uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Ken Mcclure - Biała śmierć 7

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :841.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Ken Mcclure - Biała śmierć 7.pdf

uzavrano EBooki K Ken McClure
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 60 osób, 50 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 197 stron)

1 Powieści Kena M cClur e' a JOKER KAMELEON OKO KRUKA SIEĆ INTRYG SPIRALA PANDORY SPISEK STRATEGIA SKORPIONA SZCZEPIONKA ŚMIERCI ZMOWA ŻYCIE PRZED ŻYCIEM KEN McCLURE: Biała śmierć: Przekład TOMASZ WILUSZ AMBER Redakcja Ewa Krasuska Korekta Halina Lisińska Katarzyna Pietruszka Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Zdjęcia na okładce Wydawnictwo Amber Skład Wydawnictwo Amber Jerzy Wolewicz Druk Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o. Gdyby dobrzy ludzie byli sprytni, A sprytni ludzie dobrzy byli, Nawet sobie nie wyobrażacie, Na jak pięknym świecie byśmy żyli. Dame Elizabeth Wordsworth Dobrzy i sprytni

2 Tytuł oryginału White Death Copyright © Ken McClure, 2009. This translation of White Death is published by arrangement with Birlinn, an imprint of Birlinn Limited. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-3607-0 Warszawa 2010. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Prolog Hotel Turnberry, Ayrshire, Szkocja Listopad 2004 Nic nie rozumiem - poskarżył się sir Gerald Coates, kiedy on i jego współpracownik Jeffrey Langley przebiegli z heli- koptera do samochodu z napędem na cztery koła, który miał ich zabrać do pobliskiego hotelu. - Po co, na litość boską, ściągać nas po nocy z Londynu do Szkocji, w środku choler- nej zimy, na spotkanie w sprawie zakupu leków? - Widać ktoś lubi budować napięcie - odparł kwaśno Langley, kiedy szofer jedną ręką zamknął za nimi drzwi, a drugą przytrzymał czapkę, podczas gdy pilot śmigłowca zwiększył obroty wirnika i wzbił się w ciemne niebo. - Podobno zaangażował się w to sam premier. - Podobno w Iraku była broń masowego rażenia. Coates uśmiechnął się cierpko. - Mój informator jest lepszy, ale nie widzę sensu w tym, żeby jechać taki kawał drogi na dyskusję o cenie paraceta- molu, a ty? - Też nie, chyba że ma to jakiś showbiznesowy podtekst, o którym nic nie wiemy. - Showbiznesem to ja bym tego nie nazwał. - Coates spojrzał na strugi deszczu, które waliły w dach samochodu. - 1 czemu powiedzieli nam o tym raptem trzy godziny temu?

3 - Wkrótce wszystko się wyjaśni - stwierdził Langley, kiedy dotarli przed długi biały fronton hotelu. - A to co, do licha? Przednie światła rangę rovera wyłowiły z mroku dwóch uzbrojonych żołnierzy w pelerynach przeciwdeszczowych. Dawali znaki, by wóz się zatrzymał. Szofer przyhamował i opuścił szybę. - Sir Gerald Coates i pan Jeffrey Langley - powiedział. - Poproszę panów o dokumenty. - Jeden z żołnierzy oświetlił latarką mężczyzn na tylnym siedzeniu. Woda ka- pała mu z hełmu. Coates i Langley sięgnęli do wewnętrznych kieszeni płaszczy, pokazali, co trzeba, i żołnierze ich przepuścili. - Co na litość boską... - parsknął Coates, kiedy powoli mijali rzędy limuzyn poprzedzielanych wozami policyjny- mi i wojskowymi. - Rozumiem budowanie napięcia, ale to już przesada. Langley już miał odpowiedzieć, kiedy przejechali obok czarnej limuzyny zaparkowanej przy wejściu do hotelu. Z krótkiego masztu na masce smętnie zwisała mokra flaga Stanów Zjednoczonych. - Aha - mruknął. - I wszystko jasne - przytaknął Coates. - Jesteśmy zale- dwie pół godziny drogi od lotniska w Prestwick. - I szerokiego, błękitnego Atlantyku... - ...który oddziela nasze dwa wielkie narody. No, no... - Zaczyna się robić ciekawie. Wysiedli i po ponownej kontroli dokumentów weszli do hotelu. Wymienili spojrzenia, kiedy zauważyli, że wejścia pilnują dwaj marines. - Dziękuję panom i proszę za mną - powiedział inny żołnierz. Coates i Langley oddali płaszcze i dostali kilka minut na odświeżenie się w ciepłej łazience, przy ściszonej muzyce Vivaldiego. Potem zaprowadzono ich do sali, w której miało się odbyć spotkanie. Czekało tam już ze dwadzieścia osób - głównie mężczyzn w ciemnych garniturach, choć byli też trzy kobiety i dwaj wysocy rangą wojskowi w mundurach. Ich miejsca znajdowały się tuż przy stole prezydialnym, na

4 którym stało przygotowanych sześć karafek wody i leżało sześć notesów. Coates i Langley, którym wyznaczono miejsca pośrodku dłuższego boku stołu, rozejrzeli się za znajomymi twarza- mi. Rozpoznali wysokich urzędników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz Ministerstwa Obrony i skinęli im gło- wami. Wizytówka na stole obok mężczyzny na lewo od Langleya informowała, że jest on lekarzem z Londyńskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej. - Wie pan, o co tu właściwie chodzi? - zagadnął Langley przyjaznym i żartobliwie konspiracyjnym tonem. - Właśnie miałem spytać pana o to samo - odparł męż- czyzna. - Nie mam bladego pojęcia. Coates uzyskał podobną odpowiedź od kobiety po swo- jej prawej, doktor Lindy Meyer z Ośrodka Kontroli Chorób w Atlancie w Georgii. - W jednej chwili jadłam spaghetti z rodziną i zastana- wiałam się nad wypadem na kręgle, a zaraz potem pakowa- łam się na wyjazd za Atlantyk i trafiłam tutaj, czyli nie wia- domo gdzie. - Jesteśmy wAyrshire na południowo-zachodnim wy- brzeżu Szkocji - poinformował ją Coates. - Dzięki- - Ton Meyer wskazywał, że dane geograficzne były jej znane, gorzej z całą resztą. Rozmowa urwała się, kiedy do sali wszedł oficer mary- narki i zbliżył się do jednego z mężczyzn siedzących na dru- gim końcu stołu. Szepnął mu coś na ucho; mężczyzna wstał i wyszli razem. - Znam go - szepnęła Linda Meyer. - Ja niestety nie - odparł Coates. - Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego. - Ciekawe. - A pan to...? - spytała Meyer, kiedy zauważyła, że wi- zytówka na miejscu Coatesa podaje tylko jego nazwisko. - Och, proszę wybaczyć. Można powiedzieć, że też zaj- muję się „bezpieczeństwem wewnętrznym". Tylko że dużo mniejszego kraju. Coates i Langley byli członkami specjal- nej grupy doradców rządowych do spraw zagrożeń dla zdro- wia publicznego.

5 - Panie i panowie, dziękuję za przybycie. Myślę, że mo- żemy zaczynać - przywitał zebranych młody mężczyzna z mikrofonem. Miejsca za stołem prezydialnym już się za- pełniały. - Zwołaliśmy to spotkanie na wyraźną prośbę za- równo naszego premiera, jak i prezydenta Stanów Zjedno- czonych. Zaczekał, aż szmer głosów ucichnie. - A więc od razu oddaję głos panu Simonowi Malt- by'emu, sekretarzowi stanu w Ministerstwie Spraw Wew- nętrznych, który powie państwu więcej. Maltby powitał zebranych i przedstawił swoich sąsia- dów. Przeprosił za tak nagłe zwołanie spotkania, zwłaszcza „naszych amerykańskich przyjaciół". - Jak się państwo zapewne domyślają, sprawa, którą bę- dziemy dziś omawiać, ma ogromne znaczenie dla nas wszyst- kich. Dlatego też, zamiast rozpowszechnić informacje nor- malnymi kanałami rządowymi, premier i prezydent postano- wili zebrać najważniejszych zainteresowanych w jednej sali, byście mogli wspólnie zapoznać się z nurtującym nas proble- mem. Pan Malcolm Williams, specjalista od planowania stra- tegicznego z MI5, wprowadzi państwa w szczegóły. Wysoki chudzielec o wyglądzie naukowca wstał i od- chrząknął. - Panie i panowie, wielu upatruje największych zagro- żeń dla współczesnej cywilizacji w niekontrolowanym roz- przestrzenianiu broni jądrowej i terrorystycznych zama- chach bombowych. I choć nie należy tych problemów lek- ceważyć, pogląd ten jest mylny. Największym zagrożeniem pozostają choroby. Od zarania dziejów ludzkość toczy nie- ustanną walkę ze światem mikrobów. Kilka razy byliśmy niebezpiecznie blisko klęski; tak było, ilekroć świat nawie- dzały wielkie zarazy: ospa w starożytnym Egipcie, dżuma w XIV-wiecznej Europie, pandemia grypy na początku XX wieku. Jednak przetrwaliśmy i zwyciężyliśmy. Prze- trwaliśmy, bo była to czysta walka, a my dysponowaliśmy orężem nauki. Mogliśmy badać naszego wroga i w oparciu o zdobytą wiedzę opracowywać strategie kontrataku. Mi- kroby, oczywiście, nie miały intelektu. Z przykrością muszę stwierdzić, że dziś sytuacja się

6 zmieniła. Ci, którzy pragną zniszczyć nasze społeczeństwo, połączyli siły ze światem mikrobów, by postawić nas w ob- liczu być może największego wyzwania, z jakim przyszło się nam do tej pory zmierzyć: terroryzmu biologicznego. Prawdopodobieństwo użycia przeciwko nam broni biolo- gicznej stale rośnie, a taki atak przeprowadzony dziś mógł- by być katastrofalny w skutkach. Wciąż borykamy się z pro- blemem AIDS, grypą pandemiczną, gruźlicą, dżumą, wągli- kiem, botulizmem, ospą i mnóstwem innych plag. Wiele mi- krobów poddaje się genetycznym manipulacjom, by zwięk- szyć ich siłę rażenia. Wzmocnione przez ludzką nikczem- ność, stają się niebezpieczną bronią. Drobnoustroje te są tanie i łatwe do zdobycia, a ich na- mnożenie leży w zasięgu przeciętnego laboranta szpital- nego. W byle garażu na przedmieściach można ukryć dość materiału biologicznego, by zmieść z powierzchni ziemi ca- łe miasto. Nadzorowanie obiektów jądrowych to dziecin- na igraszka w porównaniu z monitorowaniem wszystkich szop ogrodowych. Nie możemy liczyć na to, że wykryjemy i zdołamy zapobiec każdemu zagrożeniu, cóż więc nam po- zostaje? Williams podniósł wzrok znad notatek i zawiesił głos. - Musimy działać - kontynuował - zanim zagrożenie stanie się rzeczywistością. Nabyta odporność jest klu- czem do przetrwania. W praktyce oznacza to szczepienia. Potrzebujemy szczepionek dla ochrony ludzi przed zarazka- mi, i to szybko, ale fakty są takie, że albo owych szczepionek nie mamy, albo nie dysponujemy odpowiednimi możliwo- ściami produkcyjnymi, by wytwarzać je w niezbędnych ilo- ściach. Dlatego właśnie spotkaliśmy się tu dzisiaj. Williams rozejrzał się po sali. - Zapewne myślicie państwo, że wystarczy przyspie- szyć badania i zmodernizować fabryki, a wszystko będzie dobrze. Niestety, nie jest to takie proste. Przygotowywanie szczepionek i ich produkcja jest w świecie zachodnim do- meną przemysłu farmaceutycznego, ten zaś, zamiast w obli- czu zagrożenia intensyfikować prace badawcze i produkcję, ogranicza je. W sali wybuchła wrzawa i Williams musiał zaczekać, aż

7 zrobi się ciszej. - Ubiegłotygodniowe rozmowy na najwyższym szcze- blu pomiędzy rządami Zjednoczonego Królestwa i Stanów Zjednoczonych a najważniejszymi koncernami farmaceu- tycznymi po obu stronach Atlantyku zostały zerwane. Na- wet osobiste apele premiera Wielkiej Brytanii i prezydenta Stanów Zjednoczonych nie przekonały przedstawicieli bran- ży, że powinni w trybie pilnym przyspieszyć i rozszerzyć swoje programy prac nad szczepionkami. Krótko mówiąc, nie wykazali chęci współpracy. - Ale dlaczego? - Odpowiedź na to pytanie pozostawię mojemu ame- rykańskiemu koledze, doktorowi Miltonowi Seagate'owi z amerykańskiego Departamentu Obrony. Doktor Seagate jest głównym specjalistą do spraw ochrony zdrowia. Jest również byłym wiceprezesem firmy farmaceutycznej Schaer Sachs. Seagate był krępym, o głowę niższym od Williamsa męż- czyzną, który zdawał się pozbawiony szyi. Na próżno obcią- gnął poły marynarki, usiłując ukryć wydatny brzuch. Jednak kiedy zaczął mówić, jego klarowny, rzeczowy sposób wysła- wiania się sprawił, że słuchacze natychmiast zapomnieli o jego wyglądzie. - Wy, Brytyjczycy, nazwalibyście mnie pewnie kłusow- nikiem, który został gajowym. Uprzejmy śmiech. - Choć rozumiem racje obu stron sporu, uważam, już ja- ko gajowy, że pretensje możemy mieć tylko do siebie. Pijemy piwo, którego sami sobie nawarzyliśmy. Przed trzydziestu laty produkcja szczepionek uchodziła w branży farmaceu- tycznej za pożądaną i lukratywną. Między firmami trwała zdrowa rywalizacja o kontrakty, na których można było do- brze zarobić. Jednak w ostatnich dziesięciu latach sytuacja diametralnie się zmieniła. Każdy kolejny rząd wprowadza coraz to nowe przepisy. Mało tego, wśród polityków wszyst- kich orientacji zapanowała moda na atakowanie koncernów farmaceutycznych. Cynik mógłby zasugerować, że to gra pod publiczkę, ale ja oczywiście jestem od tego daleki. Rozległ się stłumiony śmiech.

8 - Niezależnie od motywów, nie ulega wątpliwości, że ludzie ci wyrządzili wielkie szkody. Program senator Hillary Clinton „Szczepionki dla dzieci", który przewidywał zamro- żenie cen i zawieranie umów na dostawy hurtowe, być może i przysporzył jej popularności wśród amerykańskiego elek- toratu, ale poskutkował tym, że wielu producentów szcze- pionek postanowiło po prostu zawiesić działalność. Postulat senatora Charlesa Schumera, by rząd odebrał producentom patenty na antybiotyki, też nie przyczynił się do wzrostu wzajemnego zaufania... Obecnie senator nawołuje do prze- jęcia patentów na tamiflu, by władze amerykańskie mogły samodzielnie zwalczać grypę pandemiczną. Czy można się dziwić firmom farmaceutycznym, że w tej sytuacji nie chcą pójść politykom na rękę? Firmy z tej branży odpowiadają przed organami nadzo- rującymi, które stale podnoszą wymagania w zakresie kon- troli bezpieczeństwa, niezbędne, by wprowadzić produkt na rynek. Przepisy coraz bardziej się zaostrzają, a wszystko dla- tego, że opinia publiczna domaga się, by leki były w stu pro- centach bezpieczne. - I słusznie - powiedział ktoś. Rozległ się szmer apro- baty. Seagate chwilę milczał. - Pozwólcie państwo, że opowiem wam pewną historię. Nie tak dawno temu opracowano szczepionkę przeciwko ro- tawirusowi. Niestety, wskutek jej zastosowania u około stu pięćdziesięciorga dzieci na całym świecie wystąpiły poważ- ne skutki uboczne. Prasa skoncentrowała się oczywiście na tych przypadkach, a nie na milionach dzieci, które szcze- pionka uchroniła przed chorobą. Skutek był taki, że kie- dy jakiś czas później wpłynął wniosek o dopuszczenie do obrotu nowej szczepionki przeciw rotawirusowi, Urząd do spraw Żywności i Leków zażądał, by najpierw przetestować ją na minimum sześćdziesięciu tysiącach osób przez co naj- mniej dziesięć lat. Szacuje się, że w tym czasie umierałoby sześć milionów dzieci rocznie... po to, by sto pięćdziesiąt innych nie doznało skutków ubocznych. Nadal uważacie, że to słuszne? W sali zapadła cisza.

9 - Panie i panowie, nie ma czegoś takiego jak stuprocen- towo pewna szczepionka. Niestety, przeciętny zjadacz chle- ba nie chce tego przyjąć do wiadomości, co w połączeniu z nieustającymi oskarżeniami polityków, jakoby firmy far- maceutyczne kierowały się tylko i wyłącznie chciwością oraz własnym interesem, doprowadziło do sytuacji, w jakiej się obecnie znajdujemy. Została już tylko garstka firm, które mają wolę i drogi nowoczesny sprzęt niezbędny do tego, aby funkcjonować w obecnych warunkach, ale i one zmuszone są ograniczać działalność, by nie narażać się na pozwy są- dowe ze strony coraz bardziej roszczeniowo nastawionego społeczeństwa. Nikt z branży nie chce się już zajmować pro- dukcją szczepionek, a co dopiero niezwykle kosztownym tworzeniem nowych. I to właśnie wtedy, kiedy potrzebuje- my ich najbardziej. - Ale przecież rządy w ostateczności mogłyby przejąć produkcję szczepionek, które już mamy? - zasugerowała Linda Meyer. - Mam na myśli te przeciwko ospie i gruźlicy. - Niestety, pani doktor, wytwarzanie szczepionek to wy- soce złożone przedsięwzięcie wymagające specjalistycznej bazy, wiedzy i kwalifikacji, jakie mają tylko firmy, które zaj- mują się tym od lat. Produkcję szczepionki przeciwko ospie ograniczono po tym, jak Światowa Organizacja Zdrowia uznała tę chorobę za wytępioną. Wtedy jeszcze nie wiedzie- liśmy, że w dawnym Związku Sowieckim wiele laborato- riów gromadziło zapasy wirusa, które, jeśli potwierdzą się najgorsze scenariusze, trafiają teraz do ugrupowań terrory- stycznych. Bóg raczy wiedzieć, jak przez ten czas zmodyfi- kowali wirusa genetycy. Na podobnej zasadzie od wielu lat nie nawołuje się do masowych szczepień przeciwko gruźli- cy, choć liczba zachorowań gwałtownie rośnie i coraz wię- cej szczepów jest odpornych na antybiotyki. Potrzebujemy szczepionek przeciwko AIDS i grypie pandemicznej, ale nie podejmuje się skoordynowanych działań w celu ich opraco- wania. Czas ucieka, panie i panowie. Potrzebujemy szcze- pionek, i to już. Seagate usiadł. Maltby podziękował Williamsowi i Seagate'owi. - Myślę, że teraz rozumiecie państwo istotę problemu.

10 Pilnie potrzebujemy nowych szczepionek, ale nikt nie chce ich produkować. Musimy przełamać ten impas. Z informacji wywiadu wynika, że jeśli szybko nie przygotujemy nowych szczepionek przeciwko dżumie, wąglikowi, botulizmowi i gruźlicy, zachodnia cywilizacja stanie w obliczu zagła- dy. Przez ostatnich kilka tygodni premier i prezydent robili wszystko, co w ich mocy, by skłonić decydentów przemysłu farmaceutycznego do intensyfikacji prac badawczych, ale bez skutku. Ci bowiem na pierwszym miejscu stawiają do- bro swoich udziałowców i utrzymują, że nie ma sensu trwo- nić wielkich sum na prace nad szczepionkami, by potem tracić lata na badania i próby kliniczne. Nie wspominając już o prawnikach, stale patrzących im na ręce. Dlatego właś- nie zwołaliśmy to spotkanie. Musimy znaleźć wyjście z tej paskudnej sytuacji. - Nie można by dogadać się z nimi po dobroci? - Wi- zytówka kobiety, która zadała pytanie, informowała, że jest ona starszym doradcą w Departamencie Zdrowia. - Próbowaliśmy - powiedział Amerykanin siedzący na prawo od Maltby'ego. Był to George Zimmerman, podsekre- tarz w amerykańskim Departamencie Spraw Wewnętrznych. Sprawiał wrażenie poirytowanego. - Proponowaliśmy ulgi podatkowe i granty motywacyjne, ale widać i bez tego już za dużo zarabiają. Nie są zainteresowani. - Myślałam o stworzeniu bardziej... swobodnego klima- tu dla działalności firm - zasugerowała kobieta. - Jeśli rozumie pani przez to złagodzenie przepisów dotyczących badań i prób klinicznych, Urząd do spraw Żywności i Leków nigdy się na to nie zgodzi. Opinia pu- bliczna też nie. Bezpieczeństwo leków to już teraz drażli- wy temat. Popełniając polityczne samobójstwo, nikomu się nie pomoże. Dobry przykład to nasza szczepionka przeciw- ko wąglikowi. Mamy ją, ale przez jakieś przeklęte spory są- dowe, które ciągną się od lat, nie możemy jej podać naszym żołnierzom. - Istnieją uzasadnione obawy co do bezpieczeństwa tej szczepionki, panie sekretarzu - powiedział siwowłosy męż- czyzna w mundurze pułkownika armii brytyjskiej. - Uzasadnione obawy nie uratują panu tyłka, kiedy

11 w powietrzu zaroi się od zarazków wąglika, panie pułkow- niku. - Musimy znaleźć złoty środek - pospiesznie wtrącił Maltby, próbując rozładować napięcie. - Proszę państwa - zwrócił się do zebranych, unosząc kciuki - wszyscy jeste- śmy zwolennikami środków ostrożności, ale przychodzi ta- ki moment, kiedy obsesyjne przestrzeganie zasad bezpie- czeństwa prowadzi do tego, że człowiek przestaje wstawać z łóżka. Opinia publiczna domaga się stuprocentowo bez- piecznych szczepionek, a na to nie ma szans... To niewy- konalne. - Jaki poziom bezpieczeństwa byłby pana zdaniem do przyjęcia, panie ministrze? - spytał pułkownik. Maltby wzruszył ramionami i uśmiechnął się rozbrajają- co, dając do zrozumienia, że nie może odpowiedzieć na to pytanie. Zimmerman był mniej powściągliwy. - Panie pułkowniku, kiedy stoi się w obliczu pewnej śmierci, warto spróbować wszystkiego, co daje pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. Maltby nie zaoponował, ale po jego minie widać było, że wolałby, aby Zimmerman ostrożniej dobierał słowa. - Proszę wybaczyć, panowie - powiedziała Linda Meyer. - Może coś mi umyka, ale nie bardzo rozumiem, czego wła- ściwie od nas oczekujecie... Maltby spojrzał na Zimmermana, który skinieniem gło- wy oddał mu głos. - Jesteście najlepszymi specjalistami z zakresu bezpie- czeństwa i ochrony zdrowia po obu stronach Atlantyku. Liczymy, że dzięki swojej pomysłowości znajdziecie odpo- wiedzi na nurtujące nas pytania. Potrzebujemy szczepionek przeciwko bakteriom i wirusom, które zagrażają zbiorowe- mu bezpieczeństwu, i to natychmiast. Najlepsze projekty otrzymają pokaźne wsparcie finansowe, przekazane... dys- kretnie... i przy minimum formalności. - Czy liczycie, że skłonimy koncerny farmaceutyczne do współpracy, choć wam się to nie udało? - spytała kobieta z Departamentu Zdrowia. - To jedno z rozwiązań - odparł Maltby. - Ale jesteśmy

12 otwarci na różne pomysły. Wzywamy nasze najtęższe umys- ły do wykazania się inicjatywą. - Boże, muszę się napić - powiedział Coates, kiedy szli z Langleyem do baru. - Co sądzisz o tym wszystkim? Przy ich stoliku pojawił się kelner i Coates zamówił dwa duże dżiny z tonikiem. - Jesteśmy między młotem a kowadłem - odparł Lan- gley. - Ale nie oszukujmy się, to się musiało tak skończyć. Ludzie mają taką obsesję na punkcie bezpieczeństwa, że strach cokolwiek zrobić. Rady miejskie nie mogą postawić cholernej choinki, żeby zaraz nie mieszał się do tego inspek- torat zdrowia i bezpieczeństwa pracy, a prawnicy tylko za- cierają ręce. Dzieciaki nie mogą wsiąść na rower bez kasku i ochraniaczy. - Żegnajcie otarte kolana. - Jak więc przekonać naukowców, że warto poświęcić czas i pieniądze na prace nad nowymi szczepionkami dla niewdzięcznych ludzi, którzy zażądają publicznej debaty w telewizji i skonsultują się ze swoim adwokatem, zanim choćby pomyślą, czy je wziąć? Langley powiódł palcem po krawędzi szklanki. - Maltby mówił, że z pieniędzmi nie będzie kłopotu... To duży plus - zauważył Coates. - Ale, jak stwierdził ten Amerykanin, firmy farmaceu- tyczne już mają forsy jak lodu. - Te duże... - Myślisz, że mniejsze miałyby wystarczające środki? - spytał Langley, podchwytując myśl Coatesa. - Może nie mają środków, ale mają potencjał - odparł Coates w zamyśleniu. - Wielu wybitnych biologów pracu- je w małych firmach badawczych. Moim zdaniem cały pro- blem można podzielić na trzy mniejsze: tworzenie nowych szczepionek, testowanie ich i produkcja na wystarczająco dużą skalę, aby zapewnić do nich dostęp ogółowi ludności. Zajmijmy się nimi po kolei. Jeśli nie ma szczepionki, nie ma czego testować ani wytwarzać. - Jeśli dobrze cię rozumiem, proponujesz przeznaczyć rządowe pieniądze na pomoc dla małych firm badawczych, aby podjęły prace nad nowymi szczepionkami?

13 - Niezupełnie. W żaden sposób nie moglibyśmy finan- sować setek małych firm, wiedząc, że większości z nich i tak się nie powiedzie. - Same tego nie zrobią, a City nie zainwestuje w szcze- pionki ani funta. - Myślałem bardziej w kategoriach... nagrody, nagrody za sukces. Langley otworzył szeroko oczy. - Wiesz, może coś w tym jest. Dziś wszyscy uwiel- biają nagrody. Przyznają je za wszystko, jak leci. Czasem myślę, że to kwestia czasu, kiedy zobaczymy w telewizji uroczyste wręczenie nagród dla najlepszych śmieciarzy... Nominacje w kategorii „usuwanie odpadów organicznych" otrzymali... - Musielibyśmy załatwić to dyskretnie, żeby dodatko- wo nie drażnić wielkich koncernów. Myślę, że jeśli stawka będzie wystarczająco wysoka, sporo mniejszych firm zary- zykuje i poszerzy swoją bazę rozwojową. Co ty na to? Langley był na tak. - No i zgłosiliby się do nas tylko ci, którzy naprawdę wierzą, że sobie poradzą, i którzy zdołają przekonać o tym swoich szefów i sponsorów. Genialne! Przyciągniemy najlep- szych i nie będziemy musieli im płacić, dopóki nie osiągną sukcesu. Chyba postawię ci jeszcze jednego dużego drinka. Posiedzenie Rządowego Komitetu Planowania Strategicznego Downing Street, Londyn, luty 2006 Posiedzenie Komitetu przebiegało w luźnej atmosferze, jak zawsze, kiedy przewodniczył Oliver Noones. Noones był zwolennikiem swobodnej wymiany poglądów, podobnej do pogawędki w klubie dla dżentelmenów, choć wśród sześciu obecnych znajdowały się dwie kobiety. Komitet nie zajmo- wał się kreowaniem polityki; te decyzje zapadały na póź- niejszym etapie. Jego zadaniem była analiza wszystkich aspektów życia w Zjednoczonym Królestwie i dyskusja nad możliwymi sposobami postępowania bez odwoływania się do politycznych dogmatów. - Rządowi Jej Królewskiej Mości przydałyby się dobre wiadomości, jakakolwiek dobra wiadomość... oto, w jak głę- bokim dołku się znaleźliśmy. Trevor, Susan, nie wymyślili-

14 ście przypadkiem strategii wyjścia z Iraku, która pozwoliła- by nam zachować twarz? Profesorowie Trevor Godman i Susan Murray uśmiech- nęli się, ale potraktowali to pytanie jako retoryczne. - Tego się obawiałem. Co w związku z tym proponu- jecie? - Irak to kompletna katastrofa - zaczął Godman. - Opinia publiczna jest przeciwna naszemu zaangażowaniu i zdania nie zmieni, ale nie możemy się jednostronnie wycofać. Jeśli to zrobimy, cały nasz wysiłek pójdzie na marne i będziemy mogli zapomnieć o specjalnych stosunkach ze Stanami. - Co byłoby bardzo na rękę amerykańskiej prawicy - do- dała Susan Murray. - Mimo to musimy jasno powiedzieć Amerykanom, że nie damy się wrobić w wysłanie dodatkowych oddziałów. Już teraz brakuje nam pieniędzy, więc jeśli chcą pod- nieść stawkę i przerzucić tam więcej żołnierzy, ich sprawa. - Przydałoby się też - ciągnął Godman - wywrzeć na- cisk na Busha, żeby dał sobie spokój z gadaniem o „wojnie z terroryzmem". To już nikogo nie przekonuje, a przeszka- dza nam podjąć rzeczowe rozmowy z Syrią i Iranem. Bez po- prawy stosunków z tymi krajami nie zatrzymamy dopływu broni dla sił wywrotowych w Iraku. - Jakieś przemyślenia w sprawie Afganistanu? - zapytał Noones - Tylko takie, że żaden najeźdźca nie wyszedł stamtąd z tarczą - odparła Susan Murray. - Co rządowi Jej Królewskiej Mości mógł powiedzieć Rudyard Kipling - dodał Godman. - To zachowajmy dla siebie - rzekł Noones z cierp- kim uśmiechem. - Dobrze, pora na sprawy wewnętrzne. - Odwrócił się w stronę drugiej pary przy stole. - Charles, Miriam, rząd coraz bardziej niepokoi fakt, że nasza młodzież uważana jest za wulgarną, leniwą i niezaradną, a to, jak ten problem rozwiązać, stało się przedmiotem politycznych gie- rek. Jak to ujęła jedna z gazet: „Kto z nas nie czuje zniechę- cenia, słysząc słowa »grupa miejscowych wyrostków«?" Miriam Carlyle, kierowniczka katedry psychologii wy- chowawczej na uniwersytecie w Birmingham, zrobiła zbo- lałą minę.

15 - Rząd sam jest sobie winien. Pokolenie dzisiejszej mło- dzieży dorastało w przekonaniu, że wszyscy mają nieprze- brane zasoby talentu i potencjału, i tylko czekać, aż ktoś ich odkryje... że nie ma przegranych, tylko zwycięzcy. Jeśli po- stawią na swoim, będziemy mieli naród prezenterów tele- wizyjnych... którzy nie będą mieli czego prezentować, bo każdy z odrobiną prawdziwego talentu czy zdolności zosta- nie uznany za snoba i będzie musiał udawać miernotę, by dopasować się do otoczenia. - Sądzę, że wszyscy wiemy, na czym polega problem. Pytanie, co możemy z nim zrobić? Charles Motram, odpowiednik Miriam na uczelni w Sus- sex, powiedział: - Jesteśmy zdania, że dla młodych ludzi w wieku od szes- nastu lat wzwyż jest już za późno. Oni będą musieli sami do- konać wielu nieprzyjemnych odkryć. Być może jednak da się pomóc tym, którzy dopiero wchodzą w wiek dojrzewania. Nie jest to nowy pomysł, ale uważamy, że obozy letnie za- pewniłyby odpowiednie warunki do rozwijania samodyscy- pliny i samodzielności. - Obozy wojskowe? - Broń Boże. To nie może być postrzegane jako kara. Chodziło nam raczej o coś w rodzaju letnich szkół w takich miejscach, jak góry Walii, Szkocja lub Kraina Jezior, gdzie dzieci mogłyby się uczyć pracy zespołowej i zobaczyć na własne oczy, że warto dobrze żyć z innymi, liczyć na kole- gów w trudnych sytuacjach i zdobywać szacunek, zamiast żądać go za nic. - Wybacz, ale nie bardzo widzę, czym to się różni od podobnych programów z ubiegłych lat - zauważył Noones. - Tym, że zapłaci za to rząd Jej Królewskiej Mości. - Dlaczego? - spytał zaskoczony Noones. - Rodzice większości trzynastolatków chętnie skorzy- stają z okazji, by pozbyć się swojej latorośli na parę tygo- dni, zwłaszcza jeśli nie będą musieli za to zapłacić. Oni od- poczną od nieustających próśb o pieniądze i gadżety, a dzie- ciak w tym czasie nauczy się szacunku dla samego siebie i pozna zasady interakcji społecznej. Kto wie, może rząd Jej Królewskiej Mości odzyska stracone pokolenie. Uważamy,

16 że w tej sytuacji nie ma przegranych. - Intrygujące. Dziękuję, Charles, i tobie też, Miriam. Na pewno przekażę wasze przemyślenia dalej. A teraz, Geraldzie - Noones zwrócił się do sir Geralda Coatesa- mam nadzieję, że uszczęśliwisz mnie wiadomością, iż jed- no z twoich małych laboratoriów opracowało szczepionkę przeciwko ptasiej grypie? - Niestety, nie - wyznał Coates. - Wciąż mamy ten sam problem: dopóki nie powstanie postać wirusa mogąca prze- chodzić z człowieka na człowieka, nie da się opracować skutecznej szczepionki. Można stworzyć taką, która uodpar- niałaby organizm na szczep H5N1, ale nie ma gwarancji, że chroniłaby przed jego mutacjami. Poczyniliśmy jednak duże postępy w pracach nad inną szczepionką. Coates zawiesił głos, by nacieszyć się chwilą i miną Noonesa. - Jedna z firm, które skusiliśmy obietnicą złotych gór, spisała się na medal. Jesteśmy o krok od przejścia do drugie- go etapu prac, w związku z czym trzeba będzie przygotować plan prób klinicznych. Chciałbym z tobą o tym później po- gadać, jeśli można? - Oczywiście. Miło dla odmiany usłyszeć coś optymi- stycznego. Spotkanie dobiegło końca. Jeffrey Langley spytał Coatesa, czy ma zostać. - Nie ma sensu, żebyśmy byli tu obaj - odparł Coates. - Pamiętaj, żeby spytać o pieniądze - przypomniał mu Langley. - Jakie pieniądze? - zainteresował się Noones, który właś- nie wrócił po tym, jak odprowadził pozostałych do drzwi. - Firma badawcza, o której wspomniałem, chce wie- dzieć, kiedy otrzyma obiecaną nagrodę finansową. To zro- zumiałe, sporo już w to zainwestowali. - Może przejdziemy do mojego gabinetu? Otworzę amon- tillado i opowiesz mi o szczegółach. Po dwudziestu minutach rozmowy Noones wstał, żeby ponownie napełnić kieliszki. - Muszę przyznać, że brzmi to doskonale - powiedział. - Właśnie na coś takiego liczyliśmy. Przypomnij mi ten ostat-

17 ni argument, na który mam zwrócić uwagę gabinetu? - To szczepionka zabita, co ma ogromne znaczenie dla bezpieczeństwa pacjentów. - Przepraszam, ale się pogubiłem. Co to znaczy „zabita"? - Szczepionki to przeważnie żywe wirusy osłabione lub unieszkodliwione na tyle, by nie wywołać choroby, a przy tym zdolne pobudzić wytwarzanie przeciwciał chroniących organizm przed danym wirusem. Na przykład Vaccinia to żywy wirus, który zapewnia ochronę przed ospą. Kłopot w tym, że choć u większości z nas nie wywołuje on niepo- żądanych skutków ubocznych, mała grupka pechowców po jego przyjęciu zapada na chorobę zwaną krowianką, prawie tak groźną jak sama ospa. - Rozumiem. Nie ma czegoś takiego jak całkowicie bez- pieczna szczepionka... - Właśnie. Dlatego, jeśli to tylko możliwe, lepiej używać szczepionek zabitych. - A ta taka jest - podsumował Noones. - Góra będzie za- chwycona. Coates zakręcił kieliszkiem. - Teraz, kiedy mamy szczepionkę... - zaczął z ociąga- niem - ...trzeba ją będzie przebadać. - Jak to się odbywa? - Najpierw przeprowadza się testy na zwierzętach, w tym przypadku oficjalne regulacje nie są zbyt restrykcyj- ne, a potem na ludziach. I tu sprawy mocno się komplikują. - W normalnych okolicznościach... - Noones się za- myślił. - Coś mi mówi, że jeśli przyjdzie wybierać między bezpieczeństwem narodowym a publiczną paranoją, ktoś z rządu będzie musiał, jak to lubią nazywać... dokonać trud- nego wyboru, podjąć męską decyzję. Tylko że tym razem... sprawa jest poważna. Zostaw to mnie. - Nie zapomnij spytać o pieniądze. - Odezwę się. St Clair Genomics Cambridge - Alan, gotowy do prezentacji? - spytał Phillip St Clair. - Gotowy. - Młody naukowiec dziś po raz pierwszy od pogrzebu ciotki półtora roku wcześniej był pod krawatem,

18 nie w T-shircie. Za chwilę miał przedstawić wyniki swoich badań sponsorom St Clair Genomics, którzy dali się przeko- nać założycielowi spółki, Phillipowi St Clairowi, do zainwe- stowania dużych pieniędzy w nową, obiecującą dziedzinę: biologię molekularną. Przez ostatnie pięć lat sponsorzy nie doczekali się zy- sków, na jakie liczyli, ale nie zniechęcali się, wiedząc, że to samo spotyka większość inwestujących w gałąź nauki, która ma wspaniałe perspektywy, ale jak dotąd znikome osiągnię- cia. Okazało się, że inżynieria genetyczna nie jest kurą zno- szącą złote jaja, za jaką wielu ją uważało. Sytuacji nie po- prawiał rząd, który co rusz wprowadzał nowe zakazy i naka- zy, by uspokoić opinię publiczną nieufnie odnoszącą się do wszystkiego, co miało związek z modyfikacją genów. St Clair dokonał nie lada wyczynu, przekonując sponso- rów, by utopili w spółce jeszcze więcej pieniędzy, niezbęd- nych, by Alan, jeden z sześciu zatrudnianych przez niego naukowców, mógł prowadzić badania nad nową szczepion- ką, a tym samym dać firmie nadzieję na zdobycie przychyl- ności rządu i pokaźnej nagrody finansowej. Nie miał jednak złudzeń. To mogło być ostatnie ryzykowne przedsięwzięcie, jakie sponsorzy zgodzą się wesprzeć. - Już są. - Vicky Reid, sekretarka St Claira, pojawiła się w drzwiach z podnieconą miną. - Świetnie - rzekł St Clair. - Powodzenia, Alanie. Alan został sam. Ostatni raz przejrzał prezentację w PowerPoincie. To był przełomowy moment w jego karierze i dobrze o tym wiedział. Nie mógł sobie pozwolić na błędy. Czterech elegancko ubranych mężczyzn weszło do ma- łej sali wykładowej, gdzie czekał na nich Alan. Kiedy prze- chodzili obok, poczuł zapach drogiej skóry, z której wy- konane były ich teczki, i subtelne nuty wód po goleniu. Wprowadziła ich Vicky, uśmiechając się od ucha do ucha. Orszak zamykał St Clair. - Napijecie się panowie kawy? - spytała Vicky. - Nie, dziękujemy - odparł Ruben Van Cleef, dyrektor do spraw projektów inwestycyjnych banku Edelmańs. Vicky uśmiechnęła się i wyszła. Ku przerażeniu Alana St Clair powiedział:

19 - Ja też przeproszę panów na kilka minut. Zostawiam was w dobrych rękach. Alan odwrócił się do czterech ponurych mężczyzn i nag- le poczuł się bardzo osamotniony. - Chyba możemy zaczynać? - zaryzykował. Uznał cztery puste spojrzenia za znak zgody. - Zapewne mają panowie podstawową wiedzę o tym, czym się zajmuję - zaczął, zerkając na wciąż pozbawione wyrazu twarze sponsorów. - Zamiast szukać osłabionych szczepów wirulentnych drobnoustrojów, postanowiłem spróbować zmienić ich genom w taki sposób, by je uniesz- kodliwić, a przy tym zachować ich zdolność do wywoływa- nia reakcji ludzkiego układu odpornościowego. - Ten ich „genom" to DNA, zgadza się? - spytał Van Cleef. - Tak, lub w niektórych przypadkach RN A. To właśnie RNA stanowi materiał genetyczny niektórych wirusów, za- miast... - Wszystko jedno - powiedział Van Cleef, lekceważąco machając ręką. - Krótko mówiąc, uszkadza pan zarazek tak, żeby nie mógł zabijać, a potem wstrzykuje go ludziom, że- by wytwarzali przeciwciała przeciwko temu prawdziwemu, groźnemu? - Do tego się to sprowadza - przytaknął Alan. - I jak idą prace? - spytał inny inwestor. Alan był zaskoczony. Przygotował cały wykład na te- mat przebiegu swoich badań i problemów, jakie napotkał. Spodziewał się go wygłosić, zanim zacznie odpowiadać na pytania. Jego zakłopotanie nie trwało jednak długo. - Pozwólcie, panowie, że odpowiem na to pytanie - rzu- cił St Clair, wnosząc do sali wiaderko z lodem, w którym chłodził się szampan. Za nim dreptała Vicky, niosąc tacę z kieliszkami. - Na początek chciałbym przeprosić za mój mały pod- stęp, ale wiem więcej niż wy, panowie, z tobą, Alan, włącz- nie. Odpowiadając na pańskie pytanie: prace idą świetnie... Rząd postanowił, że przyznawaną po raz pierwszy nagrodę dla twórców nowych szczepionek otrzyma nasza firma za szczepionkę Alana.

20 Na twarzach zebranych pojawiły się uśmiechy i w sali rozbrzmiały chóralne gratulacje. Alan osunął się na krzesło i na chwilę zamknął oczy, dziękując Opatrzności. - To dopiero początek drogi - ciągnął St Clair. - Ale nasz człowiek w Whitehall zapewnia, że w najbliższych tygo- dniach spółka otrzyma cztery miliony funtów, a po pomyśl- nym zakończeniu prób klinicznych dalszych osiemnaście milionów. Alan zbierał pochwały i przyjmował gratulacje. St Clair sięgnął po szampana. - Nagroda finansowa to nie wszystko - powiedział, za- nim wyciągnął korek. - Oprócz tego zachowamy prawa do szczepionki i, gdy tylko przeprowadzimy wszystkie nie- zbędne testy, zawrzemy bardzo korzystną umowę licencyj- ną z rządem. - Nie będzie problemów z próbami klinicznymi? - do- ciekał jeden ze sponsorów. - To bardziej czasochłonne niż kłopotliwe - odparł St Clair. - Dlatego właśnie w przeszłości nie chcieliśmy mieć nic wspólnego ze szczepionkami. Związana z tym robota pa- pierkowa to koszmar. Trzeba lat, by produkt trafił na rynek. - Co się więc zmieniło? - spytał Van Cleef. - O ile wiem, to nic - przyznał St Clair, lekko zakłopo- tany. - Ale wysoko postawieni znajomi zapewnili mnie, że Zachód pilnie potrzebuje nowych szczepionek dla ochrony ludności, więc możemy liczyć na, cytuję: „pewne udogod- nienia". - Miejmy nadzieję, że to nie tylko puste słowa - po- wiedział inny inwestor, Leo Grossman z Lieberman Inter- national. - Trzeba mieć stalowe nerwy, żeby stawić czoło Inspektoratowi Zdrowia i Bezpieczeństwa Pracy. Gdyby to od nich zależało, nie otwieralibyśmy szampana bez kasków i gogli. Odpowiedział mu wybuch śmiechu. - Z drugiej strony, szczepionkę trzeba przetestować - przypomniał St Clair. Wszyscy pokiwali zgodnie głowami. - Szkoda tylko, że przy okazji musimy ścierać się z ban- dą biurokratów, którzy rzucają nam kłody pod nogi tylko po

21 to, żeby chronić własne tyłki - odezwał sie inny sponsor, Morton Lang z banku kupieckiego Field and Syme. - To fakt - rzekł z uśmiechem St Clair. - Domyślam się, że przeprowadziliście już jakieś wstęp- ne testy? - spytał Grossman. - Oczywiście - odparł Alan. - Choć w laboratorium ma- my ograniczone możliwości, zrobiliśmy wstępne badania, aby upewnić się, że szczepionka nie wywoła u zwierząt żad- nych chorób i sprowokuje wytworzenie odpowiednio wyso- kiej liczby przeciwciał. Naturalnie, czeka nas jeszcze dużo pracy, zanim będziemy mogli przejść do testów na ludziach, ale rokowania są dobre. - Zgadzam się z panem, młodzieńcze - powiedział je- dyny sponsor, który dotąd milczał. Był to Marcus Rose z European Venture Capital, głównego inwestora spółki St Claira, wysoki, dystyngowany mężczyzna w krawacie ab- solwenta Eton, mówiący z akcentem potwierdzającym, że tam właśnie odebrał wykształcenie. - Dobra robota. - Tak, dobra robota - powtórzyli za nim pozostali. Rose odwrócił się do Phillipa St Claira. - Myślę, że powinieneś przekonać rząd, by dzieło Alana zostało nazwane jego nazwiskiem - powiedział. - Ten mło- dy człowiek zasługuje na to, by przejść do historii. - Racja - mruknęli pozostali, wznosząc kieliszki. Szpital w Carlisle Marzec 2007 Dan? Keith się rozchorował. Źle z nim. Możesz przyjechać? - Głos Marion Taylor załamał się i kobieta wybuchnęła pła- czem. - Będę za pół godziny, kochanie. Trzymaj się. Dan Taylor jak w transie zszedł z rusztowania, na któ- rym pracował. Pobiegł przez plac budowy do swojej furgo- netki, po drodze wołając do brygadzisty: „Syn chory, muszę lecieć!". Rzucił kask na tył wozu i zaklął, kiedy silnik zapa- lił dopiero przy trzeciej próbie. Koła zabuksowały na nie- ubitej nawierzchni, wzbijając chmurę piasku i żwiru. Prze- chodzący robotnicy osłonili twarze dłońmi i łokciami. „Wariat", bezgłośnie zawołał jeden. - To Dan Taylor. Dzieciak mu zachorował.

22 - To nie powód, żeby wybijać mi oko. Zgodnie z obietnicą Taylor dotarł do szpitala w pół go- dziny; żeby tego dokonać, złamał większość przepisów ru- chu drogowego i dał się uwiecznić co najmniej dwu fotora- darom. Do listy swoich wykroczeń dorzucił parkowanie na ciągłej linii przed izbą przyjęć, po czym wpadł do środka, pytając, gdzie jego syn. Niecierpliwie bębnił palcami w blat w oczekiwaniu na odpowiedź. Znalazł żonę siedzącą na korytarzu tuż za drzwiami oddziału. Przyciskała do twarzy zmięte chusteczki. Usiadł obok niej i objął ją ramieniem. - Co się stało, kochanie? - Wrócił ze szkoły na lunch i powiedział, że źle się czu- je. Najpierw myślałam, że mnie nabiera, spodziewałam się nawet, że za pół godziny stwierdzi, że już mu lepiej, i będzie chciał iść do centrum handlowego, ale nie. Parę razy zwy- miotował i miał wysoką temperaturę, więc położyłam go do łóżka. Potem było jeszcze gorzej. Znów wymiotował i zaczął majaczyć. Byłam przerażona. Cały czas mówił od rzeczy, po- tem poszedł do łazienki, a kiedy wyszedł, upadł. Pomogłam mu wrócić do łóżka i zadzwoniłam po lekarza. Jakaś głupia krowa z rejestracji powiedziała mi, żebym przywiozła dziec- ko. Uwierzysz? Wygarnęłam jej, co o tym myślę, i zagrozi- łam, że jeśli nie ruszy tyłka i nie powie lekarzowi, że to pil- ne, napiszę do mojego posła. Kiedy lekarz przyjechał i go zo- baczył, natychmiast wezwał karetkę. Zadzwoniłam do cie- bie zaraz po przyjeździe do szpitala. - Co z nim? - Lekarz nie powiedział, mówił tylko, że muszą zrobić badania. - Nasz czy szpitalny? - Nasz. Z tutejszych jeszcze żaden do mnie nie wyszedł. Taylor pokręcił głową. - To nie może być odrzucenie, nie po tak długim czasie. Przez ostatni rok był zdrowy jak ryba. Prawie rok wcześniej Keith Taylor zachorował na bia- łaczkę i przeszedł operację przeszczepu szpiku kostnego. Jego życie wisiało na włosku, ale wyzdrowiał i prowadził życie normalnego trzynastolatka. Był może bardziej podatny

23 na drobne dolegliwości niż jego rówieśnicy - przez immu- nosupresanty, które przyjmował, by jego organizm nie od- rzucił przeszczepu - ale nie ustępował im energią i chętnie rozrabiał razem z nimi. - Lekarz też nie sądzi, żeby to było odrzucenie. Jego zda- niem to jakaś infekcja. Podszedł do nich młody lekarz w rozchełstanym kitlu, ze stetoskopem na szyi. Odgarnął z czoła kosmyk jasnych włosów. - Państwo Taylorowie? Jestem doktor Tidyman. Oba- wiam się, że państwa syn jest ciężko chory. Musieliśmy pod- łączyć go do respiratora i przenieść na oddział intensywnej terapii do czasu, aż ustalimy, co mu dolega. Tego już było za wiele dla Marion Taylor. Kobieta zalała się łzami. - Dobry Boże. - Nie domyślacie się, co mu jest? - spytał Dan. - Niestety nie. Czekamy na wyniki badań z laborato- rium. - Wiecie, że rok temu przeszedł przeszczep szpiku? - Jesteśmy tego świadomi, ale jeśli to państwa pocieszy, to nie sądzimy, by miało to coś wspólnego z jego obecnym stanem. - To nie nawrót białaczki? - Nie, nic z tych rzeczy. Pewnie złapał jakąś infekcję, która teraz krąży po jego organizmie. Miejmy nadzieję, że laboratorium ustali przyczynę i będziemy mogli rozpocząć leczenie. Taylorem targały sprzeczne uczucia - ulga, że to nie bia- łaczka, i strach na myśl o infekcji. - Ten respirator, o którym pan wspomniał...? - To maszyna, która za niego oddycha. Będzie do niej podłączony, aż nabierze dość sił, by znów móc robić to samo- dzielnie. - Możemy go zobaczyć? - Oczywiście, ale muszę państwa ostrzec, że ludziom często trudno znieść widok bliskiej osoby podłączonej do rurek i przewodów. Spróbujcie pamiętać, że to dla dobra Keitha. Musimy wiedzieć, co dzieje się w jego organizmie.

24 Dlatego elektronicznie monitorujemy wszystko, co się da. Dan Taylor skinął głową i pomógł żonie wstać. Objął ją ramieniem i poszli za lekarzem do niewielkiego pokoju z dużym oknem, przez które widać było oddział intensyw- nej terapii. Uścisnął ją mocniej, kiedy patrzyli na swojego nieprzytomnego syna podłączonego do syczącego respirato- ra, otoczonego pikającymi monitorami. Po ekranie oscylo- skopu w górę i w dół ścigały się zielone impulsy. To dodało Danowi otuchy. Obejrzał dość seriali o lekarzach, by wie- dzieć, że zygzakowata linia to dobra wiadomość, płaska - zła. - Chcę go potrzymać za rękę - szepnęła Marion. Dan Taylor spojrzał na lekarza, który pokręcił głową. - Dla dobra Keitha nie możemy nikogo do niego wpusz- czać. Nie chcemy narażać go na kolejne infekcje. - Kiedy dostanie pan wyniki badań, doktorze? - Pierwsze powinny przyjść w ciągu godziny. - Zaczekamy... możemy tu zostać? - Oczywiście, przyniosę państwu krzesła. Dan i Marion usiedli i, trzymając się za ręce, czuwali w ciszy. Siedzieli na plastikowych krzesłach co najmniej pół godziny, kiedy Marion powiedziała: - Spójrz na skórę jego twarzy... Wygląda... dziwnie. - To pewnie infekcja, kochanie - odparł Dan, choć on też to zauważył. Skóra na widocznej pod maską i rurkami części twarzy Keitha była niemal biała. Wrócił lekarz, z podkładką do pisania w dłoni. - Mam dobre i, niestety, złe wiadomości. - Na litość boską, proszę nam podać te dobre - powie- działa Marion, u kresu wytrzymałości. - Nic nie wskazuje na to, by białaczka powróciła. Wyklu- czyliśmy też zapalenie opon mózgowych, którego obawiali- śmy się na początku. - A te złe? - spytał Dan. - Nadal nie znamy przyczyny infekcji. Jak dotąd labo- ratorium nic nie znalazło, ale od razu dodam, że mamy do- piero wyniki identyfikacji bezpośredniej. Jest szansa, że bę- dziemy wiedzieć więcej rano, kiedy otrzymamy wyniki po- siewu.

25 - Słucham? - Czasem, kiedy oglądamy próbki pod mikroskopem, okazuje się, że bakterii jest za mało - wytłumaczył Tidy- man. - Wykonujemy wtedy posiew, to znaczy, umieszczamy je na sztucznej pożywce i zostawiamy na noc w inkubato- rze, żeby urosły i podzieliły się. - Czyli trzeba czekać - stwierdził Dan z ciężkim wes- tchnieniem. - Niestety tak - przyznał współczująco Tidyman. - Panie doktorze, widział pan jego skórę? - spytała Marion. Tidyman odetchnął głęboko, jakby obawiał się tego py- tania. - Tak - odrzekł. - Jest to powód do niepokoju i poprosi- liśmy pielęgniarki, by miały na to oko. Prawdopodobnie to tylko reakcja na infekcję, ale przez noc będą go regularnie smarować kremem nawilżającym... Wiem, że to, co powiem, niespecjalnie się państwu spodoba, ale naprawdę nic tu po was. Idźcie do domu, spróbujcie odpocząć. Zadzwonimy, gdyby coś się zmieniło. Bądźcie spokojni, nasze pielęgniarki troskliwie zaopiekują się waszym synem. - Dziękuję, panie doktorze - powiedział Dan. - Tak zro- bimy. - Poprowadził Marion do drzwi. - Tylko proszę ko- niecznie zadzwonić, gdyby coś się działo... Nie będziemy spać. Dan i Marion przez całą noc nie zmrużyli oka. Wrócili do szpitala przed dziewiątą następnego ranka, pozostawiając dom pełen niedojedzonych kanapek i niedopitych filiżanek herbaty. Robienie sobie nawzajem herbaty i kanapek działa- ło terapeutycznie, za to picie i jedzenie już nie. Na oddziale intensywnej terapii, zamiast doktora Tidymana, czekała na nich lekarka. - Minęli się państwo z doktorem Tidymanem; właśnie zszedł z dyżuru. Jestem doktor Jane Merry. Dan spojrzał na stojącą przed nim szczupłą dziewczynę. Miała ciemne włosy związane z tyłu fioletową wstążką, ob- cisły sweter tego samego koloru, podkreślający jędrne piersi, wąską, prostą spódniczkę i ciemne rajstopy, jedyny „doro- sły" akcent całego stroju. Chryste, pomyślał Dan, wygląda