uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Ken McClure - Czerwona zima

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :939.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Ken McClure - Czerwona zima.pdf

uzavrano EBooki K Ken McClure
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 161 stron)

Ken McClure Czerwona zima Fenton’s Winter Przekład: Jan Kabat Wydanie oryginalne: 1989 Wydanie polskie: 1998

Zimą najlepsza jest smutna opowieść William Szekspir Zimowa opowieść

Prolog Mechaniczne drzwi sterylizatora zamknęły się powoli. Boczne klamry zatrzasnęły się w żelaznym uścisku, a pompa próżniowa zaczęła wysysać powietrze. Cztery minuty później automatyczny czujnik wyłączył ją i otworzył zawór. Z głównej instalacji zasilającej szpitala napłynęła gorąca para, podnosząc temperaturę wewnątrz komory do stu dwudziestu sześciu stopni Celsjusza. Dzięki próżni para wnikała w każdy zakamarek urządzenia, oddając ciepło i niszcząc wszelkie oznaki życia drobnoustrojów. Nawet najmniejszy wirus, ukryty gdzieś głęboko, padał ofiarą bezlitosnego żaru. Nie było mowy o ucieczce, odroczeniu wyroku. Gdy temperatura osiągnęła wymagany poziom, błysnęło pomarańczowe światło, i uruchomił się elektryczny timer. Przekaźnik włączał się i wyłączał na przemian, utrzymując stałą temperaturę stu dwudziestu sześciu stopni. W połowie procesu sterylizacji wróciła z lunchu siostra Moira Kincaid. Marszcząc czoło, podeszła do urządzenia, którego nikt nie pilnował, po czym zdjęła z bocznej ściany kartę obsługi. Przesuwając palcem wskazującym po krótkich adnotacjach, ściągała brwi coraz bardziej. Ostatni zapis: dziewiąta piętnaście; osiem kompletów chirurgicznych, czternaście kompletów narzędzi, rękawiczki, fartuchy; normalna procedura; opróżniono jedenasta trzydzieści; podpisano J. MacLean. Nie było żadnych dodatkowych adnotacji, ani słowa na temat sprzętu czy osoby, która zleciła sterylizację. Popełnione zostały dwa wykroczenia, więc Moira Kincaid była poirytowana. Jako osoba nadzorująca centralny oddział sterylizacji Szpitala Księżniczki Mary, uważała za swój obowiązek wiedzieć wszystko o wszystkim, co działo się w jej dominium. Wymagała przestrzegania porządku i ustalonych procedur. Właśnie ktoś je zakłócił, więc postanowiła, że ów ktoś będzie miał bardzo nieprzyjemne popołudnie. Sanitariusz John MacLean, nadzorujący pracę sterylizatora, wrócił z przerwy na lunch, pogwizdując wesoło, ale melodia zamarła mu zaraz na ustach, kiedy zobaczył chłodne spojrzenie, jakim został przywitany. – Coś nie tak? – spytał ostrożnie. Moira Kincaid postukała kartą obsługi w ścianę sterylizatora i odczekała chwilę dla uzyskania większego efektu.

– Autoklaw pracuje, a w karcie brak zapisu na ten temat. MacLean westchnął z ulgą. – To nie ja – odparł. – Był pusty, kiedy poszedłem na lunch; zresztą nie miałem co do niego włożyć. Moira Kincaid wyglądała na zaskoczoną. – Tak myślałam – stwierdziła cicho. – To mógł być MacDonald, siostro. – MacDonald? MacLean miał zakłopotaną minę. – Harry czasami sterylizuje swój domowy sprzęt piwowarski – powiedział nieśmiało. – Kiedy wróci, powiedz mu, żeby przyszedł do mnie – rzuciła, obracając się na pięcie. Powędrowała do swojego pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie na moment, potem odetchnęła przeciągle. Była zadowolona, że ma trochę czasu do powrotu MacDonalda. Mogła się dzięki temu uspokoić i spojrzeć na wszystko z właściwej perspektywy. Zamierzała zmyć porządnie głowę MacDonaldowi, ale nic więcej, gdyż prawdę mówiąc, MacLean i MacDonald okazali się najlepszymi sanitariuszami, gdy przejęła oddział. Nie chciała tracić żadnego z nich. Prowadzenie oddziału sterylizacji różniło się od typowej pracy pielęgniarskiej. Nie obowiązywał tu żaden system zwierzchnictwa, gdyż po prostu nie był potrzebny. Nadzór nad sterylizacją odzieży i instrumentów nie wymagał szczególnych umiejętności, wystarczyła odrobina zdrowego rozsądku. W rezultacie siedmioosobowy personel – pięć kobiet i dwóch mężczyzn – składał się z osób o takich samych, dość niskich kwalifikacjach. Najważniejsze było zachowanie odpowiedniej harmonii w zespole; drobne nieporozumienia i zawiści należało likwidować w zarodku, a przy tym bezustannie podkreślać ważność wykonywanej pracy. Niesterylny zestaw instrumentów w sali operacyjnej mógł oznaczać infekcję i śmierć niewinnego pacjenta; gdyby taki przypadek miał miejsce, poleciałaby tylko jedna głowa – jej, Moiry Kincaid. Z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi. – Proszę. – Chciała mnie pani widzieć, siostro? Moira Kincaid odwróciła się na obrotowym fotelu. – Wejdź, MacDonald. Zamknij drzwi. – Patrzyła mu prosto w oczy, dopóki nie odwrócił wzroku i nie spojrzał na swoje stopy. – Osobiście nie mam nic przeciwko temu, żebyś sterylizował swoją aparaturę warzelną w autoklawach, ale stanowczo żądam, o czym od dawna powinieneś wiedzieć, że każde użycie sterylizatora powinno być odpowiednio odnotowane i potwierdzone podpisem operatora. – Przepraszam... ale nie rozumiem – odparł. Moira Kincaid była wyraźnie poirytowana. – Autoklaw numer trzy. Chodzi o twoje urządzenia do warzenia piwa, człowieku. Nie

odnotowałeś włączenia sterylizatora. – Ależ ja go nie uruchamiałem – zaprotestował sanitariusz. – Więc kto... – Moira Kincaid przerwała w połowie zdania i wstała z fotela, żeby udać się z MacDonaldem do głównego pomieszczenia sterylizatorni. Oboje podeszli do MacLeana, który stał przed autoklawem numer trzy. – Jak długo to jeszcze potrwa? – Dwie, trzy minuty. Czekali w milczeniu, podczas gdy zainstalowane w urządzeniu systemy zabezpieczeń przesyłały do silikonowego mózgu informacje o warunkach panujących wewnątrz komory. Obserwowali, jak wskaźnik ciśnienia spada do zera, i śledzili boleśnie powolny spadek temperatury aż do chwili, gdy odezwał się sygnał dźwiękowy i zaczęło pulsować zielone światło. Teraz już można było zajrzeć do środka. – No dobrze, zobaczmy, co tam jest. Otwieraj. Kiedy MacLean nacisnął klamkę, stalowe klamry zwolniły swój uchwyt. Ciężkie drzwi otworzyły się na oścież, a z wnętrza wydobyły się kłęby resztek pary. – No i co, John? MacLean milczał. Oczy otwierały mu się coraz szerzej, aż w końcu przestał widzieć cokolwiek i runął przed sterylizatorem na podłogę. Rozległ się przyprawiający o mdłości trzask, kiedy uderzył głową o stalową klamrę; z rany na czole trysnęła na terakotę krew. Moira Kincaid i Harry MacDonald pospieszyli mu na pomoc, ale wraz z ostatnim obłokiem pary rozwiała się ich troska o kolegę – w środku, w komorze sterylizatora, tkwiło w pozycji siedzącej odkształcone przez ciśnienie ludzkie ciało. MacDonald zatoczył się w stronę zlewu i zwymiotował lunch. Tymczasem Moira Kincaid wbiła sobie paznokcie w policzki, próbując podświadomie odwrócić uwagę od straszliwego widoku, jaki roztaczał się przed jej oczami; nie mogła jednak w żaden sposób zanegować faktu, że rozpoznała tego człowieka. Choć z kości policzkowych zeszła skóra, a gałki oczne ścięły się, wiedziała, że patrzy na ciało doktora Neila Munro z laboratorium biochemicznego.

1 Niemal w każdym pomieszczeniu laboratorium zbierały się małe grupki ludzi, żeby porozmawiać o tragedii, jaka się wydarzyła, ale Tom Fenton nie przyłączył się do żadnej z nich. Uprzątnął swój warsztat, umył ręce i włożył kombinezon przeciwdeszczowy. Duża honda zaskoczyła za pierwszym razem. Zapalił światła i włączył się do popołudniowego ruchu. Kiedy dojeżdżał do centrum, piętrowy autobus zajechał mu drogę tuż przed nosem, zmuszając go do nagłego hamowania i wyrównania lekkiego poślizgu tylnego koła, ale nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Przebijał się z determinacją przez Princes Street w godzinie szczytu; nawet nie rzucił okiem na zamek, co zdarzyło mu się po raz pierwszy od dwóch lat, które spędził w Edynburgu. Miał wrażenie, że mieszkanie jest zimne i puste, kiedy wszedł do środka. – Jenny! – zawołał, zdejmując rękawice. – Jenny! Zajrzał do kuchni, ale zaraz przypomniał sobie, że Jenny miała wieczorny dyżur, więc zaklął cicho. Nie zdejmując skórzanego kombinezonu, sięgnął po dużą whisky i podszedł do okna. Przez chwilę obracał szklaneczkę w dłoni, patrząc z góry na spieszące się dokądś miniaturowe postacie, a potem wypił whisky jednym, gwałtownym haustem, czerpiąc przyjemność z charakterystycznego pieczenia w gardle. Kierowany jakimś impulsem odwrócił się i cisnął szklankę do kominka; nie mógł znieść tej okropnej ciszy. Lecz niemal natychmiast poczuł się zawstydzony tym, co zrobił, zaczął więc zbierać kawałki szkła, klnąc bezgłośnie. Kiedy już posprzątał, zdjął kombinezon i dolał sobie whisky, a potem usiadł w fotelu i oparł stopy na taborecie, który stał obok kominka. Opróżniwszy zawartość butelki do połowy, zasnął. Tuż po wpół do dziesiątej, słysząc przez sen chrobotanie klucza w zamku i odgłos otwieranych drzwi, Fenton powrócił do stanu chwiejnej przytomności. Do pokoju weszła jasnowłosa dziewczyna po dwudziestce, spod płaszcza wyglądał uniform pielęgniarski. Stała przez chwilę w drzwiach. – Boże, Tom, tak spieszyłam się do domu, a teraz nie wiem, co powiedzieć – wyksztusiła

wreszcie. Fenton przytaknął skinieniem głowy. – To straszne. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jak ktoś mógł... Czy naprawdę nie ma mowy o jakimś idiotycznym wypadku? – Wykluczone – odparł Fenton. – To morderstwo. Ktoś wepchnął Neila do autoklawu i nacisnął właściwy guzik. – Ale dlaczego? Jaki mógłby mieć powód? – Żaden. To musiał zrobić jakiś maniak, chory psychicznie. Fenton zdjął nogi z taboretu i wyprostował się. – Jadłeś coś? – spytała Jenny. – Nie jestem głodny. – Ja też nie, ale może napijemy się kawy. Jenny nachyliła się i pocałowała go w głowę, zabierając z poręczy fotela butelkę. Kilka minut później przyniosła dwa parujące garnuszki. Fenton ujął swój kubek w obie dłonie i zaczął sączyć kawę drobnymi łykami. Czuł, że ten rytuał przywraca mu poczucie normalności. – Czy policja podejrzewa kogoś? – spytała Jenny. – Jeśli tak, to nic o tym nie wiem. – Chyba przesłuchiwali wszystkich z laboratorium? – Przynajmniej dwa razy. – I co dalej? – Będziemy po prostu pracować, jakby nic... – Fenton urwał w pół zdania i przyłożył dłoń do czoła. Jenny wzięła go za rękę. – Wiem, że Neil był twoim najbliższym przyjacielem – powiedziała cicho. Tom Fenton miał dwadzieścia dziewięć lat. Po ukończeniu biochemii na uniwersytecie w Glasgow zaczął pracować w miejscowym szpitalu jako młodszy biochemik. Rok później poznał dziewczynę, która została jego żoną. Zgodnie z tradycją rodzice Louise nie zaakceptowali wyboru córki, gdyż nie podobało im się pochodzenie Fentona, ale nie byli w stanie zapobiec małżeństwu, które miało dać mu najszczęśliwszy rok życia. Łagodność i urok Louise oczarowały go tak bardzo, że wpadł w sidła bezgranicznej miłości, miłości, która potem stała się przyczyną jego cierpienia, gdy dziewczyna i dziecko w jej łonie zginęli w wypadku samochodowym. Fenton był załamany. Pogrążył się, jak sądził, w wiecznej nocy wypełnionej rozpaczą, doprowadzającej go do krawędzi rozsądku, za którą była już tylko przepaść. Czas, łzy i morze whisky pomogły mu wrócić do życia wśród ludzi, był już jednak innym człowiekiem. Zniknął szczęśliwy, beztroski Tom Fenton. Jego miejsce zajął ponury, zamknięty w sobie osobnik,

pozbawiony jakichkolwiek pragnień i ambicji. Po upływie roku, podczas którego bezustannie nawiedzał go duch Louise, podjął pierwszą poważną decyzję. Zgłosił się do pracy za granicą i w cztery miesiące później był już w drodze do szpitala w Zambii. Afryka dobrze mu zrobiła. Niebawem odzyskał pewność siebie – mógł już myśleć o Louisie, nie odczuwając rozpaczy; czasem nawet był w stanie o niej mówić. Życie i klimat Czarnego Lądu spodobały mu się, dlatego dwukrotnie odnawiał kontrakt, pozostając w Afryce łącznie trzy lata. Nagle zdecydował, iż nadszedł czas wrócić do Szkocji i powiązać zerwane nici dawnego życia. Sytuacja ekonomiczna kraju i opłakany stan służby zdrowia utrudniły mu jednak szybkie znalezienie pracy. Musiał spędzić rok na uniwersytecie w Edynburgu na dotowanym stanowisku asystenta, nim zdobył posadę w Szpitalu Księżniczki Mary. Nagły powrót do obowiązków w laboratorium po roku akademickiego spokoju mógł przyprawić o zawrót głowy, ale Fenton wytrwał i dał się poznać jako godny zaufania, sumienny członek zespołu. Fakt, że Księżniczka Mary była szpitalem dziecięcym, a laboratorium specjalizowało się w technikach pediatrycznych, dawał dużo satysfakcji. Praca dla dobra małych pacjentów wynagradzała mu w jakiś sposób utratę dziecka. Po roku uzbierał na własne mieszkanie w Comely Bank i pewnego pogodnego, majowego dnia, korzystając z pomocy Neila Munro i dwóch laborantów, wprowadził się do niego. Znajdowało się na ostatnim piętrze eleganckiej kamienicy, którą zbudowano na początku wieku; miało wysokie pomieszczenia i sufity ozdobione gzymsami, które szczególnie przypadły mu do gustu. Okna wychodziły na południe i czasem, kiedy niebo nad Edynburgiem było czyste, co zresztą zdarzało się bardzo rzadko, do wnętrza sączył się przez cały dzień słoneczny blask. Nagrodą za wspinaczkę po schodach na szczyt czterech kondygnacji był wspaniały widok. Jesienią Fenton patrzył, jak dym z palonych liści zwisa ciężką zasłoną w głębokich, żółtych promieniach słońca. Czuł, że rozumie, co miał na myśli Keats, który mieszkał niegdyś w tej samej części miasta, pisząc o „mgłach i soczystej płodności”. Tego roku poznał Jenny, pielęgniarkę ze szpitala. Była inna niż Louise, ale spodobała mu się od pierwszej chwili. Ich związek nie wymagał od nich wysiłku, wszystko toczyło się gładko i dobrze. Nie mówili o małżeństwie, ale Jenny wprowadziła się do jego mieszkania. Obydwoje pozostawili wszystko swojemu biegowi. Jenny Buchan miała dwadzieścia cztery lata. Urodziła się w niewielkiej wiosce rybackiej Findochty na Moray Firth jako najmłodsza z trojga dzieci. Jej ojciec, George Buchan, był całe życie rybakiem. Zginął podczas sztormu na morzu, kiedy Jenny miała czternaście lat, kładąc na barki jej matki, Ellen, obowiązek utrzymania rodziny. Na szczęście dwaj starsi bracia Jenny, Ian i Grant, osiągnęli wkrótce odpowiedni wiek i, podążając śladem ojca, zaciągnęli się do floty rybackiej. Mieli własną łódź, Margaret Ross, i z czasem obdarzyli Jenny trójką

siostrzeńców i dwiema siostrzenicami. Natomiast Jenny po ukończeniu szkoły wyruszyła na południe, do Edynburga, podejmując pracę w Szpitalu Księżniczki Mary. Pierwszy rok spędziła w hotelu pielęgniarskim, potem przeprowadziła się do wynajętego mieszkania, gdzie razem z dwiema koleżankami po fachu żyła w typowym, choć przyjemnym bałaganie. Poznała Toma Fentona na przyjęciu dla pracowników szpitala. Od razu zaczął ją pociągać, gdyż sprawiał wrażenie całkowicie zadowolonego, że może po prostu siedzieć obok niej i rozmawiać. Intrygowały ją jego ciemne, smutne oczy; postanowiła odkryć, co się za nimi kryje. Kiedy na trzeciej randce opowiedział o Louise, w jej głowie zadzwonił ostrzegawczy dzwonek. Jeśli Tom Fenton postanowił poświęcić życie na wspomnienia o zmarłej kobiecie, nic więcej już nie chciała wiedzieć. Niepotrzebnie się jednak martwiła, gdyż po uroczym pikniku za miastem Fenton zabrał ją do siebie, a potem kochał się z nią tak czule i z takim oddaniem, że zadurzyła się w nim na dobre. Postanowiła jednak jasno określić swoją pozycję. Pewnej nocy, kiedy leżeli w ciemności, odwróciła się do niego i powiedziała: „Jestem Jenny, nie Louise. Czy na pewno to rozumiesz?”. Fenton zapewnił ją, że tak. Deszcz, wzmagany porywistym, lutowym deszczem, wyrwał ich ze snu wcześniej od budzika. – Która godzina? – spytał Fenton. – Dziesięć po siódmej. – Kiedy zaczynasz dyżur? – O drugiej. – To znaczy, że muszę wstawać sam? – No tak. – Dobry Boże, ależ leje, tylko posłuchaj. Jenny skuliła się pod kołdrą. Fenton przerzucił z wolna ciało przez krawędź łóżka i usiadł z głową w dłoniach. – Czuję się okropnie. Jenny przechyliła się i pocałowała go w nagie plecy. – Whisky – stwierdziła. – Chcesz kawy? – Mhm. Wrócił z kawą i usiadł na brzegu łóżka. – Jesteś w czasie weekendu pod telefonem? – spytał. – Jutro. Jenny odstawiła swoją filiżankę na nocny stolik i położyła dłoń na ramieniu Fentona. – Będziesz ostrożny, prawda? Wyglądał na zaskoczonego. – O co chodzi?

– Sam mówiłeś, że tylko wariat mógł zrobić z Neilem coś takiego. Po prostu uważaj, to wszystko. Ogarnął go lęk. – Wiesz – przyznał – nawet o tym nie pomyślałem. Fenton miał wrażenie, że deszcz pędzi wprost na plastikową osłonę jego kasku, kiedy kluczył swoją hondą po ulicach edynburskiego „New Town”, gdzie tłoczyły się obok siebie biura biznesmenów i przedsiębiorców. Nawierzchnia była śliska i motocykl mógł stracić kontakt z brukiem przy każdym naciśnięciu hamulca. Fascynacja dwukołową maszyną, którą większość mężczyzn przeżywa u schyłku lat chłopięcych czy też we wczesnej młodości, w przypadku Fentona okazała się trwałym uczuciem. Pomijając krótki okres, kiedy to uległ komfortowi, jakie stwarzało ciepłe i suche wnętrze wiekowego volkswagena garbusa, jego miłość do motocykli nie przygasła. Nie stać go było na samochód, który dałby mu to, co honda, kiedy strzałka obrotomierza wchodziła w czerwone pole. Opowieści o tym, jak to policja zatrzymała kogoś w fordzie za przekroczenie prędkości, bledły w porównaniu z przypadkiem Fentona, który zjeżdżając z Forth Road Bridge wpadł na przedmieścia Edynburga z szybkością stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Policjanci z drogówki, którzy ukarali go mandatem, okazali niejaki podziw dla jego umiejętności, ale sędzia nie podzielał ich entuzjazmu i omal nie udławił się z wrażenia, słysząc o przekroczeniu dozwolonej prędkości o ponad sto kilometrów. Jego upomnienie, że mężczyzna w wieku Fentona powinien „mieć więcej rozumu”, zabolało prawie tak samo jak grzywna. Fenton dotarł do szpitala dwie minuty przed dziewiątą. Ruszył wąskim chodnikiem wzdłuż budynku laboratorium, żeby dostać się na niewielkie podwórko kryte falistym daszkiem. Szpital, znajdujący się niedaleko centrum, dysponował zbyt małym terenem pod rozbudowę, więc podobnie jak uniwersytet kupował sąsiednie posesje. Oddział biochemii mieścił się w kilku sąsiadujących ze sobą wiktoriańskich kamienicach, które szpital nabył mniej więcej przed dwudziestoma laty. Wnętrze zostało oczywiście w znacznym stopniu przebudowane, ale kamienna fasada, czerniejąca latami od spalin samochodowych, pozostała niezmieniona. Fenton pchnął ciemnoniebieskie drzwi i wszedł do holu. Stanął przed rzędem stalowych szafek na ubrania i zaczął zdejmować kombinezon. Susan Daniels, jedna z laborantek, spostrzegła go przez szklane drzwi wewnętrzne, które zaraz otworzyła. – Doktor Tyson chce się z tobą widzieć – powiedziała. Fenton wspiął się po schodach na drugie piętro, zapinając po drodze fartuch, po czym zapukał do drzwi z napisem „Konsultant do spraw biochemii”. – Proszę. Kiedy wszedł do środka, siedzący za biurkiem Charles Tyson podniósł wzrok i spojrzał na niego sponad okularów.

– Ale pogoda, co? Fenton przytaknął. – Będziemy tu mieli dłuższy czas policję, może nawet przez cały dzień – wyjaśnił Tyson. – Musimy się z tym pogodzić i jakoś pracować. – Oczywiście. – Poprosiłem przede wszystkim o przysłanie zastępcy, ale do tego czasu... – Oczywiście – powtórzył Fenton. – Chciałbym, abyś porozmawiał z technikiem Neila i dowiedział się, czym należy się zająć, i żebyś zrobił to, jeśli możesz. W laboratorium zastąpi cię Ian Ferguson. Fenton skinął głową i ruszył do wyjścia. Kiedy zbliżał się już do drzwi, Tyson dorzucił: – Aha, jeszcze jedno. – Tak? – Pogrzeb Neila. Prawdopodobnie odbędzie się pod koniec tego tygodnia, kiedy prokurator zezwoli na wydanie ciała. Nie możemy pójść wszyscy; laboratorium musi pracować bez przerwy. Może poszlibyśmy we trzech – ty, Alex Rose i ja? – W porządku – odparł beznamiętnie Fenton. Ruszył w stronę pokoju, który niegdyś był niewielką sypialnią, lecz ostatnio stanowił pracownię Neila Munro. Usiadł przy biurku i zaczął opróżniać szuflady. Przerwał, kiedy natknął się na swoje zdjęcie, na którym trzymał dopiero co złapaną rybę. Przypomniał sobie, kiedy to było. Wybrał się z Munro na ryby w listopadzie, nad Loch Lomond. Wyjechali z Edynburga o szóstej rano, żeby o ósmej wynająć łódź w Blamaha. Złapał niewielkiego szczupaka na wysokości Endrick już przy pierwszej próbie. Munro uwiecznił tę chwilę na kliszy. Nie złowili już niczego więcej, a wczesnym popołudniem popsuła się pogoda, więc zanim dotarli do przystani MacFarlane’a, byli już przemoczeni do suchej nitki. Fenton wsunął zdjęcie do górnej kieszeni fartucha i zaczął dalej buszować w biurku. Był przy ostatniej szufladzie, kiedy weszła Susan Daniels. – Słyszałam, że masz zająć się robotą Neila – powiedziała. – Możemy pogadać? – Za pięć minut będę do twojej dyspozycji. Rozdzielił zawartość biurka na trzy kupki. Pierwszą stanowiły rzeczy osobiste Munro, drugą dokumenty laboratoryjne, trzecią „inne przedmioty”. Rzeczy osobistych było najmniej: kalkulator, dziennik z uniwersytetu w Edynburgu, podniszczony egzemplarz Biochemical Values in Clinical Medicine R. D. Easthama, kilka pocztówek, garść piór i ołówków. Fenton włożył je do dużej, szarej koperty, na której napisał czarnym markerem „Neil”. Kupkę „innych przedmiotów” wrzucił niemal w całości do kosza na śmieci; składała się głównie z pisanych na maszynie okólników informujących o seminariach oraz danych na temat aktualizacji katalogów. Czekając na powrót Susan, zaczął przeglądać dokumenty laboratoryjne. Większość z nich miała związek z nowym, automatycznym analizatorem krwi,

testowanym w laboratorium od trzech miesięcy. Neil pełnił rolę łącznika z firmą Saxon Medical, miał też decydować o wydaniu licencji. Jak wynikało z tego, co Fenton wyczytał w kopiach sprawozdań, wszystko było w porządku. Zarówno wstępne, jak i późniejsze oceny sporządzone przez Munro, były jak najbardziej pozytywne. Na koniec skupił uwagę na osobistym dzienniku laboratoryjnym Munro, próbując rozeznać się w zapiskach, ale okazało się to niezwykle trudne, gdyż brak było adnotacji, skąd pochodziły dane albo czego dotyczyły. Munro, podobnie jak inni starsi pracownicy naukowi, zajmował się własnymi projektami badawczymi, do czego wszystkich zachęcano, ale w czasie intensywnej pracy w szpitalnym laboratorium trudno było zabrać się do czegoś poważniejszego. Fenton dał sobie spokój z odszyfrowywaniem notatek i podszedł do okna. Wciąż padało, chociaż niebo zaczęło się przejaśniać. Odwrócił się, gdy weszła Susan. – Przepraszam za spóźnienie. Policja znowu chciała ze mną rozmawiać. Fenton kiwnął głową. – Wszystko to wydaje się trochę bezsensowne – zastanowiła się Susan. – Kto chciałby zabić Neila? Fenton ponownie wyjrzał przez okno. – Rzecz w tym, że ktoś go jednak zabił. – Lepiej będzie, jak wprowadzę cię w to, czym zajmował się Neil – zaproponowała. – Wiesz, czego dotyczyły jego badania? – Nie mam pojęcia. Czy to ważne? – Chyba nie, ale myślałem, że może coś wiesz. – Nic nie mówił na ten temat, choć zdaje się, że w ciągu ostatnich tygodni poświęcał im coraz więcej czasu. – Naprawdę? – Był tak zajęty w ubiegłym tygodniu, że spytałam go, o co chodzi. – I...? – Potrząsnął tylko głową i powiedział, że to prawdopodobnie nic ważnego. Fenton miał świadomość, że takie zachowanie było typowe dla Munro. Chociaż Neil miał przyjaciół, był z natury samotnikiem, niechętnie zwierzającym się komukolwiek, chyba że pod presją. W ostatnim czasie Fenton też rzadko go widywał; prawdę mówiąc, od czasu, gdy Jenny wprowadziła się do niego, prawie w ogóle nie spotykali się na gruncie towarzyskim, choć na pewno zmieniłoby się to w kwietniu, wraz z początkiem sezonu wędkarskiego. – Jak widzę, testowaliście analizator krwi od Saxona – zauważył Fenton, biorąc do ręki dokumenty. – Razem z Nigelem. Pokazał nam, jak go używać. Nigel Saxon był przedstawicielem handlowym Saxon Medical i na okres prób został przydzielony na oddział biochemii. Jak większość ludzi jego fachu był miły i przyjacielski, co w połączeniu z wrodzoną szczodrością i faktem, że był synem szefa, uczyniło go osobą

cieszącą się w laboratorium dużą popularnością. – Neilowi chyba podobało się to urządzenie – zauważył Fenton, przeglądając jedno z późniejszych sprawozdań. – Wszystkim nam się podoba – stwierdziła Susan. – Co w nim takiego szczególnego? Otworzyła jedną z szafek ściennych i wyjęła z niej garść czegoś, co wyglądało jak plastikowe kulki. – To próbniki – wyjaśniła. – Są wykonane ze specjalnego plastiku. Przykładasz je po prostu do skóry pacjenta, a one ładują się dzięki efektowi kapilarnemu. Nie trzeba nakłuwać samej żyły, wystarczy maleńkie zarysowanie skóry. – A ilość krwi? – Próbniki pobierają jej akurat tyle, by urządzenie dokonało standardowych pomiarów. – Jestem pod wrażeniem – przyznał Fenton. – Na jakim etapie są testy? – Są zakończone. Doktor Tyson ma tylko jeszcze sporządzić opinię i złożyć na niej swój podpis. – Czy tutaj znajdują się wszystkie informacje? – Dane z ostatniej serii testów mam jeszcze w swoim notatniku. Pokażę ci je po lunchu. – Zejdę na dół; chcę zobaczyć, jak działa to urządzenie. Jest jeszcze coś, co powinienem wiedzieć? – Neil prowadził jakieś specjalne badania krwi dla doktora Michaelsona z pracowni metabolicznej. Mógłbyś się z nim skontaktować. Fenton przytaknął i zrobił notatkę na podręcznym bloczku. – Jeszcze coś? – Na następny tydzień zaplanowano kilka bypassów. Neil miał się zająć badaniami laboratoryjnymi. Fenton sporządził kolejny zapisek. Spojrzał na zegarek i spytał: – Nie idziesz na lunch? Jak sobie jeszcze coś przypomnisz, daj mi znać. Kiedy Susan wyszła z pokoju, wstał i ponownie zbliżył się do okna, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Przestało padać. Fenton postawił kołnierz, kiedy poczuł na policzku lodowaty dotyk wiatru. Postanowił ominąć szpitalną stołówkę. Wiedział, że wszyscy będą gadać o śmierci Neila i opowiadać plotki. Ruszył w przeciwnym kierunku, nie bardzo wiedząc, dokąd zmierza. Zatrzymał się przy wejściu do parku i przez chwilę stał samotnie pod drzewami. Rozległy trawnik, który w lipcu roił się od biesiadników, teraz, w ten chłodny lutowy dzień świecił pustkami. Jakiś ptak wygrzebał robaka z mokrej, omiatanej wiatrem trawy i odfrunął, trzymając zdobycz w dziobie. To jest właśnie najgorsze, gdy się umiera – pomyślał Fenton – życie płynie dalej, jakbyś nigdy nie istniał. Doszedł do przeciwległego końca parku i zatrzasnął za sobą z brzękiem żelazną furtkę, po czym wrócił na ulicę, szukając mimowolnie jakiejś

inspiracji. Dostrzegł szyld Croft Tavern i przeszedł na drugą stronę. Kiedy wszedł do środka, otoczył go ze wszystkich stron nagły spokój. Uświadomił sobie, jak bardzo pieką go od wiatru policzki. Podszedł do pustego baru, odruchowo przeczesując palcami włosy, po czym wziął do ręki niezbyt czyste menu. Barmanka postukiwała w zęby długopisem. – Proszę kiełbaskę z frytkami i piwo. – Ja podaję tylko jedzenie; drinka musi pan zamówić osobno – stwierdziła ponuro usposobiona dziewczyna. Miała taką minę, jakby mówiła to już przedtem z milion razy. Fenton spojrzał na drugą barmankę. – Szklankę piwa. – Skol czy Carlsberg? – Carlsberg. Z kranika wypłynęła jedynie bańka piany. – Beczka jest pusta. – W porządku, może być Skol. Popatrzył na plakat wiszący nad barem, który obwieszczał dumnie: „Lokal ten został nominowany do konkursu «Pub Roku» organizowanego przez Daily News”. Na Boga – pomyślał. – Cześć – zabrzmiał jakiś głos za jego plecami. Fenton odwrócił się i zobaczył Steve’a Kelly’ego z punktu krwiodawstwa. – Nie wiedziałem, że chodzisz na lunch do tej tawerny. – Jestem tu pierwszy raz. – Ja też. Mam miejsce przy kominku. Dosiądź się, jak dostaniesz swoje żarcie. Usiedli obydwaj na plastikowych krzesłach przed plastikowym paleniskiem z „kamieni”. Patrzyli ze zdumieniem na imitację płomieni błyskających aż do plastikowego gzymsu. – Browary starają się utrzymać wysoki poziom w takich knajpach – stwierdził z powagą Kelly. Fenton zakrztusił się swoim piwem, wówczas Kelly uśmiechnął się. Widelec Fentona zsunął się z kiełbaski, rozsypując wokoło frytki. Jedna z nich wylądowała na kolanach Kelly’ego. Wsunął ją sobie do ust. – Możesz zjeść resztę, jeśli jesteś głodny – zaproponował Fenton, odkładając sztućce. – Nie, dzięki, chciałem tylko spróbować. – Co cię tu sprowadza? – spytał Fenton. – Szukałem jakiego miłego i cichego miejsca, dokąd mógłbym zabrać na lunch tę pielęgniarkę z siódemki. – Gdzieś, gdzie nie znajdzie cię twoja żona? – Zgadłeś. – No cóż, jest tu dość spokojnie.

– Owszem, ale nie chciałbym narażać dziewczyny na zatrucie pokarmowe. – Rozumiem. Popijali w milczeniu piwo. Po chwili Kelly spytał: – Więc kto jest tym świrem, Tom? Fenton wpatrywał się w płomienie. – Dałbym wiele, żeby się tego dowiedzieć. – Munro był twoim przyjacielem, prawda? Fenton przytaknął. – Przykro mi. Fenton pociągnął spory łyk piwa. – Kto przejmie jego badania? – spytał Kelly. – Na razie ja. – Więc będziesz potrzebował krwi. Fenton zdziwił się. – Jakiej krwi? – Munro zadzwonił do mnie w poniedziałek; chciał jej trochę od nas. Lepiej nie mów o tym nikomu, dopóki się nie dowiem, do czego jej potrzebował. – Jasne. – Jeszcze jedno piwko? – Nie, dzięki. Wstali i ruszyli do wyjścia. – Czy nie zechcieliby panowie zwrócić szklanek do baru? – spytała przeciągle barmanka, półleżąc na ladzie. – Nie – odparł sucho Kelly. Wyszli. Fenton czekał, aż Kelly zapnie płaszcz pod szyję. Zgarbił plecy, żeby osłonić się przed wiatrem. – Więc dasz mi znać, co z tą krwią? Fenton przytaknął i rozeszli się. Idąc powoli w stronę szpitala, Fenton cieszył się, że wiatr wieje mu teraz w plecy i podtrzymuje go niczym poduszka. Tym razem ominął park i wybrał uliczki z szeregami wiktoriańskich domów – czarnych budynków z kamienia, które latem sprawiały wrażenie chłodnych, a zimą ciemnych i posępnych. Nagie gałęzie drzew przed frontonami kamienic poruszały się na wietrze niczym czarownice na mękach. Kiedy dotarł do budynku laboratorium, musiał przystanąć, żeby przepuścić srebrnoszarego forda, skręcającego w wewnętrzną drogę. Przednie koło wjechało w dziurę, ochlapując mu buty wodą. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył za kierownicą Nigela Saxona, który natychmiast zatrzymał się i opuścił szybę. Widać było, że jest mu przykro.

– Bardzo przepraszam. Fenton uśmiechnął się, ponieważ trudno było się gniewać na Saxona w tej sytuacji. Poczekał, aż Saxon zaparkuje samochód, a potem patrzył, jak biegnie w jego stronę, omijając kałuże. Saxon był uosobieniem napastnika rugby schodzącego powoli na psy. Zresztą naprawdę grywał w drużynie swojej starej szkoły, dopóki nie odkrył w wieku dwudziestu pięciu lat, że można wypić i poszaleć, nie męcząc się wcześniej grą. Teraz, mając trzydzieści dwa lata, dorobił się już pierwszych zmarszczek, z czego zdawał sobie sprawę, nie tracąc humoru. Zdołał ukończyć wydział mechaniczny na politechnice, nim zaczął pracować w firmie ojca, Saxon Medical, gdzie całkowicie zignorowano jego profesjonalne przygotowanie, doceniając natomiast towarzyski charakter i pewność siebie – stał się specem od sprzedaży i kontaktów z klientami. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że jego największy talent to umiejętność przekonania klienta, że jest kimś lepszym od sprzedawcy; Fenton uważał to za ironię losu. – Masz szminkę na policzku – zauważył Fenton. Saxon wyciągnął z kieszeni chusteczkę, wysypując przy tym na chodnik garstkę bilonu. Fenton pomógł mu go zbierać. Po chwili zauważył przedmiot, który nie wyglądał na monetę. Był to srebrny medalion z wygrawerowanym drzewem. – Ładna rzecz – powiedział, oddając mu zgubę. Był zaskoczony wyrazem oczu Saxona. Miał wrażenie, że Nigel zadał mu pytanie i teraz czeka na odpowiedź. Saxon bezwiednie wycierał policzek. – Ten drugi – rzekł Fenton. Weszli do laboratorium. W holu stało trzech policjantów. – Pan Fenton? – spytał jeden z nich. – Tak. – Inspektor Jamieson chciałby znów pana widzieć, sir, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. – Oczywiście, że nie. Będę w pokoju sto cztery. – Wiesz, wciąż nie mogę w to uwierzyć – wyznał Saxon, kiedy wchodzili na pierwsze piętro. – Cały czas wydaje mi się, że zobaczę gdzieś Neila. Fenton tylko potrząsnął głową, dając Saxonowi do zrozumienia, że nie chce o tym mówić. – Zastanawiałem się, czy nie moglibyśmy porozmawiać o analizatorze krwi – powiedział Saxon. Fenton przyznał, że właśnie miał zaproponować to samo, dodając, iż umówił się z Susan na popołudnie, żeby obejrzeć urządzenie. Saxon powiedział, że chętnie dołączyłby do nich, i spytał, kiedy może to zrobić. – Jak tylko skończę z policją. Fenton zamknął drzwi. Usłyszał, jak deszcz znowu chłoszcze szyby w oknach. Niebo

było ołowiane. Klnąc pod nosem powrócił do dziennika naukowego Munro i ponownie zaczął go przeglądać. Chciał się dowiedzieć, dlaczego Neil prosił o krew z punktu krwiodawstwa i co właściwie chciał z nią zrobić. Kelly nie wyjaśnił, o jaką ilość krwi Neilowi chodziło, a sam zapomniał go o to spytać. Podniósł słuchawkę telefonu i poprosił sekretarkę, żeby sprawdziła tę kwestię w oficjalnym wykazie zamówień. Kiedy czekał na odpowiedź, ktoś zapukał do drzwi. Był to inspektor Jamieson ze swoim sierżantem, którego nazwiska Fenton nie mógł sobie przypomnieć. Gestem dłoni zaprosił ich do środka i powiedział, że za chwilę będzie służył im swoją osobą. – O jaki dzień panu chodziło – odezwał się w słuchawce głos sekretarki. – O poniedziałek. – Tak mi się wydawało. Nie ma żadnej adnotacji. – Jest pani pewna? – Sprawdziłam trzy razy. – Może się przesłyszałem – stwierdził w zamyśleniu Fenton. Odłożył słuchawkę. A więc Neil złożył zamówienie prywatnie, z pominięciem oficjalnej procedury. Ciekawe. Poczuł na sobie wzrok policjanta, więc postanowił chwilowo nie zajmować się tą sprawą. Fenton żywił niechęć do Jamiesona już od pierwszego spotkania, choć właściwie nie wiedział dlaczego. W końcu doszedł do wniosku, że to z powodu tych bezsensownych pytań, jakie zadawał mu policjant. – Pomyślałem, że moglibyśmy jeszcze raz przedyskutować kilka punktów, sir – zaczął Jamieson. – Jeśli to konieczne. – Obawiam się, że tak. Słowom tym towarzyszył przymilny uśmiech. A więc niechęć jest obustronna – pomyślał Fenton. Przy wzroście stu siedemdziesięciu siedmiu centymetrów Jamieson był raczej niski jak na edynburskiego policjanta, co wynagradzał sobie szerokimi barami. Jego ramiona szczelnie wypełniały tweedową marynarkę, stanowiąc fundament dla masywnego karku oraz głowy, która z powodu gęstej czupryny szarych włosów wydawała się większa, niż była w rzeczywistości. Miał niewielkie, przycięte wąsiki, które łącznie ze spodniami z grubej tkaniny i kraciastą koszulą nadawały mu wygląd dżentelmena z angielskiej prowincji w stroju weekendowym. Jednak brzmienie głosu przeczyło temu wrażeniu. Było typowo szkockie i agresywne. W miarę przesłuchania Fenton nabierał przekonania, że jest zasypywany w kółko tymi samymi pytaniami. Czuł się poirytowany, przy czym nie znając bliżej policyjnej procedury, wywnioskował, że to rutynowa taktyka: zdenerwować osobnika, żeby stracił cierpliwość, a wówczas przyłapać go na niekonsekwencji w zeznaniach. Jeszcze mocniej stresowała go myśl, że jest być może traktowany jak królik doświadczalny. Jego odpowiedzi cechowała

coraz większa zdawkowość, podczas gdy wewnętrznie stawał się coraz bardziej zniecierpliwiony. Oczywiście, że Neil nie miał żadnych wrogów. Nie, nie ma zielonego pojęcia, dlaczego ktoś miałby go zabić. Czy nie wydaje się jasne, że to jakiś psychopata popełnił tę zbrodnię? Dlaczego marnowali czas, zadając tyle cholernie głupich pytań? Czy policja jest całkowicie pozbawiona wyobraźni? – Panna Daniels twierdzi, że doktor Munro był w ciągu ostatniego tygodnia czymś zatroskany, żeby użyć jej określenia. Jak pan sądzi, dlaczego? – spytał Jamieson. Fenton odpowiedział, że nie wie. – Panna Daniels uważa, że to może mieć związek z jego badaniami. – Nastąpiła przerwa, gdyż Jamieson czekał, aż Fenton coś powie. Ponieważ Fenton nie odezwał się, spytał: – Może pan wie przypadkiem, co to za badania? Fenton ponownie odparł, że nie wie. – Ale był pan przyjacielem zmarłego, prawda? Twarz Jamiesona ponownie wykrzywił uśmiech. Fenton był już pewien, że ten grymas będzie w nim budził coraz większą awersję. – Owszem, byłem, ale nie znam przedmiotu jego badań. – Rozumiem, sir – odparł Jamieson, uśmiechając się jak zwykle. – Z tego, co mówił doktor Tyson, zrozumiałem, że będzie się pan starał zrekonstruować badania doktora Munro? Fenton przyznał, że tak. * * * Fenton zszedł na dół, żeby spotkać się z Susan w głównej pracowni – dużym pokoju z oknami w wykuszach, pełniącym niegdyś rolę salonu wiktoriańskiego. Zastał już tam Nigela Saxona, który na prośbę Susan nastawiał coś w analizatorze. – No cóż, pokażcie, jak to działa – poprosił. Susan wzięła do ręki jedną z plastikowych kulek, które Fenton miał okazję widzieć już wcześniej, i zbliżyła ją do próbki krwi. – W normalnej sytuacji robilibyśmy to przy łóżku pacjenta po lekkim nakłuciu igłą, ale na razie korzystamy z próbek pobranych w tradycyjny sposób. Przytknęła kulkę do powierzchni krwi i Fenton mógł zobaczyć, jak się napełnia próbnik. – To wszystko – stwierdziła, wkładając kulkę do analizatora. Nacisnęła guzik, uruchamiając urządzenie. – Zdumiewające – przyznał Fenton. – Ale co się dzieje, kiedy temperatura waha się, a próbnik pobiera więcej lub mniej krwi? Odczyt nie będzie dokładny. – I tu się mylisz, chłopie – odparł z uśmiechem Saxon. – To plastik o szczególnych właściwościach. Jest termoneutralny; nie mięknie po rozgrzaniu ani nie twardnieje po schłodzeniu. Zawsze pozostaje taki sam. No i co ty na to?

Fenton przyznał, że jest pod dużym wrażeniem. Widząc jego reakcję, Saxon rozpromienił się. – To chyba sporo kosztuje – powiedział Fenton. Saxon znów się uśmiechnął. – Wcale nie. Odrobinę więcej niż zwykły plastik. – Ale możliwości jego zastosowania poza medycyną muszą być ogromne. Saxon potrząsnął głową. – Też tak z początku myśleliśmy, ale nie jest wystarczająco mocny, żeby znaleźć zastosowanie w technice wojskowej czy technologii kosmicznej. W przypadku medycyny nie musi być oczywiście aż tak wytrzymały. Wyprodukowaliśmy cały szereg probówek, butelek, węży i tak dalej, które będą tylko trochę droższe od obecnie używanych. Sądzimy, że korzyści będą warte dodatkowych kosztów, i szpitale zaczną stosować sprzęt produkowany przez Saxon Medical. – Rozumiem, że macie patent na ten plastik? – Oczywiście – zapewnił Saxon. – No to zanosi się na sukces – stwierdził Fenton. – Jesteśmy pewni do tego stopnia, że przekazaliśmy bezpłatnie waszemu szpitalowi trzymiesięczny zapas środków jednorazowego użytku naszej produkcji. – To hojny gest – przyznał Fenton. – No cóż, byliście na tyle uprzejmi, że na prośbę komisji licencyjnej zgodziliście się przetestować nasz analizator; jesteśmy waszymi dłużnikami. Drukarka zaczęła terkotać. Susan wyjęła z podajnika pasek papieru. – Gotowe – stwierdziła. Fenton wziął do ręki wydruk i spojrzał na wyniki. – Krew w normie – zauważył. – Próbka kontrolna – wyjaśniła Susan. – Czy te wyniki różnią się od tych, które uzyskujemy z naszego analizatora? – Są niemal identyczne, ale Saxon potrzebował tylko jednej piątej objętości krwi i połowy czasu. – Może firma podarowałaby nam jedno takie urządzenie, tak jak środki jednorazowe – zauważył żartobliwie Fenton. Nigel Saxon uśmiechnął się. – No cóż, nasza hojność też ma swoje granice – powiedział. Susan wręczyła Fentonowi plik dokumentów. – To rezultaty końcowych testów. Przydadzą ci się do opinii. – Nie chciałbym cię naciskać, zwłaszcza w takiej chwili, ale czy mógłbyś określić w przybliżeniu, kiedy się z tym uporasz? – spytał Saxon. – Pod koniec przyszłego tygodnia, jak sądzę.

Fenton wyszedł z pokoju z zamiarem udania się na górę, ale zaraz przystanął, kiedy dostrzegł na schodach niewielką kałużę wody. Podniósł głowę i zobaczył kroplę, która spadła z sufitu i rozprysnęła się na podłodze. – Tylko tego brakowało – mruknął i powędrował do zmywalni po wiadro. Podstawił je w miejscu kałuży, a potem zajrzał do głównego laboranta. – Dach przecieka, Alex. – Znowu? – spytał Alex Ross wyciągając szyję. – Naprawiali go ledwie dwa miesiące temu. Napisał coś na kartce i powiedział, że poinformuje o tym warsztaty. Kiedy Fenton wrócił do swojej pracowni, zastał tam zajętego robotą Iana Fergusona, jednego z dwu młodszych biochemików. Ferguson uniósł głowę i powiedział: – Doktor Tyson prosił mnie, żebym cię zastąpił. – Wiem. Dzięki. Jak leci? – Jak z płatka – uśmiechnął się Ferguson. – Wszystko w porządku, ale mógłbyś sprawdzić kilka rzeczy, choć to w większości rutynowe analizy. Fenton wziął do ręki dwa formularze zapotrzebowania na krew, odłożone przez Fergusona, i skinął głową. – Zajmę się nimi – powiedział. – Jak chcesz, możesz wrócić do siebie. Jakoś się uporam z tym wszystkim. Ferguson podniósł się i posprzątał po sobie. Kiedy zbierał się do wyjścia, Fenton spytał go: – Czy Neil nic ci nie wspominał, że złożył zamówienie w punkcie krwiodawstwa? Ferguson odwrócił się i potrząsnął głową. – Nie, ani słowem. Fenton spróbował po raz trzeci dodzwonić się do doktora Iana Michaelsona. Tym razem mu się udało. Spytał o badanie krwi, które zlecono laboratorium, i Michaelson wyjaśnił, o co chodzi. – Moglibyśmy przesunąć testy o tydzień czy dwa, jeśli nie podołasz... Po tym, co się wydarzyło, to całkiem zrozumiałe – stwierdził na koniec Michaelson. – Ale dla pacjenta byłoby lepiej, gdybyśmy wykonali je jeszcze w tym tygodniu? – Tak. Fenton skalkulował w pamięci liczbę godzin pracy potrzebnych do wykonania testów. – Damy radę – stwierdził. Następnie skontaktował się z oddziałem kardiologii, żeby spytać o operacje wszczepienia bypassów. Dowiedział się, że zamiast dwóch zabiegów planowane są obecnie trzy. – Niezbyt dobra wiadomość – zauważył. I znów spytano go, czy laboratorium zdąży.

– Niektórzy z nas będą rzadko bywać w domu – odparł, – Ale poradzimy sobie. Choć Ferguson zdążył wykonać większość porannych badań, Fenton był zajęty przez całe niemal popołudnie. Uznał to za niezłą terapię, gdyż nie sposób było myśleć o czymś innym niż o pracy, ale o czwartej trzydzieści spokój zakłóciły podniesione głosy dochodzące z dołu. Wyjrzał z pokoju i spytał jedną z młodszych laborantek, co się dzieje. – To Susan – wyjaśniła dziewczyna. – Zachorowała.

2 Fenton zbiegł na dół i ujrzał Susan Daniels, leżącą na podłodze przed damską toaletą. Otaczał ją tłumek ludzi, którzy dawali sprzeczne rady. Podnieść ją! Nie, nie ruszać jej! Poluźnić jej ubranie! Ogrzać ją! – Co się stało? – spytał. – Wyszła z toalety i zemdlała – zabrzmiał czyjś głos. – Krwawi! – dodał ktoś inny. – Poślą po doktora Tysona – zaproponował Alex Ross. Tyson był jedynym pracownikiem laboratorium, który miał medyczne kwalifikacje. Pozostali byli zwykłymi naukowcami. Fenton ukląkł obok dziewczyny, leżącej twarzą do podłogi, i dotknął jej czoła; było zimne i lepkie. – Kto powiedział, że ona krwawi? – spytał. Liz Scott, sekretarka, przykucnęła obok niego i powiedziała cicho: – Cała podłoga w toalecie jest zalana krwią. Fenton wsunął dłoń pod udo nieprzytomnej dziewczyny i stwierdził, że spódnica jest mokra i kleista. – Naprawdę krwawi – stwierdził. – Przynieście ręczniki! Tłumek rozpierzchł się. – Czy Susan była w ciąży? – spytał Alexa Rossa. – Jeśli nawet była, nigdy o tym nie wspominała – odparł główny laborant. – Chyba poroniła – stwierdził Fenton. – Biedna dziewczyna. Ktoś podał Fentonowi kilka czystych, lnianych ręczników. Złożył jeden z nich i wsunął Susan między nogi, to samo zrobił z drugim. Poczuł ulgę, kiedy zjawił się Tyson, żeby zająć się wszystkim. Wstał i zauważył, że jeden z laborantów skrzywił się na widok jego skrwawionych dłoni. – Dużo straciła... – zauważył Tyson. – Trzeba ją przenieść do szpitala.

Wszystkim zajęły się dwie pielęgniarki z izby przyjęć, które przewiozły Susan do pokoju zabiegowego. Tyson i Fenton czekali na korytarzu, siedząc w milczeniu na drewnianej ławce. Fenton oparł głowę o ścianę i patrzył w głąb korytarza – na końcu, w odległości jakichś czterdziestu metrów, sanitariusz polerował linoleum elektryczną froterką, jeżdżąc maszyną od ściany do ściany. Dostrzegł też pielęgniarkę w różowym uniformie studentki pierwszego roku, która na chwilę pojawiła się w polu widzenia. Pod wysokim, wiktoriański sklepieniem pobrzmiewało echo dziecięcych głosów. Skupił uwagę na plakatach z bohaterami Disneya, które wisiały na ścianie. Miały rozpraszać smutną atmosferę szpitala, ale wysokość ścian psuła zamierzony efekt. Zbliżyła się do nich szybko jakaś postać w białym fartuchu o rozwianych połach. Wzrok mężczyzny spoczął na Tysonie. – Przepraszam, sir, nie mogłem przyjść wcześniej. Musieliśmy zająć się ludźmi z rozbitego mikrobusu. Tyson skinął głową. – Jest w środku – wyjaśnił. Fenton zauważył, że Tyson zastanawia się, czy nie wejść z młodszym asystentem do pokoju zabiegowego. W końcu zrezygnował – minęło ponad dwadzieścia lat od czasu, kiedy zakończył praktykę lekarską. Nadjechał ciężki wózek szpitalny, pchany przez dwóch pracowników fizycznych, po czym minął ich przechylając się niebezpiecznie na bok. Fenton i Tyson musieli gwałtownie cofnąć stopy. Tyson spojrzał na zegarek i okazał rzadkie u niego zniecierpliwienie. „Prędzej, prędzej” – mruczał. Upłynęły dwie kolejne minuty i pojawiła się pielęgniarka w asyście sanitariusza. Nieśli sprzęt reanimacyjny, sanitariusz przeginał się na jedną stronę, niosąc w ręku zielony, plastikowy pojemnik. Było w nim sześć worków z krwią. Zderzyli się niemal z młodszym asystentem, który akurat wyłonił się z pokoju. Zignorował obydwoje i podszedł prosto do Tysona. Wyglądał na mocno zakłopotanego, więc Fentona ogarnęło złe przeczucie. – Przykro mi – powiedział lekarz, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co miał zaraz oznajmić. – Straciliśmy ją. Fenton poczuł na całym ciele kropelki potu. „Straciliśmy ją”. Tak właśnie powiedzieli mu tamtej strasznej nocy, kiedy zmarła Louise. Słowa te odbijały się echem w jego głowie, budząc na nowo wspomnienia tej przeklętej chwili. Po odebraniu telefonu pędził ulicami w strugach deszczu, próbując rozpaczliwie przywołać jakąś taksówkę, ale z powodu złej pogody wszystkie były najwyraźniej zajęte. W końcu przebiegł całe pięć kilometrów do szpitala i stanął tam, ociekając wodą, pod oślepiającym światłem lamp izby przyjęć, żeby dowiedzieć się, że jego żona i dziecko nie żyją. Zapamiętał każdy por na twarzy lekarza dyżurnego, który przekazał mu tę wiadomość, nawet to, w jaki sposób dotykał oprawki okularów, jak patrzył na swoje stopy. Teraz czekał na następne zdanie: „Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy”, ale nie usłyszał go. Ciszę przerwał głos Tysona.

– Co to znaczy „straciliśmy ją”? – spytał chrapliwie. Lekarz poczerwieniał lekko na twarzy. – Przykro mi – powiedział, unosząc otwarte dłonie. – Nie zdołaliśmy w odpowiednim czasie zatrzymać krwawienia. Tylko tyle i aż tyle. – Ale dlaczego? – Tyson nie ustępował. Lekarz znowu machnął bezradnie rękoma. – Obawiam się, że będziemy mogli coś powiedzieć dopiero po sekcji zwłok. Tyson wstał powoli i mijając lekarza skierował się do sali zabiegowej, Fenton ruszył w ślad za nim. Pielęgniarki cofnęły się od stołu, odsłaniając ciało Susan Daniels – nieruchome i przerażająco białe. Fenton pomyślał, że wygląda piękniej, niż sobie to kiedykolwiek uświadamiał, niczym delikatny, blady kwiat, który ścięto i złożono na ziemi, a który niebawem zwiędnie i przygaśnie. Ogarniał go żal, poszukał więc wzrokiem jakiegoś zwykłego przedmiotu, żeby skupić na nim swoją uwagę, próbując opanować się w ten sposób. Zatrzymał spojrzenie na tacy z narzędziami. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył łzy płynące po twarzy jednej z pielęgniarek. Ścisnął delikatnie jej ramię, dając znak, że powinna wyjść z pokoju. Chwilę później sam również wyszedł. Czekając na Tysona udawał, że wpatruje się w plakat Disneya. Gdzieś w tle słyszał Tysona i lekarza, rozmawiających o sekcji zwłok. Wkrótce wyczuł, że nie jest już sam. Spuścił wzrok i zobaczył małego chłopca w piżamie, który przyglądał mu się badawczo. Ciekło mu z nosa. Nie odzywał się, ale miał pytający wyraz twarzy. – Skąd się tutaj wziąłeś? – spytał Fenton. Dziecko wciąż wpatrywało się w niego, aż w końcu powiedziało: – Chcę do mojej mamusi. Fenton spytał chłopca łagodnym głosem o imię, ale nim ten zdołał odpowiedzieć, zjawiła się zdenerwowana pielęgniarka. – Timothy Watson! A więc tu jesteś! – Wzięła dziecko na ręce i zwróciła się do Fentona: – Nawet na chwilę nie można go spuścić z oka, bo zaraz znika. Chłopiec włożył kciuk do ust i wtulił się w ramię pielęgniarki. – Do widzenia, Timothy – powiedział Fenton, kiedy pielęgniarka zaczęła się oddalać. Postanowił sam wrócić do laboratorium, nie czekając dłużej na Tysona, który wciąż był zajęty rozmową z lekarzem. Na dworze panował już mrok, a w kałużach połyskiwały odbite światła latarni ulicznych, gdy zmierzał w stronę starego budynku. Kiedy podszedł bliżej, dostrzegł w oknie głównej pracowni trzy postacie i zrozumiał, że ludzie ci czekają na wiadomość o Susan. Drzwi otworzył mu Ian Ferguson. – Jak się czuje? – spytał. Fenton wszedł do holu i zobaczył stojące tam osoby. – Susan nie żyje – powiedział cicho. – Wykrwawiła się na śmierć.

Ferguson i Alex Ross, główny laborant, ruszyli za Fentonem do frontowego pokoju, zamykając za sobą drzwi i pozostawiając innych w holu. Fenton podszedł do okna i położył dłonie na kaloryferze. – Boże, ale zimno. – Powiedzieli, co to było? – spytał Ross. – Nie, sami chyba nie wiedzą. Zamierzają przeprowadzić sekcję zwłok. Fenton wyczuł, że jego odpowiedź nie zadowoliła Rossa; odwrócił się do niego twarzą. – Umarła z przyczyn naturalnych, prawda? – spytał Ross. – Chodzi mi o to, że nie została zamordowana jak Neil? Wypowiedź ta zaszokowała Fentona. – Chryste, nawet mi to nie przyszło do głowy. Sądziłem, że chodzi o jakieś problemy ginekologiczne. – Ja też – przyznał Ferguson. – Prawdopodobnie masz rację – powiedział Ross. – Tak tylko sobie pomyślałem. – Jezu – jęknął Fenton i odwrócił się, żeby spojrzeć na deszcz, który znowu zaczął padać. W sobotę personel skończył pracę o pierwszej po południu, natomiast Fenton został na dyżurze do niedzieli rano. Połączył się telefonicznie z centralą i podał operatorowi swoje nazwisko oraz numer pagera, dodając, że wychodzi na lunch. Pobiegł w stronę budynku szpitala, kuląc się przed gwałtownymi powiewami wiatru, po czym wszedł po schodach do stołówki – była w połowie pusta. Rozejrzał się dookoła, szukając znajomej twarzy, ale rozpoznał tylko Moirę Kincaid z oddziału sterylizacji, która właśnie wychodziła. Skinął głową, gdy go mijała. Zapłacił za sałatkę w celofanowym opakowaniu i usiadł przy oknie, skąd mógł patrzeć na drzewa targane wiatrem, który zdawał się dąć mocniej niż zazwyczaj. – Potrzebujesz towarzystwa? – dobiegł zza jego pleców jakiś głos. Fenton odwrócił się i ujrzał Jenny. Uśmiechnął się. Jenny postawiła swoją tacę, a Fenton przytrzymał ją, gdy dziewczyna siadała na krześle. – Co za ranek – poskarżyła się. – Na oddziale ruch jak na targu. Uśmiechnął się. Nie zwracał szczególnej uwagi na jej słowa, pomyślał tylko, że poznanie Jenny Buchan było najlepszą rzeczą, jaka mu się przytrafiła od bardzo długiego czasu. – Nie słyszałem, jak wychodziłaś rano – powiedział. – Spałeś. Nie miałam serca cię budzić. Jenny także popatrzyła przez okno na deszcz, który gnany szalonym wiatrem, chłostał przyczernione ściany budynków. – Myślisz, że uda ci się wpaść wieczorem do domu? – spytała. Wzruszył ramionami, nie odrywając oczu od okna. Miał właśnie coś odpowiedzieć, gdy odezwał się jego pager, schowany w kieszeni marynarki. Ponownie wzruszył ramionami i wstał. Jenny pożegnała go skinieniem głowy. Na korytarzu podszedł do telefonu i zadzwonił