Poznań 2007
Redakcja Elżbieta Bandel
Konsultacja lek. med. Marcin Żarowski
Projekt okładki, opracowanie graficzne i ilustracja na okładce Zbigniew Mielnik
Wydanie I
ISBN 978-83-7301-859-4
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74
e-mail: rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
Skład ^-«=»«=>i«^
Gdańsk, tel. 0-58-347-64-44
J. Christopherowi Burchowi,
którego talent twórczy jest inspiracją,
a przyjaźń skarbem
podziękowania
Moja agentka, Beth Vesel, oraz redaktor, Charles Spicer, nadal sprawiają, że jestem lepszym pisarzem, niż
byłbym nim bez nich. Wielkie, wielkie dzięki.
Wsparcie Sally Richardson i Matthew Sheara, moich wydawców, jest jak wiatr wiejący w moje plecy.
Ta książka miała wielu przyjaciół, którzy czytali jej wczesne szkice i służyli życzliwą krytyką. Należą
do nich: Deborah Jean Smali, Jeanette Ablow, Allan Ablow, doktor Karen Ablow, Paul Abruzzi, Charles
„Red" Donovan, Gary Goldstein, Debbie Sentner, Julian i Jeannie Geigerowie, Emilie Stewart, Marshall
Persinger, Steve Matzkin, Mircea Monroe, Billy Rice, Janice Williams, Amy Lee Williams, Matt Siege i
Joshua Rivkin.
Za otuchę dziękuję Michaelowi Palmerowi, Robertowi Par-kerowi, Jonathanowi Kellermanowi,
Dennisowi Lehane'owi, Jamesowi Hallowi, Jamesowi Ellroyowi, Tess Gerritsen, Har-lanowi Cobenowi,
Janet Evanovich, Nelsonowi DeMille'owi.
A ponieważ miłość do moich dzieciaków, Devina Blake'a i Cole'a Abrahama, jest wieczna, sięga
Księżyca i gwiazd, piszę także dla nich.
Na koniec muszę przyznać, że przez wiele lat korzystałem ze wsparcia doktora Rocka Positano, który w
tajemnicy zarządza całym światem i z pewnością jest moim towarzyszem broni.
część pierwsza
jeden
23 STYCZNIA 2003
DROGA NR 9 0 WSCHODNIA, 37 MIL OD ROME W STANIE NOWY JORK
D
ziesiąta symfonia Mahlera sączyła się z zestawu stereofonicznego bmw x5, ale nawet ta pogodna muzyka
nie była w stanie ukoić Jonah. Ogarniał go szał i od tego paliła go skóra. Kierownica parzyła w dłonie.
Serce łomotało, z każdym uderzeniem wyrzucając coraz więcej krwi do aorty, wtłaczając ją w tętnice
szyjne, wywołując pulsowanie gdzieś w środku czaszki między płatami skroniowymi. W końcu liczba jego
oddechów wzrosła do osiemnastu na minutę. Czuł, że brakuje mu tlenu, którego niedostatek tworzy
podciśnienie i zasysa go do środka.
Pragnienie, by zabić, zawsze odzywało się w taki sam sposób, on zaś niezmiennie wierzył, że jadąc
długą autostradą, wreszcie zdobędzie nad tym kontrolę, okiełzna, tak jak jego dziadek poskramiał
muskularne źrebaki na równinach rancza w Arizonie, gdzie Jonah jako nastoletni chłopiec spędził kilka lat.
Jego psychopatologia miała bardzo podstępną konstrukcję, każąc mu wierzyć, że jest od niej potężniejszy,
że tkwiąca w nim dobroć jest w stanie pokonać zło. Wierzył w to nawet teraz, choć za sobą w pobliżu
autostrady pozostawił łącznie siedemnaście ciał.
- Po prostu prowadź - powiedział do siebie przez zaciśnięte zęby.
Zaczynał źle widzieć, w części ze względu na nagły wzrost ciśnienia, w części z powodu
hiperwentylacji i jednego miligrama haloperidolu, którego dawkę połknął przed godziną. Leki
przeciwpsychotyczne czasem usypiały bestię. Czasem nie.
Zerkając w mrok, widział w oddali czerwień tylnych świateł samochodów. Wcisnął mocniej pedał
gazu, zdecydowany zmniejszyć odległość między sobą a jadącym przed nim au-
11
tem, jakby impet przypadkowego towarzysza podróży - osoby zapewne normalnej i sympatycznej - mógł
mu pomóc przejść przez mrok.
Rzucił okiem na neonowy zegar wbudowany w deskę rozdzielczą, 3.20, i przypomniał sobie zdanie z
Fitzgeralda:
Kiedy dusza tonie w prawdziwie ciemnej nocy, zawsze jest trzecia nad ranem.
Ten wers pochodził z krótkiego opowiadania Crack-up, „Załamanie". Tytuł bardzo nawiązywał do tego,
co się z nim działo - maleńkie szczeliny w mechanizmach obronnych jego psychiki rozgałęziały się,
przechodziły w większe rozszczepy, łączyły się w ziejącą czarną dziurę, która go wchłaniała, potem zaś
wypuszczała już jako potwora.
Jonah przeczytał wszystko, co napisał F. Scott Fitzgerald, ze względu na piękno słów, piękno miejsc i
piękno łudzi, nawet z ich wadami. O sobie chciał myśleć dokładnie w taki sam sposób, wierzyć, że jest
niedoskonałym dziełem doskonałego Boga, że zasługuje na odkupienie.
Miał trzydzieści dziewięć lat i fizycznie był bez zarzutu. Jego twarz sugerowała wiarygodność i
pewność siebie - wysokie kości policzkowe, wydatne brwi, silna szczęka z subtelnym dołkiem. Oczy,
szczere, jasnoniebieskie, idealnie harmonizowały z sięgającymi ramion, falującymi, lekko zmierzwionymi
srebrzystosiwymi włosami. Miał sześć stóp wzrostu, barczyste ramiona, długie, umięśnione ręce, tors w
kształcie litery „v", trzydzieści jeden cali obwodu w pasie; uda twarde jak kamień oraz łydki alpinisty.
Ale kobiety zwracały uwagę przede wszystkim na jego dłonie. Na opaloną i jedwabistą skórę
okrywającą ścięgna, które idealnie rozchodziły się od nadgarstka po kostki. Żyłki były widoczne na tyle, by
sugerować siłę fizyczną, lecz nie na tyle, aby wskazywać na destrukcję. Palce długie i zgrabne, zwężające
się ku gładkim, przezroczystym paznokciom, które każdego ranka polerował do połysku. Palce pianisty,
jak powiadały niektóre kobiety. Chirurga, stwierdzały inne.
12
- Masz dłonie anioła - westchnęła kiedyś jedna z jego kochanek, wsuwając do ust jego palec.
Dłonie anioła. Jonah spojrzał na nie, zamknięte na kole kierownicy, na zbielałe kostki. Znajdował się
już w odległości pięćdziesięciu jardów od samochodu jadącego przed nim, ale czuł, że nie radzi sobie w
wyścigu ze złem. Górna warga zaczynała mu drżeć. Pot wystąpił na kark i ramiona.
Otworzył szeroko oczy i w myślach przywołał wizerunek twarzy ostatniej ze swoich ofiar, ostatnich
chwil życia tamtego młodego człowieka, mając nadzieję, że to go otrzeźwi; tak samo jak wspomnienie o
nudnościach i rzyganiu może otrzeźwić alkoholika, obrzydzić mu butelkę, która tak nieprzyzwoicie go
wabi, obiecując ulgę i wyzwolenie.
Od tamtej pory upłynęły prawie dwa miesiące, ale Jonah w dalszym ciągu wyraźnie widział otwarte
usta Scotta Car-mady'ego, wyraz skrajnego zdumienia w jego oczach. No bo jak znużony podróżnik,
szczęśliwy, że ktoś chce mu pomóc przy zepsutym chevrolecie na skraju pustego odcinka autostrady
przecinającej Kentucky, miał uwierzyć w dojmujący ból poderżniętego gardła albo wsiąkającą w koszulę
gorącą krew? Jak zrozumieć fakt, że jego życie, z tym całym rozmachem nadziei i marzeń
charakterystycznych dla dwudziestokilkuletniego człowieka, zatrzymuje się niczym auto z piskiem opon?
Jakże pojąć, że dobrze ubrany mężczyzna, który właśnie śmiertelnie go zranił, jest tym samym, który
wcześniej poświęcił czas nie tylko na to, aby uruchomić jego samochód ze swojego akumulatora, ale
potem odczekał jeszcze dla pewności piętnaście minut?
Cóż to były za minuty! Carmady opowiedział o sprawach, o których wcześniej nie wspominał nikomu -
o sadystycznym szefie, który budził w nim poczucie beznadziei, o wściekłości, którą odczuwał, trwając
przy niewiernej żonie. Szczera rozmowa sprawiła, że poczuł się lepiej niż kiedykolwiek od bardzo, bardzo
dawna. Wolny od ciężaru.
Jonah pamiętał, jak w oczach umierającego mężczyzny niedowierzanie przeszło w błaganie. I wcale nie
było to błaganie o odpowiedź na patetyczne egzystencjalne „dlaczego?" Nie
13
był to żaden oklepany chwyt kinowy. Nie. Było to zwyczajne i jednoznaczne błaganie o pomoc. Zatem
Carmady wyciągnął rękę do Jonah nie po to, aby go zaatakować, nie po to, aby się bronić, lecz by
powstrzymać upadek.
Jonah nie odszedł od Carmady'ego, przeciwnie, zbliżył się. Objął go. Kiedy z ofiary uciekało życie,
Jonah czuł, jak stopniowo opuszcza go szał, on zaś się wypełnia cudownym spokojem, poczuciem jedności
ze sobą i światem. I wyszeptał własne błaganie do ucha młodego mężczyzny.
— Proszę, wybacz mi.
Teraz oczy Jonah wypełniły się łzami. Przed nim rozciągała się fala drogi. Gdyby tylko Carmady
zgodził się odsłonić więcej, usunąć ostatnie mechanizmy emocjonalnej obrony i wyjaśnić Jonah, dlaczego
mógł się stać ofiarą szefa i żony, jaki uraz odebrał mu siły, wtedy być może nadal by żył. Lecz Carmady
nie chciał rozmawiać o swoim dzieciństwie, zdecydowanie odmówił, niczym człowiek, który ma schowek
z pożywieniem, ale wyłącznie dla siebie, gdy tymczasem Jonah umierał z głodu.
Umierał tak jak teraz.
Jego strategia przynosiła odwrotny skutek. Naprawdę wierzył, że wywołanie wspomnień ostatniego
mordu utrzyma na dystans bestię, która w nim tkwiła, lecz prawda była inna. Bestia go oszukała.
Wspomnienie o błogim spokoju, jaki odczuwał, gdy trzymał śmierć w ramionach, i historia kolejnego
człowieka w pamięci sprawiły, że łaknął tego spokoju każdą komórką swojego rozpalonego do białości
mózgu.
Złowił wzrokiem oznaczenie oddalonego o pół mili parkingu. Usiadł prosto, mówiąc sobie, że dojedzie
tam, łyknie miligram bądź dwa haloperidolu i ułoży się do snu. Jak wampir niemal z reguły karmił się
nocą; a do pierwszych oznak świtu brakowało jeszcze trzech godzin.
Zjechał z Drogi nr 90 na parking. Tylko jedno stanowisko było zajęte - przez starszy model samochodu
marki Saab, niebieski metalik z zapalonym wewnątrz światłem. Jonah zaparkował trzy miejsca dalej.
Dlaczego nie dziesięć? - skarcił się. Po co kusić bestię? Jeszcze mocniej zacisnął palce na kierownicy, aż
paznokcie wbiły się w nasady dłoni, prawie kalecząc
14
skórę. Zimny dreszcz przebiegł mu przez kark i głowę. Klatka piersiowa boleśnie opinała rozdęte płuca.
Niemal na przekór woli odwrócił głowę i ujrzał kobietę siedzącą w saabie za kierownicą, przed sobą
miała rozłożoną mapę. Wyglądała na mniej więcej czterdzieści pięć lat. Na pierwszy rzut oka jej twarzy
niewiele brakowało, aby można ją było uznać za ładną - nos był odrobinę za duży, broda zanadto
delikatna. Kurze łapki sugerowały, że często się zamartwia. Brązowe włosy były przycięte krótko i
starannie. Miała na sobie czarną skórzaną kurtkę. Na tablicy rozdzielczej leżał telefon komórkowy.
Już na sam widok Jonah poczuł głód, prawdziwie wilczy apetyt. Oto miał przed oczami żywą,
oddychającą kobietę, od której dzieliło go nie więcej niż dwadzieścia stóp, istotę o niepowtarzalnej
przeszłości i przyszłości. Żadna inna osoba nie miała takich samych doświadczeń ani identycznych myśli.
Niewidzialne więzy łączyły ją z rodzicami, dziadkami, może rodzeństwem, może z mężem, kochankami
albo z nimi wszystkimi. Może z dziećmi. Z przyjaciółmi. Jej mózg zawierał dane, które zebrała,
podejmując decyzje i wybierając, co przeczytać, na co spojrzeć, czego posłuchać. Kierowała się przy tym
zainteresowaniami i zdolnościami będącymi jej mistycznymi i niemierzalnymi cząstkami. Jej, wyjątkowej i
niepowtarzalnej istoty ludzkiej. Miała upodobania i awersje, obawy i marzenia, do tego zaś (a to bardziej
niż wszystko inne) urazy psychiczne, które były tylko i wyłącznie jej - póki nie da się jej nakłonić, by je
zdradziła.
Błyskawice bólu oślepiły Jonah. Spojrzał w bok i przez bardzo długą chwilę gapił się na autostradę,
mając nadzieję, że jeszcze jakiś samochód zjedzie na parking. Żaden się nie pojawił.
Dlaczego to się zawsze wydaje takie łatwe? Jak gdyby było z góry zaaranżowane. A nawet
przesądzone. Swoich ofiar nigdy nie tropi. On na nie po prostu wpada. Czy wszechświat jest właśnie tak
zorganizowany, by go karmić siłą życiową innych? Czy ludzie, którzy stają mu na drodze, szukają go? Czy
dążą nieświadomie do śmierci tak samo jak on do zabijania? Czy
15
Bóg ich wzywa do nieba? Czy Jonah jest rodzajem anioła? Aniołem śmierci?
Ślina zaczęła obficiej napływać mu do ust. Pulsowanie w głowie przestało być tylko bólem, napadem
migreny. Odczuwał je tak, jakby tuzin wierteł pracowało pod jego czaszką, wychodząc na zewnątrz przez
skronie, uszy, podniebienie, usta.
Do głowy przyszła mu myśl, żeby się zabić. Ten impuls pojawiał się zawsze, przed każdym
zabójstwem. Zwykła brzytwa, którą nosił w kieszeni, załatwiłaby sprawę jego cierpienia raz na zawsze.
Ale jego zamachy na własne życie kończyły się do tej pory na mizernych próbach. Na płytkich
okaleczeniach nadgarstka. Połknięciu pięciu albo dziesięciu tabletek zamiast pięćdziesięciu albo stu.
Pijackim skoku z pierwszego piętra, który zakończył się złamaniem kości strzałkowej. Były to jedynie
samobójcze gesty, nic więcej. W głębi duszy Jonah pragnął żyć. Ciągle wierzył, że w tym życiu zdoła się
poprawić. Mimo całej nienawiści do własnej osoby w istocie kochał siebie bezwarunkową miłością, tak jak
- o co się modlił - czynił to Bóg.
Włączył światło w kabinie bmw i na krótko włączył klakson, zniesmaczony wypuszczeniem tej
pierwszej kleistej nici swojej trującej sieci. Kobieta drgnęła, potem na niego spojrzała. Pochylił się w jej
stronę i uniósł palec, niemal wstydliwie, następnie opuścił szybę od strony pasażera, nawet nie do połowy,
jak gdyby nie miał pewności, czy może kobiecie ufać.
Zawahała się, ale zaraz także opuściła szybę.
—Proszę mi wybaczyć - powiedział Jonah. Odezwał się
głosem głębokim i aksamitnym, który, wiedział o tym, miał
prawie hipnotyczną moc. Wydawało się, że ludzie mogą słuchać
jego głosu bez końca. Rzadko mu przerywali.
Kobieta uśmiechnęła się, ale dość powściągliwie, i nic nie powiedziała.
- Wiem, że ten... że nadużyłbym... no, pani uprzejmości, ale,
mmm... - Umyślnie się jąkał, sprawiając wrażenie, że brakuje
mu pewności siebie. - Mój... telefon... - powiedział, wzruszył
ramionami i uśmiechnął się - zdaje się, że, jak to się mówi,
padł. - Podniósł aparat, srebrzysty, wyglądający na kosztowny.
Wyciągnął rękę i przekręcił ją w nadgarstku, sprawdzając czas
16
na połyskującym zegarku marki Cartier z kaboszonowym szafirem przy pokrętle wskazówek. Wiedział, że
ludzie w większości ufają tym, którzy mają pieniądze. Wierzą, że zamożni ludzie nie mają potrzeby ich
okradać, albo zakładają, iż zbytnio cenią reguły społeczne, aby je łamać. - Jestem lekarzem - ciągnął Jonah.
Potrząsnął głową. - Niedawno wyjechałem ze szpitala, a już dostałem wiadomość na pager. Czy istnieje
jakaś szansa, że ten, hm... że mógłbym pożyczyć pani telefon?
• Właśnie bateria zaczyna... - odparła kobieta, wyraźnie sprawiając wrażenie speszonej.
• Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł pani zapłacić - rzekł Jonah. Ta oferta była jego sposobem
pokonania przeszkody, czegoś w rodzaju skoku przez plecy drugiej osoby, przekierowania namysłu
kobiety z problemu pożyczenia telefonu na kwestię, czy powinna przyjąć zapłatę za jego użycie.
Oczywiście szczodra osoba zaoferowałaby go za darmo - co naturalnie wymagało wcześniej złożenia
oferty.
• Bardzo proszę - rzekła. - Wieczorami i w weekendy nie pobierają opłat.
• Dziękuję. - Wyszedł na zewnątrz, podszedł do drzwi samochodu kobiety i zatrzymał się, zachowując
stosowny dystans. Aby obudzić jej instynkt opiekuńczy wobec niego, zarazem zaś uwolnić pokłady
napięcia, które w nim osiadły, zaczął energicznie przestępować z nogi na nogę, potrząsać ramionami
i głową, jakby marzł.
Wyciągnęła rękę i podała mu telefon.
Stanął odwrócony do niej twarzą, pozwalając zwrócić jej uwagę na pikowany zamszowy płaszcz w
kolorze czekolady, niebieski golf i szare spodnie z flaneli z zaprasowanymi zakładkami. Nic czarnego.
Wszystko miękkie w dotyku. Na chybił trafił wybrał cyfry i przyłożył telefon do ucha.
- Może pan skorzystać z niego w swoim samochodzie, jeśli
pan sobie życzy - rzekła.
Jonah wiedział, że zachęta kobiety, aby zabrał telefon do swojego samochodu, odzwierciedla jej
nieświadome pragnienie, żeby to ją zabrał do swojego samochodu. Wiedział też, że im bardziej stosownie
będzie postępował, tym swobodniej ta
17
kobieta pozwoli sobie na fantazjowanie na jego temat i tym podatniejsze na penetrację staną się granice jej
prywatności.
- I tak jest już pani niesłychanie miła - odparł. - Zajmie
mi to tylko chwileczkę.
Skinęła głową i wróciła do przeglądania mapy. Podniosła szybę.
Mówił głośno, bo chciał mieć pewność, że go słyszy. Słowa dudniły mu w uszach.
- Doktor Wrens - powiedział, potem zrobił przerwę. - Go
rączka? Wysoka? - Znowu przerwa. - Zacznijmy od ampicyliny,
dożylnie, i zobaczmy, co się stanie. - Skinął głową. - Oczywi
ście. Przekaż jej mężowi, że rano po powrocie natychmiast się
nią zajmę. - Udał, że naciskając guzik, przerywa połączenie,
i cicho zapukał w szybę samochodu.
Opuściła ją.
- Wszystko załatwione?
Nie było żadnych wątpliwości, że skończył korzystać z telefonu. Jej pytanie oznaczało po prostu, że
chce od niego czegoś jeszcze, choć wątpił, aby umiała ubrać w słowa, czym jest to coś. W kroczu czuł
napięcie.
- Wszystko załatwione - odparł. - Bardzo dziękuję. - Podał
jej telefon, czekając ze słowami, póki ona nie chwyciła drugiego
końca, póki nie połączą się choćby tylko, symbolicznie. - Może
jakoś mógłbym się odwdzięczyć za przysługę - powiedział.
Odczekał jeszcze chwilę i dopiero wtedy puścił telefon. - Zdaje
się, że nie ma pani pewności, dokąd jechać.
Roześmiała się.
- Chyba się zgubiłam - rzekła.
Zawtórował jej śmiechem - chłopięcym, zaraźliwym śmiechem, które skruszył lody raz na zawsze.
Bestia panowała nad nim niepodzielnie. Ból z głowy przenikał do zębów i szczęki Jonah.
• Dokąd pani chce się dostać, jeśli wolno spytać? - Roztarł dłonie, wydychając chmurę marznącego
powietrza.
• Eagle Bay - wyjaśniła.
Eeagle było miasteczkiem położonym przy linii kolejowej
18
Adirondack, niedaleko terenów rekreacyjnych nad rzeką Moose. Jonah wędrował kiedyś po pobliskiej
górze Panther.
• To nie jest trudne - powiedział. - Nagryzmolę szkic. — Wybrał słowo „gryzmolić", aby stworzyć
wrażenie niewinności, obraz mężczyzny-dziecka ledwie umiejącego pisać, a cóż dopiero mówić o
snuciu intryg i planowaniu.
• Byłabym wdzięczna - odparła.
Jonah poczuł, że dostatecznie przełamał jej linie obrony i może pójść dalej. Przeciętnej kobiecie
brakowało wystarczającej determinacji do obrony swoich granic, chyba że w obliczu oczywistego
niebezpieczeństwa. A ta kobieta nie mogła go już uznać za kogoś niebezpiecznego. Był przystojny i
elokwentny. Wyglądał na zamożnego. Był lekarzem. Ktoś cierpiący wezwał go na pomoc. Cierpiąca
kobieta. A teraz chciał pomóc jej.
Obszedł przód saaba, obejmując się z zimna. Przechodząc z tyłu samochodu, schodząc z pola widzenia
tej kobiety, mógłby wzbudzić jej podejrzenia. Poczekał przy drzwiach pasażera, nie wykonując żadnego
ruchu w ich stronę. Jeśli mniej otwarcie będzie okazywał chęć, żeby dostać się do środka, wtedy zwiększy
swoje szanse.
Znowu zdawała się wahać, jej twarz rejestrowała to, co wyglądało jak podręcznikowa walka między
instynktem samoobrony a dążeniem do samodzielności. W końcu samodzielność zwyciężyła. Kobieta
sięgnęła nad siedzeniem pasażera i otworzyła drzwi.
Jonah wskoczył do wnętrza. Wyciągnął rękę, która drżała.
• Jonah Wrens - powiedział. - Musi być znacznie poniżej dziesięciu stopni, a do tego ten wiatr.
• Anna - odpowiedziała, potrząsając jego dłonią. - Anna Beckwith. - Sprawiała wrażenie speszonej,
kiedy go puściła, chyba dlatego, że dłoń Jonah była ciepła i wilgotna, nie zimna.
• Ma pani coś do pisania i kartkę, Anno Beckwith? - zapytał. Wypowiedzenie na głos jej imienia i
nazwiska sprawi, że staną się sobie mniej obcy.
Sięgnęła za fotel, na którym siedział Jonah, pogmerała w torebce i wyjęła wieczne pióro z notatnikiem
adresowym
19 1
oprawionym w skórę. Przerzuciła kartki do pierwszej pustej strony, następnie podała mu otwarty notatnik i
pióro.
Jonah zauważył, że nie nosi pierścionka zaręczynowego ani ślubnej obrączki. Nie pachnie perfumami.
Zaczął wypisywać przypadkowe wskazówki donikąd. Dalej Drogą nr 90 wschodnią, do zjazdu numer 54,
potem trzeba pojechać Drogą nr 9 zachodnią...
• Rozumiem, że pani nie pochodzi stąd. Potrząsnęła głową.
• Jestem z Waszyngtonu.
• Jeździ pani na nartach? - zapytał, nie przestając pisać.
• Nie - odparła.
• Turystka?
• Zamierzam odwiedzić kogoś bliskiego.
• Wspaniale. - Zerknął na nią. - Przyjaciela? - zapytał beznamiętnie. Wrócił do pisania.
• Koleżankę z akademika.
A więc nie było przyjaciela, pomyślał Jonah. Obrączki ślubnej. Perfum. Szminki. Najdrobniejszych
oznak homoseksualizmu w jej zachowaniu i głosie.
• Niech zgadnę... - powiedział. - Mount Holyoke.
• Dlaczego postawił pan na żeńską szkołę? - zapytała Beckwith.
Jonah spojrzał na nią.
- Zobaczyłem nalepkę Mount Holyoke na tylnej szybie, kiedy
wjeżdżałem na parking.
Znowu się roześmiała, lekko, co oznaczało, że stopniały jej ostatnie obawy.
- Rocznik 1978.
Jonah zrobił obliczenia. Miała czterdzieści pięć, czterdzieści sześć lat. Mógł zapytać, co studiowała w
Holyoke albo czy ten college był blisko czy daleko od jej domu. Ale odpowiedzi na te pytania nie
otworzyłyby przed nim wejścia do jej duszy.
• Dlaczego żeńska szkoła? - zapytał w zamian.
• Naprawdę nie wiem - odparła.
• Pani ją wybrała - nalegał, uśmiechając się ciepło, aby stępić ostrze swoich słów.
t 20
- Po prostu czułam się bardziej pewnie.
Po prostu czułam się bardziej pewnie. Jonah stał na progu wewnętrznego, emocjonalnego świata Anny
Beckwith. Musiał zyskać na czasie, żeby go przestąpić.
• Zna pani Drogę numer 28? - zapytał.
• Nie znam - odpowiedziała.
• Nie ma problemu - powiedział Jonah. - Wszystko ten... dla pani, mmm... narysuję... - Bez namysłu
narysował linię u góry strony, potem drugą, krótszą, przecinającą tę pierwszą mniej więcej pod
kątem dziewięćdziesięciu stopni. Zwrócił uwagę, że powstał w ten sposób pierwotny kształt krzyża i
potraktował to jako znak, że Bóg nadal z nim jest. Czyż mimo wszystko Chrystus nie wchłaniał
cierpienia innych? I czy nie na tym polegał cel Jonah? Jego pragnienie? Czyż nie był to dla niego
krzyż do niesienia? - Dlaczego w kampusie koedukacyjnym nie czułaby się pani bardziej pewnie? -
zapytał.
Nie odpowiedziała.
Spojrzał na nią, na jej twarzy dostrzegł wahanie.
• Przepraszam, że jestem taki wścibski. Moja córka zastanawia się nad Holyoke - skłamał.
• Ma pan córkę?
• Wydaje się pani zdziwiona.
• Nie nosi pan obrączki.
Przyglądała mu się uważnie. Zbliżała się. Jonah czuł bicie swojego serca i zaczął wolniej oddychać.
- Jej matka i ja rozwiedliśmy się, kiedy Caroline miała pięć
lat - powiedział. A potem zrobił użytek z talizmanu, części
duszy Scotta Carmady'ego, teraz zaś jego duszy. - Żona nie
była mi wierna. Byłem z nią dłużej, niż powinienem.
To sfabrykowane obnażenie było niczym innym, jak tylko przyzwoleniem, jakiego potrzebowała Anna
Beckwith, aby odsłonić własną niezafałszowaną jaźń.
• Nigdy nie miałam śmiałości do chłopców - oświadczyła. - Jestem pewna, że dlatego wybrałam
Holyoke.
• I nigdy nie wyszła pani za mąż - stwierdził Jonah.
• Bardzo pan pewny - powiedziała żartobliwie.
21
Jonah wciąż rysował przypadkową mapę, nie chcąc przerywać przepływającego między nimi
strumienia emocji.
• Strzał na chybił trafił.
• Ale zgadł pan.
• Sam nie jestem zbyt dobrym materiałem na małżonka - rzekł.
• Miałam dwóch braci - oparła. - Starszych ode mnie. Może dlatego... Nie wiem.
Jonah domyślił się wszystkiego po sposobie, w jaki wypowiedziała słowo „starszych". Dostrzegł w tym
urazę i bezsilność, poza tym coś więcej. Wstyd.
• Żartowali sobie z pani - stwierdził. Nie potrafił się powstrzymać i znowu na nią zerknął. Widział, jak
jej twarz wychyla się spod maski dojrzałości, staje się otwarta, niewinna, śliczna. Twarz małej
dziewczynki. Pomyślał sobie, że nie jest w stanie zabić dziecka. Wraz z tą myślą ostry ból w jego
głowie stał się bardziej tępy, uporczywy.
• Dawali mi się nieźle we znaki - przyznała.
• Ile lat pani miała?
• Byłam chyba w najgorszym wieku. - Wzruszyła ramionami. - Dziesięć? Jedenaście?
• A ile lat oni mieli?
• Czternaście i szesnaście.
Nagle wydała się zaniepokojona, identycznie jak w przeszłości jego inne ofiary - jakby nie rozumiała,
dlaczego ma zdradzać nieznajomemu tak intymne szczegóły swojego życia. Ale Jonah chciał usłyszeć
więcej, potrzebował tego. Zatem napierał dalej.
• A jak panią nazywali? - Zamknął oczy, czekając, aż z jej emocjonalnej rany zacznie się sączyć
antidotum na jego gwałtowność.
• Nazywali mnie... - Przerwała. - Nie chcę wracać do tamtych czasów. - Wzięła głęboki oddech. -
Gdyby pan mógł po prostu udzielić mi wskazówek, byłabym wdzięczna.
Jonah spojrzał na nią.
- Dzieciaki w szkole nazywały mnie kiedyś pedziem, mię
czakiem, takie tam. - Kolejne kłamstwo.
22
Potrząsnęła głową.
• Sądząc po pańskim wyglądzie, nie pozostał pan dłużny - powiedziała. - Teraz nikt nie nazwałby
pana pedziem.
• Miło, że pani tak mówi. - Przeniósł wzrok na okno od swojej strony, jakby wspomnienie dziecięcych
urazów sprawiało mu przykrość.
• Wołali na mnie sztywniara szparkospodnie - przyznała Beckwith.
Jonah odwrócił się do niej. Pąsowiała.
- Wiem, że nie brzmi to wcale strasznie ani nic takie
go - ciągnęła - ale oni ciągle mi dokuczali. Nie chcieli zostawić
mnie w spokoju.
Jonah był teraz z jedenastoletnią Anną Beckwith. Widział ją w plisowanej granatowej spódnicy z
wełny, stosownej białej bluzce, białych skarpetkach, tanich mokasynach. Nie było przypadku w tym, że
bracia najbardziej intensywnie jej dokuczali, gdy przekraczała próg kobiecości, kiedy zaczynali zwracać
szczególną uwagę na jej spodnie i delikatne fałdki pod nimi. Domyślał się też bardziej toksycznych
zdarzeń - ze słów „nie chcieli zostawić mnie w spokoju". Brzmiały niczym szyfr oznaczający
wykorzystywanie seksualne. Wpatrywał się w nią, mając nadzieję, że całkowicie obnaży swoją psyche i
zanurzy się wraz z nim w ciepłym stawie własnego cierpienia. - A poza słowami? Jak pani dokuczali?
Kobieta otworzyła szeroko oczy, żywa czerwień powoli odpływała z jej policzków.
• Jak jeszcze ci dokuczali, Anno? Potrząsnęła dłonią.
• Próbowali cię oglądać?
• Naprawdę muszę już ruszać - odparła.
• Dotykali cię - stwierdził.
Nagle mała Beckwith zniknęła. Na swoim miejscu za kierownicą siedziała sztywno
czterdziestopięcioletnia Anna Beckwith.
- Szczerze mówiąc, to nie jest pański...
Ale Jonah pragnął małej dziewczynki. Była mu potrzebna mała dziewczynka.
23
• Mnie możesz powiedzieć. Mnie możesz powiedzieć wszystko.
• Nie - powiedziała.
Jonah niemal słyszał, jak zaskakuje rygiel, a on pozostaje na zewnątrz.
• Proszę!
• A ja proszę, żeby pan już wysiadł - oświadczyła Beckwith.
• Nie ma obawy. Nie powinnaś się czuć zażenowana. - Z trudem łapał oddech. - Nie ma rzeczy, o
której bym już kiedyś nie słyszał. - Próbował zdobyć się na uśmiech, ale wiedział, że wyraz jego
twarzy jest bardziej drapieżny niż uspokajający.
Beckwith zerknęła na niego, ciężko przełknęła ślinę, jakby ostatecznie dostrzegła, że znajduje się w
bezpośredniej bliskości szaleństwa.
W głowie Jonah zaczęło pulsować.
• Gdzie był twój ojciec? - zapytał, słysząc, jak charakterystyczny gniew zmienia mu głos. - Gdzie była
twoja matka?
• Proszę - powiedziała. - Pozwól mi odejść. - Mimo wszystko nie starała się uciekać.
• Dlaczego ci nie pomogli? - Jonah poczuł, że ślina skap-nęła z kącika jego ust, i odczytał z twarzy
Beckwith, iż ona to widziała.
• Jeśli pozwolisz mi odejść... - poprosiła. Wiertła w czaszce Jonah znowu zaczęły się obracać.
• Co te bękarty ci zrobiły?! - krzyknął.
• Oni... - Rozpłakała się.
Jonah pochylił się nad nią, zbliżył usta do jej ucha.
- Co oni ci zrobili? - powtórzył stanowczo. - Nic wstydź się.
To nie była twoja wina.
Kobieta wykrzywiła twarz, ogarnięta paniką, zmieszana, identycznie jak Scott Carmady - przerażona,
nie mogła uwierzyć, że to się naprawdę dzieje.
- Proszę - wykrztusiła. - Proszę... o Boże...
Jej błaganie dla Jonah było zarazem koszmarne i podniecające, było okropnym i nieodpartym wizjerem,
przez który
24
miał widok na tkwiące w nim zło. Przycisnął policzek do jej policzka.
- Powiedz - szepnął jej do ucha. Jej łzy spływały po jego twarzy. Czuł je. I sam zaczął płakać. Bo
uświadomił sobie, że istnieje tylko jeden sposób, by dotrzeć do jej duszy.
Sięgnął do przedniej kieszeni po zwyczajną brzytwę. Miłosiernie otworzył ją poza zasięgiem wzroku
Anny. Potem kciukiem ujął Beckwith pod brodę i delikatnie przechylił jej głowę do tyłu. Nie opierała się.
Szybko i precyzyjnie przeciągnął ostrzem przez obie tętnice szyjne. I patrzył, jak kobieta więdnie niczym
cięty kwiat po trzech dniach.
Krew zaczęła spływać po jego policzku, mieszając się ze łzami. Nie potrafiłby już stwierdzić, czy to
jego krew czy Beckwith, jego łzy czy jej. W tej niezmąconej, ostatecznej chwili zniknęły wszystkie granice
między nim i jego ofiarą. Przestał być niewolnikiem własnej tożsamości.
Otoczył kobietę ramionami, przyciągnął mocno do siebie i jęczał, uwalniając nasienie życia między ich
uda, łącząc ich na zawsze. Trzymał ją blisko, póki jej gorączka nie przeszła w wyczerpanie, póki nie
poczuł, że jego mięśnie wiotczeją wraz z jej mięśniami, serce zwalnia tak jak jej serce, umysł się oczyszcza
tak jak jej umysł - póki nie ogarnął go całkowity spokój, aż stopił się w jedno ze sobą i z wszechświatem.
dwa
RANEK, 30 STYCZNIA 2003
CANAAN, V K K M o N T
D
oktor Craig Ellison usiadł w skórzanym fotelu za mahoniowym biurkiem. Sprawiał wrażenie dobrotliwego
mężczyzny, nieco po sześćdziesiątce, z wianuszkiem siwych włosów i starczymi plamami na głowie. Nosił
połówkowe okulary, prosty szary garnitur, bladożółtą koszulę i niebieski krawat w pasy. W biurze
dosłownie wszędzie były widoczne oznaki jego profesji: orientalny dywanik w intensywnych barwach,
oprawione dyplomy ukończenia Uniwersytetu Pensylwanii i Szkoły Medycznej Rochester, leżanka
psychoanalityka, mnóstwo maleńkich prymitywnych figurek - nawiązanie do Freuda. Spojrzał nad
biurkiem.
• Mam nadzieję, że odbył pan podróż bez żadnych nadzwyczajnych zdarzeń.
• Tak, rzeczywiście, gładkie żeglowanie - powiedział Jonah.
• Wspaniale. - Ellison popatrzył ponad okularami. - Z pańskiego CV wynika, że mieszka pan w
Miami. 1 przyjechał pan właśnie stamtąd?
• Przez ostatni miesiąc pracowałem na północy stanu Nowy Jork. W Medinie. Niedaleko Kanału Erie.
W Centrum Medycznym św. Augustyna.
Ellison uśmiechnął się.
• Dziwię się, że przehandlował pan plażę na góry.
• Uwielbiam wędrówki - oświadczył Jonah.
• Rozumiem. Kontaktowałem się z wieloma agencjami, aby zdobyć psychiatrę specjalizującego się w
leczeniu dzieci, to znaczy od czasu, kiedy doktor Wyatt odszedł na emeryturę.
• Niewielu lekarzy interesuje praca na zastępstwo - powiedział Jonah.
26
• Dlaczego tak jest? - zapytał Ellison.
• Mniejsza liczba stażystów kończy psychiatrię. Płace personelu rosną. Pozostając na miejscu, można
zarobić prawie tyle samo i nie trzeba się przemieszczać.
Ellison cierpko się uśmiechnął.
• Dwadzieścia tysięcy na miesiąc?
• Szesnaście, siedemnaście, wliczając w to dodatkowe korzyści - odparł Jonah. - W ciągu ostatnich
dwóch lat dwie trzecie psychiatrów w Medflex uzyskało stałe stanowiska w jednym ze szpitali, do
których zostali delegowani.
Ellison zamrugał.
• Właśnie, możemy o tym porozmawiać. Rzuciłem okiem na pańskie rekomendacje. Nigdy wcześniej
takich nie widziałem. Doktor Blake nazwał pana „najsubtelniejszym psychiatrą, z którym
kiedykolwiek pracował". Tak się zdarzyło, że mieszkaliśmy w jednym akademiku, studiując na
Harvardzie. Nic należy do ludzi skorych do pochwał bez specjalnej przyczyny.
• Dziękuję - odparł Jonah. - Ale byłbym niespokojny, gdybym się nie przenosił.
• Może udałoby się nam skusić pana do pozostania u nas dłużej niż sześć tygodni.
• Nigdy tego nie robię - powiedział Jonah. Taką miał zasadę. Maksymalnie sześć tygodni, potem dalej
w drogę. Jeśli zostajesz dłużej, ludzie chcą cię poznać. Zaczynają krążyć zbyt blisko ciebie.
• Rozumiem, że nie ma pan rodziny.
• Nie. - Jonah pozwolił, aby to słowo zawisło w powietrzu, chłonąc jego orzeźwiające brzmienie,
zadowolony, że może odpowiedzieć tak zdecydowanie. Nie tylko zrezygnował z żony i dzieci.
Całkowicie odciął się od rodziny pochodzenia, zerwał więzi ze wszystkimi krewnymi i przyjaciółmi
z dzieciństwa, dał się ponieść prądowi, stał się samotnym człowiekiem na Ziemi. Skinął głową w
stronę oprawionej w srebro czarno-białej fotografii stojącej na biurku Ellisona. Dwoje dzieci
uśmiechało się na huśtawce, którą popychała atrakcyjna kobieta z rozwianymi na wietrze włosami. -
Pańskie? - zapytał.
Ellison rzucił okiem na zdjęcie.
27
- Tak - odparł z nutą dumy i melancholii. - Teraz są już
dorosłe. Conrad kończy staż jako chirurg na Uniwersytecie
Kalifornijskim. Jessica jest prawnikiem i zajmuje się obrotem
nieruchomościami. Dobre dzieciaki. Mam szczęście.
Ellison nie wspomniał nic o kobiecie ze zdjęcia. Jonah intuicyjnie wyczuł, że to ona jest źródłem
smutku w jego głosie, smutku, do którego Jonah nieodparcie pociągało.
• Czy to pańska żona? - zapytał. Ellison spojrzał na niego.
• Elizabeth. Tak. - Po chwili dodał: - Odeszła z tego świata.
• Przykro mi - powiedział Jonah. Odniósł wrażenie, że emocjonalna rana Ellisona jest ciągle otwarta. -
Niedawno?
• Nie minął rok. — Zacisnął usta. - Mnie się wydaje, że to się stało bardzo niedawno.
• Rozumiem.
• Tak się mówi - stwierdził Ellison - ale przeżyć ukochaną kobietę... nie da się tego zrozumieć, jeżeli
się tego nie doświadczy. Nie życzyłbym najgorszemu wrogowi.
Jonah nadal milczał.
- Byliśmy małżeństwem przez trzydzieści siedem lat - ciąg
nął Ellison. - Spędziliśmy razem czterdzieści jeden. Nie mogę
narzekać.
Jonah skinął głową, ale wiedział, że Ellison, wypowiadając tego rodzaju deklarację, miał na myśli
mnóstwo powodów do narzekania, z których bynajmniej nie najmniej ważne dotyczyły samej
śmiertelności, przerażającego faktu, że życie nasze i tych, których kochamy, jest nietrwałe i niezwykle
kruche; że każdy z nas może zakończyć egzystencję niespodziewanie i bez żadnego ostrzeżenia; że
kochając kogoś, gdziekolwiek, kiedykolwiek, człowiek staje się bezbronny.
Ostatnia myśl przeniosła Jonah z dala od biura Ellisona. Towarzyszył matce Anny Beckwith w
momencie, gdy zadzwonił telefon. Z drugiej strony linii policjant stanowy miał do przekazania niedobrą
wiadomość. Nieprawdopodobną wiadomość. Córkę odnaleziono zamordowaną w lesie niedaleko
samochodu, parę kroków od autostrady. Jonah wyobraził sobie, że trzyma w objęciach szlochającą panią
Beckwith. Gładził ją po włosach.
28
Szepnął jej do ucha: „Tak naprawdę Anna nie jest martwa. Jej cząstka żyje. Żyje we mnie".
• Doktorze Wrens? - odezwał się Ellison, wychyliwszy się nieco do przodu na fotelu.
• Tak - powiedział Jonah.
Ellison znowu spojrzał ponad okularami.
• Czyżbym stracił pana na chwilę?
• Właśnie się zastanawiałem, jak to jest, być z jedną kobietą przez czterdzieści jeden lat. Musiał ją pan
bardzo kochać.
Ellison odchrząknął, poprawił się w fotelu.
- Nie był pan nigdy żonaty?
Jonah zadał Annie Beckwith podobne pytanie, a właściwie stwierdził: „Nigdy nie wyszła pani za mąż".
Spojrzał nieufnie na Ellisona, zastanawiając się, czy ten uprzejmy lekarz przypadkiem nie sygnalizuje, że
wie o najgorszych czynach, których się dopuścił Jonah. Ale przecież to nie było możliwe i Jonah odrzucił
ten niepokój jako psychiczne echo wyrzutów sumienia. Bo naprawdę czuł się winny - i to coraz bardziej za
każdym razem, kiedy odebrał komuś życie.
• Byłem żonaty przez krótki czas - oświadczył. - Byłem młody.
• Wszyscy byliśmy - odparł Ellison. - Nie był pan gotowy do poświęceń?
Jonah potrząsnął głową.
• Przeciwnie.
• Ona nie była - powiedział Ellison.
Jonah opuścił wzrok na swoje uda, szarpnął nerwowo za prawą nogawkę spodni, potem znowu spojrzał
na Ellisona.
- Umarła - powiedział, dobierając ostrzejsze słowo niż
„odeszła" Ellisona.
Ellison posmutniał.
• Cokolwiek to znaczy - rzekł Jonah. - I ufam panu, że zostanie to między nami. W każdym razie
wiem coś o tym, przez co pan przeszedł. Sam przez to przeszedłem.
• Bardzo mi przykro - rzekł Ellison, marszcząc brwi. - To, co powiedziałem, musiało zabrzmieć...
29
- Jak prawda - wtrącił Jonah. - Tylko ten, kto przez to
przeszedł, jest w stanie zrozumieć.
Ellison skinął głową.
• Miała na imię Anna. - Jonah powędrował wzrokiem do jednego z narożników biurka. - Poznaliśmy
się na tańcach w Mount Holyoke College w Massachusetts. - Na chwilę zamknął oczy, potem
otworzył je i uśmiechnął się jakby pod wpływem przyjemnego wspomnienia. - Wybrała szkołę dla
dziewcząt, bo była bardzo nieśmiała, prawdę mówiąc, chorobliwie. Miała dwóch starszych braci,
którzy bez ustanku jej dokuczali. Dręczyli ją, kiedy miała mniej więcej jedenaście lat, akurat w
okresie, kiedy można poczynić największe spustoszenie w rozwoju psychoseksualnym młodziutkiej
kobiety. Doszła do siebie dopiero po naszych zaręczynach. Rozkwitła pod każdym względem. Zdaje
się, że potrzebowała określonego rodzaju poczucia bezpieczeństwa. - Jeszcze raz spojrzał bezpo-
średnio na Ellisona. - Poczucia bezpieczeństwa - dodał, kręcąc głową. - Miała dwadzieścia trzy lata,
kiedy umarła.
• Mój Boże - powiedział Ellison. Milczał przez chwilę. - Będzie nietaktem z mojej strony, jeśli
zapytam, co było przyczyną śmierci?
Jonah wiedział, że przyczyną śmierci kobiety w wieku żony Ellisona Elizabeth mógł być rak. Choroba
serca też była możliwa. Z zasady nie należało wykluczać wypadku samochodowego.
- Anna umarła na raka - zaryzykował. Akurat miał ochotę
na zbadanie granic swojej intuicji. - Na raka jajnika.
—Piersi - rzekł Ellison o swojej stracie.
Wystarczająco blisko, pomyślał Jonah. Rak jajnika. Rak
piersi. Żaden koniec nie był ani krótki, ani bezbolesny. Ellison przeżył piekło i w dodatku wierzył, że
Jonah był świadkiem tego samego.
- Ludzie powtarzają, że jakoś przez to przebrniesz - powie
dział Jonah - wystarczy upływ czasu, wystarczy nowy związek,
ileś tam niedzielnych mszy w kościele, ale nie spodziewam się,
że to się kiedykolwiek stanie.
Ellison spojrzał na niego, jakby obu łączyło braterstwo krwi.
30
- Ani ja — rzekł.
Jonah ciężko przełknął ślinę i przez kilka sekund milczał, pozwalając, by stwardniała spoina ich
emocjonalnej więzi. Kiedy się odezwał, uczynił to tonem człowieka, który świadomie odkłada na bok
wspomnienie wielkiej tragedii.
• Cóż, zatem... w porządku - powiedział. - A przechodząc do rzeczy...
• Przechodząc do rzeczy... - powtórzył Ellison.
• Proszę opowiedzieć mi o oddziale - rzekł Jonah. - W czym będę mógł być pomocny?
• Już pan okazał pomoc - odparł Ellison. Uśmiechnął się. - Dziękuję.
Jonah z powagą skinął głową.
• Jeśli chodzi o oddział... - powiedział Ellison, przyjmując rzeczowy ton. - Jak pan wie, mamy tu
dwadzieścia łóżek. Z reguły wszystkie są zajęte i dodatkowo istnieje lista oczekujących. Jesteśmy
jedynym psychiatrycznym oddziałem zamkniętym w promieniu stu pięćdziesięciu mil. Canaan i
okoliczne miasta zamieszkują przeważnie zwykli robotnicy pracujący przy wyrębie lasów. Rodzice
mają na ogół średnie wykształcenie, jeśli w ogóle. Poza tym na dużą skalę szerzy się alkoholizm, jak
może się pan domyślać. Poza tym narkomania. Kokaina. Heroina. Wiążą się z tym przemoc w
rodzinie, zaniedbanie. Powiedziałbym, że spotykamy się też z wyższą od przeciętnej liczbą
przypadków depresji.
• Ciężkie zimy - powiedział Jonah.
• Możliwe. Być może odzwierciedla to niższy od przeciętnego status społeczno-ekonomiczny
ludności. - Ellison milczał przez chwilę, potem dodał: - Jedno da się stwierdzić. Otóż dzieci, które
tutaj trafiają, chyba inaczej niż na oddziałach, gdzie pan dotychczas pracował, są ciężko chore
psychicznie. W grę wchodzą głównie depresja, schizofrenia, uzależnienie od narkotyków.
Towarzystwa ubezpieczeniowe nie pozwoliłyby na ich leczenie, gdyby chodziło o coś mniej
poważnego. Nie ma w okolicy żadnej rodziny, którą byłoby stać na opłacenie planowego pobytu.
31
• Lubię pracować z ciężkimi przypadkami - przyznał Jonah.
• Zatem tutaj się panu spodoba.
• Nocny dyżur wypada co trzeci dzień?
• Zgadza się. Będzie pan pracował z Michelle Jenkins i Paulem Plotnikiem. Daję słowo, że przywitają
pana z ogromną radością. Podzielili się pacjentami po naszym emerycie, co jest niemałym
obciążeniem. Doktor Wyatt był bardzo wziętym lekarzem.
• Mam nadzieję, że sprostam oczekiwaniom.
• Jestem przekonany - rzekł Ellison. Spojrzał na rozłożony terminarz. - To jak, rozpoczyna pan od
trzeciego tego miesiąca, to znaczy zgodnie z planem?
• Mogę zacząć już dziś - odparł Jonah, pragnąc jak najszybciej nie tylko zmienić się na lepsze po tym,
jak dopuścił do głosu swe niszczycielskie siły, ale również po to, aby pożywić się zawiłymi
życiorysami, bo tego potrzebował najbardziej.
• A może od jutra? - zapytał z uśmiechem Ellison. Wstał. -Jutro wszystko panu pokażę. - Po chwili
milczenia dodał: -Właściwie, cóż, w południe mamy konsylium. Zazwyczaj doktor Jenkins oraz
doktor Plotnik omawiają ze mną poszczególne przypadki. Przeprowadzam wywiad z pacjentem w
obecności personelu i zastanawiam się, czy nie da się wyszperać czegoś, co oni przeoczyli,
wyciągnąć przysłowiowego królika z kapelusza. - Puścił oko. - Plotnik pracuje dzisiaj. Dlaczego nie
miałby mnie pan zastąpić. Nie będzie w tym nic zdrożnego, jeśli personel pozna pański styl pracy.
• Będę zaszczycony - powiedział Jonah. - Dziękuję.
• Podziękuje mi pan, kiedy pielęgniarki i pracownicy socjalni skończą zasypywać pana pytaniami -
oświadczył Ellison. — Uwielbiają strzelać na chybił trafił w oceny kliniczne, których dokonuję. Nie
podejrzewam, aby wobec pana byli bardziej delikatni.
• Proszę im powiedzieć, żeby strzelali - odparł Jona. - Potraktuję to jako rytuał inicjacji.
32
Audytorium małego szpitala w Canaan miało kształt amfiteatru. Sala wyglądała na niedawno
wyremontowaną, z nową ciemnoszarą wykładziną dywanową i blisko dwustoma składanymi krzesłami,
starannie obitymi perłowoszarym materiałem, rzędem kinkietów ściennych, które rzucały przyjemne
pióropusze światła na ściany w kolorze różowym, oraz reprodukcjami spokojnych, górskich krajobrazów.
Ośnieżone sosny. Chmury płynące po niebie. Oblodzone kamienie w strumyku.
Kiedy Jonah pojawił się z Craigiem Ellisonem, do środka właśnie napływała publiczność, kobiety i
mężczyźni. Mównica i stół w kolorze miodowego dębu stały pośrodku pomieszczenia. Za stołem, przodem
do siebie, ustawiono dwa wysokie, wygodne fotele.
Jonah bywał w wielu podobnych audytoriach i wszystkie one zostały w znacznym stopniu
zaprojektowane tak, jak on zaprojektował siebie - od ubrania, po nawyki dotyczące doboru słów - aby
utrzymać ludzi, zapewnić im poczucie bezpieczeństwa i aby czuli się dostatecznie pewnie, by móc
wypowiadać najbardziej mroczne myśli. Demony przyczajone w ludziach -groteskowo zniekształceni
mieszkańcy umysłowych ścieków, zepchnięci głęboko pod powierzchnię przez nieopisaną emocjonalną
zagładę tego, co nazywamy codziennym życiem - były płochliwe, skore do cofania się w labirynt
podświadomości, prawdopodobnie zagubione, samotne i rozpaczliwie spragnione kontaktu, lecz
przynajmniej bezpieczne od tych cięgów, czy to fizycznych czy emocjonalnych, rzeczywistych lub
wymyślonych, które biorą w świetle dnia.
Zaprojektowane dla nich: intryganckich matek, wybuchowych ojców, lubieżnych wychowawców,
zdradzieckich przyjaciół, małżeństw bez miłości, nieżyjących dziadków, rodziców, rodzeństwa, dzieci,
czekającej cierpliwie śmierci. Nie potrzebowali wiele poza pokrzepiającymi spokojnymi pastelami i
łagodnymi cieniami, bezgranicznymi perspektywami i czystym niebem, aksamitnym głosem, spojrzeniem
bladoniebieskich oczu, takich jak u Jonah.
To wszystko pozwalało świadomości zaledwie zanurzyć się odrobinę, jednak nie dotknąć większości
poważniejszych pato-
33
logii. Jednakże Jonah potrafił sięgnąć znacznie głębiej, do najodleglejszych zakątków najmroczniejszego
umysłu. A sekretny czynnik, bardziej niż inne wyjaśniający magię, którą potrafił zastosować w pracy z
pacjentami, był po prostu taki: ewidentna obecność jego własnych demonów. Ci, którzy stanowili siedlisko
nieprawdopodobnych myśli, wiedzieli w głębi serca, że odnaleźli pokrewną duszę, kogoś, kto rozumie
udrękę, jaką jest życie, gdy się jest rozbitym na kawałeczki, z których niektóre są tak ostre, że dotknięcie
ich oznacza wieczne krwawienie.
- Oto jedna ze współsprawczyń przestępstwa — powiedział
Ellison do Jonah, kiwając głową w stronę egzotycznie wygląda
jącej, niespełna czterdziestoletniej brunetki z długimi, prostymi
włosami, stojącej w małej grupce po drugiej stronie sali. - Dok
tor Jenkins. Pozwoli pan, że was sobie przedstawię.
Jonah podążył za Ellisonem.
- Przepraszam - powiedział Ellison, podchodząc do Jenkins
od tyłu i dotykając jej ramienia.
Jenkins odwróciła się. Miała na sobie proste, ale ładnie skrojone czarne spodnium i żółtozielony T-shirt
z owalnym dekoltem.
• Jak się masz, Craig? - zapytała. Powitała Jonah skinieniem głowy, potem przeniosła wzrok na
Ellisona.
• W porządku - odparł Ellison.
• Paul ma dzisiaj dla ciebie nie lada łamigłówkę - powiedziała. - Dziewięcioletni chłopiec. Prawie
niemowa. Biedny dzieciak, od kiedy został do nas przyjęty, powiedział wszystkiego z dziesięć słów.
- Mrugnęła do Jonah. - Zobaczymy, co szef może z nim zrobić.
Jonah spojrzał w bursztynowe oczy Jenkins. Lśniące włosy podkreślały błyszczące białka. Migdałowy
kształt jej oczu i sposób, w jaki były osadzone pod subtelnym kątem nad kośćmi policzkowymi,
sugerowały, że mogła być w części Azjatką. Jej śniada skóra i długa, pełna wdzięku szyja także o tym
świadczyły. Kiedy się uśmiechnęła, w jej policzkach pojawiły się dołeczki, co sprawiło, że jej uroda stała
się bardziej przystępna niż niedostępna.
- Jakie? - zapytał.
34
• Co proszę?
• Słowa - odparł Jonah. - Jakie słowa wypowiedział ten chłopiec?
Jenkins uśmiechnęła się.
- Nie przyszło mi do głowy, aby zapytać. A powinnam
była.
Ellison zachichotał.
• Michelle Jenkins, poznaj, proszę, to Jonah Wrens z Med-flex, lekarz, o którym ci mówiłem.
• Tak myślałam — powiedziała Jenkins, wyciągając dłoń. -Mój wybawiciel.
Jonah uścisnął jej rękę. Była miękka i delikatna, o długich, kształtnych palcach, podobnie jak jego
dłonie. Zauważył, że kobieta na środkowym palcu nosi pierścionek zaręczynowy z cztero- albo
pięciokaratowym brylantem. Najprawdopodobniej nie miała czasu, aby od dnia zaręczyn oddać pierścionek
do zmniejszenia. A może wcale nie była zaręczona, a pierścionek, klejnot rodzinny, dostała od kochającej
babki.
• Wybawca to może określenie odrobinę na wyrost - rzekł Jonah.
• Nie brał pan dyżurów co drugą noc przez siedem miesięcy - odparła, przekrzywiając głowę w sposób
kobiecy i ładny. Puściła jego dłoń. - Raz na trzy noce brzmi przy tym jak niebiańska propozycja. -
Przeniosła wzrok na Ellisona. - Wykończyłeś mnie.
• Patrząc na ciebie, nigdy bym się nie domyślił - powiedział Ellison, lekko się kłaniając.
• Najwyższa pora, abyś przetarł okulary - stwierdziła Jenkins. Zerknęła nad ramieniem Ellisona. - Jest
Paul.
Jonah odwrócił się i zobaczył mężczyznę w granatowej marynarce i wygniecionych spodniach khaki.
- Paul Plotnik - wyjaśnił Ellison. - Trzeci muszkieter.
Plotnik, żylasty mężczyzna w wieku mniej więcej pięćdziesięciu pięciu lat, z rzadkimi niesfornymi
włosami i wąskimi, skośnymi ramionami, dołączył do grupy. Rękawy jego granatowej marynarki były
odrobinę za krótkie, nogawka spodni nad lewym kolanem - poplamiona.
35
• Mam dziś dla ciebie cięższy przypadek - powiedział do Ellisona. - Dziewięciolatek. Prawie nic nie
mówi. Ledwie się rusza. Zdaje się, że słyszy głosy. Może ma wizje.
• Doktor Jonah Wrens z Medflex. Jemu o tym opowiedz -rzekł Ellison, wskazując głową na Jonah. -
Poprosiłem go, aby mnie dzisiaj zastąpił.
• Świetnie - stwierdził Plotnik. Uścisnął dłoń Jonah. Zbyt mocno. - Wiele o panu słyszałem. Kiedy pan
przyjechał?
• Dzisiaj — odparł Jonah. - Ależ ma pan uścisk. - Dostrzegł, że lewa strona twarzy Plotnika lekko
opada. Był po niewielkim udarze. Pewnie dlatego seplenił.
• Że mocny...? Już mi o tym mówiono - powiedział Plotnik, uwalniając dłoń Jonah.
• A doktor Ellison od razu zaprzągł pana do pracy - Jenkins zwróciła się do Jonah. - Próba ogniowa.
• Nie mam nic przeciwko temu - odrzekł Jonah. Nie spuszczał z niej wzroku. A może to ona nie
spuszczała wzroku z niego? - Proszę mnie uratować, jeżeli zobaczy pani, że pogrążam się w
płomieniach. - Słuchał wypowiadanych przez siebie słów i zauważył, że łączą w sobie opiekuńczość,
seksualną namiętność i niebezpieczeństwo. Proszę m n i e uratować. Pogrążam się. Płomienie.
Zabrzmiało to znacznie mocnej, niż zamierzał.
- Zgoda - powiedziała Jenkins ponętnym szeptem.
Ellison uniósł brwi.
- Cóż, czemu więc nie zaczynamy? - zapytał Plotnik, uśmie
chając się nerwowo. - Zobaczmy, ile jest teraz warte dwadzieścia
kawałków na miesiąc.
Jonah roześmiał się.
• Paul, to było niestosowne - oświadczył Ellison.
• Taki żart - powiedział Plotnik, podnosząc obie dłonie. -Taki żart, nic więcej.
• Nie czuję się dotknięty - ogłosił Jonah.
• Doktor Ellison nie puścił farby - wyjaśnił Plotnik. - W takich sytuacjach nabiera wody w usta.
Kiedyś interesowałem się pracą w Medfleksie. Sprawdzałem, ile płacą.
• I postanowił pan się nie ruszać - powiedział Jonah.
36
• Craig zaoferował mi dwadzieścia dwa na miesiąc - oświadczył Plotnik i wybuchnął śmiechem.
• Akurat. Prędzej deszcz będzie padał z ziemi do nieba - powiedziała Jenkins.
• Zacznijmy w końcu - zaproponował Ellison.
• Tak już na poważnie - zwrócił się Plotnik do Jonah. - Nikt się nie spodziewa, że prześwietli pan ten
przypadek na wylot. Dzieciak jest na oddziale prawie od trzech tygodni. Jeżeli uda się panu skłonić
go do powiązania choćby dwóch słów, będzie pan bohaterem. - Odwrócił się na pięcie i
pomaszerował do mównicy stojącej po przeciwnej stronie sali.
trzy
S
ala audytoryjna wypełniona była niemal do ostatniego miejsca. Ellison wyjaśnił Jonah, że szpital Canaan
Memorial jest jednym z nielicznych miejsc w stanie Vermont, gdzie profesjonaliści zajmujący się
zdrowiem psychicznym mogli zdobywać punkty, których potrzebowali, by zachować licencję. W
cotygodniowym konsylium brali udział pracownicy socjalni, psycholodzy i psychiatrzy z całego stanu.
Jonah siedział w pierwszym rzędzie, podczas gdy Paul Plotnik zaczął przedstawiać psychiatryczną
historię dziewięcioletniego Benjamina Herliheya. Po prezentacji planowano przyprowadzić chłopca na
wywiad.
- Benjamin Herlihey jest dziewięcioletnim białym chłop
cem przyjętym na zamknięty oddział psychiatryczny trzecie
go stycznia tego roku - odczytał Plotnik z przygotowanych
notatek. - Jest jedynym dzieckiem swojego ojca, który jest
zatrudniony w miejscowym składzie drewna, i matki pracującej
w swoim domu jako opiekunka. Według informacji udzielo
nych przez rodziców w ciągu trzech miesięcy poprzedzających
przyjęcie do szpitala Benjamin zdradzał coraz wyraźniejsze
objawy poważnej depresji, w tym brak apetytu, w konsekwencji
utratę masy ciała o siedemnaście funtów, skrócenie czasu snu
i wybudzanie się wczesnym rankiem, utratę zainteresowania
wszelkimi odmianami aktywności, które wcześniej sprawiały
mu przyjemność, spadek energii i okresową płaczliwość. — Plot
nik zamilkł, ale nadal patrzył na swoje notatki. Wcisnął do
ucha koniuszek wskazującego palca i poruszał nim, jakby
usuwał woskowinę.
Ellison nachylił się do Jonah.
- Odruch nerwowy - szepnął.
38
Bardzo nerwowy, pomyślał Jonah.
- Benjamin był leczony w poradni psychiatrycznej, gdzie
przepisano mu Zoloft w dawce pięćdziesiąt miligramów, lecz
ostatecznie bez wpływu na objawy - kontynuował Plotnik. -
Dawkę stopniowo zwiększono do stu miligramów, potem do
dwustu. Bez żadnych dobroczynnych skutków. A stan pacjenta
ciągle się pogarszał. Włączono pięćdziesiąt miligramów dezy-
praminy raz dziennie rano. Kombinacja leków nie zatrzyma
ła ani utraty aktywności, ani spadku masy ciała pacjenta.
Przestał uczęszczać do szkoły, a w domu coraz bardziej się
izolował. W połowie grudnia Benjamin niemal zaniemówił. Na
pytania odpowiadał „tak" albo „nie", nic więcej. Zaczął unikać
kontaktu wzrokowego. Jego psychiatra z poradni doszedł do
wniosku, w mojej ocenie słusznego, że Benjamin nie tyle cierpi
na poważną depresję, ile doświadcza pierwszego psychotycznego
kryzysu, zapowiadającego nadejście - w dzieciństwie - schizo
frenii paranoidalnej.
Szepty wśród publiczności odnosiły się do negatywnych prognoz związanych z wczesnym
wystąpieniem schizofrenii. Depresja, choć nie jest błahą chorobą, znacznie łatwiej poddaje się leczeniu.
Plotnik znowu powiercił w uchu koniuszkiem palca, a potem przewrócił nim kartkę z prezentacją na
drugą stronę.
- Od momentu przyjęcia do Seven West, trzeciego stycz
nia, pacjent zachowuje prawie całkowite milczenie. Wydaje
się czasem, że coś odwraca jego uwagę, przypuszczalnie halu
cynacje. Spogląda na sufit, jakby słyszał jakiś głos albo miał
wizję. Od momentu zachorowania nie przestrzega normalnej
diety, a jego zachowania anorektyczne jedynie przybrały na
intensywności i obecnie narażają go na niebezpieczeństwo
związane z metabolizmem. Ostatnio dostarczamy mu składniki
odżywcze dożylnie, ale w niedługim czasie, chcąc utrzymać
go przy życiu, będziemy zmuszeni zastosować sondę. Rodzice
już wyrazili zgodę na zabieg. W dalszej kolejności planujemy
wszcząć kurację elektrowstrząsami w nadziei, że w jakiś spo
sób podziała na psychozę. W aspekcie psychodynamiki fakt, że
przed trzema laty, niemal co do dnia, ojciec Benjamina nagle
39
opuścił rodzinę i nie dawał znaku życia, wydaje się tłumaczyć wystąpienie pierwszych objawów choroby u
syna. Pan Herlihey był nieobecny przez cztery miesiące, nie kontaktował się wtedy z rodziną, potem tak
samo nagle do niej wrócił. Wówczas - ani w ogóle - nie wyjaśnił powodów nagłego odejścia i powrotu.
Można by się zastanawiać, czy Benjamin naśladuje milczenie ojca, i głodzi się, co ma symbolicznie
odpowiadać głodowi, który cierpi emocjonalnie. - Plotnik po raz pierwszy podniósł wzrok znad notatek. -
Tak jak się obawiałem, ojciec Benjamina z miejsca odrzucił moją teorię. Nie ma ochoty wypełniać luki
dotyczącej tego, co robił podczas swojej nieobecności i jakie mogły być motywy jego postępowania.-
Plotnik skinął głową w stronę Jonah. -- Dzisiaj w charakterze konsultanta wystąpi najnowszy członek
personelu psychiatrycznego w Canaan Memorial, doktor Jonah Wrens. - Przeniósł wzrok na młodego czło-
wieka stojącego w wejściu do audytorium i powiedział: - Proszę przyprowadzić Benjamina.
Plotnik opuścił podium i zajął miejsce koło Jonah. Jonah podniósł się. Ruszył w stronę foteli stojących
za dębowym stołem, ale przystanął, kiedy otworzyły się drzwi do audytorium i na wózku inwalidzkim,
przechylony na jedną stronę, z kroplówką podłączoną do obu rąk, pojawił się Benjamin Herlihey.
Nawet przykryty białym szpitalnym prześcieradłem Herlihey wyglądał jak ofiara obozu
koncentracyjnego z okresu drugiej wojny światowej. Miał zapadnięte oczy, a pod nimi sine kręgi. Jego
rude włosy były cienkie i przerzedzone, miejscami przebijała przez nie skóra głowy. Kości jego nóg i rąk
ledwie wybrzuszały biały materiał, który je przykrywał. Według Jonah trudno było określić, w jakim jest
wieku. Mógł mieć dziewięć lat, ale równie dobrze dziewięćdziesiąt, blisko narodzin i blisko śmierci.
Jonah pokonał pozostałą część drogi na przód audytorium. Odsunął od dębowego stołu jeden z foteli,
robiąc miejsce na wózek inwalidzki Benjamina. Sam zajął drugi fotel. Potem obaj - lekarz i pacjent -
siedzieli w ciszy naprzeciwko siebie. Głowa Benjamina opadła na bok, chłopiec nieobecny wzrok kierował
do góry, na Jonah.
40
- Nazywam się doktor Wrens. Jonah Wrens.
Benjamin nie odezwał się i nie okazał żadnych emocji.
- Doktor Plotnik poprosił mnie, abym porozmawiał z tobą,
zorientował się, czy mogę ci pomóc.
Oczy Benjamina przekręciły się w górę i na lewo, wpatrzone w sufit, zatrzymały się na chwilę, potem
powoli wróciły na środek.
Jonah popatrzył na miejsce, dokąd, jak się wydawało, zawędrował wzrok Benjamina. Nic tam nie było.
Wrócił spojrzeniem do chłopca.
- Doktor Plotnik opowiedział mi o kłopotach, jakie miałeś.
Chciałbym je zrozumieć.
Benjamin nie zareagował.
Jonah miał już właśnie zadać kolejne pytanie, by sprowokować chłopca do wypowiedzenia jednego
albo kilku słów. Ale powstrzymał się, usadowił wygodniej w fotelu i po prostu siedział ze swoim
pacjentem. Minęła minuta. Potem dwie. Od czasu do czasu Benjamin zdawał się wracać wzrokiem do
sufitu, a kiedy tak się działo, Jonah robił dokładnie to samo.
Trwanie w spokoju przez dwie minuty to więcej niż większość ludzi jest w stanie znieść. Część
publiczności poruszała się nerwowo na swoich miejscach. Kątem oka Jonah dostrzegał, jak niektórzy
pochylają się, aby coś szepnąć do swoich sąsiadów. Potrafił sobie wyobrazić, co mówią. Kim jest ten gość?
Czy w ogóle zamierza coś zrobić? Na miłość boską, dlaczego nic nie mówi?
Jonah wszystkich wyrzucił ze swojego umysłu. Nie tracąc kontaktu wzrokowego z Benjaminem,
powoli zaczął przesuwać głowę, szyję, tors, biodra, uda, kolana, stopy w te same pozycje, które przybierał
chłopiec, stając się jego lustrzanym odbiciem, dokonując oceny dokładnego położenia centrum równowagi
Benjamina poprzez nacisk, który czuł na swojej skórze w pewnych miejscach, a nie w innych, napięcie w
pewnych mięśniach, a jego brak w innych.
Kolejne dwie minuty upłynęły w tym stanie zatrzymanej animacji, podczas gdy wśród publiczności
panowało coraz większe poruszenie. Jonah coraz bardziej przypominał klona pogrążonego w depresji
chłopca.
41
Naraz Jonah się wyprostował. Wstał. Podszedł do Benjamina, przykucnął przed nim i spojrzał mu w
oczy.
- Zamierzam cię teraz dotknąć - powiedział cicho, prawie
niedosłyszalnie. — Nie obawiaj się. - Wyciągnął ręce, tak aby
Benjamin mógł je widzieć.
W sali zapadła całkowita cisza. Psychiatrzy nie dotykają. Utrzymują nienaruszalne granice. Leczą na
odległość, przez szerokość gabinetu.
- Co się dzieje? - Jonah dosłyszał pomruk Paula Plotnika.
Jonah zerknął na Craiga Ellisona i zauważył na jego twarzy wyraz powątpiewania. Dostrzegł też, że
Michelle Jenkins wychyla się w przód na swoim miejscu i wygląda jak sparaliżowana.
Znowu skoncentrował się na Benjaminie.
- Nie obawiaj się - powtórzył. Przez kilka sekund patrzył
mu prosto w oczy, potem zwrócił uwagę na lewą rękę chłopca
leżącą bezwładnie na udzie. Podniósł ją na dwadzieścia centy
metrów, puścił i patrzył, jak bezwładnie opada. Potem podniósł
jego prawą rękę i puścił. Ręka powoli spłynęła w dół.
Niczym człowiek, który wyczynia niestworzone rzeczy z naturalnej wielkości Gumbym, Jonah
poruszał rękoma i nogami Benjamina to w tę, to w tamtą stronę. Koniuszkiem kciuka przesunął po spodzie
stóp Benjamina, obserwując, w jaki sposób palce u nóg chłopca zamykają się w reakcji na poszczególne
bodźce. Jonah przysunął się jeszcze bardziej i zbliżył twarz do twarzy Benjamina, tak że dzieliło ich tylko
kilka cali. Popatrzył w lewo i prawo, z góry do dołu, obserwując, kiedy oczy Benjamina podążają za jego
oczami, tak jak to dyktują mu odruchy oczne, a kiedy nie.
Przysiadł na udach.
- Dziękuję - powiedział do Benjamina. - Wydaje mi się,
że dostrzegam problem. - Gestem przywołał mężczyznę,
który przyprowadził wózek z Benjaminem. - Wszystko ja
sne - oświadczył.
Zajął miejsce na katedrze i poczekał, aż Benjamin opuści salę. Rozejrzał się po obecnych i odetchnął
głęboko.
- To niezwykły przypadek.
42
- A to jest niezwykłe konsylium - Paul Plotnik rzekł sce
nicznym szeptem.
Nerwowy śmiech wypełnił audytorium.
Jonah spojrzał na Plotnika, który uśmiechnął się szeroko.
• Glejaki mózgu w tej grupie wiekowej występują niezwykle rzadko — oświadczył. - W tym
przypadku - ciągnął, zwracając się do całego audytorium - guz daje doskonały obraz choroby
psychicznej ze względu na swoje umiejscowienie. Pierwotne źródło guza leży w pozycji bocznej w
stosunku do układu lim-bicznego, po prawej stronie mózgu, zatem złośliwe komórki najpierw
zaatakowały jądro migdałowate, wywołując zmiany nastroju i zmiany w funkcjonowaniu mięśni.
Następnie dostały się do jądra ogoniastego, a potem, stopniowo, do bruzdy środkowej kory mózgu,
która, jak wiadomo, jest pierwotnym ośrodkiem mowy. - Na chwilę zamilkł i znowu popatrzył na
Paula Plotnika. - Doktorze Plotnik, czy zlecił pan wykonanie tomografii komputerowej?
• Naturalnie - odparł Plotnik obronnym tonem.
• Wiedziałem, że raczej tak, to wynikało z treści pańskiego wystąpienia - rzekł Jonah. Nie chciał, aby
Plotnik wyszedł na głupca, a sobie nie chciał przysporzyć wroga. Znowu zwrócił się do publiczności.
- Problem polega na tym, że osiem procent zmian chorobowych tego rodzaju wykryć można
wyłącznie poprzez badanie rezonansem magnetycznym. A my generalnie nie zlecamy rezonansu
pacjentom, którzy mają objawy depresji albo schizofrenii. - Po chwili dodał: - Benjamin nie wymaga
terapii elektrowstrząsami. Wymaga interwencji chirurgicznej, i to natychmiast. Glejaki są
agresywne, lecz wyleczalne, jeśli pomoc przychodzi odpowiednio wcześnie.
• A jeśli chodzi o psychozę? - zapytała Michelle Jenkins. -Jak możemy ją wyjaśnić?
• Nie sądzę, aby Benjamin miał wizje - odparł Jonah. - Jego oczy uciekają do góry i na lewo,
ponieważ nerwy sterujące mięśniami gałek ocznych są słabe. Zniszczył je guz.
Młoda kobieta z drugiego końca sali podniosła rękę.
• W jaki sposób pan do tego doszedł? - zapytała.
• Wsłuchałem się w Benjamina - odparł Jonah.
43
• Przecież nie powiedział ani słowa - odrzekła kobieta.
• Właśnie - powiedział Jonah.
• Co właśnie? - wtrącił się mężczyzna ze środka sali.
• Całkowite milczenie Benjamina było pierwszą oznaką tego, co jest z nim nie tak - wyjaśnił Jonah. -
Gdyby powiedział choć słowo, wtedy zacząłbym się zastanawiać, co to oznacza w kategoriach
psychologicznych. Gdyby się rozpłakał, może wówczas poświęciłbym czas, aby go nakłonić do
opowiedzenia o przyczynach smutku albo innych objawach depresji, których mógłby doświadczać. -
Zrobił krótką przerwę, potem dodał: -Benjamin pomógł mi się skoncentrować. Wszystko polegało na
tym, żeby siedzieć z nim w milczeniu i obserwować, co mogę wyłowić bez słów ani wyrażania
emocji.
Paul Plotnik odchrząknął i podniósł rękę. Jonah skinął głową w jego stronę.
• Zanim się zdecydujemy na zabieg neurochirurgiczny, czy nie powinniśmy wcześniej wykonać
badania rezonansem magnetycznym? - zapytał. - Jest pan pewny, że wyniki nie będą w normie?
• Pewności nie mam - odparł Jonah. - Ale byłbym zaszokowany, gdyby były.
Plotnik spojrzał w bok. Jeszcze bardziej opuścił ramiona. Jonah zapragnął go zrehabilitować.
- Nawiasem mówiąc, psychologiczna teoria doktora Plot-
nika wydała mi się bardzo przekonująca. Choroba Benjamina
rzeczywiście mogła powstać pod wpływem nagłego porzucenia
rodziny przez ojca.
Plotnik popatrzył na Jonah.
- Okres inkubacji glejaków wynosi około sześciu lat, nim
zaczną się rozprzestrzeniać - rzekł Jonah. - Tu mogło być ina
czej, co cofa nas do czasu, kiedy pan Herlihey opuścił rodzinę.
Nie zapomnijmy, że układ limbiczny stanowi ośrodek kontroli
emocjonalnej mózgu. Nie wiemy na pewno, czy utrata ojca nie
może wywołać guza. Dlaczego prawdopodobieństwo miałoby
być mniejsze niż zniszczenie serca przez stres?
Plotnik odwzajemnił spojrzenie.
- Kto wie - ciągnął Jonah, przenosząc wzrok na całe au-
44
dytorium - gdyby pan Herlihey powiedział całą prawdę o miesiącach, kiedy go nie było, to może w jakiś
sposób mógłby się wzmocnić układ odpornościowy Benjamina, podnieść stężenie przeciwciał, a może
nawet mogłaby nastąpić remisja guza? Prawda ma ozdrowieńczą moc.
Jonah zauważył, że Craig Ellison obserwuje go z pewnego rodzaju szacunkiem. Postanowił poświęcić
więcej czasu i wydobyć na światło dzienne całą prawdę na temat tego, dlaczego Paul Plotnik stracił okazję
prawidłowego zdiagnozowania Benjamina. Znowu na niego spojrzał.
- Równie interesujące, Paul, z psychologicznego punktu
widzenia jest to, że wiedziałeś z własnego doświadczenia
o neurotycznym cierpieniu Benjamina.
Plotnik wydał się zdziwiony.
• Masz na myśli mój udar?
• Tak - potwierdził Jonah.
• Czy mocno będziesz oponował, jeśli w celach dydaktycznych wykorzystam twoje doświadczenie?
• Nie, wcale - oświadczył Plotnik bez cienia pretensji w głosie.
• Twój udar nie był ciężki. Lecz sądząc po upośledzeniu mięśni twarzy i kompensacji mięśni po
prawej stronie ciała - chodzi o to silne drżenie ręki - uszkodzenie mózgu najprawdopodobniej
nastąpiło w rejonie kory motorycznej sąsiadującej z obszarem odpowiedzialnym za nastrój oraz
język.
• Dokładnie - powiedział Plotnik, pełen niedowierzania.
• Zatem po udarze pewnie czułeś się nie tylko słaby fizycznie, lecz miałeś też pewne kłopoty ze
znalezieniem słów i z depresją.
• Odrobinę.
• Jedno i drugie ustąpiło, kiedy wygoiła się uszkodzona tkanka.
• Ustąpiło całkowicie - potwierdził Plotnik.
Jonah nie chciał mu zwracać uwagi, że umiejętność wysławiania się i wygląd nie wróciły całkowicie do
normalności i nigdy nie wrócą. Ale niechęć Plotnika do tego, by zaakceptować trwałe skutki udaru,
wzmocniła podejrzenia Jonah. - Możliwe,
45
że nie chciałeś myśleć o uszkodzeniu swojego mózgu i dlatego miałeś trudności z rozpoznaniem
przypadłości Benjamina. Być może pod wpływem pierwszego impulsu starałeś się o tym nie myśleć.
Plotnik popatrzył spod zmrużonych powiek.
• Uważam, że wszystko można przypisać jednej przyczynie - oświadczył Craig Ellison. - Jak już pan
wspomniał, nikt z nas nie zleciłby badania rezonansem magnetycznym w tego rodzaju przypadku...
• Nie, Craig - wtrącił się Plotnik. - Myślę, że doktor Wrens ma rację. - Odwrócił się do Ellisona. -
Rozpoznanie patologii Benjamina oznaczałoby dla mnie rewizję diagnozy, jaką postawiono w moim
przypadku, i myślenie o udarze. A tego raczej chciałem uniknąć.
• A zatem dlatego przedstawiłeś ten przypadek tutaj - powiedział Jonah. - Wiedziałeś, że z
Benjaminem może być coś, czego nie dostrzegasz.
Plotnik skinął głową.
• Kliniczne martwe pole.
• I poradziłeś sobie z tym, przyprowadzając go przed oblicze innych. Udzieliłeś mu pomocy, jakiej
potrzebował.
• Jeżeli tak, to tylko dzięki tobie. Jonah mrugnął do niego.
• Zakładając, że rezonans nie będzie w normie.
Jonah zaplanował spędzenie reszty dnia i nocy na oddziale zamkniętym i przejrzenie historii chorób
sześciorga pacjentów przekazanych mu pod opiekę przez doktor Jenkins i doktora Plotnika. Craig Ellison
zaproponował, żeby na początek Jonah otoczył opieką dwoje lub troje pacjentów, lecz Jonah aż podskoczył
z radości, mogąc zanurzyć się w życiu pół tuzina młodych ludzi. Siedział w udostępnionym mu gabinecie
w Seven West, poznając coś, co składało się na kroniki mordowania dusz. Naomi McMorris, sześciolatka,
zgwałcona w wieku trzech lat przez mieszkającego z nią pod jednym dachem przyjaciela matki; Tommy
Magellan, lat jedenaście, już w dniu narodzin uzależniony od kokainy i heroiny; Mike Pansky, lat
piętnaście,
46
słyszący głosy, które kazały mu popełnić samobójstwo dziesięć lat po tym, jak jego psychotyczna matka
próbowała go zabić.
Po przeczytaniu każdej kolejnej strony Jonah czuł się coraz dalej od Drogi nr 90 wschodniej i
zastygłego ciała Anny Beck-with. Miał kolejną szansę, żeby się zrehabilitować, kolejną szansę zostania
uzdrowicielem. I tak był upojony rzeką patologii przepływającą u jego stóp, że gotów był podjąć
zobowiązanie powstrzymania jej. Już nie zrobi nikomu krzywdy. Niczym narkoman z igłą wbitą w żyłę nie
był w stanie wyjść poza euforię. Nie był w stanie dostrzec, że upajanie siebie demonami innych ludzi
nigdy nie wyzwoli go z jego własnych.
Oparł się, zamknął oczy i wyobraził sobie życie, jakie przez część dnia albo nocy wiedli Naomi
McMorris, Tommy Magellan albo Mike Pansky. Odczuwał nieustanną walkę, która toczyła się w nich z
godziny na godzinę między instynktami miłości i nienawiści, aby ufać i się obawiać, mieć nadzieję i
poddać się rozpaczy. Pojmował - nie tylko rozumem, ale i sercem - jak ego, starające się pospinać tego
rodzaju skrajności, ulega destrukcji i pozwala takiemu chłopcu jak Mike spadać z poziomu rzeczywistości,
a wewnętrzne poczucie braku własnej wartości wracało do niego niczym bumerang w postaci głosów
nakazujących mu się zabić. Jonah wyobraził sobie przebudzenie małej Naomi z głębokiego snu, nie tylko
zażenowanej, że zmoczyła łóżko, lecz całkowicie zagubionej, rozkrzyczanej, drapiącej, nie dającej się
uspokoić - wstyd i przerażenie spowodowane utratą kontroli nad pęcherzem miały swoje korzenie w
gwałcie, który odebrał jej wszelką kontrolę. Zadrżał na myśl niemożliwej do zaspokojenia rozpaczy
Tommy'ego - noworodka, wyrwanego nie tylko z bezpiecznego łona, ale odstawionego od stałego dopływu
kokainy - każda komórka jego ciała pragnęła substancji chemicznej, która dla niego zawsze i nieświadomie
będzie się wiązała z wygodą oraz bezpieczeństwem.
Kiedy Jonah wchłaniał historie tych dzieci, czuł, że burza w jego duszy ucicha, a zarazem ustępuje
napięcie w mięśniach szkieletowych, łzawienie oczu i znajome stwardnienie w kroczu. Czuł się tak, jakby
mógł zrzucić własną skórę i wślizgnąć się w jakieś inne życie. Czuł się wolny.
47
Otworzył oczy i już miał sięgnąć po czwarty komplet dokumentów, gdy powstrzymało go pukanie do
drzwi. Jeszcze rozmarzony, wziął głęboki oddech, wstał i otworzył drzwi.
Michelle Jenkins uśmiechnęła się do niego.
- Aklimatyzujesz się?
Jonah odwrócił się i rozejrzał po gabinecie. Było to surowe pomieszczenie, w którym stało czarne
biurko z płyt wiórowych, skórzany fotel, pojedyncze krzesło dla pacjenta, pusta biblioteczka i beżowa
metalowa szafka na dokumenty. Ściany w kolorze złamanej bieli zostały świeżo pomalowane. Wisiały na
nich dwa górskie pejzaże podobne w stylu do tych w audytorium.
• Potrzeba tu tego i owego - rzekł.
• Jim Wyatt każdy cal wolnego miejsca wypełnił książkami i czasopismami. Na ścianach wisiały
fotografie, które sam wykonał, i pejzaże, które namalował. Pracował tutaj przez prawie dwadzieścia
lat.
• Nie sądzę, abym dał radę dorównać mu w ciągu sześciu tygodni. - odparł Jonah. Usiadł na skraju
biurka.
Jenkins weszła do gabinetu. Ruchem głowy pokazała na torbę Jonah stojącą przy biurku - pojemny,
dość już zużyty skórzany kuferek z zamkiem szyfrowym.
• Nie wiadomo - stwierdziła. - Już teraz widać tu pewien rys charakteru.
• Mam ją od czasu, gdy odbywałem staż.
• A gdzie to było?
• W Nowym Jorku - odparł.
• Ojej, nie każ mi się tak trudzić. W którym szpitalu?
• Columbia Presbyterian.
• Jestem pod wrażeniem.
• A ty?
• Mass General w Bostonie.
• No to i ja pozostaję pod bardzo dużym wrażeniem.
• Nie wiem, czy zasłużyłam - powiedziała Jenkins. - Chyba właśnie potrzebowali odmiany,
różnorodności w jednym porządnym zestawie. Jestem pewna, że byłam jedyną kobietą w połowie
Latynoską, w połowie Azjatką, która złożyła wnio-
48
sek o przyjęcie na staż. Pochodzę z Kolorado, co też nie mogło przemawiać na moją niekorzyść.
• Znalazłaś się bardzo daleko od domu - stwierdził Jonah.
• Podążyłam za pewnym instruktorem narciarstwa - odparła Jenkins. - Został moim mężem. Ale od
tamtej pory wszystko w moim życiu układa się tylko gorzej.
Jonah roześmiał się.
• I nadal razem?
Tytuł oryginału Psychopath Copyright © 2003 by Keith Ablow All rights reserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2007 Redakcja Elżbieta Bandel Konsultacja lek. med. Marcin Żarowski Projekt okładki, opracowanie graficzne i ilustracja na okładce Zbigniew Mielnik Wydanie I ISBN 978-83-7301-859-4 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Skład ^-«=»«=>i«^ Gdańsk, tel. 0-58-347-64-44 J. Christopherowi Burchowi, którego talent twórczy jest inspiracją, a przyjaźń skarbem podziękowania Moja agentka, Beth Vesel, oraz redaktor, Charles Spicer, nadal sprawiają, że jestem lepszym pisarzem, niż byłbym nim bez nich. Wielkie, wielkie dzięki. Wsparcie Sally Richardson i Matthew Sheara, moich wydawców, jest jak wiatr wiejący w moje plecy. Ta książka miała wielu przyjaciół, którzy czytali jej wczesne szkice i służyli życzliwą krytyką. Należą do nich: Deborah Jean Smali, Jeanette Ablow, Allan Ablow, doktor Karen Ablow, Paul Abruzzi, Charles „Red" Donovan, Gary Goldstein, Debbie Sentner, Julian i Jeannie Geigerowie, Emilie Stewart, Marshall Persinger, Steve Matzkin, Mircea Monroe, Billy Rice, Janice Williams, Amy Lee Williams, Matt Siege i Joshua Rivkin. Za otuchę dziękuję Michaelowi Palmerowi, Robertowi Par-kerowi, Jonathanowi Kellermanowi,
Dennisowi Lehane'owi, Jamesowi Hallowi, Jamesowi Ellroyowi, Tess Gerritsen, Har-lanowi Cobenowi, Janet Evanovich, Nelsonowi DeMille'owi. A ponieważ miłość do moich dzieciaków, Devina Blake'a i Cole'a Abrahama, jest wieczna, sięga Księżyca i gwiazd, piszę także dla nich. Na koniec muszę przyznać, że przez wiele lat korzystałem ze wsparcia doktora Rocka Positano, który w tajemnicy zarządza całym światem i z pewnością jest moim towarzyszem broni. część pierwsza jeden 23 STYCZNIA 2003 DROGA NR 9 0 WSCHODNIA, 37 MIL OD ROME W STANIE NOWY JORK D ziesiąta symfonia Mahlera sączyła się z zestawu stereofonicznego bmw x5, ale nawet ta pogodna muzyka nie była w stanie ukoić Jonah. Ogarniał go szał i od tego paliła go skóra. Kierownica parzyła w dłonie. Serce łomotało, z każdym uderzeniem wyrzucając coraz więcej krwi do aorty, wtłaczając ją w tętnice szyjne, wywołując pulsowanie gdzieś w środku czaszki między płatami skroniowymi. W końcu liczba jego oddechów wzrosła do osiemnastu na minutę. Czuł, że brakuje mu tlenu, którego niedostatek tworzy podciśnienie i zasysa go do środka. Pragnienie, by zabić, zawsze odzywało się w taki sam sposób, on zaś niezmiennie wierzył, że jadąc długą autostradą, wreszcie zdobędzie nad tym kontrolę, okiełzna, tak jak jego dziadek poskramiał muskularne źrebaki na równinach rancza w Arizonie, gdzie Jonah jako nastoletni chłopiec spędził kilka lat. Jego psychopatologia miała bardzo podstępną konstrukcję, każąc mu wierzyć, że jest od niej potężniejszy, że tkwiąca w nim dobroć jest w stanie pokonać zło. Wierzył w to nawet teraz, choć za sobą w pobliżu
autostrady pozostawił łącznie siedemnaście ciał. - Po prostu prowadź - powiedział do siebie przez zaciśnięte zęby. Zaczynał źle widzieć, w części ze względu na nagły wzrost ciśnienia, w części z powodu hiperwentylacji i jednego miligrama haloperidolu, którego dawkę połknął przed godziną. Leki przeciwpsychotyczne czasem usypiały bestię. Czasem nie. Zerkając w mrok, widział w oddali czerwień tylnych świateł samochodów. Wcisnął mocniej pedał gazu, zdecydowany zmniejszyć odległość między sobą a jadącym przed nim au- 11 tem, jakby impet przypadkowego towarzysza podróży - osoby zapewne normalnej i sympatycznej - mógł mu pomóc przejść przez mrok. Rzucił okiem na neonowy zegar wbudowany w deskę rozdzielczą, 3.20, i przypomniał sobie zdanie z Fitzgeralda: Kiedy dusza tonie w prawdziwie ciemnej nocy, zawsze jest trzecia nad ranem. Ten wers pochodził z krótkiego opowiadania Crack-up, „Załamanie". Tytuł bardzo nawiązywał do tego, co się z nim działo - maleńkie szczeliny w mechanizmach obronnych jego psychiki rozgałęziały się, przechodziły w większe rozszczepy, łączyły się w ziejącą czarną dziurę, która go wchłaniała, potem zaś wypuszczała już jako potwora. Jonah przeczytał wszystko, co napisał F. Scott Fitzgerald, ze względu na piękno słów, piękno miejsc i piękno łudzi, nawet z ich wadami. O sobie chciał myśleć dokładnie w taki sam sposób, wierzyć, że jest niedoskonałym dziełem doskonałego Boga, że zasługuje na odkupienie. Miał trzydzieści dziewięć lat i fizycznie był bez zarzutu. Jego twarz sugerowała wiarygodność i pewność siebie - wysokie kości policzkowe, wydatne brwi, silna szczęka z subtelnym dołkiem. Oczy, szczere, jasnoniebieskie, idealnie harmonizowały z sięgającymi ramion, falującymi, lekko zmierzwionymi srebrzystosiwymi włosami. Miał sześć stóp wzrostu, barczyste ramiona, długie, umięśnione ręce, tors w kształcie litery „v", trzydzieści jeden cali obwodu w pasie; uda twarde jak kamień oraz łydki alpinisty. Ale kobiety zwracały uwagę przede wszystkim na jego dłonie. Na opaloną i jedwabistą skórę okrywającą ścięgna, które idealnie rozchodziły się od nadgarstka po kostki. Żyłki były widoczne na tyle, by sugerować siłę fizyczną, lecz nie na tyle, aby wskazywać na destrukcję. Palce długie i zgrabne, zwężające się ku gładkim, przezroczystym paznokciom, które każdego ranka polerował do połysku. Palce pianisty, jak powiadały niektóre kobiety. Chirurga, stwierdzały inne. 12 - Masz dłonie anioła - westchnęła kiedyś jedna z jego kochanek, wsuwając do ust jego palec. Dłonie anioła. Jonah spojrzał na nie, zamknięte na kole kierownicy, na zbielałe kostki. Znajdował się już w odległości pięćdziesięciu jardów od samochodu jadącego przed nim, ale czuł, że nie radzi sobie w wyścigu ze złem. Górna warga zaczynała mu drżeć. Pot wystąpił na kark i ramiona. Otworzył szeroko oczy i w myślach przywołał wizerunek twarzy ostatniej ze swoich ofiar, ostatnich chwil życia tamtego młodego człowieka, mając nadzieję, że to go otrzeźwi; tak samo jak wspomnienie o nudnościach i rzyganiu może otrzeźwić alkoholika, obrzydzić mu butelkę, która tak nieprzyzwoicie go wabi, obiecując ulgę i wyzwolenie. Od tamtej pory upłynęły prawie dwa miesiące, ale Jonah w dalszym ciągu wyraźnie widział otwarte usta Scotta Car-mady'ego, wyraz skrajnego zdumienia w jego oczach. No bo jak znużony podróżnik, szczęśliwy, że ktoś chce mu pomóc przy zepsutym chevrolecie na skraju pustego odcinka autostrady przecinającej Kentucky, miał uwierzyć w dojmujący ból poderżniętego gardła albo wsiąkającą w koszulę gorącą krew? Jak zrozumieć fakt, że jego życie, z tym całym rozmachem nadziei i marzeń
charakterystycznych dla dwudziestokilkuletniego człowieka, zatrzymuje się niczym auto z piskiem opon? Jakże pojąć, że dobrze ubrany mężczyzna, który właśnie śmiertelnie go zranił, jest tym samym, który wcześniej poświęcił czas nie tylko na to, aby uruchomić jego samochód ze swojego akumulatora, ale potem odczekał jeszcze dla pewności piętnaście minut? Cóż to były za minuty! Carmady opowiedział o sprawach, o których wcześniej nie wspominał nikomu - o sadystycznym szefie, który budził w nim poczucie beznadziei, o wściekłości, którą odczuwał, trwając przy niewiernej żonie. Szczera rozmowa sprawiła, że poczuł się lepiej niż kiedykolwiek od bardzo, bardzo dawna. Wolny od ciężaru. Jonah pamiętał, jak w oczach umierającego mężczyzny niedowierzanie przeszło w błaganie. I wcale nie było to błaganie o odpowiedź na patetyczne egzystencjalne „dlaczego?" Nie 13 był to żaden oklepany chwyt kinowy. Nie. Było to zwyczajne i jednoznaczne błaganie o pomoc. Zatem Carmady wyciągnął rękę do Jonah nie po to, aby go zaatakować, nie po to, aby się bronić, lecz by powstrzymać upadek. Jonah nie odszedł od Carmady'ego, przeciwnie, zbliżył się. Objął go. Kiedy z ofiary uciekało życie, Jonah czuł, jak stopniowo opuszcza go szał, on zaś się wypełnia cudownym spokojem, poczuciem jedności ze sobą i światem. I wyszeptał własne błaganie do ucha młodego mężczyzny. — Proszę, wybacz mi. Teraz oczy Jonah wypełniły się łzami. Przed nim rozciągała się fala drogi. Gdyby tylko Carmady zgodził się odsłonić więcej, usunąć ostatnie mechanizmy emocjonalnej obrony i wyjaśnić Jonah, dlaczego mógł się stać ofiarą szefa i żony, jaki uraz odebrał mu siły, wtedy być może nadal by żył. Lecz Carmady nie chciał rozmawiać o swoim dzieciństwie, zdecydowanie odmówił, niczym człowiek, który ma schowek z pożywieniem, ale wyłącznie dla siebie, gdy tymczasem Jonah umierał z głodu. Umierał tak jak teraz. Jego strategia przynosiła odwrotny skutek. Naprawdę wierzył, że wywołanie wspomnień ostatniego mordu utrzyma na dystans bestię, która w nim tkwiła, lecz prawda była inna. Bestia go oszukała. Wspomnienie o błogim spokoju, jaki odczuwał, gdy trzymał śmierć w ramionach, i historia kolejnego człowieka w pamięci sprawiły, że łaknął tego spokoju każdą komórką swojego rozpalonego do białości mózgu. Złowił wzrokiem oznaczenie oddalonego o pół mili parkingu. Usiadł prosto, mówiąc sobie, że dojedzie tam, łyknie miligram bądź dwa haloperidolu i ułoży się do snu. Jak wampir niemal z reguły karmił się nocą; a do pierwszych oznak świtu brakowało jeszcze trzech godzin. Zjechał z Drogi nr 90 na parking. Tylko jedno stanowisko było zajęte - przez starszy model samochodu marki Saab, niebieski metalik z zapalonym wewnątrz światłem. Jonah zaparkował trzy miejsca dalej. Dlaczego nie dziesięć? - skarcił się. Po co kusić bestię? Jeszcze mocniej zacisnął palce na kierownicy, aż paznokcie wbiły się w nasady dłoni, prawie kalecząc 14 skórę. Zimny dreszcz przebiegł mu przez kark i głowę. Klatka piersiowa boleśnie opinała rozdęte płuca. Niemal na przekór woli odwrócił głowę i ujrzał kobietę siedzącą w saabie za kierownicą, przed sobą miała rozłożoną mapę. Wyglądała na mniej więcej czterdzieści pięć lat. Na pierwszy rzut oka jej twarzy niewiele brakowało, aby można ją było uznać za ładną - nos był odrobinę za duży, broda zanadto delikatna. Kurze łapki sugerowały, że często się zamartwia. Brązowe włosy były przycięte krótko i starannie. Miała na sobie czarną skórzaną kurtkę. Na tablicy rozdzielczej leżał telefon komórkowy. Już na sam widok Jonah poczuł głód, prawdziwie wilczy apetyt. Oto miał przed oczami żywą, oddychającą kobietę, od której dzieliło go nie więcej niż dwadzieścia stóp, istotę o niepowtarzalnej przeszłości i przyszłości. Żadna inna osoba nie miała takich samych doświadczeń ani identycznych myśli.
Niewidzialne więzy łączyły ją z rodzicami, dziadkami, może rodzeństwem, może z mężem, kochankami albo z nimi wszystkimi. Może z dziećmi. Z przyjaciółmi. Jej mózg zawierał dane, które zebrała, podejmując decyzje i wybierając, co przeczytać, na co spojrzeć, czego posłuchać. Kierowała się przy tym zainteresowaniami i zdolnościami będącymi jej mistycznymi i niemierzalnymi cząstkami. Jej, wyjątkowej i niepowtarzalnej istoty ludzkiej. Miała upodobania i awersje, obawy i marzenia, do tego zaś (a to bardziej niż wszystko inne) urazy psychiczne, które były tylko i wyłącznie jej - póki nie da się jej nakłonić, by je zdradziła. Błyskawice bólu oślepiły Jonah. Spojrzał w bok i przez bardzo długą chwilę gapił się na autostradę, mając nadzieję, że jeszcze jakiś samochód zjedzie na parking. Żaden się nie pojawił. Dlaczego to się zawsze wydaje takie łatwe? Jak gdyby było z góry zaaranżowane. A nawet przesądzone. Swoich ofiar nigdy nie tropi. On na nie po prostu wpada. Czy wszechświat jest właśnie tak zorganizowany, by go karmić siłą życiową innych? Czy ludzie, którzy stają mu na drodze, szukają go? Czy dążą nieświadomie do śmierci tak samo jak on do zabijania? Czy 15 Bóg ich wzywa do nieba? Czy Jonah jest rodzajem anioła? Aniołem śmierci? Ślina zaczęła obficiej napływać mu do ust. Pulsowanie w głowie przestało być tylko bólem, napadem migreny. Odczuwał je tak, jakby tuzin wierteł pracowało pod jego czaszką, wychodząc na zewnątrz przez skronie, uszy, podniebienie, usta. Do głowy przyszła mu myśl, żeby się zabić. Ten impuls pojawiał się zawsze, przed każdym zabójstwem. Zwykła brzytwa, którą nosił w kieszeni, załatwiłaby sprawę jego cierpienia raz na zawsze. Ale jego zamachy na własne życie kończyły się do tej pory na mizernych próbach. Na płytkich okaleczeniach nadgarstka. Połknięciu pięciu albo dziesięciu tabletek zamiast pięćdziesięciu albo stu. Pijackim skoku z pierwszego piętra, który zakończył się złamaniem kości strzałkowej. Były to jedynie samobójcze gesty, nic więcej. W głębi duszy Jonah pragnął żyć. Ciągle wierzył, że w tym życiu zdoła się poprawić. Mimo całej nienawiści do własnej osoby w istocie kochał siebie bezwarunkową miłością, tak jak - o co się modlił - czynił to Bóg. Włączył światło w kabinie bmw i na krótko włączył klakson, zniesmaczony wypuszczeniem tej pierwszej kleistej nici swojej trującej sieci. Kobieta drgnęła, potem na niego spojrzała. Pochylił się w jej stronę i uniósł palec, niemal wstydliwie, następnie opuścił szybę od strony pasażera, nawet nie do połowy, jak gdyby nie miał pewności, czy może kobiecie ufać. Zawahała się, ale zaraz także opuściła szybę. —Proszę mi wybaczyć - powiedział Jonah. Odezwał się głosem głębokim i aksamitnym, który, wiedział o tym, miał prawie hipnotyczną moc. Wydawało się, że ludzie mogą słuchać jego głosu bez końca. Rzadko mu przerywali. Kobieta uśmiechnęła się, ale dość powściągliwie, i nic nie powiedziała. - Wiem, że ten... że nadużyłbym... no, pani uprzejmości, ale, mmm... - Umyślnie się jąkał, sprawiając wrażenie, że brakuje mu pewności siebie. - Mój... telefon... - powiedział, wzruszył ramionami i uśmiechnął się - zdaje się, że, jak to się mówi, padł. - Podniósł aparat, srebrzysty, wyglądający na kosztowny. Wyciągnął rękę i przekręcił ją w nadgarstku, sprawdzając czas 16 na połyskującym zegarku marki Cartier z kaboszonowym szafirem przy pokrętle wskazówek. Wiedział, że ludzie w większości ufają tym, którzy mają pieniądze. Wierzą, że zamożni ludzie nie mają potrzeby ich okradać, albo zakładają, iż zbytnio cenią reguły społeczne, aby je łamać. - Jestem lekarzem - ciągnął Jonah.
Potrząsnął głową. - Niedawno wyjechałem ze szpitala, a już dostałem wiadomość na pager. Czy istnieje jakaś szansa, że ten, hm... że mógłbym pożyczyć pani telefon? • Właśnie bateria zaczyna... - odparła kobieta, wyraźnie sprawiając wrażenie speszonej. • Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł pani zapłacić - rzekł Jonah. Ta oferta była jego sposobem pokonania przeszkody, czegoś w rodzaju skoku przez plecy drugiej osoby, przekierowania namysłu kobiety z problemu pożyczenia telefonu na kwestię, czy powinna przyjąć zapłatę za jego użycie. Oczywiście szczodra osoba zaoferowałaby go za darmo - co naturalnie wymagało wcześniej złożenia oferty. • Bardzo proszę - rzekła. - Wieczorami i w weekendy nie pobierają opłat. • Dziękuję. - Wyszedł na zewnątrz, podszedł do drzwi samochodu kobiety i zatrzymał się, zachowując stosowny dystans. Aby obudzić jej instynkt opiekuńczy wobec niego, zarazem zaś uwolnić pokłady napięcia, które w nim osiadły, zaczął energicznie przestępować z nogi na nogę, potrząsać ramionami i głową, jakby marzł. Wyciągnęła rękę i podała mu telefon. Stanął odwrócony do niej twarzą, pozwalając zwrócić jej uwagę na pikowany zamszowy płaszcz w kolorze czekolady, niebieski golf i szare spodnie z flaneli z zaprasowanymi zakładkami. Nic czarnego. Wszystko miękkie w dotyku. Na chybił trafił wybrał cyfry i przyłożył telefon do ucha. - Może pan skorzystać z niego w swoim samochodzie, jeśli pan sobie życzy - rzekła. Jonah wiedział, że zachęta kobiety, aby zabrał telefon do swojego samochodu, odzwierciedla jej nieświadome pragnienie, żeby to ją zabrał do swojego samochodu. Wiedział też, że im bardziej stosownie będzie postępował, tym swobodniej ta 17 kobieta pozwoli sobie na fantazjowanie na jego temat i tym podatniejsze na penetrację staną się granice jej prywatności. - I tak jest już pani niesłychanie miła - odparł. - Zajmie mi to tylko chwileczkę. Skinęła głową i wróciła do przeglądania mapy. Podniosła szybę. Mówił głośno, bo chciał mieć pewność, że go słyszy. Słowa dudniły mu w uszach. - Doktor Wrens - powiedział, potem zrobił przerwę. - Go rączka? Wysoka? - Znowu przerwa. - Zacznijmy od ampicyliny, dożylnie, i zobaczmy, co się stanie. - Skinął głową. - Oczywi ście. Przekaż jej mężowi, że rano po powrocie natychmiast się nią zajmę. - Udał, że naciskając guzik, przerywa połączenie, i cicho zapukał w szybę samochodu. Opuściła ją. - Wszystko załatwione? Nie było żadnych wątpliwości, że skończył korzystać z telefonu. Jej pytanie oznaczało po prostu, że chce od niego czegoś jeszcze, choć wątpił, aby umiała ubrać w słowa, czym jest to coś. W kroczu czuł napięcie. - Wszystko załatwione - odparł. - Bardzo dziękuję. - Podał jej telefon, czekając ze słowami, póki ona nie chwyciła drugiego końca, póki nie połączą się choćby tylko, symbolicznie. - Może jakoś mógłbym się odwdzięczyć za przysługę - powiedział. Odczekał jeszcze chwilę i dopiero wtedy puścił telefon. - Zdaje się, że nie ma pani pewności, dokąd jechać.
Roześmiała się. - Chyba się zgubiłam - rzekła. Zawtórował jej śmiechem - chłopięcym, zaraźliwym śmiechem, które skruszył lody raz na zawsze. Bestia panowała nad nim niepodzielnie. Ból z głowy przenikał do zębów i szczęki Jonah. • Dokąd pani chce się dostać, jeśli wolno spytać? - Roztarł dłonie, wydychając chmurę marznącego powietrza. • Eagle Bay - wyjaśniła. Eeagle było miasteczkiem położonym przy linii kolejowej 18 Adirondack, niedaleko terenów rekreacyjnych nad rzeką Moose. Jonah wędrował kiedyś po pobliskiej górze Panther. • To nie jest trudne - powiedział. - Nagryzmolę szkic. — Wybrał słowo „gryzmolić", aby stworzyć wrażenie niewinności, obraz mężczyzny-dziecka ledwie umiejącego pisać, a cóż dopiero mówić o snuciu intryg i planowaniu. • Byłabym wdzięczna - odparła. Jonah poczuł, że dostatecznie przełamał jej linie obrony i może pójść dalej. Przeciętnej kobiecie brakowało wystarczającej determinacji do obrony swoich granic, chyba że w obliczu oczywistego niebezpieczeństwa. A ta kobieta nie mogła go już uznać za kogoś niebezpiecznego. Był przystojny i elokwentny. Wyglądał na zamożnego. Był lekarzem. Ktoś cierpiący wezwał go na pomoc. Cierpiąca kobieta. A teraz chciał pomóc jej. Obszedł przód saaba, obejmując się z zimna. Przechodząc z tyłu samochodu, schodząc z pola widzenia tej kobiety, mógłby wzbudzić jej podejrzenia. Poczekał przy drzwiach pasażera, nie wykonując żadnego ruchu w ich stronę. Jeśli mniej otwarcie będzie okazywał chęć, żeby dostać się do środka, wtedy zwiększy swoje szanse. Znowu zdawała się wahać, jej twarz rejestrowała to, co wyglądało jak podręcznikowa walka między instynktem samoobrony a dążeniem do samodzielności. W końcu samodzielność zwyciężyła. Kobieta sięgnęła nad siedzeniem pasażera i otworzyła drzwi. Jonah wskoczył do wnętrza. Wyciągnął rękę, która drżała. • Jonah Wrens - powiedział. - Musi być znacznie poniżej dziesięciu stopni, a do tego ten wiatr. • Anna - odpowiedziała, potrząsając jego dłonią. - Anna Beckwith. - Sprawiała wrażenie speszonej, kiedy go puściła, chyba dlatego, że dłoń Jonah była ciepła i wilgotna, nie zimna. • Ma pani coś do pisania i kartkę, Anno Beckwith? - zapytał. Wypowiedzenie na głos jej imienia i nazwiska sprawi, że staną się sobie mniej obcy. Sięgnęła za fotel, na którym siedział Jonah, pogmerała w torebce i wyjęła wieczne pióro z notatnikiem adresowym 19 1 oprawionym w skórę. Przerzuciła kartki do pierwszej pustej strony, następnie podała mu otwarty notatnik i pióro. Jonah zauważył, że nie nosi pierścionka zaręczynowego ani ślubnej obrączki. Nie pachnie perfumami. Zaczął wypisywać przypadkowe wskazówki donikąd. Dalej Drogą nr 90 wschodnią, do zjazdu numer 54, potem trzeba pojechać Drogą nr 9 zachodnią... • Rozumiem, że pani nie pochodzi stąd. Potrząsnęła głową. • Jestem z Waszyngtonu. • Jeździ pani na nartach? - zapytał, nie przestając pisać. • Nie - odparła. • Turystka?
• Zamierzam odwiedzić kogoś bliskiego. • Wspaniale. - Zerknął na nią. - Przyjaciela? - zapytał beznamiętnie. Wrócił do pisania. • Koleżankę z akademika. A więc nie było przyjaciela, pomyślał Jonah. Obrączki ślubnej. Perfum. Szminki. Najdrobniejszych oznak homoseksualizmu w jej zachowaniu i głosie. • Niech zgadnę... - powiedział. - Mount Holyoke. • Dlaczego postawił pan na żeńską szkołę? - zapytała Beckwith. Jonah spojrzał na nią. - Zobaczyłem nalepkę Mount Holyoke na tylnej szybie, kiedy wjeżdżałem na parking. Znowu się roześmiała, lekko, co oznaczało, że stopniały jej ostatnie obawy. - Rocznik 1978. Jonah zrobił obliczenia. Miała czterdzieści pięć, czterdzieści sześć lat. Mógł zapytać, co studiowała w Holyoke albo czy ten college był blisko czy daleko od jej domu. Ale odpowiedzi na te pytania nie otworzyłyby przed nim wejścia do jej duszy. • Dlaczego żeńska szkoła? - zapytał w zamian. • Naprawdę nie wiem - odparła. • Pani ją wybrała - nalegał, uśmiechając się ciepło, aby stępić ostrze swoich słów. t 20 - Po prostu czułam się bardziej pewnie. Po prostu czułam się bardziej pewnie. Jonah stał na progu wewnętrznego, emocjonalnego świata Anny Beckwith. Musiał zyskać na czasie, żeby go przestąpić. • Zna pani Drogę numer 28? - zapytał. • Nie znam - odpowiedziała. • Nie ma problemu - powiedział Jonah. - Wszystko ten... dla pani, mmm... narysuję... - Bez namysłu narysował linię u góry strony, potem drugą, krótszą, przecinającą tę pierwszą mniej więcej pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Zwrócił uwagę, że powstał w ten sposób pierwotny kształt krzyża i potraktował to jako znak, że Bóg nadal z nim jest. Czyż mimo wszystko Chrystus nie wchłaniał cierpienia innych? I czy nie na tym polegał cel Jonah? Jego pragnienie? Czyż nie był to dla niego krzyż do niesienia? - Dlaczego w kampusie koedukacyjnym nie czułaby się pani bardziej pewnie? - zapytał. Nie odpowiedziała. Spojrzał na nią, na jej twarzy dostrzegł wahanie. • Przepraszam, że jestem taki wścibski. Moja córka zastanawia się nad Holyoke - skłamał. • Ma pan córkę? • Wydaje się pani zdziwiona. • Nie nosi pan obrączki. Przyglądała mu się uważnie. Zbliżała się. Jonah czuł bicie swojego serca i zaczął wolniej oddychać. - Jej matka i ja rozwiedliśmy się, kiedy Caroline miała pięć lat - powiedział. A potem zrobił użytek z talizmanu, części duszy Scotta Carmady'ego, teraz zaś jego duszy. - Żona nie była mi wierna. Byłem z nią dłużej, niż powinienem. To sfabrykowane obnażenie było niczym innym, jak tylko przyzwoleniem, jakiego potrzebowała Anna Beckwith, aby odsłonić własną niezafałszowaną jaźń. • Nigdy nie miałam śmiałości do chłopców - oświadczyła. - Jestem pewna, że dlatego wybrałam Holyoke.
• I nigdy nie wyszła pani za mąż - stwierdził Jonah. • Bardzo pan pewny - powiedziała żartobliwie. 21 Jonah wciąż rysował przypadkową mapę, nie chcąc przerywać przepływającego między nimi strumienia emocji. • Strzał na chybił trafił. • Ale zgadł pan. • Sam nie jestem zbyt dobrym materiałem na małżonka - rzekł. • Miałam dwóch braci - oparła. - Starszych ode mnie. Może dlatego... Nie wiem. Jonah domyślił się wszystkiego po sposobie, w jaki wypowiedziała słowo „starszych". Dostrzegł w tym urazę i bezsilność, poza tym coś więcej. Wstyd. • Żartowali sobie z pani - stwierdził. Nie potrafił się powstrzymać i znowu na nią zerknął. Widział, jak jej twarz wychyla się spod maski dojrzałości, staje się otwarta, niewinna, śliczna. Twarz małej dziewczynki. Pomyślał sobie, że nie jest w stanie zabić dziecka. Wraz z tą myślą ostry ból w jego głowie stał się bardziej tępy, uporczywy. • Dawali mi się nieźle we znaki - przyznała. • Ile lat pani miała? • Byłam chyba w najgorszym wieku. - Wzruszyła ramionami. - Dziesięć? Jedenaście? • A ile lat oni mieli? • Czternaście i szesnaście. Nagle wydała się zaniepokojona, identycznie jak w przeszłości jego inne ofiary - jakby nie rozumiała, dlaczego ma zdradzać nieznajomemu tak intymne szczegóły swojego życia. Ale Jonah chciał usłyszeć więcej, potrzebował tego. Zatem napierał dalej. • A jak panią nazywali? - Zamknął oczy, czekając, aż z jej emocjonalnej rany zacznie się sączyć antidotum na jego gwałtowność. • Nazywali mnie... - Przerwała. - Nie chcę wracać do tamtych czasów. - Wzięła głęboki oddech. - Gdyby pan mógł po prostu udzielić mi wskazówek, byłabym wdzięczna. Jonah spojrzał na nią. - Dzieciaki w szkole nazywały mnie kiedyś pedziem, mię czakiem, takie tam. - Kolejne kłamstwo. 22 Potrząsnęła głową. • Sądząc po pańskim wyglądzie, nie pozostał pan dłużny - powiedziała. - Teraz nikt nie nazwałby pana pedziem. • Miło, że pani tak mówi. - Przeniósł wzrok na okno od swojej strony, jakby wspomnienie dziecięcych urazów sprawiało mu przykrość. • Wołali na mnie sztywniara szparkospodnie - przyznała Beckwith. Jonah odwrócił się do niej. Pąsowiała. - Wiem, że nie brzmi to wcale strasznie ani nic takie go - ciągnęła - ale oni ciągle mi dokuczali. Nie chcieli zostawić mnie w spokoju. Jonah był teraz z jedenastoletnią Anną Beckwith. Widział ją w plisowanej granatowej spódnicy z wełny, stosownej białej bluzce, białych skarpetkach, tanich mokasynach. Nie było przypadku w tym, że bracia najbardziej intensywnie jej dokuczali, gdy przekraczała próg kobiecości, kiedy zaczynali zwracać szczególną uwagę na jej spodnie i delikatne fałdki pod nimi. Domyślał się też bardziej toksycznych zdarzeń - ze słów „nie chcieli zostawić mnie w spokoju". Brzmiały niczym szyfr oznaczający
wykorzystywanie seksualne. Wpatrywał się w nią, mając nadzieję, że całkowicie obnaży swoją psyche i zanurzy się wraz z nim w ciepłym stawie własnego cierpienia. - A poza słowami? Jak pani dokuczali? Kobieta otworzyła szeroko oczy, żywa czerwień powoli odpływała z jej policzków. • Jak jeszcze ci dokuczali, Anno? Potrząsnęła dłonią. • Próbowali cię oglądać? • Naprawdę muszę już ruszać - odparła. • Dotykali cię - stwierdził. Nagle mała Beckwith zniknęła. Na swoim miejscu za kierownicą siedziała sztywno czterdziestopięcioletnia Anna Beckwith. - Szczerze mówiąc, to nie jest pański... Ale Jonah pragnął małej dziewczynki. Była mu potrzebna mała dziewczynka. 23 • Mnie możesz powiedzieć. Mnie możesz powiedzieć wszystko. • Nie - powiedziała. Jonah niemal słyszał, jak zaskakuje rygiel, a on pozostaje na zewnątrz. • Proszę! • A ja proszę, żeby pan już wysiadł - oświadczyła Beckwith. • Nie ma obawy. Nie powinnaś się czuć zażenowana. - Z trudem łapał oddech. - Nie ma rzeczy, o której bym już kiedyś nie słyszał. - Próbował zdobyć się na uśmiech, ale wiedział, że wyraz jego twarzy jest bardziej drapieżny niż uspokajający. Beckwith zerknęła na niego, ciężko przełknęła ślinę, jakby ostatecznie dostrzegła, że znajduje się w bezpośredniej bliskości szaleństwa. W głowie Jonah zaczęło pulsować. • Gdzie był twój ojciec? - zapytał, słysząc, jak charakterystyczny gniew zmienia mu głos. - Gdzie była twoja matka? • Proszę - powiedziała. - Pozwól mi odejść. - Mimo wszystko nie starała się uciekać. • Dlaczego ci nie pomogli? - Jonah poczuł, że ślina skap-nęła z kącika jego ust, i odczytał z twarzy Beckwith, iż ona to widziała. • Jeśli pozwolisz mi odejść... - poprosiła. Wiertła w czaszce Jonah znowu zaczęły się obracać. • Co te bękarty ci zrobiły?! - krzyknął. • Oni... - Rozpłakała się. Jonah pochylił się nad nią, zbliżył usta do jej ucha. - Co oni ci zrobili? - powtórzył stanowczo. - Nic wstydź się. To nie była twoja wina. Kobieta wykrzywiła twarz, ogarnięta paniką, zmieszana, identycznie jak Scott Carmady - przerażona, nie mogła uwierzyć, że to się naprawdę dzieje. - Proszę - wykrztusiła. - Proszę... o Boże... Jej błaganie dla Jonah było zarazem koszmarne i podniecające, było okropnym i nieodpartym wizjerem, przez który 24 miał widok na tkwiące w nim zło. Przycisnął policzek do jej policzka. - Powiedz - szepnął jej do ucha. Jej łzy spływały po jego twarzy. Czuł je. I sam zaczął płakać. Bo uświadomił sobie, że istnieje tylko jeden sposób, by dotrzeć do jej duszy. Sięgnął do przedniej kieszeni po zwyczajną brzytwę. Miłosiernie otworzył ją poza zasięgiem wzroku Anny. Potem kciukiem ujął Beckwith pod brodę i delikatnie przechylił jej głowę do tyłu. Nie opierała się.
Szybko i precyzyjnie przeciągnął ostrzem przez obie tętnice szyjne. I patrzył, jak kobieta więdnie niczym cięty kwiat po trzech dniach. Krew zaczęła spływać po jego policzku, mieszając się ze łzami. Nie potrafiłby już stwierdzić, czy to jego krew czy Beckwith, jego łzy czy jej. W tej niezmąconej, ostatecznej chwili zniknęły wszystkie granice między nim i jego ofiarą. Przestał być niewolnikiem własnej tożsamości. Otoczył kobietę ramionami, przyciągnął mocno do siebie i jęczał, uwalniając nasienie życia między ich uda, łącząc ich na zawsze. Trzymał ją blisko, póki jej gorączka nie przeszła w wyczerpanie, póki nie poczuł, że jego mięśnie wiotczeją wraz z jej mięśniami, serce zwalnia tak jak jej serce, umysł się oczyszcza tak jak jej umysł - póki nie ogarnął go całkowity spokój, aż stopił się w jedno ze sobą i z wszechświatem. dwa RANEK, 30 STYCZNIA 2003 CANAAN, V K K M o N T D oktor Craig Ellison usiadł w skórzanym fotelu za mahoniowym biurkiem. Sprawiał wrażenie dobrotliwego mężczyzny, nieco po sześćdziesiątce, z wianuszkiem siwych włosów i starczymi plamami na głowie. Nosił połówkowe okulary, prosty szary garnitur, bladożółtą koszulę i niebieski krawat w pasy. W biurze dosłownie wszędzie były widoczne oznaki jego profesji: orientalny dywanik w intensywnych barwach, oprawione dyplomy ukończenia Uniwersytetu Pensylwanii i Szkoły Medycznej Rochester, leżanka psychoanalityka, mnóstwo maleńkich prymitywnych figurek - nawiązanie do Freuda. Spojrzał nad biurkiem. • Mam nadzieję, że odbył pan podróż bez żadnych nadzwyczajnych zdarzeń. • Tak, rzeczywiście, gładkie żeglowanie - powiedział Jonah. • Wspaniale. - Ellison popatrzył ponad okularami. - Z pańskiego CV wynika, że mieszka pan w Miami. 1 przyjechał pan właśnie stamtąd? • Przez ostatni miesiąc pracowałem na północy stanu Nowy Jork. W Medinie. Niedaleko Kanału Erie. W Centrum Medycznym św. Augustyna. Ellison uśmiechnął się. • Dziwię się, że przehandlował pan plażę na góry. • Uwielbiam wędrówki - oświadczył Jonah. • Rozumiem. Kontaktowałem się z wieloma agencjami, aby zdobyć psychiatrę specjalizującego się w leczeniu dzieci, to znaczy od czasu, kiedy doktor Wyatt odszedł na emeryturę. • Niewielu lekarzy interesuje praca na zastępstwo - powiedział Jonah. 26 • Dlaczego tak jest? - zapytał Ellison. • Mniejsza liczba stażystów kończy psychiatrię. Płace personelu rosną. Pozostając na miejscu, można zarobić prawie tyle samo i nie trzeba się przemieszczać. Ellison cierpko się uśmiechnął. • Dwadzieścia tysięcy na miesiąc? • Szesnaście, siedemnaście, wliczając w to dodatkowe korzyści - odparł Jonah. - W ciągu ostatnich
dwóch lat dwie trzecie psychiatrów w Medflex uzyskało stałe stanowiska w jednym ze szpitali, do których zostali delegowani. Ellison zamrugał. • Właśnie, możemy o tym porozmawiać. Rzuciłem okiem na pańskie rekomendacje. Nigdy wcześniej takich nie widziałem. Doktor Blake nazwał pana „najsubtelniejszym psychiatrą, z którym kiedykolwiek pracował". Tak się zdarzyło, że mieszkaliśmy w jednym akademiku, studiując na Harvardzie. Nic należy do ludzi skorych do pochwał bez specjalnej przyczyny. • Dziękuję - odparł Jonah. - Ale byłbym niespokojny, gdybym się nie przenosił. • Może udałoby się nam skusić pana do pozostania u nas dłużej niż sześć tygodni. • Nigdy tego nie robię - powiedział Jonah. Taką miał zasadę. Maksymalnie sześć tygodni, potem dalej w drogę. Jeśli zostajesz dłużej, ludzie chcą cię poznać. Zaczynają krążyć zbyt blisko ciebie. • Rozumiem, że nie ma pan rodziny. • Nie. - Jonah pozwolił, aby to słowo zawisło w powietrzu, chłonąc jego orzeźwiające brzmienie, zadowolony, że może odpowiedzieć tak zdecydowanie. Nie tylko zrezygnował z żony i dzieci. Całkowicie odciął się od rodziny pochodzenia, zerwał więzi ze wszystkimi krewnymi i przyjaciółmi z dzieciństwa, dał się ponieść prądowi, stał się samotnym człowiekiem na Ziemi. Skinął głową w stronę oprawionej w srebro czarno-białej fotografii stojącej na biurku Ellisona. Dwoje dzieci uśmiechało się na huśtawce, którą popychała atrakcyjna kobieta z rozwianymi na wietrze włosami. - Pańskie? - zapytał. Ellison rzucił okiem na zdjęcie. 27 - Tak - odparł z nutą dumy i melancholii. - Teraz są już dorosłe. Conrad kończy staż jako chirurg na Uniwersytecie Kalifornijskim. Jessica jest prawnikiem i zajmuje się obrotem nieruchomościami. Dobre dzieciaki. Mam szczęście. Ellison nie wspomniał nic o kobiecie ze zdjęcia. Jonah intuicyjnie wyczuł, że to ona jest źródłem smutku w jego głosie, smutku, do którego Jonah nieodparcie pociągało. • Czy to pańska żona? - zapytał. Ellison spojrzał na niego. • Elizabeth. Tak. - Po chwili dodał: - Odeszła z tego świata. • Przykro mi - powiedział Jonah. Odniósł wrażenie, że emocjonalna rana Ellisona jest ciągle otwarta. - Niedawno? • Nie minął rok. — Zacisnął usta. - Mnie się wydaje, że to się stało bardzo niedawno. • Rozumiem. • Tak się mówi - stwierdził Ellison - ale przeżyć ukochaną kobietę... nie da się tego zrozumieć, jeżeli się tego nie doświadczy. Nie życzyłbym najgorszemu wrogowi. Jonah nadal milczał. - Byliśmy małżeństwem przez trzydzieści siedem lat - ciąg nął Ellison. - Spędziliśmy razem czterdzieści jeden. Nie mogę narzekać. Jonah skinął głową, ale wiedział, że Ellison, wypowiadając tego rodzaju deklarację, miał na myśli mnóstwo powodów do narzekania, z których bynajmniej nie najmniej ważne dotyczyły samej śmiertelności, przerażającego faktu, że życie nasze i tych, których kochamy, jest nietrwałe i niezwykle kruche; że każdy z nas może zakończyć egzystencję niespodziewanie i bez żadnego ostrzeżenia; że kochając kogoś, gdziekolwiek, kiedykolwiek, człowiek staje się bezbronny. Ostatnia myśl przeniosła Jonah z dala od biura Ellisona. Towarzyszył matce Anny Beckwith w momencie, gdy zadzwonił telefon. Z drugiej strony linii policjant stanowy miał do przekazania niedobrą wiadomość. Nieprawdopodobną wiadomość. Córkę odnaleziono zamordowaną w lesie niedaleko
samochodu, parę kroków od autostrady. Jonah wyobraził sobie, że trzyma w objęciach szlochającą panią Beckwith. Gładził ją po włosach. 28 Szepnął jej do ucha: „Tak naprawdę Anna nie jest martwa. Jej cząstka żyje. Żyje we mnie". • Doktorze Wrens? - odezwał się Ellison, wychyliwszy się nieco do przodu na fotelu. • Tak - powiedział Jonah. Ellison znowu spojrzał ponad okularami. • Czyżbym stracił pana na chwilę? • Właśnie się zastanawiałem, jak to jest, być z jedną kobietą przez czterdzieści jeden lat. Musiał ją pan bardzo kochać. Ellison odchrząknął, poprawił się w fotelu. - Nie był pan nigdy żonaty? Jonah zadał Annie Beckwith podobne pytanie, a właściwie stwierdził: „Nigdy nie wyszła pani za mąż". Spojrzał nieufnie na Ellisona, zastanawiając się, czy ten uprzejmy lekarz przypadkiem nie sygnalizuje, że wie o najgorszych czynach, których się dopuścił Jonah. Ale przecież to nie było możliwe i Jonah odrzucił ten niepokój jako psychiczne echo wyrzutów sumienia. Bo naprawdę czuł się winny - i to coraz bardziej za każdym razem, kiedy odebrał komuś życie. • Byłem żonaty przez krótki czas - oświadczył. - Byłem młody. • Wszyscy byliśmy - odparł Ellison. - Nie był pan gotowy do poświęceń? Jonah potrząsnął głową. • Przeciwnie. • Ona nie była - powiedział Ellison. Jonah opuścił wzrok na swoje uda, szarpnął nerwowo za prawą nogawkę spodni, potem znowu spojrzał na Ellisona. - Umarła - powiedział, dobierając ostrzejsze słowo niż „odeszła" Ellisona. Ellison posmutniał. • Cokolwiek to znaczy - rzekł Jonah. - I ufam panu, że zostanie to między nami. W każdym razie wiem coś o tym, przez co pan przeszedł. Sam przez to przeszedłem. • Bardzo mi przykro - rzekł Ellison, marszcząc brwi. - To, co powiedziałem, musiało zabrzmieć... 29 - Jak prawda - wtrącił Jonah. - Tylko ten, kto przez to przeszedł, jest w stanie zrozumieć. Ellison skinął głową. • Miała na imię Anna. - Jonah powędrował wzrokiem do jednego z narożników biurka. - Poznaliśmy się na tańcach w Mount Holyoke College w Massachusetts. - Na chwilę zamknął oczy, potem otworzył je i uśmiechnął się jakby pod wpływem przyjemnego wspomnienia. - Wybrała szkołę dla dziewcząt, bo była bardzo nieśmiała, prawdę mówiąc, chorobliwie. Miała dwóch starszych braci, którzy bez ustanku jej dokuczali. Dręczyli ją, kiedy miała mniej więcej jedenaście lat, akurat w okresie, kiedy można poczynić największe spustoszenie w rozwoju psychoseksualnym młodziutkiej kobiety. Doszła do siebie dopiero po naszych zaręczynach. Rozkwitła pod każdym względem. Zdaje się, że potrzebowała określonego rodzaju poczucia bezpieczeństwa. - Jeszcze raz spojrzał bezpo- średnio na Ellisona. - Poczucia bezpieczeństwa - dodał, kręcąc głową. - Miała dwadzieścia trzy lata, kiedy umarła. • Mój Boże - powiedział Ellison. Milczał przez chwilę. - Będzie nietaktem z mojej strony, jeśli
zapytam, co było przyczyną śmierci? Jonah wiedział, że przyczyną śmierci kobiety w wieku żony Ellisona Elizabeth mógł być rak. Choroba serca też była możliwa. Z zasady nie należało wykluczać wypadku samochodowego. - Anna umarła na raka - zaryzykował. Akurat miał ochotę na zbadanie granic swojej intuicji. - Na raka jajnika. —Piersi - rzekł Ellison o swojej stracie. Wystarczająco blisko, pomyślał Jonah. Rak jajnika. Rak piersi. Żaden koniec nie był ani krótki, ani bezbolesny. Ellison przeżył piekło i w dodatku wierzył, że Jonah był świadkiem tego samego. - Ludzie powtarzają, że jakoś przez to przebrniesz - powie dział Jonah - wystarczy upływ czasu, wystarczy nowy związek, ileś tam niedzielnych mszy w kościele, ale nie spodziewam się, że to się kiedykolwiek stanie. Ellison spojrzał na niego, jakby obu łączyło braterstwo krwi. 30 - Ani ja — rzekł. Jonah ciężko przełknął ślinę i przez kilka sekund milczał, pozwalając, by stwardniała spoina ich emocjonalnej więzi. Kiedy się odezwał, uczynił to tonem człowieka, który świadomie odkłada na bok wspomnienie wielkiej tragedii. • Cóż, zatem... w porządku - powiedział. - A przechodząc do rzeczy... • Przechodząc do rzeczy... - powtórzył Ellison. • Proszę opowiedzieć mi o oddziale - rzekł Jonah. - W czym będę mógł być pomocny? • Już pan okazał pomoc - odparł Ellison. Uśmiechnął się. - Dziękuję. Jonah z powagą skinął głową. • Jeśli chodzi o oddział... - powiedział Ellison, przyjmując rzeczowy ton. - Jak pan wie, mamy tu dwadzieścia łóżek. Z reguły wszystkie są zajęte i dodatkowo istnieje lista oczekujących. Jesteśmy jedynym psychiatrycznym oddziałem zamkniętym w promieniu stu pięćdziesięciu mil. Canaan i okoliczne miasta zamieszkują przeważnie zwykli robotnicy pracujący przy wyrębie lasów. Rodzice mają na ogół średnie wykształcenie, jeśli w ogóle. Poza tym na dużą skalę szerzy się alkoholizm, jak może się pan domyślać. Poza tym narkomania. Kokaina. Heroina. Wiążą się z tym przemoc w rodzinie, zaniedbanie. Powiedziałbym, że spotykamy się też z wyższą od przeciętnej liczbą przypadków depresji. • Ciężkie zimy - powiedział Jonah. • Możliwe. Być może odzwierciedla to niższy od przeciętnego status społeczno-ekonomiczny ludności. - Ellison milczał przez chwilę, potem dodał: - Jedno da się stwierdzić. Otóż dzieci, które tutaj trafiają, chyba inaczej niż na oddziałach, gdzie pan dotychczas pracował, są ciężko chore psychicznie. W grę wchodzą głównie depresja, schizofrenia, uzależnienie od narkotyków. Towarzystwa ubezpieczeniowe nie pozwoliłyby na ich leczenie, gdyby chodziło o coś mniej poważnego. Nie ma w okolicy żadnej rodziny, którą byłoby stać na opłacenie planowego pobytu. 31 • Lubię pracować z ciężkimi przypadkami - przyznał Jonah. • Zatem tutaj się panu spodoba. • Nocny dyżur wypada co trzeci dzień? • Zgadza się. Będzie pan pracował z Michelle Jenkins i Paulem Plotnikiem. Daję słowo, że przywitają pana z ogromną radością. Podzielili się pacjentami po naszym emerycie, co jest niemałym
obciążeniem. Doktor Wyatt był bardzo wziętym lekarzem. • Mam nadzieję, że sprostam oczekiwaniom. • Jestem przekonany - rzekł Ellison. Spojrzał na rozłożony terminarz. - To jak, rozpoczyna pan od trzeciego tego miesiąca, to znaczy zgodnie z planem? • Mogę zacząć już dziś - odparł Jonah, pragnąc jak najszybciej nie tylko zmienić się na lepsze po tym, jak dopuścił do głosu swe niszczycielskie siły, ale również po to, aby pożywić się zawiłymi życiorysami, bo tego potrzebował najbardziej. • A może od jutra? - zapytał z uśmiechem Ellison. Wstał. -Jutro wszystko panu pokażę. - Po chwili milczenia dodał: -Właściwie, cóż, w południe mamy konsylium. Zazwyczaj doktor Jenkins oraz doktor Plotnik omawiają ze mną poszczególne przypadki. Przeprowadzam wywiad z pacjentem w obecności personelu i zastanawiam się, czy nie da się wyszperać czegoś, co oni przeoczyli, wyciągnąć przysłowiowego królika z kapelusza. - Puścił oko. - Plotnik pracuje dzisiaj. Dlaczego nie miałby mnie pan zastąpić. Nie będzie w tym nic zdrożnego, jeśli personel pozna pański styl pracy. • Będę zaszczycony - powiedział Jonah. - Dziękuję. • Podziękuje mi pan, kiedy pielęgniarki i pracownicy socjalni skończą zasypywać pana pytaniami - oświadczył Ellison. — Uwielbiają strzelać na chybił trafił w oceny kliniczne, których dokonuję. Nie podejrzewam, aby wobec pana byli bardziej delikatni. • Proszę im powiedzieć, żeby strzelali - odparł Jona. - Potraktuję to jako rytuał inicjacji. 32 Audytorium małego szpitala w Canaan miało kształt amfiteatru. Sala wyglądała na niedawno wyremontowaną, z nową ciemnoszarą wykładziną dywanową i blisko dwustoma składanymi krzesłami, starannie obitymi perłowoszarym materiałem, rzędem kinkietów ściennych, które rzucały przyjemne pióropusze światła na ściany w kolorze różowym, oraz reprodukcjami spokojnych, górskich krajobrazów. Ośnieżone sosny. Chmury płynące po niebie. Oblodzone kamienie w strumyku. Kiedy Jonah pojawił się z Craigiem Ellisonem, do środka właśnie napływała publiczność, kobiety i mężczyźni. Mównica i stół w kolorze miodowego dębu stały pośrodku pomieszczenia. Za stołem, przodem do siebie, ustawiono dwa wysokie, wygodne fotele. Jonah bywał w wielu podobnych audytoriach i wszystkie one zostały w znacznym stopniu zaprojektowane tak, jak on zaprojektował siebie - od ubrania, po nawyki dotyczące doboru słów - aby utrzymać ludzi, zapewnić im poczucie bezpieczeństwa i aby czuli się dostatecznie pewnie, by móc wypowiadać najbardziej mroczne myśli. Demony przyczajone w ludziach -groteskowo zniekształceni mieszkańcy umysłowych ścieków, zepchnięci głęboko pod powierzchnię przez nieopisaną emocjonalną zagładę tego, co nazywamy codziennym życiem - były płochliwe, skore do cofania się w labirynt podświadomości, prawdopodobnie zagubione, samotne i rozpaczliwie spragnione kontaktu, lecz przynajmniej bezpieczne od tych cięgów, czy to fizycznych czy emocjonalnych, rzeczywistych lub wymyślonych, które biorą w świetle dnia. Zaprojektowane dla nich: intryganckich matek, wybuchowych ojców, lubieżnych wychowawców, zdradzieckich przyjaciół, małżeństw bez miłości, nieżyjących dziadków, rodziców, rodzeństwa, dzieci, czekającej cierpliwie śmierci. Nie potrzebowali wiele poza pokrzepiającymi spokojnymi pastelami i łagodnymi cieniami, bezgranicznymi perspektywami i czystym niebem, aksamitnym głosem, spojrzeniem bladoniebieskich oczu, takich jak u Jonah. To wszystko pozwalało świadomości zaledwie zanurzyć się odrobinę, jednak nie dotknąć większości poważniejszych pato- 33
logii. Jednakże Jonah potrafił sięgnąć znacznie głębiej, do najodleglejszych zakątków najmroczniejszego umysłu. A sekretny czynnik, bardziej niż inne wyjaśniający magię, którą potrafił zastosować w pracy z pacjentami, był po prostu taki: ewidentna obecność jego własnych demonów. Ci, którzy stanowili siedlisko nieprawdopodobnych myśli, wiedzieli w głębi serca, że odnaleźli pokrewną duszę, kogoś, kto rozumie udrękę, jaką jest życie, gdy się jest rozbitym na kawałeczki, z których niektóre są tak ostre, że dotknięcie ich oznacza wieczne krwawienie. - Oto jedna ze współsprawczyń przestępstwa — powiedział Ellison do Jonah, kiwając głową w stronę egzotycznie wygląda jącej, niespełna czterdziestoletniej brunetki z długimi, prostymi włosami, stojącej w małej grupce po drugiej stronie sali. - Dok tor Jenkins. Pozwoli pan, że was sobie przedstawię. Jonah podążył za Ellisonem. - Przepraszam - powiedział Ellison, podchodząc do Jenkins od tyłu i dotykając jej ramienia. Jenkins odwróciła się. Miała na sobie proste, ale ładnie skrojone czarne spodnium i żółtozielony T-shirt z owalnym dekoltem. • Jak się masz, Craig? - zapytała. Powitała Jonah skinieniem głowy, potem przeniosła wzrok na Ellisona. • W porządku - odparł Ellison. • Paul ma dzisiaj dla ciebie nie lada łamigłówkę - powiedziała. - Dziewięcioletni chłopiec. Prawie niemowa. Biedny dzieciak, od kiedy został do nas przyjęty, powiedział wszystkiego z dziesięć słów. - Mrugnęła do Jonah. - Zobaczymy, co szef może z nim zrobić. Jonah spojrzał w bursztynowe oczy Jenkins. Lśniące włosy podkreślały błyszczące białka. Migdałowy kształt jej oczu i sposób, w jaki były osadzone pod subtelnym kątem nad kośćmi policzkowymi, sugerowały, że mogła być w części Azjatką. Jej śniada skóra i długa, pełna wdzięku szyja także o tym świadczyły. Kiedy się uśmiechnęła, w jej policzkach pojawiły się dołeczki, co sprawiło, że jej uroda stała się bardziej przystępna niż niedostępna. - Jakie? - zapytał. 34 • Co proszę? • Słowa - odparł Jonah. - Jakie słowa wypowiedział ten chłopiec? Jenkins uśmiechnęła się. - Nie przyszło mi do głowy, aby zapytać. A powinnam była. Ellison zachichotał. • Michelle Jenkins, poznaj, proszę, to Jonah Wrens z Med-flex, lekarz, o którym ci mówiłem. • Tak myślałam — powiedziała Jenkins, wyciągając dłoń. -Mój wybawiciel. Jonah uścisnął jej rękę. Była miękka i delikatna, o długich, kształtnych palcach, podobnie jak jego dłonie. Zauważył, że kobieta na środkowym palcu nosi pierścionek zaręczynowy z cztero- albo pięciokaratowym brylantem. Najprawdopodobniej nie miała czasu, aby od dnia zaręczyn oddać pierścionek do zmniejszenia. A może wcale nie była zaręczona, a pierścionek, klejnot rodzinny, dostała od kochającej babki. • Wybawca to może określenie odrobinę na wyrost - rzekł Jonah. • Nie brał pan dyżurów co drugą noc przez siedem miesięcy - odparła, przekrzywiając głowę w sposób kobiecy i ładny. Puściła jego dłoń. - Raz na trzy noce brzmi przy tym jak niebiańska propozycja. - Przeniosła wzrok na Ellisona. - Wykończyłeś mnie. • Patrząc na ciebie, nigdy bym się nie domyślił - powiedział Ellison, lekko się kłaniając.
• Najwyższa pora, abyś przetarł okulary - stwierdziła Jenkins. Zerknęła nad ramieniem Ellisona. - Jest Paul. Jonah odwrócił się i zobaczył mężczyznę w granatowej marynarce i wygniecionych spodniach khaki. - Paul Plotnik - wyjaśnił Ellison. - Trzeci muszkieter. Plotnik, żylasty mężczyzna w wieku mniej więcej pięćdziesięciu pięciu lat, z rzadkimi niesfornymi włosami i wąskimi, skośnymi ramionami, dołączył do grupy. Rękawy jego granatowej marynarki były odrobinę za krótkie, nogawka spodni nad lewym kolanem - poplamiona. 35 • Mam dziś dla ciebie cięższy przypadek - powiedział do Ellisona. - Dziewięciolatek. Prawie nic nie mówi. Ledwie się rusza. Zdaje się, że słyszy głosy. Może ma wizje. • Doktor Jonah Wrens z Medflex. Jemu o tym opowiedz -rzekł Ellison, wskazując głową na Jonah. - Poprosiłem go, aby mnie dzisiaj zastąpił. • Świetnie - stwierdził Plotnik. Uścisnął dłoń Jonah. Zbyt mocno. - Wiele o panu słyszałem. Kiedy pan przyjechał? • Dzisiaj — odparł Jonah. - Ależ ma pan uścisk. - Dostrzegł, że lewa strona twarzy Plotnika lekko opada. Był po niewielkim udarze. Pewnie dlatego seplenił. • Że mocny...? Już mi o tym mówiono - powiedział Plotnik, uwalniając dłoń Jonah. • A doktor Ellison od razu zaprzągł pana do pracy - Jenkins zwróciła się do Jonah. - Próba ogniowa. • Nie mam nic przeciwko temu - odrzekł Jonah. Nie spuszczał z niej wzroku. A może to ona nie spuszczała wzroku z niego? - Proszę mnie uratować, jeżeli zobaczy pani, że pogrążam się w płomieniach. - Słuchał wypowiadanych przez siebie słów i zauważył, że łączą w sobie opiekuńczość, seksualną namiętność i niebezpieczeństwo. Proszę m n i e uratować. Pogrążam się. Płomienie. Zabrzmiało to znacznie mocnej, niż zamierzał. - Zgoda - powiedziała Jenkins ponętnym szeptem. Ellison uniósł brwi. - Cóż, czemu więc nie zaczynamy? - zapytał Plotnik, uśmie chając się nerwowo. - Zobaczmy, ile jest teraz warte dwadzieścia kawałków na miesiąc. Jonah roześmiał się. • Paul, to było niestosowne - oświadczył Ellison. • Taki żart - powiedział Plotnik, podnosząc obie dłonie. -Taki żart, nic więcej. • Nie czuję się dotknięty - ogłosił Jonah. • Doktor Ellison nie puścił farby - wyjaśnił Plotnik. - W takich sytuacjach nabiera wody w usta. Kiedyś interesowałem się pracą w Medfleksie. Sprawdzałem, ile płacą. • I postanowił pan się nie ruszać - powiedział Jonah. 36 • Craig zaoferował mi dwadzieścia dwa na miesiąc - oświadczył Plotnik i wybuchnął śmiechem. • Akurat. Prędzej deszcz będzie padał z ziemi do nieba - powiedziała Jenkins. • Zacznijmy w końcu - zaproponował Ellison. • Tak już na poważnie - zwrócił się Plotnik do Jonah. - Nikt się nie spodziewa, że prześwietli pan ten przypadek na wylot. Dzieciak jest na oddziale prawie od trzech tygodni. Jeżeli uda się panu skłonić go do powiązania choćby dwóch słów, będzie pan bohaterem. - Odwrócił się na pięcie i pomaszerował do mównicy stojącej po przeciwnej stronie sali. trzy
S ala audytoryjna wypełniona była niemal do ostatniego miejsca. Ellison wyjaśnił Jonah, że szpital Canaan Memorial jest jednym z nielicznych miejsc w stanie Vermont, gdzie profesjonaliści zajmujący się zdrowiem psychicznym mogli zdobywać punkty, których potrzebowali, by zachować licencję. W cotygodniowym konsylium brali udział pracownicy socjalni, psycholodzy i psychiatrzy z całego stanu. Jonah siedział w pierwszym rzędzie, podczas gdy Paul Plotnik zaczął przedstawiać psychiatryczną historię dziewięcioletniego Benjamina Herliheya. Po prezentacji planowano przyprowadzić chłopca na wywiad. - Benjamin Herlihey jest dziewięcioletnim białym chłop cem przyjętym na zamknięty oddział psychiatryczny trzecie go stycznia tego roku - odczytał Plotnik z przygotowanych notatek. - Jest jedynym dzieckiem swojego ojca, który jest zatrudniony w miejscowym składzie drewna, i matki pracującej w swoim domu jako opiekunka. Według informacji udzielo nych przez rodziców w ciągu trzech miesięcy poprzedzających przyjęcie do szpitala Benjamin zdradzał coraz wyraźniejsze objawy poważnej depresji, w tym brak apetytu, w konsekwencji utratę masy ciała o siedemnaście funtów, skrócenie czasu snu i wybudzanie się wczesnym rankiem, utratę zainteresowania wszelkimi odmianami aktywności, które wcześniej sprawiały mu przyjemność, spadek energii i okresową płaczliwość. — Plot nik zamilkł, ale nadal patrzył na swoje notatki. Wcisnął do ucha koniuszek wskazującego palca i poruszał nim, jakby usuwał woskowinę. Ellison nachylił się do Jonah. - Odruch nerwowy - szepnął. 38 Bardzo nerwowy, pomyślał Jonah. - Benjamin był leczony w poradni psychiatrycznej, gdzie przepisano mu Zoloft w dawce pięćdziesiąt miligramów, lecz ostatecznie bez wpływu na objawy - kontynuował Plotnik. - Dawkę stopniowo zwiększono do stu miligramów, potem do dwustu. Bez żadnych dobroczynnych skutków. A stan pacjenta ciągle się pogarszał. Włączono pięćdziesiąt miligramów dezy- praminy raz dziennie rano. Kombinacja leków nie zatrzyma ła ani utraty aktywności, ani spadku masy ciała pacjenta. Przestał uczęszczać do szkoły, a w domu coraz bardziej się izolował. W połowie grudnia Benjamin niemal zaniemówił. Na
pytania odpowiadał „tak" albo „nie", nic więcej. Zaczął unikać kontaktu wzrokowego. Jego psychiatra z poradni doszedł do wniosku, w mojej ocenie słusznego, że Benjamin nie tyle cierpi na poważną depresję, ile doświadcza pierwszego psychotycznego kryzysu, zapowiadającego nadejście - w dzieciństwie - schizo frenii paranoidalnej. Szepty wśród publiczności odnosiły się do negatywnych prognoz związanych z wczesnym wystąpieniem schizofrenii. Depresja, choć nie jest błahą chorobą, znacznie łatwiej poddaje się leczeniu. Plotnik znowu powiercił w uchu koniuszkiem palca, a potem przewrócił nim kartkę z prezentacją na drugą stronę. - Od momentu przyjęcia do Seven West, trzeciego stycz nia, pacjent zachowuje prawie całkowite milczenie. Wydaje się czasem, że coś odwraca jego uwagę, przypuszczalnie halu cynacje. Spogląda na sufit, jakby słyszał jakiś głos albo miał wizję. Od momentu zachorowania nie przestrzega normalnej diety, a jego zachowania anorektyczne jedynie przybrały na intensywności i obecnie narażają go na niebezpieczeństwo związane z metabolizmem. Ostatnio dostarczamy mu składniki odżywcze dożylnie, ale w niedługim czasie, chcąc utrzymać go przy życiu, będziemy zmuszeni zastosować sondę. Rodzice już wyrazili zgodę na zabieg. W dalszej kolejności planujemy wszcząć kurację elektrowstrząsami w nadziei, że w jakiś spo sób podziała na psychozę. W aspekcie psychodynamiki fakt, że przed trzema laty, niemal co do dnia, ojciec Benjamina nagle 39 opuścił rodzinę i nie dawał znaku życia, wydaje się tłumaczyć wystąpienie pierwszych objawów choroby u syna. Pan Herlihey był nieobecny przez cztery miesiące, nie kontaktował się wtedy z rodziną, potem tak samo nagle do niej wrócił. Wówczas - ani w ogóle - nie wyjaśnił powodów nagłego odejścia i powrotu. Można by się zastanawiać, czy Benjamin naśladuje milczenie ojca, i głodzi się, co ma symbolicznie odpowiadać głodowi, który cierpi emocjonalnie. - Plotnik po raz pierwszy podniósł wzrok znad notatek. - Tak jak się obawiałem, ojciec Benjamina z miejsca odrzucił moją teorię. Nie ma ochoty wypełniać luki dotyczącej tego, co robił podczas swojej nieobecności i jakie mogły być motywy jego postępowania.- Plotnik skinął głową w stronę Jonah. -- Dzisiaj w charakterze konsultanta wystąpi najnowszy członek personelu psychiatrycznego w Canaan Memorial, doktor Jonah Wrens. - Przeniósł wzrok na młodego czło- wieka stojącego w wejściu do audytorium i powiedział: - Proszę przyprowadzić Benjamina. Plotnik opuścił podium i zajął miejsce koło Jonah. Jonah podniósł się. Ruszył w stronę foteli stojących za dębowym stołem, ale przystanął, kiedy otworzyły się drzwi do audytorium i na wózku inwalidzkim, przechylony na jedną stronę, z kroplówką podłączoną do obu rąk, pojawił się Benjamin Herlihey. Nawet przykryty białym szpitalnym prześcieradłem Herlihey wyglądał jak ofiara obozu koncentracyjnego z okresu drugiej wojny światowej. Miał zapadnięte oczy, a pod nimi sine kręgi. Jego rude włosy były cienkie i przerzedzone, miejscami przebijała przez nie skóra głowy. Kości jego nóg i rąk ledwie wybrzuszały biały materiał, który je przykrywał. Według Jonah trudno było określić, w jakim jest wieku. Mógł mieć dziewięć lat, ale równie dobrze dziewięćdziesiąt, blisko narodzin i blisko śmierci. Jonah pokonał pozostałą część drogi na przód audytorium. Odsunął od dębowego stołu jeden z foteli, robiąc miejsce na wózek inwalidzki Benjamina. Sam zajął drugi fotel. Potem obaj - lekarz i pacjent - siedzieli w ciszy naprzeciwko siebie. Głowa Benjamina opadła na bok, chłopiec nieobecny wzrok kierował do góry, na Jonah.
40 - Nazywam się doktor Wrens. Jonah Wrens. Benjamin nie odezwał się i nie okazał żadnych emocji. - Doktor Plotnik poprosił mnie, abym porozmawiał z tobą, zorientował się, czy mogę ci pomóc. Oczy Benjamina przekręciły się w górę i na lewo, wpatrzone w sufit, zatrzymały się na chwilę, potem powoli wróciły na środek. Jonah popatrzył na miejsce, dokąd, jak się wydawało, zawędrował wzrok Benjamina. Nic tam nie było. Wrócił spojrzeniem do chłopca. - Doktor Plotnik opowiedział mi o kłopotach, jakie miałeś. Chciałbym je zrozumieć. Benjamin nie zareagował. Jonah miał już właśnie zadać kolejne pytanie, by sprowokować chłopca do wypowiedzenia jednego albo kilku słów. Ale powstrzymał się, usadowił wygodniej w fotelu i po prostu siedział ze swoim pacjentem. Minęła minuta. Potem dwie. Od czasu do czasu Benjamin zdawał się wracać wzrokiem do sufitu, a kiedy tak się działo, Jonah robił dokładnie to samo. Trwanie w spokoju przez dwie minuty to więcej niż większość ludzi jest w stanie znieść. Część publiczności poruszała się nerwowo na swoich miejscach. Kątem oka Jonah dostrzegał, jak niektórzy pochylają się, aby coś szepnąć do swoich sąsiadów. Potrafił sobie wyobrazić, co mówią. Kim jest ten gość? Czy w ogóle zamierza coś zrobić? Na miłość boską, dlaczego nic nie mówi? Jonah wszystkich wyrzucił ze swojego umysłu. Nie tracąc kontaktu wzrokowego z Benjaminem, powoli zaczął przesuwać głowę, szyję, tors, biodra, uda, kolana, stopy w te same pozycje, które przybierał chłopiec, stając się jego lustrzanym odbiciem, dokonując oceny dokładnego położenia centrum równowagi Benjamina poprzez nacisk, który czuł na swojej skórze w pewnych miejscach, a nie w innych, napięcie w pewnych mięśniach, a jego brak w innych. Kolejne dwie minuty upłynęły w tym stanie zatrzymanej animacji, podczas gdy wśród publiczności panowało coraz większe poruszenie. Jonah coraz bardziej przypominał klona pogrążonego w depresji chłopca. 41 Naraz Jonah się wyprostował. Wstał. Podszedł do Benjamina, przykucnął przed nim i spojrzał mu w oczy. - Zamierzam cię teraz dotknąć - powiedział cicho, prawie niedosłyszalnie. — Nie obawiaj się. - Wyciągnął ręce, tak aby Benjamin mógł je widzieć. W sali zapadła całkowita cisza. Psychiatrzy nie dotykają. Utrzymują nienaruszalne granice. Leczą na odległość, przez szerokość gabinetu. - Co się dzieje? - Jonah dosłyszał pomruk Paula Plotnika. Jonah zerknął na Craiga Ellisona i zauważył na jego twarzy wyraz powątpiewania. Dostrzegł też, że Michelle Jenkins wychyla się w przód na swoim miejscu i wygląda jak sparaliżowana. Znowu skoncentrował się na Benjaminie. - Nie obawiaj się - powtórzył. Przez kilka sekund patrzył mu prosto w oczy, potem zwrócił uwagę na lewą rękę chłopca leżącą bezwładnie na udzie. Podniósł ją na dwadzieścia centy metrów, puścił i patrzył, jak bezwładnie opada. Potem podniósł jego prawą rękę i puścił. Ręka powoli spłynęła w dół. Niczym człowiek, który wyczynia niestworzone rzeczy z naturalnej wielkości Gumbym, Jonah poruszał rękoma i nogami Benjamina to w tę, to w tamtą stronę. Koniuszkiem kciuka przesunął po spodzie
stóp Benjamina, obserwując, w jaki sposób palce u nóg chłopca zamykają się w reakcji na poszczególne bodźce. Jonah przysunął się jeszcze bardziej i zbliżył twarz do twarzy Benjamina, tak że dzieliło ich tylko kilka cali. Popatrzył w lewo i prawo, z góry do dołu, obserwując, kiedy oczy Benjamina podążają za jego oczami, tak jak to dyktują mu odruchy oczne, a kiedy nie. Przysiadł na udach. - Dziękuję - powiedział do Benjamina. - Wydaje mi się, że dostrzegam problem. - Gestem przywołał mężczyznę, który przyprowadził wózek z Benjaminem. - Wszystko ja sne - oświadczył. Zajął miejsce na katedrze i poczekał, aż Benjamin opuści salę. Rozejrzał się po obecnych i odetchnął głęboko. - To niezwykły przypadek. 42 - A to jest niezwykłe konsylium - Paul Plotnik rzekł sce nicznym szeptem. Nerwowy śmiech wypełnił audytorium. Jonah spojrzał na Plotnika, który uśmiechnął się szeroko. • Glejaki mózgu w tej grupie wiekowej występują niezwykle rzadko — oświadczył. - W tym przypadku - ciągnął, zwracając się do całego audytorium - guz daje doskonały obraz choroby psychicznej ze względu na swoje umiejscowienie. Pierwotne źródło guza leży w pozycji bocznej w stosunku do układu lim-bicznego, po prawej stronie mózgu, zatem złośliwe komórki najpierw zaatakowały jądro migdałowate, wywołując zmiany nastroju i zmiany w funkcjonowaniu mięśni. Następnie dostały się do jądra ogoniastego, a potem, stopniowo, do bruzdy środkowej kory mózgu, która, jak wiadomo, jest pierwotnym ośrodkiem mowy. - Na chwilę zamilkł i znowu popatrzył na Paula Plotnika. - Doktorze Plotnik, czy zlecił pan wykonanie tomografii komputerowej? • Naturalnie - odparł Plotnik obronnym tonem. • Wiedziałem, że raczej tak, to wynikało z treści pańskiego wystąpienia - rzekł Jonah. Nie chciał, aby Plotnik wyszedł na głupca, a sobie nie chciał przysporzyć wroga. Znowu zwrócił się do publiczności. - Problem polega na tym, że osiem procent zmian chorobowych tego rodzaju wykryć można wyłącznie poprzez badanie rezonansem magnetycznym. A my generalnie nie zlecamy rezonansu pacjentom, którzy mają objawy depresji albo schizofrenii. - Po chwili dodał: - Benjamin nie wymaga terapii elektrowstrząsami. Wymaga interwencji chirurgicznej, i to natychmiast. Glejaki są agresywne, lecz wyleczalne, jeśli pomoc przychodzi odpowiednio wcześnie. • A jeśli chodzi o psychozę? - zapytała Michelle Jenkins. -Jak możemy ją wyjaśnić? • Nie sądzę, aby Benjamin miał wizje - odparł Jonah. - Jego oczy uciekają do góry i na lewo, ponieważ nerwy sterujące mięśniami gałek ocznych są słabe. Zniszczył je guz. Młoda kobieta z drugiego końca sali podniosła rękę. • W jaki sposób pan do tego doszedł? - zapytała. • Wsłuchałem się w Benjamina - odparł Jonah. 43 • Przecież nie powiedział ani słowa - odrzekła kobieta. • Właśnie - powiedział Jonah. • Co właśnie? - wtrącił się mężczyzna ze środka sali. • Całkowite milczenie Benjamina było pierwszą oznaką tego, co jest z nim nie tak - wyjaśnił Jonah. - Gdyby powiedział choć słowo, wtedy zacząłbym się zastanawiać, co to oznacza w kategoriach psychologicznych. Gdyby się rozpłakał, może wówczas poświęciłbym czas, aby go nakłonić do
opowiedzenia o przyczynach smutku albo innych objawach depresji, których mógłby doświadczać. - Zrobił krótką przerwę, potem dodał: -Benjamin pomógł mi się skoncentrować. Wszystko polegało na tym, żeby siedzieć z nim w milczeniu i obserwować, co mogę wyłowić bez słów ani wyrażania emocji. Paul Plotnik odchrząknął i podniósł rękę. Jonah skinął głową w jego stronę. • Zanim się zdecydujemy na zabieg neurochirurgiczny, czy nie powinniśmy wcześniej wykonać badania rezonansem magnetycznym? - zapytał. - Jest pan pewny, że wyniki nie będą w normie? • Pewności nie mam - odparł Jonah. - Ale byłbym zaszokowany, gdyby były. Plotnik spojrzał w bok. Jeszcze bardziej opuścił ramiona. Jonah zapragnął go zrehabilitować. - Nawiasem mówiąc, psychologiczna teoria doktora Plot- nika wydała mi się bardzo przekonująca. Choroba Benjamina rzeczywiście mogła powstać pod wpływem nagłego porzucenia rodziny przez ojca. Plotnik popatrzył na Jonah. - Okres inkubacji glejaków wynosi około sześciu lat, nim zaczną się rozprzestrzeniać - rzekł Jonah. - Tu mogło być ina czej, co cofa nas do czasu, kiedy pan Herlihey opuścił rodzinę. Nie zapomnijmy, że układ limbiczny stanowi ośrodek kontroli emocjonalnej mózgu. Nie wiemy na pewno, czy utrata ojca nie może wywołać guza. Dlaczego prawdopodobieństwo miałoby być mniejsze niż zniszczenie serca przez stres? Plotnik odwzajemnił spojrzenie. - Kto wie - ciągnął Jonah, przenosząc wzrok na całe au- 44 dytorium - gdyby pan Herlihey powiedział całą prawdę o miesiącach, kiedy go nie było, to może w jakiś sposób mógłby się wzmocnić układ odpornościowy Benjamina, podnieść stężenie przeciwciał, a może nawet mogłaby nastąpić remisja guza? Prawda ma ozdrowieńczą moc. Jonah zauważył, że Craig Ellison obserwuje go z pewnego rodzaju szacunkiem. Postanowił poświęcić więcej czasu i wydobyć na światło dzienne całą prawdę na temat tego, dlaczego Paul Plotnik stracił okazję prawidłowego zdiagnozowania Benjamina. Znowu na niego spojrzał. - Równie interesujące, Paul, z psychologicznego punktu widzenia jest to, że wiedziałeś z własnego doświadczenia o neurotycznym cierpieniu Benjamina. Plotnik wydał się zdziwiony. • Masz na myśli mój udar? • Tak - potwierdził Jonah. • Czy mocno będziesz oponował, jeśli w celach dydaktycznych wykorzystam twoje doświadczenie? • Nie, wcale - oświadczył Plotnik bez cienia pretensji w głosie. • Twój udar nie był ciężki. Lecz sądząc po upośledzeniu mięśni twarzy i kompensacji mięśni po prawej stronie ciała - chodzi o to silne drżenie ręki - uszkodzenie mózgu najprawdopodobniej nastąpiło w rejonie kory motorycznej sąsiadującej z obszarem odpowiedzialnym za nastrój oraz język. • Dokładnie - powiedział Plotnik, pełen niedowierzania. • Zatem po udarze pewnie czułeś się nie tylko słaby fizycznie, lecz miałeś też pewne kłopoty ze znalezieniem słów i z depresją. • Odrobinę. • Jedno i drugie ustąpiło, kiedy wygoiła się uszkodzona tkanka.
• Ustąpiło całkowicie - potwierdził Plotnik. Jonah nie chciał mu zwracać uwagi, że umiejętność wysławiania się i wygląd nie wróciły całkowicie do normalności i nigdy nie wrócą. Ale niechęć Plotnika do tego, by zaakceptować trwałe skutki udaru, wzmocniła podejrzenia Jonah. - Możliwe, 45 że nie chciałeś myśleć o uszkodzeniu swojego mózgu i dlatego miałeś trudności z rozpoznaniem przypadłości Benjamina. Być może pod wpływem pierwszego impulsu starałeś się o tym nie myśleć. Plotnik popatrzył spod zmrużonych powiek. • Uważam, że wszystko można przypisać jednej przyczynie - oświadczył Craig Ellison. - Jak już pan wspomniał, nikt z nas nie zleciłby badania rezonansem magnetycznym w tego rodzaju przypadku... • Nie, Craig - wtrącił się Plotnik. - Myślę, że doktor Wrens ma rację. - Odwrócił się do Ellisona. - Rozpoznanie patologii Benjamina oznaczałoby dla mnie rewizję diagnozy, jaką postawiono w moim przypadku, i myślenie o udarze. A tego raczej chciałem uniknąć. • A zatem dlatego przedstawiłeś ten przypadek tutaj - powiedział Jonah. - Wiedziałeś, że z Benjaminem może być coś, czego nie dostrzegasz. Plotnik skinął głową. • Kliniczne martwe pole. • I poradziłeś sobie z tym, przyprowadzając go przed oblicze innych. Udzieliłeś mu pomocy, jakiej potrzebował. • Jeżeli tak, to tylko dzięki tobie. Jonah mrugnął do niego. • Zakładając, że rezonans nie będzie w normie. Jonah zaplanował spędzenie reszty dnia i nocy na oddziale zamkniętym i przejrzenie historii chorób sześciorga pacjentów przekazanych mu pod opiekę przez doktor Jenkins i doktora Plotnika. Craig Ellison zaproponował, żeby na początek Jonah otoczył opieką dwoje lub troje pacjentów, lecz Jonah aż podskoczył z radości, mogąc zanurzyć się w życiu pół tuzina młodych ludzi. Siedział w udostępnionym mu gabinecie w Seven West, poznając coś, co składało się na kroniki mordowania dusz. Naomi McMorris, sześciolatka, zgwałcona w wieku trzech lat przez mieszkającego z nią pod jednym dachem przyjaciela matki; Tommy Magellan, lat jedenaście, już w dniu narodzin uzależniony od kokainy i heroiny; Mike Pansky, lat piętnaście, 46 słyszący głosy, które kazały mu popełnić samobójstwo dziesięć lat po tym, jak jego psychotyczna matka próbowała go zabić. Po przeczytaniu każdej kolejnej strony Jonah czuł się coraz dalej od Drogi nr 90 wschodniej i zastygłego ciała Anny Beck-with. Miał kolejną szansę, żeby się zrehabilitować, kolejną szansę zostania uzdrowicielem. I tak był upojony rzeką patologii przepływającą u jego stóp, że gotów był podjąć zobowiązanie powstrzymania jej. Już nie zrobi nikomu krzywdy. Niczym narkoman z igłą wbitą w żyłę nie był w stanie wyjść poza euforię. Nie był w stanie dostrzec, że upajanie siebie demonami innych ludzi nigdy nie wyzwoli go z jego własnych. Oparł się, zamknął oczy i wyobraził sobie życie, jakie przez część dnia albo nocy wiedli Naomi McMorris, Tommy Magellan albo Mike Pansky. Odczuwał nieustanną walkę, która toczyła się w nich z godziny na godzinę między instynktami miłości i nienawiści, aby ufać i się obawiać, mieć nadzieję i poddać się rozpaczy. Pojmował - nie tylko rozumem, ale i sercem - jak ego, starające się pospinać tego rodzaju skrajności, ulega destrukcji i pozwala takiemu chłopcu jak Mike spadać z poziomu rzeczywistości, a wewnętrzne poczucie braku własnej wartości wracało do niego niczym bumerang w postaci głosów nakazujących mu się zabić. Jonah wyobraził sobie przebudzenie małej Naomi z głębokiego snu, nie tylko
zażenowanej, że zmoczyła łóżko, lecz całkowicie zagubionej, rozkrzyczanej, drapiącej, nie dającej się uspokoić - wstyd i przerażenie spowodowane utratą kontroli nad pęcherzem miały swoje korzenie w gwałcie, który odebrał jej wszelką kontrolę. Zadrżał na myśl niemożliwej do zaspokojenia rozpaczy Tommy'ego - noworodka, wyrwanego nie tylko z bezpiecznego łona, ale odstawionego od stałego dopływu kokainy - każda komórka jego ciała pragnęła substancji chemicznej, która dla niego zawsze i nieświadomie będzie się wiązała z wygodą oraz bezpieczeństwem. Kiedy Jonah wchłaniał historie tych dzieci, czuł, że burza w jego duszy ucicha, a zarazem ustępuje napięcie w mięśniach szkieletowych, łzawienie oczu i znajome stwardnienie w kroczu. Czuł się tak, jakby mógł zrzucić własną skórę i wślizgnąć się w jakieś inne życie. Czuł się wolny. 47 Otworzył oczy i już miał sięgnąć po czwarty komplet dokumentów, gdy powstrzymało go pukanie do drzwi. Jeszcze rozmarzony, wziął głęboki oddech, wstał i otworzył drzwi. Michelle Jenkins uśmiechnęła się do niego. - Aklimatyzujesz się? Jonah odwrócił się i rozejrzał po gabinecie. Było to surowe pomieszczenie, w którym stało czarne biurko z płyt wiórowych, skórzany fotel, pojedyncze krzesło dla pacjenta, pusta biblioteczka i beżowa metalowa szafka na dokumenty. Ściany w kolorze złamanej bieli zostały świeżo pomalowane. Wisiały na nich dwa górskie pejzaże podobne w stylu do tych w audytorium. • Potrzeba tu tego i owego - rzekł. • Jim Wyatt każdy cal wolnego miejsca wypełnił książkami i czasopismami. Na ścianach wisiały fotografie, które sam wykonał, i pejzaże, które namalował. Pracował tutaj przez prawie dwadzieścia lat. • Nie sądzę, abym dał radę dorównać mu w ciągu sześciu tygodni. - odparł Jonah. Usiadł na skraju biurka. Jenkins weszła do gabinetu. Ruchem głowy pokazała na torbę Jonah stojącą przy biurku - pojemny, dość już zużyty skórzany kuferek z zamkiem szyfrowym. • Nie wiadomo - stwierdziła. - Już teraz widać tu pewien rys charakteru. • Mam ją od czasu, gdy odbywałem staż. • A gdzie to było? • W Nowym Jorku - odparł. • Ojej, nie każ mi się tak trudzić. W którym szpitalu? • Columbia Presbyterian. • Jestem pod wrażeniem. • A ty? • Mass General w Bostonie. • No to i ja pozostaję pod bardzo dużym wrażeniem. • Nie wiem, czy zasłużyłam - powiedziała Jenkins. - Chyba właśnie potrzebowali odmiany, różnorodności w jednym porządnym zestawie. Jestem pewna, że byłam jedyną kobietą w połowie Latynoską, w połowie Azjatką, która złożyła wnio- 48 sek o przyjęcie na staż. Pochodzę z Kolorado, co też nie mogło przemawiać na moją niekorzyść. • Znalazłaś się bardzo daleko od domu - stwierdził Jonah. • Podążyłam za pewnym instruktorem narciarstwa - odparła Jenkins. - Został moim mężem. Ale od tamtej pory wszystko w moim życiu układa się tylko gorzej. Jonah roześmiał się. • I nadal razem?