżała maleńka nutka, która wywołała w Kowalskim panikę, a jego towarzyszce kazała zesztywnieć na siedzeniu. - Zaczekaj! Tylko odwiozę panią i zaraz wracam. - Kątem oka dostrzegł stojącego na chodniku Kitę, który powoli zapalał papierosa, obserwując całą scenę poprzez płomyk zapałki. - Myślę, że ta pani doskonale pójdzie sobie pieszo… - Głos Marlenki podniósł się ostrzegawczo, ale ciągle jeszcze mówiła cicho. - Na pewno jest przyzwyczajona do długich spacerów. Dopiero teraz Halinka odzyskała głos. - Jak pani do mnie mówi? - powiedziała, chcąc, żeby to zabrzmiało z godnością, ale słowa te wy- padły trochę żałośnie. - Ja tylko.... - Siostro… - Marlenka zakołysała się lekko. Kita zgasił zapałkę i znieruchomiał z papierosem w kąciku ust. - Powiedziałam ci, że pójdziesz pieszo, a jeżeli nie pójdziesz, to… - tu głos na chwilę odmówił jej posłuszeństwa, a potem wzniósł się nagle nieomal do krzyku - to cię odniosą! - Ale przecież ja?… Co też pani… - Mówiąc to, protestując, otworzyła drzwiczki i minęła Mar- lenkę, która powoli odwróciła się za nią i patrzyła za oddalającą się sylwetką. Razem z nią patrzył Kowalski, siedzący nadal za szybą auta, i Kita, stojący na chodniku. Dopiero kiedy pospieszne kro- ki dziewczyny ucichły nagle za rogiem, Marlena odwróciła się błyskawicznie na pięcie. - Ty… ty… ty… - Zabrakło jej słów i wybuchnęła płaczem, kryjąc twarz w dłoniach, oparta o błotnik samocho- du. Kowalski wyskoczył z auta i dając rozpaczliwe znaki przyjacielowi, podszedł do niej, ostrożnie próbując wziąć ją za rękę. - Marlenko… - Nie dotykaj mnie! - Wyrwała mu dłoń i odskoczyła. - Brzydzę się tobą… Brzyyyydzę! - Znowu zaczęła płakać. Kowalskiemu wydało się, że w okolicznych domach ludzie otwierają okna i wychy- lają się na zewnątrz. - O co ci chodzi? - zapytał czując, że ręce zaczynają mu drżeć ze zdenerwowania. - Posłuchaj mnie, przecież to była tylko pasażerka… Ale Marlena nie słuchała go.
- Coś ty mi zrobił. Coś ty mi zrobił, Heniu… Ja się zabiję… zobaczysz… Ja tego dłużej nie wy- trzymam… Jakbym wiedziała: chciałam usnąć, ale nie mogłam i wiedziałam, że się tu zmieniacie… I pomyślałam, że na pewno będziesz z jakąś… z jakąś… - ostatnie słowo rozpłynęło się we łzach. Kowalski obejrzał się bezradnie. Jak miliony mężczyzn przed nim był tak pełen poczucia winy, że nie mógł zdobyć się na stanowcze zaprzeczenie, które by ją przekonało, chociaż czuł, że Marlena chce się dać przekonać i czeka przecież na to, żeby jej wytłumaczył wszystko. Wiedział, że byłaby najszczęśliwsza, mogąc go przeprosić za swój wybuch… Ale na razie był tak przekonany o słusz- ności jej zachowania, że trudno było coś wymyślić naprędce. - Kazik! - powiedział do przyjaciela, kiwając do niego ręką za plecami płaczącej. - Weź na chwi- lę wóz i jedź. Jutro odrobię za ciebie ten czas. Ja muszę z nią zostać, bo… bo sam widzisz. - Możesz jechać! - powiedziała dziewczyna, nie unosząc głowy. - Jedź i nie wracaj. Kowalski westchnął. - Bądź za pół godziny na postoju przed Dworcem Głównym… - powiedział. - Czekaj na mnie, a jakby ci się trafił kurs, to ja zaczekam, aż wrócisz. Kazik Kita także westchnął. Ale nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową, wsiadł do auta i odjechał. Kiedy samochód ruszył, Marlenka cofnęła się i z pochyloną głową, popłakując cicho, poszła przed siebie. - Marlenka! - Dogonił ją, położył silne ręce na jej ramionach i chociaż stawiała opór, odwrócił ją ku sobie - Powiedz, kochana, jak to będzie? Przecież ja jestem kierowca, mam taksówkę i z tego żyję. Może do mnie wsiąść, kto chce, staruszek czy młoda dziewczyna. I dla każdego muszę być grzeczny. Jeżeli będziesz taka zazdrosna, to co ja mam zrobić? Rzucić pracę? Odstąpić udział w wozie? Przecież mamy się pobrać… I z czego będziemy żyli? Ja nic innego nie potrafię, od chłopa- ka prawie siedzę za kółkiem. Nawet w wojsku byłem kierowcą… Co ja mam robić, Marlenka? . Był tak przejęty tym, co mówi, że zupełnie już zapomniał, jak wyglądała dziś wieczór prawda. Ale wiedział, że ma słuszność bez względu na to, jak ta prawda wygląda. Marlena była zazdrosna o wszystko: o kobiety; o przeszłość, o przyszłość, a najbardziej o to, że siedząc za kierownicą znikał jej na długie godziny z pola widzenia i wtedy wyobraźnia nasuwała jej to wszystko, czego się na- jbardziej obawiała. Może instynktownie wyczuwała, że ten trochę za przystojny chłopak, którego tak pokochała i który zawsze był dla niej tak dobry, jest równocześnie trochę popsuty przez legion innych dziewcząt, które przewinęły się przez jego życie. Dlatego bała się wyjść za niego za mąż, chociaż było to jej jedynym poważnym pragnieniem i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Zresztą nigdy, chociaż wszyscy jego koledzy i wszystkie jej koleżanki wiedziały, że jest jego dziewczyną, nie rozmawiali o małżeństwie. - Słuchaj, a może byśmy się pobrali? - powiedział nagle Kowalski, idąc obok niej. Pytanie to było tak bliskie tego, o czym właśnie myślała, że uniosła głowę i spojrzała na niego zaskoczona. Oczy miała ciągle jeszcze pełne łez i dlatego widziała go przez lekką, zamazującą kontury mgiełkę. - Pobierzmy się - powtórzył. - Wtedy może wszystko będzie inaczej. I ty nie będziesz taka zazd- rosna, i ja… - dokończył trochę niepewnie - też będę inny. Znowu zaczęła płakać, ale równocześnie objęła obu rękami jego ramię, tuląc głowę do rękawa kurtki przesiąkniętej zapachem benzyny. - Ja… ja wiem, że jestem głupia - powiedziała cicho. - Ale ja ciebie tak kocham, Heniu. Tak strasznie ciebie kocham. I jak… jak pomyślę tylko, że któraś z tych… - Urwała, odetchnęła głęboko i uniosła ku niemu twarz, już uśmiechniętą, ale ciągle jeszcze zapłakaną. - Powtórz to, coś powied- ział przed chwilą. - Powiedziałem, że dobrze będzie, jeżeli się prędko pobierzemy. Naprzeciw nich nadchodziło dwu poważnych, starszych panów, prowadzących pieski na późny, wieczorny spacer. Nie zważając na ich zdumione spojrzenia, Henryk obrócił dziewczynę ku sobie i pocałował w usta. Potem łagodnie odsunął ją i objąwszy ramieniem, ruszył w stronę jej domu. - Mój Boże… - szepnęła. - Jaki ty dobry, a jaka ja jestem głupia jędza! Kowalski poczuł lekkie ukłucie sumienia, ale minęło ono tak szybko, jak się pojawiło. - Powiedz swojej mamie, że wychodzisz za mąż! - roześmiał się. Stanęli przed bramą kamienicy, w której mieszkała. - Jutro rano będę spał, bo mam całą noc jazdy, a po obiedzie przyjdę do ciebie i wszystko obgadamy… - Przyjdź na obiad… - szepnęła. - Mama na pewno zrobi coś… coś takiego, co lubisz.
- Pomóż jej. Chciałbym jadać w domu, kiedy się ożenię. Dosyć mam jadania po knajpach… - Och, Heniu… - Przytuliła się do niego, bliska, uspokojona i szczęśliwa. - Przepraszam! Już nigdy nie będę… Wspięła się na palce, pocałowała go i wbiegła do bramy. Przez chwilę patrzył za nią, potem spojrzał na zegarek. Było piętnaście po dziesiątej. Uśmiechnął się do siebie i pokręcił głową. Poprawił kurtkę na ramionach i swobodnym krokiem długodystan- sowca zaczął biec w stronę dworca, ku któremu zbliżał się z przeciwnej strony pociąg pośpieszny z Warszawy. Ale pociąg był już blisko, a Kowalskiego dzieliło od dworca kilka długich ulic. I dla tej prostej przyczyny Śmierć nie spotkała się tego wieczora z Kowalskim. ROZDZIAŁ DRUGI w którym Kowalski spóźnia się, a Śmierć nie Kazimierz Kita zajechał przed Dworzec Główny w Gdyni i zatrzymał się na krańcu długiego sze- regu taksówek. Wieczór był ciepły, a zegar wskazywał, że jeszcze pięć minut musi minąć, nim na- dejdzie warszawski pociąg. Kita wyszedł więc z wozu, zapalił papierosa i zaczął pogawędkę o ni- czym z siedzącym na stopniu samochodu kierowcą, który zaparkował tuż przed nim. Kierowca na- zywał się Rymarski i znali się od dawna. Kita usiadł obok niego i zapytał, co słychać, potem zgasił papierosa i powiedział: - Mam pecha dzisiaj. - A co, pasażerów zabrakło? - Nie, było nawet dosyć kursów przez cały dzień. Tylko chciałem być wcześniej w domu, żeby się raz dobrze wyspać i pójść jutro z samego rana na plażę. Chyba już bym był w łóżku, żeby nie mój Henio - Kowalski? Kita skinął głową. ¦- Nie tyle on, co jego Marlenka. Właśnie zmienialiśmy-się, to znaczy ja podjechałem do miejsca, gdzie Heniek miał na mnie czekać. I rzeczywiście czekał, ale z jakąś panieneczką. No i krótko mó- wiąc, kiedy już siadali do wozu, a ja odchodziłem… - Znalazła się na miejscu Marlenka, co? - Rymarski roześmiał się. - I od słowa do słowa… musi- ałeś znowu wracać za kółko? - Tak. Heniek obiecał, że tu za parę minut będzie, tylko ją uspokoi. Ale chciałbym, żeby zdążył przed tym warszawskim pociągiem, bo może mi się jakiś daleki kurs trafić i zanim wrócę, znowu minie pół godziny albo lepiej. - Tak, tak… - Rymarski roześmiał się. - I po co tym chłopakom te wszystkie żony, narzeczone i w ogóle właścicielki? Samotny człowiek nikomu nie musi się opowiadać, co zarobi, to ma dla si- ebie, a jak potrzebuje damskiego towarzystwa, to przecież nawet na największego łamagę sto ich poleci, bo takie już są. Ja ci to mówię, który mam żonę i troje dzieci. A jakżeś ty to zrobił, żeś się do tej pory nie ożenił? - Spojrzał z nie ukrywanym podziwem na Kitę. - Sam nie wiem. - Kazik roześmiał się. - Może dlatego, że żadna się naprawdę na mnie nie uwzi- ęła ani ja na nią. Wstał, zdusił butem następnego papierosa i rozejrzał się po placu dworcowym, zerkając w jasno oświetlone wyloty ulic, prowadzących od strony śródmieścia. Ale Kowalskiego nigdzie nie było wi- dać. - Pociąg pospieszny z Warszawy wjedzie na tor drugi przy peronie A - powiedział ogromnym, ochrypłym głosem megafon nad halą dworca. Kierowcy, rozmawiający grupkami obok wozów, po- woli zaczęli rozchodzić się i zajmować miejsca za kierownicami. Kita rozejrzał się raz jeszcze i ruszył w stronę swojego starego Opla. Tymczasem pociąg pospieszny z Warszawy zbliżał się do leżącego pod wzgórzami dworca, wy- ginając się na zwrotnicach jak długa gąsienica, cętkowana po bokach jasnymi prostokątami okien. Wpadł do miasta, zwalniając minął rząd kolorowych semaforów i zatrzymał się miękko, przytulony do peronu, nad którym świecił biały neonowy napis: GDYNIA - DWORZEC GŁÓWNY
Sezon letni dopiero się rozpoczynał, ale ruch na peronie był wielki, tak wielki, że pośród chaosu podawanych walizek, nawoływania tragarzy i pasażerów, powitalnych okrzyków i szumu moto- rowych wózków, przewożących pocztę, każdy samotny podróżny, nie mający dużego bagażu i nie oczekiwany przez nikogo, musiał ujść uwagi wszystkich pozostałych osób. Dlatego nikt nie za- uważył, a jeśli nawet zauważył, to nie zapamiętał wysokiego, dobrze ubranego, mniej więcej czter- dziestoletniego mężczyzny, który wysiadł z wagonu pierwszej klasy, trzymając w ręce małą, skór- zaną walizeczkę. Najwyraźniej mężczyzna ten nie miał żadnego innego bagażu i nie liczył na to, że może spotkać na peronie kogoś znajomego. Mimo to rozejrzał się szybko i zawahał jak gdyby na sekundę, zanim ruszył za innymi w kierunku wyjścia. Zegar nad peronem wskazywał godzinę dziesiątą minut pięt- naście. Po oddaniu biletu człowiek z walizeczką raz jeszcze obejrzał się przez ramię, lustrując szybko twarze stłoczonych wokół ludzi. Tylko bardzo uważny obserwator mógłby pomyśleć, że to pozornie przypadkowe rzucanie spojrzeń naokoło siebie może mieć jakąś głębszą przyczynę. Zachowanie przybyłego było jak najbardziej normalne i ani wyraz twarzy, ani ruchy nie zdradzały niepokoju. I trzeba byłoby naprawdę nadludzkiej spostrzegawczości, aby zrozumieć, że człowiek z walizeczką jest istotą w panice, gotową do ślepej ucieczki przy najmniejszym sygnale ostrzegawczym. Po wyjściu z dworca od razu skierował się w stronę stojących pod jarzeniowymi latarniami tak- sówek. Zanim doszedł do nich, kilkanaście już odjechało. Podszedł do najbliżej stojącej, ale rów- nocześnie z nim za klamkę ujęła gruba dama, ciągnąca za sobą dwoje dzieci. Podróżny cofnął się i podbiegł do następnej taksówki, wyprzedzając jakąś młodą parę, dźwigającą wspólnie wielką, skór- zaną walizę. Samochód ten był to nienowy i niewielki, mocno już sfatygowany Opel. Boczny numer na drzwiczkach stwierdzał, że jest to taksówka zarejestrowana w Gdyni. Ale podróżny nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zatrzasnął za sobą drzwiczki i szybkim, uważnym spojrzeniem obrzucił przez szybę wozu szeroki chodnik przed dworcem. Potem opadł na siedzenie, kryjąc twarz w półm- roku. Kierowca taksówki złamał licznik, zapuścił motor i siedział przez chwilę nieruchomo. Potem odwrócił się ku pasażerowi. - To gdzie pojedziemy? - Gdzie? - powiedział z roztargnieniem podróżny i natychmiast uśmiechnął się. - Zupełnie za- pomniałem panu powiedzieć, prawda? Czasem tak jest, że człowiek myśli o czym innym i zapomi- na… Zaraz panu powiem… Zmarszczył brwi w ciemności, ale najwidoczniej adres uleciał mu z głowy, bo sięgnął do bocznej kieszeni marynarki i wyciągnął stamtąd małą, pomiętą karteczkę. Rozprostował ją i przysunął ku oknu. - Orłowo, ulica Zielona osiem… Zmiął kartkę i odruchowo wsunął ją w zagłębienie pomiędzy dolną a boczną poduszkę siedzenia, aby móc sięgnąć do kieszeni po paczkę papierosów. Kita skinął głową. - Koniec świata… - mruknął bez entuzjazmu, włączając bieg. - Chyba z kilometr od głównej szo- sy. Ale miejsce na urlop jak złoto. Cicho, żywy duch nigdy tamtędy nie chodzi, same ogrody, łąki i krzaki… Odpocznie pan sobie. Ruszyli. Jadąc powoli Kita rozglądał się po placu, a potem dodał gazu i wóz skręcił w główną ar- terię portu. Gdyby obejrzał się raz jeszcze, na pewno dostrzegłby Kowalskiego, który właśnie biegiem wy- padł z przydworcowej uliczki i zatrzymał się, dysząc ciężko. Wtedy Śmierć spotkałaby się z Kowalskim. Ale Kowalski spóźnił się o kilkanaście sekund i tak- sówka zniknęła mu z oczu w tej samej chwili, w której ją zobaczył. Podróżny dopiero po pewnym czasie, zdusiwszy papierosa, zdjął z kolan walizeczkę i położył ją obok siebie na siedzeniu, nie wypuszczając z dłoni jej uchwytu. Samochód minął śródmieście, a po- tem, posuwając się wzdłuż coraz niższych i rzadziej rozrzuconych domów, dotarł do gra- nicy ciemności. Ostatnia latarnia zbliżyła się do okna i odpłynęła do tyłu. Znajdowali się teraz na szosie, rozwidnionej tylko smugami reflektorów. W oddali gdzieniegdzie błyskały małe światełka podmiejskich domków. Po chwili i one zniknęły.
Od czasu do czasu kierowca odwracał spojrzenie od drogi i zerkał w lusterko, ale pasażer trwał nadal jakby w uśpieniu. Musi być zmęczony - pomyślał Kita i w tej samej chwili siedzący z tyłu człowiek otworzył oczy. Wyprostował się i rozejrzał po wozie. Umieszczona wysoko owalna, biała tabliczka z czarnym, ręcznym napisem obwieszczała: GDYNIA taksówka osobowa nr 448 Właściciele: Kazimierz Kita i Henryk Kowalski Przez ułamek sekundy zastanawiał się bez szczególnego zainteresowania, czy ten, który go wi- ezie, to Kita czy Kowalski, a potem wyjrzał. Szosa biegła w tym miejscu po nagim grzbiecie wysokiego płaskowzgórza i roztaczał się stąd nocny widok na szeroko rozłożoną u jego stóp lśniącą zatokę, zamkniętą w oddali światełkami pół- wyspu i jeszcze dalszymi obracającymi się rytmicznie skrzydłami latarni morskiej. Szosa spłynęła ze wzgórza i wpadła w las, za którym zapaliły się okna niewielkich domów, ukry- tych pośród ogrodów. - To będzie chyba gdzieś tutaj… Kita zwolnił i wysunął głowę z okienka. Przy jednej z małych uliczek, której wylot dotykał szo- sy, zatrzymał wóz, rozejrzał się, a potem skręcił. Uliczka była wąska, biegła pomiędzy żelaznymi, pamię24 tającymi zapewne koniec dziewiętnastego wieku sztachetami, była słabo oświetlona, a gałęzie drzew, które wybiegając ponad płoty tworzyły w górze dach, czyniły ją podobną do zielonego tune- lu, którego koniec ginął w mroku, gdzie nie sięgały światła z wolna posuwających się reflektorów. Po chwili samochód skręcił w jeszcze węższą, nie wybrukowaną i porośniętą trawą przestrzeń po- między ogrodami. Przy jej narożniku była mała, przybita do słupa latarni tabliczka: ULICA ZIELONA - No, to jesteśmy… - powiedział Kita z ulgą. - Który to ma być numer? Ósmy? - Ósmy - pasażer skinął głową. Dłoń jego mimowolnie zacisnęła się na uchwycie walizeczki, ale zaraz puścił ją i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyjął grubo wypchany portfel. Licznik wskazywał trzydzieści dwa złote. Podróżny wyjął dwie dwudziestozłotówki. - Sześć… - powiedział Kita na widok numeru widocznego na furtce jakiegoś ogrodu. - To chyba ten następny będzie osiem… W tej samej chwili w świetle reflektorów pojawił się stojący przy ogrodzeniu człowiek. Był śred- niego wzrostu, ubrany w szare, najwyraźniej nowe ubranie, białą koszulę i czarny wełniany krawat. Rysów twarzy nie można było wyraźnie dostrzec, bo przysłonił dłonią oślepione światłem oczy. - Zielona osiem to tu będzie, prawda? - zapytał Kita, zatrzymując wóz i wychylając się. - O tu, zaraz… - człowiek wskazał niedaleką furtkę w ogrodzeniu, za którym znajdował się gęsty jak ściana, wysoki żywopłot. Ogrodzenie, furtka i żywopłot porośnięte były bluszczem, którego liście lśniły srebrzyście na całej długości sztachet. Nie widać stąd było nawet fragmentu domu i og- rodu znajdującego się po drugiej stronie. - Dziękuję! - Kita odwrócił się ku pasażerowi i położył dłoń na liczniku. - To już koniec? - Tak. - Podróżny podał mu obie dwudziestozłotówki. - Nie będzie mi pan już potrzebny. W por- ządku… - dodał widząc, że kierowca szuka reszty. - Dziękuję! - Kita złamał licznik i ustawił go w pozycji: WOLNY. Człowiek z walizeczką wysiadł i rozglądnął się. W tej samej chwili stojący obok wozu mężczyz- na zbliżył się i zapytał: - Co? Będzie pan wolny? - Tak. Ten pan zostaje. - Świetnie! - mężczyzna w szarym garniturze otworzył drzwiczki, wsiadł i wyciągnął wygodnie nogi. - Do Gdyni! Ale mam szczęście! Myślałem, że będę musiał z kilometr iść do taksówki!
- To ja mam szczęście - roześmiał się Kita. - Stąd dostać kurs to cud! Myślałem, że na pustym liczniku będę wracał do miasta. - Ano tak, chyba i pan ma szczęście… - Grunt, żeby wszyscy byli zadowoleni! Kita zerknął w lusterko. Jego nowy pasażer miał twarz zupełnie „żadną", taką, jakich setki widzi się w ciągu godziny na każdej ruchliwej ulicy wielkiego miasta. Wymawiając ostatnie słowa sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd paczkę papierosów. - Zapali pan? - Czemu nie? - kierowca sięgnął przez ramię. - O, Ekstra mocne, mój gatunek. Dziękuję. Sam so- bie przypalę - dodał, kiedy tamten podsunął mu ogień. Pasażer zapalił swojego papierosa, zdmuch- nął zapałkę i osunął się na siedzenie. Tymczasem człowiek przywieziony na ulicę Zieloną stał przez chwilę w ciemności, która zapad- ła po zniknięciu świateł samochodu. Przyglądał się furtce numeru ósmego. Po chwili z wahaniem nacisnął starą, od dawna nie czyszczoną, zardzewiałą klamkę. Furtka ustąpiła od razu ze zgrzytem, po którym poznać było można, że nieczęsto jest używana przez człowieka czy ludzi zamieszkuj- ących niewidzialny teraz dom. Przyjezdny wszedł do ogrodu i zamknął za sobą furtkę. Rozejrzał się. Światło dalekiej latarni rzucało nikły blask na długą, ginącą pomiędzy krzewami ścieżkę, na końcu której odcinała się od nocnego nieba niewyraźna, na pół ukryta pomiędzy drzewami bryła domu. Powoli, stawiając nogi z mimowolną ostrożnością, jak gdyby obawiał się, że mroczny świat, w który wstąpił, może kryć w sobie nieznane i groźne niespodzianki, podróżny ruszył ścieżką, ściskaj- ąc w ręce swoją walizeczkę. Kiedy zbliżył się do domu, przystanął wstrzymując oddech. Od strony budynku nie dochodził żaden odgłos i najmniejsza nawet szczelina nie ukazywała światła wew- nątrz. Mężczyzna obejrzał się. Blask latarni i uliczka, na której stał jeszcze przed paroma minutami, wydały mu się nagle bardzo dalekie i nierealne. Odetchnął głęboko i odwrócił się ku nim plecami. Oczy, przywykłe już nieco do ciemności, przesunęły się po konturze domu. Nie był to właściwie dom, ale domek, cały obrośnięty dzikim winem i nakryty ostrym, spadzistym dachem. Ścieżka koń- czyła się przed krytym, zarośniętym gankiem. Podszedł i zobaczył ciężkie, niskie drzwi, pośrodku których zwisała gruba kołatka. Dotknął jej palcami, była zimna, żelazna i zardzewiała. Ujął ją moc- niej, uniósł w górę i opuścił, potem zrobił to jeszcze raz. Przez chwilę stał, nasłuchując. Zdawało mu się, że słyszy w głębi pustego domu echo suchych uderzeń. Nagle drzwi otworzyły się zupełnie cicho, tak cicho, że nie usłyszał nic, a zobaczył tylko powi- ększającą się powoli szparę ciemności, głębszą niż ta, która panowała na zewnątrz. - Niech pan wejdzie… - powiedział półgłosem niewidzialny człowiek. - Dobry wieczór… Jeszcze przez ułamek sekundy przybyły wahał się. Potem wszedł, odważnie stawiając nogę w ab- solutnej, niezgłębionej czerni. Drzwi zamknęły się za nim i naprzeciw siebie usłyszał oddech ludz- ki. Zatrzymał się, ściskając walizeczkę, pochylony trochę, jak gdyby obawiał się, że może otrzymać uderzenie. Światło, które zapłonęło nagle, nie było silne, ale zmrużył oczy i przez chwilę nie widział nic. Potem rozejrzał się. Stał w wąskim, długim przedpokoju bez okien, z którego kilkoro odrapanych drzwi prowadziło w głąb domu. Na ścianie, naprzeciw wejścia, wisiała brzydka, wypłowiała makatka, pod nią stała ku- lawa, zgrzybiała komoda, a nieco dalej stary fotel z dziurawym, wypłowiałym siedzeniem. Ale człowiek z walizeczką nie zwrócił uwagi na szczegóły wnętrza. Pierwsze jego spojrzenie po- biegło ku stojącemu przed nim wysokiemu, potężnie zbudowanemu mężczyźnie, ubranemu w ciem- ną koszulę, sztruksowe czarne spodnie i sandały. Mężczyzna uśmiechnął się i wyciągnął ku niemu dużą, opaloną dłoń. Uśmiech, tak jak i twarz, był miły, banalny i swobodny. - Jest pan punktualny jak zegarek. Przyjechał pan tak szybko, że nawet nie miałem czasu zastano- wić się, czy pan przyjedzie, czy nie. - Umówiliśmy się przecież na dzisiaj i na ten pociąg. - Nowo przybyły oddał mu uśmiech, ale za- raz spoważniał. - Czy załatwił pan wszystko?
- Oczywiście. - Tamten rozłożył ręce ruchem, który prawdopodobnie miał oznaczać równoc- ześnie zdziwienie i rozbawienie. - Przecież to tak samo mój interes, jak pański… Jeżeli już o tym mówimy, to czy przygotował pan tę sumę? - Tak. Mam ją przy sobie. Kiedy to nastąpi? Gospodarz spojrzał na zegarek. - Teraz jest pół do jedenastej… To znaczy za dwie i pół godziny. Człowiek, który przeprowadzi pana na statek, będzie tu punktualnie o pierwszej. Czeka teraz na mój telefon. Musi najpierw uzys- kać ode mnie wiadomość, że pan przyjechał i że wręczył mi pan całą sumę. Dopiero wtedy da sy- gnał ludziom na statku, żeby przygotowali się do przyjęcia pasażera. Zresztą sam pan zobaczy, jak to wygląda. To cała skomplikowana maszyneria. WOP masę się nauczył podczas ostatnich lat i że- by zagwarantować komuś wyjazd bez paszportu, trzeba zdrowo pokręcić głową… Ale tak czy inac- zej będzie pan jutro rano daleko stąd, na pełnym morzu. Pański statek płynie do Hamburga… A w Niemczech da pan sobie radę… - Poklepał go przyjaźnie po ramieniu. - Oczywiście musi pan tam wylądować z jakim takim kapitalikiem, żeby mieć coś na początek, aż się pan zagospodaruje. Urwał, jak gdyby oczekując odpowiedzi. - No, coś niecoś mam ze sobą… - powiedział gość niechętnie. - Ach, nie musi mi pan odpowiadać! Nie pytałem dlatego, że jestem ciekawy, ale po prostu dlate- go, że w moim interesie jest, aby dał pan sobie tam radę. - Dlaczego? - Dla tej prostej przyczyny, że gdyby zabrakło panu środków do życia i gdyby ogarnęła pana przy tym tęsknota do ojczyzny i bliskich, to mógłby pan się zgłosić do pierwszego z brzegu polskiego konsulatu i pokajać, prosząc o zaszczyt odbycia kary w polskim więzieniu. Oczywiście taka skruc- ha wpłynęłaby na obniżenie wyroku, ale równocześnie musiałby pan opowiedzieć, jak wyglądała historia pańskiej ucieczki. A to z kolei miałoby wpływ i na mój skromny los. Rozumie pan chyba?., - Tak, rozumiem, ale może być pan spokojny. W żadnym wypadku nigdy bym… - Och, życie nauczyło mnie nieużywania słowa „nigdy". Zresztą nie mówmy o tym. Na pewno wszystko będzie w absolutnym porządku. Nie pana pierwszego tędy przepuszczamy i mam nadzie- ję, że nie pana ostatniego. Podszedł do drzwi w końcu korytarza, zrobił zapraszający ruch ręką i otworzył je. Tym razem nowo przybyły wszedł już bez najmniejszego wahania do małego pokoju, oświetlonego jedynie przysłoniętą abażurem lampką, stojącą przy szerokim tapczanie w rogu. Pokój urządzony był przy- tulnie, ale bardzo prosto. Jedyne okno zamknięte było od wewnątrz ciężką, dębową okiennicą i przysłonięte grubą storą. - Niechże pan siada… - powiedział gospodarz wesoło -…i najpierw: do rzeczy, bo muszę od razu porozumieć się z moim człowiekiem. Gość skinął głową, usiadł i położył walizeczkę na kolanach, potem rozpiął koszulę na piersi i wyjął wiszący na mocnym, woskowanym sznurku woreczek. Pochyliwszy głowę, zdjął woreczek z szyi i bez słowa podał siedzącemu naprzeciw mężczyźnie, który przyjął woreczek bez pośpiechu, zważył go w dłoni i kiwnął głową. - Równe dwa tysiące, tak? - Tak. W małych odcinkach, jak było w umowie. - W porządku. - Pomimo tych słów otworzył woreczek i wyciągnął z niego płasko opakowaną w celofan paczkę dolarowych banknotów. Pośliniwszy koniec palca, zaczął je powoli odliczać, unos- ząc od czasu do czasu banknot ku oczom i uważnie lustrując jego powierzchnię… Tymczasem taksówka numer 448 minęła oświetlone osiedle, przemknęła przez ciemną szosę i znalazła się na wzgórzu, z którego przed kilkunastoma minutami człowiek jadący w stronę ulicy Zi- elonej podziwiał zatokę. Wokół było zupełnie pusto. - Ładna noc… - powiedział pasażer, wyglądając przez okno. - Ładna… - zgodził się Kita. - Ale wolałbym sobie teraz leżeć w łóżku, niż patrzeć na nią. Trzeba będzie wstać rano i popływać trochę. Jak człowiek tak się wysiedzi w tym pudle i benzynowym smrodzie, to go potem ciągnie do lasu albo do wody. Pasażer nie odpowiedział. Wsunął ręce do kieszeni. Potem wyciągnął lewą dłoń i coś zadzwoniło metalicznie, jak gdyby trzymał w niej garść monet. I rzeczywiście były to monety. Otworzył dłoń. Monety z brzękiem posypały się na dno samochodu.
- O Jezu, forsa mi się wysypała! - zawołał. - Niech pan zatrzyma na chwilę wóz, dobrze? - Gorzej by było, jakby się rozleciała po szosie! - Kita roześmiał się i zahamował. Wóz toczył się jeszcze przez kilka chwil, a potem stanął. Znajdowali się na szczycie płasko-wzgórza. Kierowca zapalił światło wewnątrz wozu i odwrócił się uśmiechnięty. - Pozbierał pan już? Uśmiech nie zszedł z jego twarzy nawet wówczas, kiedy ponad siedzeniem zobaczył zamiast twarzy pasażera błękitno oksydowaną lufę pistoletu, a za nią parę płonących, strasznych oczu, które wpatrywały się w niego bez mrugnięcia. Widział to tylko przez mgnienie oka. Potem z lufy wy- strzelił ostry, jaskrawy płomień i wszystko zakołysało się, przygasło i zniknęło. Zanim ogłuszający huk wystrzału ucichł w zamkniętym aucie, człowiek siedzący na tylnym sied- zeniu odrzucił pistolet na poduszkę wozu, zgasił światło, a potem sięgnął ku wyłącznikowi i zgasił reflektory. Kierowca, ciągle jeszcze uśmiechając się martwym uśmiechem, osunął się twarzą na oparcie siedzenia, a potem opadł w dół. Jedna dłoń kurczowo trzymała przez chwilę kierownicę, wykręcona nienaturalnie ku tyłowi. Potem palce zsunęły się i trup upadł w głąb wozu. Morderca podniósł pistolet, dmuchnął lekko i spokojnie w lufę, potem wsunął go do bocznej ki- eszeni i wyskoczył na szosę. Jego dłonie w cienkich, gumowych rękawiczkach, matowych i po- dobnych w odcieniu do barwy skóry ludzkiej, błyskawicznie zgarnęły monety z podłogi auta, potem wyprostował się, rozejrzał i otworzywszy przednie drzwiczki, zdjął z przegubu kierowcy zegarek. Twarz umarłego pokryta była szybko płynącą krwią, która spływała wąskim strumykiem z rany pośrodku czoła. Ostrożnie, żeby nie pobrudzić rękawa marynarki, sięgnął do wewnętrznej kieszeni bluzy ki- erowcy, wyciągnął stamtąd portfel, otworzył go, wyjął pieniądze, cisnął portfel na trupa. Potem cof- nął się i zamknął drzwiczki. Rozejrzał się szybko i na chwilę znieruchomiał. Dłoń opadła ku kieszeni, w której leżał pistolet. Za wzgórzem urosło światło niewidzialnych reflektorów zbliżającego się samochodu, blada łuna ukazująca coraz ostrzej zarys grzbietu wzgórza. Błyskawicznie wsunął dłoń przez otwarte okienko, przekręcił kierownicę i podparł błotnik rami- eniem. Wóz drgnął. Na twarzy człowieka odbił się rosnący wysiłek, mięśnie napięły się. Samochód potoczył się powoli. Człowiek pchał auto, oglądając się na coraz silniejsze światła za wzgórzem. Oddychał ciężko. Wreszcie, nieomal z jękiem, nadludzkim wysiłkiem przetoczył samochód przez płytkie zagłębienie rowu i pchnął. Stał przez chwilę z wyciągniętymi rękami, niezdolny do działania, czując pot, który zalewał mu oczy. Kolana drżały lekko, nie widział nic i nic nie słyszał. I wtedy dobiegł do niego daleki dźwięk silnika. Drgnął. Nie spojrzał w stronę starego Opla, który toczył się w mroku po pochyłości wzgórza, oświetlony jedynie bladym blaskiem wschodzącego no- wiu księżyca, coraz prędzej, podskakując i trzęsąc się na nierównościach opadających miękko ku stromemu zboczu nad plażą. Pochylony, morderca zaczął biec. Kątem oka dostrzegł w górze nad szosą samotny krzak jałow- ca. Rzucił się w tamtą stronę i upadł w jego cieniu dokładnie w tej samej chwili, w której nadjeżd- żające auto znalazło się na grzbiecie wzgórza i reflektory obnażyły szosę, oblewając trupim blaski- em powierzchnię asfaltu i zamazując cienie krzewów i kamieni. Samochód jechał bardzo szybko, minął miejsce, gdzie leżał ukryty człowiek w gumowych ręka- wiczkach i zniknął po drugiej stronie wzgórza za miękko opadającym zakrętem. Morderca leżał rozpłaszczony na ziemi, nie czując ostrych igieł jałowca, które przenikały przez ubranie, wbijając się w skórę. Światło reflektorów przesunęło się ponad jego wciśniętą w ramiona głową, zgasło i szum motoru ucichł z wolna. Wtedy człowiek w gumowych rękawiczkach wstał, otrzepał ubranie, potem ściągnął rękawiczki, złożył je dokładnie, wsunął do tylnej kieszeni spodni i ruszył przed siebie, rozglądając się uważnie. Ale nie wrócił do szosy. Szedł na przełaj, po piaszczystym, porośniętym kępkami trawy zboczu, ku widocznym z góry, szeroko rozrzuconym światłom miasta w dolinie. - Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt dwa… W porządku! - Gospodarz uniósł ostatnią dziesięci- odolarówkę pod światło, a potem niedbale położył ją na kupce banknotów. Zgarnął pieniądze, wsu- nął je do kieszeni spodni i wstał. - Niech się pan teraz jakoś rozgości, a ja tymczasem muszę zadz-
wonić. Kiedy wrócę, zjemy coś. To znaczy pan powinien coś zjeść, bo potem będzie to trudniej zro- bić i dopiero nad ranem będzie pan mógł poruszać się swobodnie. Jest pan chyba głodny, prawda? Gość potrząsnął głową. - Nie. Chciałbym mieć już to wszystko za sobą. - Niech to panu nie odbiera apetytu. Życie nauczyło mnie, że każde niebezpieczeństwo robi się od razu o wiele mniejsze, kiedy przestajemy o nim myśleć. Jedną chwileczkę… Wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą. Człowiek, który przyjechał warszawskim pociągiem, siedział przez pewien czas bez ruchu, wpatrując się w ścianę i bębniąc palcami po oparciu krzesła. Potem wstał, podszedł do okna i ostrożnie spróbował odsunąć portierę, ale zamknięta od wewnątrz okiennica nie pozwoliła mu dostrzec niczego w głębi ogrodu. Cofnął się więc i usiadł, starając się usłyszeć jakiś dźwięk w domu. Ale naokoło było zupełnie cicho. W pewnej chwili o mało nie zer- wał się, bo nagle przyszło mu do głowy, że człowiek, z którym przed chwilą rozmawiał, mógł prze- cież użyć tego domku tylko jako miejsca spotkania, a teraz wyszedł w ciemność i zniknął pośród nocy, żeby się już nigdy nie pokazać. Nie znał przecież nawet jego nazwiska. A zresztą gdyby je i znał, to co mógłby mu zrobić, jeżeli go kiedyś przypadkiem spotka? O ile go przypadkiem spotka. Bo człowiek siedzący w tej chwili w pokoju żył w przeświadczeniu, że gdyby plan, z którym przyj- echał do Gdyni, nie powiódł się, może minąć wiele lat, zanim będzie miał szansę spotykania kogo- kolwiek przypadkowo lub nie. Ogarnął go nagły lęk. Ale w tej samej chwili drzwi otworzyły się, tak samo cicho jak poprzednio zostały zamknięte. Gospodarz wszedł do pokoju i szybko zamknął je za sobą. - Wszystko w porządku… - powiedział, widząc pytające spojrzenie przybyłego. - Z tą tylko zmi- aną, że statek ma odpłynąć o godzinę wcześniej, niż było poprzednio ustalone. Nasz człowiek będ- zie tu za godzinę. Dlatego musi się pan prędzej przygotować. - Przecież jestem gotów. - No, niezupełnie. Jeżeli ma pan jakieś pieniądze albo cenne przedmioty w tej walizeczce, proszę je przełożyć do ubrania. Walizki nie może pan zabrać, nie mógłby pan się z nią dostać na statek. Ale ma pan jeszcze czas na to. Chciałbym, żeby pan znalazł się na miejscu w jak najlepszej formie. Myślę, że zanim wyjmiemy coś z lodówki i spróbujemy sobie zrobić kawalerską kolacyjkę, dobrze panu zrobi kieliszek czegoś mocniejszego. Nie wygląda pan najlepiej. Gość kiwnął głową. - Ma pan rację. Myślę, że to by mi dobrze zrobiło. - Czego się pan napije? - Tamten podszedł do szafy w ścianie i otworzył ją. Ukazał się rząd bute- lek o różnokolorowych nalepkach. - Myślę, że czysta będzie najlepsza, co? Gospodarz nalał wódki do dwu wysokich szklaneczek i podał jedną gościowi, który wstał i zbli- żył się do niego. - No to cyk, ale tak po męsku, jednym łyczkiem, żeby w krew poszło. Musi pan się otrząsnąć z przygnębienia, bo widzę, że jest pan trochę zanadto zdenerwowany jak na takie przedsięwzięcie. Gość bez słowa skinął głową i razem podnieśli szklaneczki ku ustom. Ale w ostatniej chwili gospodarz, dotykając już wargami szkła, powstrzymał ruch dłoni. Przez chwilę trzymał szklaneczkę nieruchomo, patrząc ponad nią na stojącego naprzeciw mężczyznę. Tamten wypił. Potem opuścił rękę, chcąc postawić szklaneczkę na stoliku. Ale zanim zdążył to zrobić, palce dłoni otworzyły się i szklaneczka upadła na dywan. Potoczyła się i znieruchomiała. Człowiek otworzył usta, wybełkotał coś, potem uniósł ręce ku gardłu, chwycił palcami za kra- wędź kołnierzyka, jak gdyby próbując uwolnić się od niewidzialnej, duszącej pętli. Nogi ugięły się pod nim, jedna z dłoni opadła, chwytając za krawędź stolika. Runął na dywan, pociągając stolik na siebie. Strącona walizeczka upadła obok leżącego. Wysypała się z niej bielizna, jakieś fotografie i przybory toaletowe. Człowiek w sztruksowych spodniach patrzył przez chwilę z wyraźnym zainteresowaniem na ci- ało, które po kilku konwulsyjnych ruchach znieruchomiało i leżało teraz na wznak, wpatrując się szeroko otwartymi, zdumionymi oczyma w sufit. Pochylił się, trącił lekko trupa nogą, a potem ukląkł i przyłożył ucho do jego piersi. Wstał i w milczeniu pokiwał twierdząco głową, odpowiadając swoim myślom. Odwrócił się ku drzwiom. - Hela, chodź tu! Już po wszystkim. Czekał przez chwilę, przypatrując się leżącemu. Potem, słysząc cichy szelest w drzwiach, odwró- cił się.
Stojąca na progu dziewczyna była bardzo przystojna, ciemna, zgrabna, niewysoka, ubrana w pro- stą, szarą sukienkę. Oczy jej przesunęły się po pokoju, zatrzymały na bezwładnym ciele i powróciły do stojącego mężczyzny. - Jeszcze jeden umarł jak dobry Polak - powiedziała spokojnie, poprawiając niepotrzebnym, od- ruchowym gestem włosy nad czołem -…przy kieliszku czystej. Ładna śmierć. Chciałabym tak ki- edyś odpłynąć: wypić kielicha i trzask: już człowieka nie ma. - Jakby nie pił, toby nie kradł, a jakby nie kradł, toby tu nie przyjechał. A jakby tu nie przyjechał, toby żył - powiedział mężczyzna, wzruszając ramionami. - Kraść, pić, żyć i umierać. Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy. Raj na ziemi. - Wskazał trupa oczyma. - Przeszukaj go. Równocześnie z ostatnimi słowami pochylił się, podniósł stolik, a potem zgarnął do walizeczki rozrzucone przedmioty i postawiwszy ją na stoliku, zaczął systematycznie przeglądać jej zawartość. Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, kołyszącym się krokiem podeszła do zwłok, uklękła przy nich i niespodziewanie silnym ruchem uniosła je jedną ręką, a drugą zdjęła trupowi marynarkę. Zro- biwszy to, puściła bezceremonialnie zwłoki i palce jej z niezwykłą szybkością zaczęły przebiegać po stygnącym już ciele, nie omijając najmniejszego szczegółu ubrania. - Masz - powiedziała po chwili, unosząc się z klęczek i podając mężczyźnie mały woreczek, z którego wysypała na otwartą dłoń kilka średniej wielkości brylantów. Złożył swoje wielkie, ciemne dłonie i czekał, póki nie przesypała całej zawartości woreczka w ich zagłębienie. Uniósł brylanty ku oczom. Dziewczyna stała naprzeciw niego, zaciekawiona, ale bez najmniejszych śladów podniecenia. - Ładne… - mruknął. - Szkoda, że nie większe. Ale też coś warte. - Ile? - Tak na oko ze dwieście, trzysta tysięcy. Ale z brylantami nigdy nie wiadomo. Trzeba wziąć pod szkło i zobaczyć, jakie są w środku. - On mi nie wygląda na takiego, który by kupił coś bez tego, żeby nie obejrzał sto razy i nie tar- gował się, aż kupca szlag trafi - powiedziała. - Zobaczymy. Nie gap się już, Helka, tylko szukaj dalej. - Pochylił się nad walizką i dokończył, nie unosząc głowy: - Zaraz trzeba go będzie zamurować. - Trzymane w rękach brylanty niedbale wysypał na stolik. Dziewczyna nie poruszyła się. Wyciągnęła rękę i wzięła w palce największy brylant. - To jest naprawdę kupa forsy, Franek… Uniósł głowę i roześmiał się. - Co robić? Musimy przecież z czegoś żyć. - Nie wygłupiaj się, Franuś. - Powiedziała to prawie pieszczotliwie. - Pomyślałam sobie teraz, czy to już nie dosyć? Z tym, co mamy już odłożone, i z tymi dolarami dzisiaj, i z tym - wskazała brylanty - jesteśmy już chyba bogaci. - Bogaci! - Wyprostował się i roześmiał, ale śmiech jego nie miał już żadnych cech wesołości. - Za granicą to, co mamy, nie znaczy prawie nic! Najwyżej moglibyśmy parę lat przesiedzieć w ja- kimś wynajętym pokoiku albo kupić parę morgów i hodować kury. A ja chcę mieć hotel albo kna- jpę, moją własną, i żyć jak król do końca życia. Jak uczciwy król! Kiedy skończymy z tym wszyst- kim i urwiemy się stąd, chcę, żebyśmy nigdy nawet o tym słowa nie pisnęli. Koniec, rozumiesz! Tych nieboszczyków nie znajdą przecież nawet do końca świata, bo niby dlaczego ktoś miałby ich szukać w takim miejscu? I nikt nas nie będzie za nic poszukiwał, bo żadna policja na świecie nic przeciwko nam nie ma. Nie po to przez rok obmyślałem każdy szczegół, żebym miał teraz ze strac- hu wycofać się przed końcem roboty… - Urwał i spojrzał na nią. - A co, strach cię obleciał? - Skąd… - Obojętnie wzruszyła ramionami. - Przecież znasz mnie chyba - uśmiechnęła się - le- piej niż kto inny. Tylko czasem aż nie mogę uwierzyć, żeby taki prosty numer udawał się bez koń- ca… - Właśnie dlatego, że taki prosty! Pamiętaj, że.-Urwał. Stuk… stuk… stuk… Tępy głos kołatki zabrzmiał ostro w zupełnej ciszy, która zapanowała w pokoju. Potem ożyli oboje równocześnie, dziewczyna przeskoczyła trupa i chwyciła w locie pistolet, który rzucił jej mężczyzna. On sam zgarnął lewą ręką brylanty ze stołu, wsypał je do kieszeni i sięgnął do barku, gdzie za butelkami leżał długi, bębenkowy colt, kaliber 44. Na palcach, nie robiąc najmniejszego szelestu, mężczyzna był już przy drzwiach i zniknął za ni- mi, gasząc równocześnie światło.
Po omacku dziewczyna ruszyła za nim. - Gdyby co, to ja strzelam i wybiegam, a ty za mną, rozumiesz? - szepnął tak cicho, że zaledwie go usłyszała. W odpowiedzi położyła mu lewą dłoń na ramieniu i pogłaskała go lekko. Stali w zu- pełnej ciemności przedpokoju, ściskając odbezpieczoną broń, napięci, gotowi do walki na śmierć i życie jak dzikie zwierzęta otoczone przez myśliwych. Stuk… stuk… stuk… stuk… Kołatka uderzyła cztery razy i ucichła. Mężczyzna odetchnął z ulgą. - Kto tam? - zapytał półgłosem. - To ja, Adam… - dobiegł szept spoza drzwi. - Otwórzcie. Doskonale naoliwiona zasuwa odsunęła się bezdźwięcznie i wysoki mężczyzna uchylił drzwi, nie wypuszczając colta z dłoni. Morderca Kazimierza Kity wsunął się cicho do przedpokoju. Drzwi zamknęły się. Dziewczyna zapaliła światło. - Dlaczego nie pukasz cztery razy? - powiedział Franek. - Następnym razem możesz zostać na progu z paroma pestkami w głowie. - Znacząco uniósł pistolet, a potem opuścił go i wsunął za pa- sek. - No, jak? - W porządku. - Adam skinął głową. - A co do tego pukania, to musiałem się zagapić. Zdenerwo- wałem się trochę przy tym szoferze… A wy jak? - Też w porządku… Weszli wszyscy troje do pokoju. Dziewczyna podała Frankowi pistolet i nie zajmując się już dłu- żej mężczyznami, uklękła przy trupie, żeby zakończyć przeszukiwanie. - Jak tam, Hela? - zapytał Adam siadając. Wyjął z kieszeni pistolet i położył go na stoliku obok walizeczki. Wyciągnąwszy nogi, odetchnął ciężko. - Nieźle! - Wstała, trzymając w ręce małe zawiniątko, zrobione ze związanej kilkoma supełkami chustki, wewnątrz której musiało być chyba coś ciężkiego, bo zważyła chustkę w ręce, podrzuciła ją i podała Frankowi. - Dwa tysiące miękkich, które nam dał, brylanty i to… Pochylili się wszyscy troje ciekawie, kiedy Franek rozplatał zawiniątko. Wysypał z niego na sto- lik kilka bransoletek, dwa złote zegarki i parę broszek wysadzanych drogimi kamieniami. - Hmmm… - pokiwał głową. - Trudno narzekać. A przecież to nie wszystko. Był żonaty i żony też na pewno bez grosza nie zostawił. Ładną oni mają kontrolę w tym kraju, że facet tyle mógł nak- raść i nikt tego nie zauważył oprócz nas! - Nie narzekaj! - Adam wziął chusteczkę, w którą przedtem zawinięte były klejnoty, i otarł nią twarz, ciągle jeszcze pokrytą potem. - Żeby lepiej umieli pilnować tych swoich dyrektorów, to sam byś pewnie teraz siedział gdzieś na posadce! - No, dwa lata na uniwersytecie byłem - mruknął Franek z dumą. - Jakbym chciał, tobym skoń- czył i byłbym teraz inżynierem. - A może nawet dyrektorem! - powiedziała Hela. - Nakradłbyś się zdrowo, a ja i Adam odkry- libyśmy to i przyjechałbyś tu, i… - roześmiała się. - Ja w każdym razie na uniwersytecie nie byłam. Za wcześnie pokumałam się z takimi chłopakami jak wy. Nie mogę powiedzieć, żebym zmarnowa- ła chociaż pół roku życia na głupstwa. - To pewne - Franek pokiwał głową. - Sama mogłabyś założyć uniwersytet! - Rozejrzał się po pokoju. - No, do roboty, dzieci! Adam, bierz się do cementu. Nigdy się nie nauczę, jak to trzeba mi- eszać. Nie mam talentu do murarki. - Chwileczkę… - Adam wstał i przeciągnął się. Tak jak i Franek nie wyglądał na zawodowego zbrodniarza. Był pospolity. Takich jak on, ludzi o żadnym wyglądzie, bez specjalnych cech indywi- dualnych i o twarzach podobnych jedna do drugiej jak dwie krople wody, można spotkać tysiące na każdej ulicy, w każdym biurze i w każdej kawiarni.- Muszę coś łyknąć po tej przygodzie. Najadłem się trochę strachu, bo akurat wtedy, kiedy go skończyłem, nadjechał z przeciwnej strony jakiś sa- mochód. - Ale nikt cię nie zauważył? - zapytał Franek z pozorną obojętnością, którą Adam wziął za dobrą monetę. Hela odwróciła głowę i szybko spojrzała na Adama. - Skąd! - Adam roześmiał się. - Tego by jeszcze brakowało. - Podszedł do barku i wyjął stamtąd butelkę koniaku, a potem sięgnął po trzy kieliszki. Odkręciwszy kapsel butelki, zawahał się i spojr- zał na Franka. - Ty, powiedz, czy to się nadaje do picia? Nie chciałbym, żebyśmy się tu wszyscy położyli obok niego.
- Nie miałby nas kto zamurować. - Hela skończyła przeszukiwanie zwłok i wstała. - Możesz nalewać. - Franek wziął od niego kieliszki i postawił na stoliku. - Tylko wariat dosypy- wałby cyjanku do francuskiego koniaku. Adam przeskoczył zręcznie przez leżące na podłodze ciało, nalał koniak do kieliszków i dotknął podstawką jednej z leżących obok walizki paczuszek. - Zdrowie naszego gościa i jego nowego mieszkanka! - powiedział spokojnie. - Pijmy i bawmy się w chowanego! - Raz, dwa, trzy, frajer! - zawołała Hela głosem małej, rozbawionej dziewczynki, która „zaklepu- je" kogoś w chowanego. - Zawsze lubiłam w to grać! Zdrowie gości! Uniosła kieliszek, a za nią Franek. Poprzez jasny, migotliwy płyn spojrzała na wykrzywioną gro- teskowo twarz umarłego, a później na powierzchnię banknotu, leżącego na grzbiecie paczki. Za- kołysała lekko kieliszkiem i twarz starego amerykańskiego prezydenta zamgliła się i rozpłynęła pośród maleńkich fal. ROZDZIAŁ TRZECI W którym jest mowa o pogrzebie i dziewczynie pozostawionej na polu Było już bardzo ciepło, nim wzeszło słońce. Świt wstawał piękny i na bladym, bielejącym niebie nie można było dostrzec ani jednej chmurki. Nadchodził jeszcze jeden, upalny dzień. Mały, porośnięty bluszczem domek przy ulicy Zielonej 8 stracił, gdy minęła noc, ponury i tajem- niczy wygląd. Pierwsze ukośne promienie rozjaśniły korony drzew. Domek wraz z ogrodem spra- wiał wrażenie sympatyczne, przytulne i był podobny do cichego domku z bajki o życiu spokojnych, dobrych ludzi. Takie zresztą mogliby ci ludzie sprawiać wrażenie na przygodnym obserwatorze. Najwidoczniej wstali już o świcie i z zapałem oddawali się, korzystając z niedzieli, pielęgnowaniu ogrodu i pra- com gospodarskim. Przez gładko przystrzyżony trawnik przed frontem szła w stronę garażu, po- rośniętego splątanymi konarami magnolii, młoda, zgrabna dziewczyna w prostej, porannej sukience i fartuszku o pięknie zaprasowanej, trochę kokieteryjnej kokardzie. Idąc nuciła refren popularnej pi- osenki. W ręce niosła wiadro, które było najwyraźniej trochę zbyt ciężkie na jej dziewczęce siły, bo odginała się. w przeciwnym kierunku dla stworzenia przeciwwagi. W wiadrze chlupotała gęsta ma- sa stalowego koloru. Dziewczyna minęła stojący przed garażem mały samochodzik i mężczyznę, który polerował wła- śnie emalię wozu wielką, irchową ścierką. Na jej widok mężczyzna uniósł głowę, ale zaraz powró- cił do czyszczenia. Dziewczyna weszła do garażu i zatrzymała się nad krawędzią biegnącego przez cały środek budyneczku kanału, w głębi którego stał drugi mężczyzna, wyrównując właśnie płaską deską powierzchnię świeżo pokrytą cementem. - Dawaj! - powiedział do niej, odłożył deskę i ujął w obie ręce wiadro, stawiając je obok siebie na brzegu kanału. Zajrzał do środka. - Trochę za dużo… - powiedział. - Ale od przybytku głowa nie boli. Tak zawsze będzie pewniejszy. - Słuchaj, ale czy to nie wygląda już trochę za płytko? -zapytała, pochylając się. - Jak tak dalej pójdzie, nie będziemy mieli wcale kanału. - Hm… - Mężczyzna podrapał się w głowę i spojrzał krytycznie na swoje dzieło. - Może i masz rację? Nie pomyślałem o tym. W tej samej chwili na zewnątrz zabrzmiał krótko sygnał samochodu. Dziewczyna i mężczyzna zastygli w bezruchu, ale po ułamku sekundy mężczyzna wyskoczył z kanału i w dłoni jego, jak gdyby wyczarowany z powietrza, pojawił się ciężki automatyczny pisto- let. Nie wychodząc na zewnątrz, wyjrzał przez nie domknięte drzwi garażu. Dziewczyna stała za nim, starając się także dostrzec przyczynę sygnału. Ale zobaczyli tylko, że człowiek czyszczący samochód odłożył w tej chwili irchową szmatę i stoi pochylony nad wozem, z ręką wsuniętą przez okienko i opartą na kierownicy. Mężczyzna, znajdujący się w garażu, wsunął pistolet do kieszeni i wyszedł. Dziewczyna ruszyła za nim. - Co się stało? - zapytała, kiedy znaleźli się obok samochodu. Odwrócił się ku nim i przez chwilę patrzył, nie rozumiejąc. Potem uderzył się nagle w czoło. - Zapomniałem! - powiedział. - Zapomniałem, że to sygnał… Zacząłem czyścić wóz i przypom- niało mi się, że klakson nawala. Rzeczywiście nawala. Coś nie kontaktuje.
Wsunął raz jeszcze rękę do środka wozu. Jego ciemny, opalony palec nacisnął płaską powierzch- nię talerzyka sygnałowego. Długi, zawodzący dźwięk rozległ się przejmująco w porannym, czy- stym powietrzu. Sygnały były najrozmaitsze, wysokie, niskie, chrypliwe i przenikliwe. Setki palców równocześnie nacisnęło klaksony. Ptaki uniosły się chmurą nad drzewami cmentarza i kołując oczekiwały, przera- żone, na ucichnięcie nieznanego, niesamowitego dźwięku. Trumna zakołysała się i powoli opuszc- zana na sznurach, spoczęła na dnie grobu. Upadły pierwsze grudki ziemi. Padały coraz prędzej, w miarę jak łopaty grabarzy zgarniały ją z dwu kopców, oczekujących po obu stronach dołu. Wycie klaksonów unosiło się i opadało, wreszcie zgasło. Ostatni sygnał zabrzmiał urywanie i nastąpiła cis- za. Powoli z długiej kolumny aut, ciągnącej się od bramy cmentarza niemal aż po grób, odrywali się ludzie niosący wieńce i wiązanki kwiatów. W milczeniu kładli je na świeżej ziemi i odchodzili. Ni- ektórzy rzucali także kwiaty na dwa inne groby, stojące w jednym szeregu z nowym. Kiedy jeden z grabarzy zatknął wreszcie w świeżo usypanej ziemi krzyż z umieszczoną na nim tabliczką: KAZIMIERZ KITA kierowca taksówki Zginął tragicznie 21 czerwca 1961 roku dostrzec można było, że jest ona bliźniaczo podobna do tabliczek na dwu pozostałych grobach. Tylko nazwiska były inne i daty: JAN GRABOWSKI kierowca taksówki Zginął tragicznie 28 października 1960 roku STEFAN HYLAK kierowca taksówki Zginął tragicznie 20 lutego 1961 roku Przed grobem stała niewielka grupka ludzi. Przyłączali się do niej mężczyźni, którzy przynieśli wieńce. Złożywszy je, cofali się i stawali w milczeniu, patrząc na grób. Prawie wszyscy ubrani byli w skórzane kurtki albo swetry i ściskali pod pachami lub w dłoniach berety i cyklistówki. Obok ni- ektórych stały kobiety, młode i stare, ładne i brzydkie, ale prawie wszystkie zapłakane i o ściągni- ętych lękiem rysach, jak gdyby tragedia, która się już wydarzyła, mogła wydarzyć się znowu i oba- wiały się, że tym razem los może paść na ich najbliższych. Pośrodku grupy, tuż przed grobem stał wyprostowany wysoki mężczyzna, a obok niego, przytu- lona do jego ramienia, dziewczyna ładna, jasnowłosa i zapłakana. Płakała cicho, nie zasłaniając twarzy i nie ocierając łez, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy z tego, że płacze. Kiedy pierwsza łopata ziemi upadła na grób i piasek zadudnił na czarnych deskach, mężczyzna drgnął, potrząsnął głową i przetarł czoło dłonią. Później znieruchomiał i niewidzącymi oczyma wpatrywał się w rosnący stos wiązanek i bukietów. Ludzie powoli zaczęli wycofywać się i odchodzić ku bramie. Wreszcie pozostało tylko kilka osób. Wysoki, młody mężczyzna wyswobodził delikatnie ramię z uścisku towarzyszki, podszedł do grobu, pochylił się i dotknął ręką ziemi, potem wyprostował się i znowu pokręcił głową, jak gdyby z absolutnym niedowierzaniem. Chciał unieść rękę w zwykłym pożegnalnym geście, pohamował się w porę i zawrócił z pochyloną głową. Dziewczyna podeszła, znowu ujęła go pod ramię i ruszyli razem ku wyjściu z cmentarza. Dopiero wtedy stojący nieco poza obrębem zgromadzonych młody mężczyzna, ubrany w jasnos- zary garnitur, oderwał się od pnia starego drzewa, pod którym stał, i ruszył wolno za odchodzący- mi. Nikt do tej pory nie zwrócił na niego uwagi i nikt nie dostrzegł, że ani razu nie spojrzał on na grób, lecz przez cały czas przesuwał dyskretnie oczyma po obecnych, powracając raz po raz do niektórych twarzy, jak gdyby pragnął je sobie zachować na długo w pamięci. Człowiek w jasnoszarym garniturze był średniego wzrostu, mógł mieć około trzydziestu pięciu lat i nie posiadał żadnych cech szczególnych, które zwracałyby na niego uwagę. I teraz, kiedy za in- nymi mijał kamienną, okoloną płaczącymi wierzbami bramę, nadal nikt nie zainteresował się jego osobą, chociaż niektórzy z obecnych musieli go już niejednokrotnie spotykać, gdyż był oficerem milicji, przez pewien czas dowodził miejską służbą ruchu, a obecnie przeszedł do służby śledczej.
Ale nie poznawano go, może dlatego, że ludzie mieli myśli zajęte smutnym widowiskiem, które się przed chwilą odbyło, a może dlatego, że zwykle widywali go w mundurze, a mundur bardzo zmi- enia człowieka. Ludzie w swetrach i wiatrówkach zasiadali za kierownicami i zapuszczali silniki. Pasażerów, po- za owymi zapłakanymi kobietami, które zajmowały miejsca obok szoferów, nie było. Wszystkie liczniki miały uniesione chorągiewki z napisem: WOLNY Wysoki, młody mężczyzna i towarzysząca mu dziewczyna nie zamienili jeszcze ze sobą ani jed- nego słowa. Zatrzymali się przed autem. Był to stary Opel, noszący na karoserii ślady niedawnego wypadku. Blacha była pogięta i odklepana prowizorycznie, a gdzieniegdzie brakowało całych pła- tów odbitej przez uderzenie emalii. Mężczyzna raz jeszcze obejrzał się na bramę cmentarną, potem otworzył drzwiczki i wsunął się ciężko za kierownicę. Dziewczyna obeszła wóz i zajęła miejsce z przeciwnej strony. - Heniu… - powiedziała cicho. - Heniu… - Co? - Spojrzał na nią, jak gdyby przedtem nie zauważył, że przez cały czas była obecna tuż przy nim. Dziewczyna oparła głowę o licznik i dopiero teraz rozpłakała się na cały głos. - Przestań… - powiedział łagodnie, ale bardzo stanowczo. - Płacz tu już i tak nic nie pomoże. Stało się. Uniosła gwałtownie głowę i powiedziała głosem zduszonym łzami: - Przecież ja nie o niego płaczę! Wiem, że mu już nic nie pomoże. - A o kogo? - O ciebie! - Cicho, Marlenka, cicho… - Najwidoczniej nie zrozumiał jej. Dotknął lekko jej ramienia, a po- tem odwrócił się, bo dwaj przechodzący do swoich aut kierowcy zatrzymali się obok Opla. W milc- zeniu wyciągnęli ku niemu ręce, które uścisnął. - Tak, tak… - powiedział jeden i pokiwał głową. - Musisz dać polakierować wóz. Przejechał się daleko twój zmiennik… - Porządny był człowiek - powiedział drugi. - Dobrze, że nie miał dzieci ani żony. Tamci obaj mieli małe dzieci. - I za co?! - powiedział Kowalski z nagłą wściekłością. - Miał może ze dwieście, trzysta złotych utargu, kiedy go zabili. Litr wódki i dobra kolacja w knajpie. Po to zabijają człowieka! Jeżeli mili- cja ich złapie, powinni wisieć jak psy I - Milicja! - młodszy ze stojących wzruszył ramionami. - Pochodzą, popytają, coś pozapisują i po- tem wszystko przyschnie. Jak chodzi o mandat na kierowcę, to spod ziemi wyskoczą, żeby pieniąż- ki zainkasować, ale żeby znaleźć mordercę, trzeba mieć więcej rozumu niż do wypisywania kwit- ków. Już trzeci kierowca ginie od października zeszłego roku, a oni nic. Zupełnie nic! O milicji mi nie mów. Człowiek w jasnoszarym garniturze, który udając, że już trzecią zapałką nie może zapalić papi- erosa, stał niedaleko auta, słysząc ostatnie słowa odwrócił się i zaczął oddalać z pochyloną głową. Pogwizdywał cicho. Melodyjka, którą pogwizdywał, była skoczna i wesoła, ale przeczył jej wyraz przygnębienia na twarzy gwiżdżącego. Papierosa, którego w końcu nie zapalił, miął w palcach opuszczonej ręki, aż został z niego tylko proszek i brudna kuleczka z bibułki. Taksówki ruszały, zajmując potrójnym szeregiem całą szerokość jezdni. Raz jeszcze poderwało się jękliwe zawodzenie klaksonów. Powoli jeden szereg wozów za drugim niknął za zakrętem. Pośrodku tego zawodzenia człowiek w jasnoszarym garniturze oddalał się powoli, zamyślony. Przestał gwizdać, ale usta jego poruszały się nieznacznie, jak gdyby prowadził ze sobą rozmowę, pełną pytań, wątpliwości i pozbawioną odpowiedzi, po której mógłby wyprostować pochylone ple- cy i przyspieszyć kroku. Przed maską auta szosa była zupełnie pusta. Jechali przez rozległe, nagie pola, opadające łagod- nie ku dalekiemu morzu, które rozciągało się w dole aż po granice widzenia. Szosa biegła zupełnie prosto, ale Kowalski nie przyspieszał. Opel sunął powoli, ciepłe, pachnące skoszonymi trawami po- wietrze wpadało do auta, a rozgrzany asfalt syczał sennie pod oponami. Marlena nie płakała już. Milcząc patrzyła przed siebie. Usta miała zaciśnięte, a dłonie ściskały kurczowo trzymaną na kolanach torebkę. Kowalski spojrzał na nią kątem oka. - Ciągle myślisz o tym… o Kaziku?
- Nie. - Potrząsnęła głową, nie odwracając oczu w jego kierunku, jak gdyby nie mogła oderwać ich od szosy. - Powiedziałam ci już, że myślę o tobie. Gwałtownie zahamował, zjechał na brzeg drogi i zatrzymał auto. Potem zwrócił się ku niej. - Marlena, przecież widzisz, jak się czuję. Wiesz, co mnie spotkało. To był… - zająknął się jak wszyscy ludzie nieprzyzwyczajeni do używania wielkich słów, kiedy zmuszeni są ich użyć. - To był mój jedyny przyjaciel. A ty ciągle próbujesz rozmawiać ze mną o jakichś swoich sprawach. Powi- edz, czego ty chcesz ode mnie? Spojrzała na niego suchymi już, prawie złymi oczami. - Chcę, żebyś przestał jeździć na taksówce. A jak nie przestaniesz, to… to… - To co? - To nie wyjdę za ciebie i nie będę cię chciała już znać. - Nie wyjdziesz za mnie? Był tak zdumiony, że nie umiał powiedzieć nic więcej. - Nie, nie wyjdę! - Słowa te, które błąkały się w jej świadomości już od dwu dni, raz wypowied- ziane przerwały tamę. Zaczęła mówić szybko, zachłystując się wyrazami, starając się wypowiedzieć wszystko, póki jej nie przeszkodzi. - Nie, nie, nie! Nie wyjdę na pewno! Kobieta nie może tak żyć! Żadna kobieta! Nie mogłabym si- edzieć sama w domu i umierać przez całe noce ze strachu, ze zdenerwowania, z tych wszystkich myśli o tym, co ci się może stać! Całe noce wystajesz przed knajpami, przed hotelami, w porcie i Pan Bóg wie tylko gdzie. Każda dziwka może się z tobą wozić, każdy chuligan może ci kazać jec- hać na odludzie i zabić cię za tych marnych dwieście, trzysta złotych utargu, jak sam powiedziałeś! Nie, nic nie mów, daj mi dokończyć! A ja? Co ze mną? Kita nie miał żony ani dzieci. Ja go żałuję, ale po jego śmierci nikt nie został bez grosza. A co ja zrobię? Ja bym chciała mieć dziecko jak każ- da kobieta, mieć dziecko i wychowywać, i kochać to dziecko i męża! A tak któregoś dnia przyjdę z tym dzieckiem na cmentarz, żeby zobaczyć, jak tatusia z dziurą w głowie składają do grobu. I co potem? Koledzy zatrąbią i odjadą, ty sobie będziesz wygodnie odpoczywał po pracowitym życiu, a ja z dzieckiem zostanę. Rzuć to, Heniu… - Wzięła go za ręce i potrząsnęła nim rozpaczliwie. - Rzuć to i będę spokojna, będę mogła żyć jak człowiek i kochać ciebie, i być spokojna o życie… Pokiwał głową w zamyśleniu, a potem spojrzał na nią i uśmiechnął się smutnie. - Tobie nie o to chodzi - powiedział cicho. - Ja wiem, o co ci chodzi. - Jak to nie o to? - A tak to. Ty ciągle masz w głowie tylko jedno: to, że jak wyjeżdżam na noc czy nawet na dzień, to mam za wiele okazji, żeby z dziewczynami znajomości zawierać. No, powiedz szczerze, czy tak nie jest? Nawet nie tak przejęłaś się śmiercią Kazika jak tym, że może potem wytargujesz ode mnie, żebym rzucił kierownicę, bo chcesz mieć mnie w domu i na oku albo przy takiej pracy, gdzie wied- ziałabyś zawsze, gdzie jestem i co robię. Oj, Marlenka, Marlenka. Nie wstyd ci w takiej… w takiej chwili tylko o tym myśleć? - A jeżeli nawet myślę o tym, to co? - Była w tej chwili zaczepna i gwałtowna. Kowalski zrozu- miał nagle, że jest to rozmowa decydująca. Zaczerpnął głęboko powietrza i wyprostował się na si- edzeniu. Znał kobiety na tyle, żeby wiedzieć, że jedno nierozważne słowo z jego strony może go uniesz-częśliwić do końca życia; bo nie wyobrażał sobie tego życia gdzie indziej niż za kierownicą. - Jestem zazdrosna! - Marlena patrzyła mu prosto w oczy. I ona widocznie była gotowa do osta- tecznej walki. - I co w tym dziwnego? Jesteś przystojny. Wiem, że lubisz dziewczyny, a one tylko na takich jak ty czekają. Każda na ciebie poleci: miły jesteś, zarabiasz dobrze. Czego im więcej potrzeba? Znajdzie się sto takich, które na głowie staną, żeby cię ode mnie oderwać. Może już na- wet są takie? Teraz mi się łatwo obronić. Ale w rok po ślubie? Każda nowa jest przecież dla was od razu ciekawsza od tej, którą się ma na stałe. Mam się zgodzić na to, żeby jakaś lafirynda mi cię od- biła, a ja żebym została sama? To już wolałabym, żebyś obok Kazika w tym taksówkarskim grobie leżał! Przynajmniej wiedziałabym, żeś honorowo zginął, a nie, że żyjesz z inną. Nie jestem taka głupia, jak ci się zdaje! Mało się napatrzyłam na koleżanki, które za mąż powychodziły? Na pal- cach można policzyć te, które są szczęśliwe albo chociaż mówią, że są szczęśliwe! - Marlenka, posłuchaj… - Nie chcę i nie będę już słuchała. Powiedz, czy kochasz mnie naprawdę? . - Kocham cię naprawdę. - I rzucisz to zajęcie?
- Nie - pokiwał przecząco głową. - Ja bym od kółka nie odszedł za nic, dziewczyno. Nie umi- ałbym żyć inaczej. - Więc nie rzucisz szoferki? - Oj… - westchnął - daj już spokój. Jedźmy. - Możesz - gwałtownie otworzyła drzwiczki - sam jechać! - Wyskoczyła, zanim zdążył ją po- wstrzymać. - Marlena! - zawołał. Szła prosto przed siebie w szczere pole, nie oglądając się. - Marlena, wróć się, słyszysz! Zaczęła biec. - Przecież masz stąd z pięć kilometrów do miasta! Dalej biegła, była już co najmniej sto kroków od auta. Otworzył drzwiczki i postawił nogę na stopniu. Ale nie wyszedł z auta i nie pobiegł za nią. Przez chwilę na pół stał, na pół siedział, wychylony z wozu. Potem osunął się z powrotem na siedzenie i zamknął drzwiczki. Uśmiechnął się. Uśmiech ten był trochę łobuzerski, a trochę dziecinny. Henryk Kowalski wyglądał w tej chwili jak mały chłopi- ec, który wie, że może komuś spłatać wielkiego figla i nie odpokutować za to. Włączył bieg. Wóz ruszył. Jadąc, nie za szybko i nie za wolno,, obserwował w lusterku biegnącą dziewczynę. Zwolniła i na- jwidoczniej słysząc odgłos zapuszczanego motoru, zatrzymała się i obejrzała. Odjeżdżał coraz szybciej, stopa na pedale zaczęła przyduszać równomiernie gaz. Malejąca figur- ka stała pośrodku pola, patrząc za nim. Kiedy szosa spłynęła w dół i zaczął tracić z oczu leżące z tyłu pole, wydało mu się, że dziewczy- na uniosła rękę i zaczęła machać ku niemu. Ale nie przyhamował. Stary Opel z bocznym numerem 448 potoczył się szybko w kierunku Gdyni. ROZDZIAŁ CZWARTY o rozmyślaniach grubego pułkownika Podpułkownik Radzikowski był człowiekiem grubym, wysokim i pyzatym. Poza tym był bardzo ambitny, o czym wiedzieli prawie wszyscy jego podwładni. Nie wszyscy natomiast zdawali sobie sprawę, że ten potężny grubas o twarzy emerytowanego cherubina, o niewielkich, wodnistych ocz- kach i łysej, różowej czaszce jest człowiekiem wyjątkowej inteligencji, którą raczej ukrywał, niż demonstrował, pełniąc obowiązki wojewódzkiego komendanta milicji. Robił tak, gdyż natura ob- darzyła go nieco apodyktycznym usposobieniem i wiedział, po paru smutnych doświadczeniach, że raczej należy pomagać ludziom w myśleniu, niż zastępować ich w tej funkcji. W związku z tym za- łożeniem starał się postępować tak, jak na to wskazywała jego rubaszna i nieco bezradna powierzc- howność. W czasie dyskusji podrzucał oficerom pewne ewentualności śledztwa, których nie dostr- zegali, a czynił to w ten sposób, że po naradzie każdy z nich był przekonany bardziej o własnej od- krywczości niż o talencie dowódcy. Ale w tej chwili Radzikowski był sam. Drzwi zamknęły się za dyżurnym sierżantem, który przy- niósł kilka kopert nadesłanych ze stolicy i innych województw. Komendant wziął koperty do ręki. Przez otwarte okno wdzierał się- upał i chociaż kurtka mundu- rowa wraz z' krawatem wisiała porzucona na poręczy krzesła, a rozpięta aż do pasa koszula pozwa- lała na maksimum dopływu powietrza, twarz i szyja szefa wojewódzkiej służby śledczej pokryte były kropelkami potu. Z niechęcią spojrzał na kopertę, na której palce jego pozostawiły wilgotne, nieomal klasyczne linie papilarne. Leżącą na stole chustką otarł oczy i kark, potem rozdarł kopertę. Wewnątrz była gęsto zapisana kartka maszynopisu i przytwierdzone do niej spinaczem duże zdj- ęcie głowy mężczyzny. Radzikowski położył kopertę na wielkiej mapie Trójmiasta, która zajmowała w tej chwili całą powierzchnię biurka i którą studiował od rana. Uniósł papier ku oczom i przesunął po nim wzroki- em: POSZUKIWANY…
Komenda wojewódzka M.O. w… zawiadamia, że przed trzema dniami uciekł w niewiadomym kierunku Stanisław Burski, dyrektor handlowy Centrali Obrotu Towarami… Według wszelkiego prawdopodobieństwa dokonał on w ciągu ostatnich trzech lat nadużyć na sumę ponad dwa miliony złotych. Istnieje przypuszczenie, że udał się on na Wybrzeże i będzie próbował uciec na jednym z obcych statków. Rysopis… Radzikowski westchnął i odłożył kartkę wraz z fotografią z powrotem do koperty. Potem wsunął kopertę do teczki z napisem: BIEŻĄCE. Znowu pochylił się nad mapą, na której W trzech od- ległych od siebie miejscach znajdowały się trzy punkty zaznaczone czerwonymi krzyżykami. Wziął do ręki cyrkiel i wbił go w jeden z punktów… Ktoś zapukał cicho. - Wejść! - Radzikowski odłożył cyrkiel i spojrzał w stronę drzwi. Klamka poruszyła się lekko i człowiek, który poprzednio był obecny na cmentarzu, wsunął głowę do pokoju. - Czy można, szefie? Radzikowski bez słowa kiwnął twierdząco głową. Młody człowiek wszedł. Ubrany był nadal w jasnoszary, doskonale zaprasowany garnitur. Komendant wskazał mu krzesło i przyglądał mu się spod oka, póki gość nie zajął miejsca po drugiej stronie biurka. Na twarzy nowo przybyłego malo- wało się tak wyraźne przygnębienie, że szef, wbrew swemu zwyczajowi, przemówił pierwszy. I jak zwykle przemówił najbanalniej w świecie: - No i co słychać? - Byłem na cmentarzu… - Gość rozłożył ręce. - Bardzo pouczająca przechadzka. - Komendant uniósł cyrkiel i położył go z powrotem na biur- ku. - Lubię cmentarze, szczególnie wczesnym latem… - Urwał i otarł czoło nową chustką, którą wyciągnął z tylnej kieszeni spodni. - A więc byliście na cmentarzu, poruczniku, i wróciliście. Nie każdemu się to udaje… - Zauważyłem to. - Człowiek w jasnym garniturze bez uśmiechu skinął głową, potem znowu roz- łożył ręce. - Niech to cholera weźmie, szefie! Żadnego śladu, żadnych poszlak. Ten Kowalski ma alibi, trochę dziwne, ale ma! A najgorsze jest to, że i ta zbrodnia nie ma przecież żadnego sensu! - Sensu może nie ma - komendant westchnął - ale giną ludzie, ktoś ich morduje jak owce, a my nie potrafimy znaleźć mordercy. Upał jest taki, że nie chce mi się robić uwag na temat tego, co o nas napisała ostatnio prasa, ani o tym, co myśli o nas Komenda Główna. Zaraz po przyjściu do ur- zędu miałem telefon z Warszawy. I komendant główny, i minister są bardzo zaniepokojeni sytuacją. Trzy prawie identyczne zabójstwa w krótkim czasie i brak jakichkolwiek działań z naszej strony… A dlaczego mówicie, że to nie ma sensu? - Szefie, ja wiem, że na pewno Warszawa ma pretensje i że to się na was skrupia, chociaż ja pro- wadzę śledztwo w tej… w tych sprawach, ale łatwo im mówić, kiedy siedzą sobie wygodnie w sto- licy i… - Poruczniku Sękowski… - Komendant machnął ręką, w której trzymał chustkę. - Nie przyszli- ście tu chyba teraz, żeby mi przekazać waszą opinię na temat naszych przełożonych? Zresztą jeżeli myślicie, że mamy się czym pochwalić i jesteśmy skrzywdzeni, to mówcie. Zaraz wyślę telefonog- ram, że jesteśmy na tropie… - Przepraszam, szefie… - gość spuścił głowę na piersi, potem wyprostował się w krześle. - Chci- ałbym powiedzieć, że się poddaję, szefie. Proszę o oddanie tej sprawy komu innemu. Pierwszy raz w życiu mi się to zdarza, ale… Może ja czegoś tu nie rozumiem? Dla mnie to nie ma żadnego sen- su, a rozwiązywanie spraw, które nie mają żadnego sensu… - I dokończył urywanym głosem: - Za- gubiłem się zupełnie… Nie widzę ani początku, ani końca, ani powodu, żeby… słowem, szefie, proszę o oddanie tego komuś innemu. Może ktoś inny lepiej to potrafi rozwiązać ode mnie… Zgi- nęło trzech ludzi i… mniejsza już o gazety i o Warszawę… ale przecież może zginąć ktoś następny, a ja nie tylko nie wiem, jak temu zapobiec, ale nawet nie mam zielonego pojęcia, dlaczego ktoś by miał popełniać te zbrodnie? Nic mi się nie zgadza i powtarzam: nic nie ma sensu. Znowu myślałem dzisiaj i… - Czekajcie… - Radzikowski przymknął oczy. - Powiedzcie mi, ale tak spokojnie, poruczniku, dlaczego według was ta cała sprawa nie ma sensu? Pytałem już o to, ale nie odpowiedzieliście mi. - Bo każdego z tych trzech kierowców niby obrabowano, temu ostatniemu zabrano kilkaset zło- tych, drugiemu zegarek wart bardzo niewiele i jakieś drobne, trzeciemu złotą obrączkę i sto dwad-
zieścia złotych, jak wynikało z jego książeczki obliczeniowej. Można by powiedzieć, że to były zbrodnie rabunkowe. Ale: po pierwsze: wszystkich tych zbrodni dokonał bandyta czy paru bandy- tów, uzbrojonych w pistolet. po drugie: wszystkie te mordy mają cechy premedytacji, to znaczy, że zabójca rozumiał, że ryzykuje głową, po trzecie: (I to są te pytania, na które nie ma sensownych od- powiedzi): Czy jest możliwe, żeby człowiek uzbrojony w pistolet, zimnokrwisty morderca, zdający sobie sprawę z ryzyka, które podejmuje, dopuszczał się co kilka miesięcy zbrodni, wiedząc, że zy- ska na tym każdorazowo nie więcej niż kilkaset złotych? Dlaczego nie zaryzykował gdzieś, gdzie przy tym samym ryzyku mógłby zarobić sto albo tysiąc razy tyle? Po co? Dlaczego? Nie, szefie, to nie ma sensu. Radzikowski otarł czoło i spojrzał na leżącą przed nim mapę. - A co przychodzi wam do głowy? - Nie wiem. Patologiczny morderca to nie jest, boby nie trudził się pozorowaniem rabunków i chyba nie używałby pistoletu. Oni ich nigdy nie używają. Może zemsta? - Na trzech szoferach? Może… A czy są jakieś dane na to? - Żadnych. Ani rodziny, ani przyjaciele nie widzą nikogo takiego, kto mógłby aż tak nienawidzić któregoś z zamordowanych. Dwaj pierwsi byli żonaci i dzieciaci, ludzie raczej spokojni, obaj byli kierowcami państwowych taksówek, trzeci był kawalerem i współwłaścicielem prywatnego wozu. Też spokojny i miał jak najlepszą opinię. Nigdy nie karany, żadnych podejrzanych znajomości. - Hm… A czy próbujecie szukać jakiegoś wspólnego mianownika? - Wspólnego mianownika? Chcecie powiedzieć, szefie, czy coś łączy te zbrodnie? Chyba tak. Są zasadniczo dwa wspólne mianowniki: jeden to sposób dokonywania zbrodni, zawsze na kierowcy, zawsze z niedbale dokonanymi pozorami rabunku i zawsze jednym strzałem pistoletu w głowę, chociaż pistolet użyty jest za każdym razem inny. Drugi wspólny mianownik to to, że każdego z nich trzech widziano po raz ostatni na postoju przed Dworcem Głównym w Gdyni. - A godziny? Chyba też się mniej więcej zgadzają? - Tak, o ile się to dało określić, wszyscy zginęli mniej więcej między wpół do jedenastej wieczo- rem a północą. - To znaczy w czasie, kiedy na Dworzec Główny przychodzą najważniejsze pospieszne pociągi: z Warszawy, Krakowa i Szczecina. - Tak. Pomyślałem i o tym. Ale jaki sens miałoby to, że co kilka miesięcy przyjeżdża facet pospi- esznym pociągiem na przykład z Warszawy i morduje dla paru złotych kierowcę? - Nie wiem - powiedział Radzikowski. - Ale to już coś znaczy. - Spojrzał na mapę przed sobą. - Właśnie tu sobie siedziałem i rozmyślałem nad tą sprawą. Ten Opel, w którym znaleziono Kitę, był zepchnięty na plażę z szosy. Czy tak? Prawda? - Tak. - Jechał wtedy do Gdyni, tak przynajmniej wskazują ślady? - Tak. Byliście tam przecież, szefie, razem ze mną. - Sękowski ze zdziwieniem uniósł brwi. - I licznik wskazywał dwadzieścia złotych, pięćdziesiąt groszy… A potem, kiedy samochód ude- rzył o plażę i wywrócił się spadając do góry kołami, licznik stanął… Hm… to by oznaczało, że… że odliczywszy trochę czasu na zabicie człowieka, bo zabić musiał czy musieli kierowcę w stoj- ącym już samochodzie, i odliczywszy trochę czasu na obrabowanie trupa i zepchnięcie wozu, moż- na powiedzieć, że w przybliżeniu wóz przejechał trasę o długości osiemnastu złotych. To by było ciekawe… Sękowski zerwał się. - Szefie! To mogłoby naprawdę coś znaczyć! W tym pierwszym wozie, który znaleziono na szo- sie w kilka minut po strzale, bo kierowca był jeszcze ciepły, milicjant dyżurny zanotował stan licz- nika! A potem w drugim, znalezionym w bocznej uliczce Wrzeszcza, ludzie nawet słyszeli strzał z domu nie opodal i zeznali, że była godzina pół do dwunastej… Trupa odkrył jakiś facet z dziewczy- ną, chcieli się zabrać do Sopotu i zajrzeli do szoferki. Licznik też został zapisany… Ale tamten sa- mochód stał z pół godziny, zanim przybyła milicja… - Tak… - Radzikowski skinął głową, potem uniósł teczkę z napisem: BIEŻĄCE i zaczął się nią wachlować powoli. - Ale przecież można mniej więcej obliczyć, ile bije licznik w ciągu minuty, ki- edy samochód stoi, prawda? - No oczywiście, szefie! - Jego podwładny ożywiał się coraz bardziej. - I wtedy można by zak- reślić cyrklem koło… z pewnym przybliżeniem, oczywiście,, bo samochód nie jedzie prosto, i zna- leźć miejsce, gdzie wsiadł morderca…
Spojrzał na cyrkiel, który leżał pośrodku mapy i otworzył usta, a potem zamknął je znowu bez słowa. - Właśnie próbowałem sobie to ustalić… - Radzikowski odłożył swój prowizoryczny wachlarz, przysunął kartkę z wyliczeniami i wziął do ręki cyrkiel. - Wyglądałoby to tak: Przy pierwszym mor- derstwie, zważywszy kierunek jazdy auta, mielibyśmy takie ogromne półkole, z którego mogłoby ono nadjechać… Widzicie… - Oczywiście, że widzę, szefie. Ale mamy przecież trzy morderstwa i może te linie się jakoś prze- tną! - Sękowski był rozgorączkowany. - Doskonała myśl! - Pułkownik przystawił ostrze cyrkla do drugiego krzyżyka. - Spróbujmy zro- bić to po raz drugi… Cyrkiel zatoczył drugi łuk. - O, widzicie, szefie! - Sękowski położył palec na mapie. - Teraz widać, że to będzie pomiędzy Orłowem a… Ale mamy przecież trzeci zapis licznika, najdokładniejszy, bo licznik stanął mniej więcej w minutę po zbrodni. Cyrkiel zatoczył trzeci łuk. I wtedy obaj oficerowie spojrzeli na siebie w milczeniu. Między trze- ma punktami przecięcia łuków pozostała niewielka, licząca może trzy do czterech kilometrów kwa- dratowych przestrzeń. - Z tego by wynikało - powiedział Sękowski - że._ - Zaraz. - Pułkownik wstał, podszedł ciężkimi, powolnymi krokami do okna i momentalnie cof- nął się, bo po odsłonięciu ciemnej story upał uderzył w niego jak oddech otwartych drzwi pieca hut- niczego. - Nie zapominajmy, że jak powiedzieliście, wszystkich tych taksówkarzy po raz ostatni widziano przed Dworcem Głównym w Gdyni na mniej więcej pół godziny przed możliwym czasem zabójstwa. To by musiało w zasadzie oznaczać, że jakiś pasażer czy jacyś pasażerowie wsiadali do tych taksówek na dworcu, kazali się wieźć na teren wyznaczony przez nasz cyrkiel, a potem dopie- ro, po ponownym złamaniu licznika, dalej, gdzie kierowcy zginęli. To by znaczyło, że albo kto inny zabijał tych kierowców, a nie pasażerowie, którzy przyjechali z dworca, a wtedy to już zupełnie by nie miało sensu, bo taki zbieg okoliczności sam w sobie niczego by nie tłumaczył, albo oznaczałoby to, że tamci pasażerowie z dworca kończyli jazdę, a potem ponownie brali tę samą taksówkę. Co też niczego nie tłumaczy i na razie nie ma sensu, bo niby dlaczego taksówka ma czekać na gościa zła- mawszy licznik i nie pobierając za to opłaty? A musimy pamiętać, że jedno i drugie, to jest wyznac- zenie terenu określonego przez przecięcie łuków i nawet fakt, że kierowców widziano na dworcu w Gdyni, może być przypadkiem… - Ale ja jestem przekonany, że wszystkich trzech zbrodni dokonała ta sama ręka! Podobny spo- sób mordu, brak odcisków palców, ta sama pora, dworzec w Gdyni, możliwość wyruszania taksów- ki w powrotny kurs z jednej i tej samej okolicy, jak udowodniliśmy tu sobie! Nie, szefie, to coś mu- si znaczyć! - Zapewne… Zapewne… - Radzikowski po raz setny sięgnął po chustkę i sprawdziwszy, że jest zupełnie mokra, otarł czoło przedramieniem. - Ale co? Na pewno musimy dobrze przyjrzeć się te- mu terenowi… Sprawdzić, kto tam mieszka i czy nie ma tam jakichś potencjalnych podejrzanych. No i otoczyć opieką dworzec. Ale to może coś dać, a może i nic nie dać. Teren obejmuje kilka- naście ulic, słabo zabudowanych, ale jednak mieszka tam kilka tysięcy ludzi, no powiedzmy dwa tysiące… A poza tym może być i tak, że z dworca przyjeżdża sobie co parę miesięcy jakiś Bogu ducha winien inspektor czy handlowiec, który mieszka na tym terenie, taksówka odwozi go, a mor- derca, na przykład, umiłował sobie postój taksówek w tym właśnie punkcie i stamtąd bierze swoje ofiary. - Nie, szefie! - Sękowski energicznie pokiwał głową. - To wszystko musi coś znaczyć! Mamy już luźno zaznaczone miejsce, wiemy trochę o reszcie i spróbuję od nowa to przemyśleć. Pochylił się nad mapą i znowu wpatrzył w odcinek ograniczony przecięciem trzech łuków. Nagle wyprostował się. - Że też tego wcześniej nie zauważyłem! - Czego? - powiedział Radzikowski -…że ten Kowalski mieszka na tym terenie, tuż na granicy Orłowa? No, ale przecież on ma alibi, jak powiadacie. - Alibi! Teraz to wszystko trzeba będzie sto razy sprawdzić! - Urwał. - To pomyśleliście już, sze- fie, o tym? - O czym? - zapytał pułkownik sennie, przymykając oczy. - Boże, co za upał!
- O tym, że on tam mieszka? - Nie, tylko rano przeglądałem akta sprawy i przypomniało mi się teraz, że jego adres brzmi; Or- łowo, Mestwina 18… - Mój Boże! - Sękowski poderwał się z miejsca. - Nie mamy ani chwili do stracenia! To wszystko zaczyna nabierać kolorów, szefie! - Zobaczymy… - Radzikowski sięgnął po teczkę z napisem: BIEŻĄCE i wyjął z niej otrzymany przed kilkunastoma minutami papier. - Pewnie chcecie się zaraz wziąć do roboty, co? Nie zatrzy- muję was. Wieczorem zadzwońcie do mnie do domu, a jeżeli będę tutaj, wpadnijcie, żeby mi powi- edzieć, co słychać. Muszę złożyć raport do Warszawy w sprawie tego śledztwa. Dobrze byłoby, żebyśmy mieli chociaż jakąś niezłą hipotezę. A - przy okazji - tu jest list gończy za facetem, który okradł jakąś instytucję. Idąc podrzućcie to Majewskiemu, to jego wydział. Ciągle przysyłają nam zdjęcia tych ludzi, jakby przypuszczali, że każdy złodziej zaraz musi wsiąść na statek i odpłynąć w siną dal… - Westchnął. - Inna rzecz, że trochę ich tu przyjeżdża. Niech Majewski się tym zajmie… Raz jeszcze odruchowo rzucił okiem na twarz spoglądającą ku nim z fotografii. Sękowski pos- zedł za jego przykładem, ale zaraz odwrócił wzrok i wyciągnął rękę po dokument. Ani jemu, ani jego szefowi twarz ta nie mówiła w tej chwili nic. Bo przecież nawet pułkownik Radzikowski, cho- ciaż był bardzo bystrym oficerem milicji i często kojarzył pozornie odległe fakty, nie mógł wiedzi- eć, że twarz z fotografii należała do człowieka, który kazał Kazimierzowi Kicie wieźć się na ulicę Zieloną osiem, leżącą prawie dokładnie pośrodku obszaru wyznaczonego milicyjnym cyrklem. Po- rucznik Sękowski z tłumioną szacunkiem niecierpliwością wyjął z ręki zwierzchnika list gończy i ruszył ku drzwiom. Chciał działać. Myśli jego koncentrowały się wokół jednej osoby, a był nią Henryk Kowalski. ROZDZIAŁ PIĄTY O spacerach porucznika Sękowskiego Henryk Kowalski dojechał do Orłowa i po pewnym czasie skręcił z głównej szosy w lewo, w wąską uliczkę pnącą się ku górze. Uliczka była nie zabudowana po obu stronach, ale gdy się minęło grzbiet wzgórza, wpadała pomiędzy dwa szeregi luźno stojących domków. Dalej rósł las, który opa- dał prosto ku morzu. Przy ostatnim z domków Kowalski zatrzymał wóz, wysiadł, otworzył drewni- aną, pomalowaną na zielono furtkę i wprowadził Opla na czyste podwóreczko, zamknięte z jednej strony frontem niewielkiego domku, a z drugiej niskim, zbudowanym z desek garażem. W domku tym odnajmował pokój u samotnej staruszki, wdowy po rybaku, który przed wielu laty nie wrócił z połowu. W tej chwili wdowa stała na progu domku, zajęta idylliczną funkcją karmienia kur. Uśmiechnęli się do siebie i kobieta powiedziała, poważniejąc: - Już po pogrzebie? - Już… - Kowalski stanął przed autem, obejrzał je krytycznie i ruszył w stronę garażu. Szumiało mu trochę w głowie. Śmierć Kazika wstrząsnęła nim, ale nie doszła jeszcze zupełnie do jego świ- adomości. Nie mógł sobie wyobrazić, że nie zobaczy go już nigdy. Otwierając bramę garażu pomyślał o Marlenie. Zostawił ją na polu przed trzema godzinami. Po- tem próbował jeździć trochę po mieście. Stał przez godzinę na jednym z postojów, rozmawiając z innymi taksówkarzami o niedawnej tragedii, później, po dwu czy trzech krótkich kursach, zdecydo- wał się na powrót do domu. Chciał się czymś zająć, żeby zapomnieć. Marlena była w tym wszyst- kim tylko głupim, niesmacznym epizodem. Zachowała się jak idiotka. Że też kobiety zawsze myślą tylko o sobie i swoich sprawach… Wziął z półki w garażu puszkę z lakierem, mały młotek, glaspapier i pędzel. Trzeba było Opla doprowadzić do porządku, chociażby prowizorycznie. Od dwu lat zbierał wraz z Kitą na nową War- szawę i mieli już prawie całą sumę uskładaną. Teraz trzeba by było odnaleźć kogoś z rodziny Kazi- ka. Rodziców ani rodzeństwa nie miał. Chyba trzeba będzie pójść do milicji i zapytać, co zrobić z tą forsą i komu ją przekazać. Wyszedł z garażu i zdjąwszy kurtkę, zakasał rękawy. Uważnie zaczął glaspapierem czyścić po- wierzchnię, którą chciał pokryć lakierem. Gospodyni skończyła najwidoczniej karmić kury, bo usłyszał skrzypnięcie drzwi, a kiedy uniósł głowę, nie było jej już na progu. Kury rozchodziły się powoli, dziobiąc leniwie resztki ziarna i pogdakując głośno. Było bardzo gorąco. Kowalski po paru minutach pracy zdjął koszulę, W tej samej chwili usłyszał skrzypnięcie furtki.
Człowiek, który wszedł na podwórko, był mniej więcej ¦w tym samym wieku co Kowalski. Ub- rany w jasnoszary, nienagannie odprasowany garnitur, białą koszulę i czarny krawat, raził trochę pośród lejącego się z nieba upału, ale wyglądał tak świeżo, jak gdyby dopiero co wyjęto go z lo- dówki. Wszedł, zamknął za sobą furtkę i powolnym krokiem zbliżył się do auta i stojącego przy nim kierowcy. Kowalski wyprostował się i nie wypuszczając z dłoni kulki glaspapieru, drugą ręką otarł czoło i odgarnął ku tyłowi opadające na czoło włosy. - Czy pan Kowalski? - zapytał nowo przybyły uprzejmie i w tej samej chwili Kowalski poznał w nim oficera śledczego, który przesłuchiwał go na drugi dzień rano po śmierci Kazika. - Tak - skinął głową i cisnął glaspapier na ziemię obok Wozu. - Nie poznałem pana, poruczniku, tak od razu, bo jakoś inaczej pan wygląda po cywilnemu… - Ja też pana nie poznałem, panie Kowalski… - Sękowski uśmiechnął się i usiadł na stopniu wo- zu. Wyciągnął paczkę papierosów. Kowalski przyjął Ekstra mocnego i zapalił. Usiadł obok tamtego na małym skrawku stopnia, który osłonięty był od słońca. - I jak tam? - zapytał. - Wiecie już panowie coś o tym, kto go mógł zabić? Sękowski zaciągnął się i milczał przez chwilę. Potem spojrzał Kowalskiemu prosto w oczy. - To głupia sprawa. Tamte też były głupie. Czy pan wierzy, że zabił go ktoś, kto chciał go obra- bować? Pytanie było tak nagłe, że ręka, którą Kowalski niósł do ust papierosa, znieruchomiała. - Czy wierzę? A bo ja wiem?… Jeżeli nie, to po co by go ktoś miał zabijać albo zabijać Hylaka i Grabowskiego? Chyba nikt się nie uwziął, żeby wytłuc dla sportu wszystkich kierowców w Tró- jmieście? - Ale z drugiej strony… - Sękowski nie spuszczał z niego oczu - czy możliwe, żeby morderca ryzykował tyle razy dla paru złotych? - Tak… Rozmawialiśmy nawet o tym z kolegami - Kowalski skinął głową. - Ja bym na jego mie- jscu wolał raz skoczyć na jakiś sklep albo kasę. Ryzyko to samo, a forsy mógłby zrabować tyle, żeby mu starczyło na parę lat. Ale widocznie on myśli inaczej… - Dlaczego mówicie „on"? - Nie rozumiem? - Kowalski zaciągnął się odruchowo i zgasił papierosa. - Niech pan powie szczerze, o co chodzi? A niby kto jak nie „on"? Przecież chyba dziewczyna nie rabowałaby tak na rozstajnych drogach? - Chyba nie. Do tego, żeby zepchnąć ten wóz - Sękowski postukał w drzwiczki Opla - z szosy, trzeba było dużej siły. Jednego, bardzo silnego mężczyzny albo może nawet dwóch… Znaleźliśmy tam masę śladów naokoło, ale nic nie wiemy, bo tamtędy ludzie często idą na przełaj na plażę i stąd tysiące odcisków po obu stronach szosy_… W każdym razie dziewczyna tego nie zrobiła… - Urwał i dorzucił po chwili leniwie: - Sami, widzę, remontujecie tego Opelka. - Trzeba go doprowadzić do porządku. - Kowalski uważnie przyglądał się milicjantowi. Instynkt mówił mu, że Sękowski jeszcze nie zaczął właściwej rozmowy i dopiero za chwilę wyjawi, z czym przyszedł. - Śmierć czy nie śmierć, trzeba żyć i zarabiać… - Na pewno… na pewno… - Porucznik spojrzał w niebo i uśmiechnął się odruchowo na wspom- nienie swego szefa, zalewającego się potem w zaciemnionym gabinecie. Ale zaraz spoważniał: - Tak tylko pytałem, bo wydawało mi się, że wszystkie taksówki są ubezpieczone i Zakład Ubezpiec- zeń płaci wam za remont wozu… - Tak. Ale nic się takiego nie stało, żebym nie mógł sam naprawić. A po drugie trzeba by było czekać parę dni. A parę dni to duża strata w sezonie dla taksówkarza, kiedy wóz nie robi obrotu. - To był wasz wspólny wóz, prawda? Kowalski bez słowa potwierdził ruchem głowy. - Dzieliliście się zyskami po połowie? Nowe skinienie głowy. - Ciekaw jestem, czy zarabialiście tylko tyle, żeby przeżyć, czy udawało się coś niecoś odłożyć? - Podatki mamy opłacone co do grosza… - Kowalski spojrzał na niego nieufnie. - Niech pan zrozumie, że nie przyszedłem, żeby wam dołożyć domiar. Nic mnie to nie obchodzi. Interesuje mnie, czy zabity mógł mieć, może, jakąś większą sumę przy sobie, o której nie wiemy… - Nie, chyba nie. Miał książeczkę PKO. - Na jego książeczce jest sześć tysięcy złotych. A innego konta bankowego, przynajmniej tutaj, w Trójmieście, nie miał. Zdaje się też, że nie miał żadnych krewnych. Dlatego pana pytam: czy myśli
pan, że Kita wydawał wszystko, co zarobił, czy też mógł mieć inne pieniądze, które na przykład zrabował mu morderca? - Miał inne pieniądze, ale mu ich nie zrabowali, bo mam je do tej pory. - W domu? - Nie, składaliśmy na premiowe książeczki samochodowe. Chcieliśmy uzbierać na nowy wóz i myśleliśmy, że może uda nam się go wygrać, zanim zbierzemy całą forsę. - › I co się stało z tymi książeczkami? - Mam je w domu. - Kowalski wskazał okienko, przysłonięte białymi, czystymi firaneczkami? - Na nazwiska pana i Kity? - Nie, tylko na moje, ale połowa pieniędzy jest jego. - A dlaczego tylko na pana nazwisko? - Bo… bo… - kierowca uśmiechnął się smutnie - Kazik był ze wsi… Rozumie pan… Jakoś nig- dy nie miał do tych rzeczy głowy. Ja prowadziłem całą naszą buchalterie. - Znowu się uśmiechnął. - Kazik chciał, żeby to było na moje nazwisko i nie widzieliśmy w tym nic dziwnego. - To znaczy, że miał do pana duże zaufanie. - Chyba tak… - Nastąpiła krótka pauza. Kowalski milczał, nagle powiedział: - A dlaczego pan o to pyta? - Tak, z ciekawości. Ciekawi mnie, co to był za człowiek, ten Kita? Wszystko tu może mieć swo- je znaczenie, - To był porządny człowiek! - I co teraz będzie z tymi pieniędzmi na książeczkach? Odziedziczy je pan po nim? - Nie wiem… Do pogrzebu nie myślałem o tym… Potem chciałem pójść do milicji czy do kogoś, żeby się dowiedzieli, czy on nie miał krewnych. Jeżeli miał, to im trzeba oddać, a jeżeli nie, to my- ślałem, żeby podzielić między te wdowy po tamtych dwóch zabitych, jeżeli wolno mi będzie tak zrobić… Zapytam w Związku… - Tak. A ten jego udział w pana Oplu? - Samochód muszę zatrzymać. Jakby byli krewni, to chyba ich spłacę, a jakby nie było, to… - Kowalski zastanowił się. - Myślę, że Kazik by chciał, żebym zatrzymał wóz. Ja też bym chciał, żeby on go zatrzymał, gdyby mnie coś takiego spotkało, a nie jego… - Tak… Rozumiem. - Sękowski milczał dłuższą chwilę. - A tego wieczora pokłócił się pan z nar- zeczoną, tak? - Tak. To pan wie o tym? - Wiem. Kita przed samą śmiercią opowiedział o tym jednemu z kierowców na postoju przed dworcem. Czy to nie dziwne? - Co? Że się pokłóciłem? - Nie. To, że gdyby się pan nie pokłócił ze swoją narzeczoną, to nie on, ale pan prowadziłby wóz o tej porze, kiedy zabito Kitę. - Co? - Kowalski spojrzał na niego prawie z przestrachem. - Co pan powiedział? Tak, rzeczy- wiście, nie pomyślałem o tym… - To się właśnie nazywa los… - zakonkludował Sękowski filozoficznie i wstał. - No, to chyba pó- jdę sobie… - Zawahał się. - A, jeszcze jedno. Więc pokłócił się pan z narzeczoną i powiedział pan Kicie, że zaraz pan przyjdzie na przystanek przed dworcem. A kiedy pan tam przyszedł? Co było dalej? - Nie tyle przyszedłem, co przybiegłem. Akurat zobaczyłem nasz wóz, jak zakręcał w ulicę. Nie było już jak gonić. Usiadłem i zacząłem czekać, bo wiedziałem, że Kazik wróci tak, jak się umówi- liśmy. - A kiedy nie wracał, to co pan zrobił? I jak długo pan czekał? - Jakieś może trzydzieści albo czterdzieści minut… Potem pomyślałem, że może kursy odciąg- nęły go aż do Gdańska i nie chce pusty wracać taki kawał drogi. Więc powiedziałem kolegom, któ- rzy tam stali, że gdyby go który spotkał, to czekam na niego u siebie w domu. Wsiadłem w autobus przed dworcem i podjechałem aż tu. - I myślał pan, że to wystarczy? Mogli go nie spotkać? - Nie, bo tam było już z dziesięć taksówek. Nocą zawsze się jakoś spotykają. Poza tym myślałem, że w końcu zajedzie na dworzec… - A kiedy pan tu wracał, to czy jechał z panem ktoś znajomy?