uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 754 584
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 607

Ken McClure - Kryzys

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Ken McClure - Kryzys.pdf

uzavrano EBooki K Ken McClure
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 25 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 114 stron)

Ken McClure Kryzys Przełożył: WŁADYSŁAW MASIUŁANIS Na tej ciemnej równinie stoimy we dwoje W szturmów, odwrotów dzikim, zmieszanym alarmie, Gdy ścierają się wokół ślepe, wrogie armie Wybrzeże w Dover”3 MATTHEW ARNOLD (1822-1888)

Prolog Wyspa Barasay, Hybrydy Zewnętrzne. 19 stycznia 1992. Czuł, że zaczyna mu brakować powietrza; jego płuca rozpaczliwie łaknęły tlenu, biegł jednak, dopóki całkiem bez tchu nie osunął się na mokry żwir. Klęczał, bezwładnie oparty na rękach i dysząc ciężko, czekał, aż powróci mu normalny oddech. Wtedy podniósł się z trudem i próbował biec dalej, a żwir usuwał mu się spod stóp, jakby złośliwie odmawiając im oparcia. Deszcz gnany wichrem znad Atlantyku smagał mu twarz lodowatymi bryzgami. Natura jakby sprzysięgła się przeciw niemu, próbując wdeptać go w ten jałowy, kamienisty brzeg, nienawistny wszelkim przejawom życia. Wyczerpany, z krwawiącymi dłońmi, doktor Lawrence Gili dotarł do szczytu urwiska i ruszył w kierunku starego domu. To tutaj zamierzał się ukryć. Prymitywny budynek z surowego kamienia stał opuszczony od ponad dwóch lat, kiedy to ojciec Shony zrezygnował z nierównej walki z żywiołami i wrócił na stały ląd. Gili miał nadzieję, że posłuży mu za schronienie do czasu, aż myśliwi stracą jego trop. W plecaku miał dość konserw i sprzętu turystycznego, by w razie potrzeby przetrwać nawet dwa tygodnie. W strugach deszczu na skraju cypla majaczył już zarys domu. Wciąż jeszcze miał dach, co - zważywszy jego usytuowanie - należało uznać za szczęśliwe zrządzenie losu. Gili spytał kiedyś Shonę, co skłoniło jej ojca do zbudowania domu w miejscu tak pozbawionym jakiejkolwiek osłony. Odparła, że czuł się tu bliżej Boga. To prawda, że kiedy morze było spokojne, a niebo czyste, ze szczytu urwiska widziało się, jak za odległy o pięćdziesiąt kilometrów horyzont zachodzi olbrzymia kula płonącego pomarańczowym ogniem słońca; lecz morze prawie nigdy nie było spokojne, a niebo rzadko bywało czyste. Najczęściej, poruszony zachodnim sztormem Atlantyk wrzał wściekle, śląc olbrzymie bałwany, które tłukły o podnóże klifu wyrzucając w powietrze smugi piany. Jej białe, lepkie palce sięgały ku domowi, jak gdyby próbując oderwać go od podłoża. Osłonięty od wiatru tylną ścianą budynku, Gili odpoczywał przez chwilę, wsparty ramieniem o kamienny mur. Oddychał chrapliwie, czując, jak strugi deszczu spływają mu po plecach. Tuż obok znajdowało się tylne wejście do domu. Podszedł ku niemu, z nadzieją, że nie będzie musiał walczyć z wiatrem, by dostać się do drzwi frontowych. Zardzewiała klamka niechętnie ustąpiła pod naciskiem dłoni; musiał pomóc sobie ramieniem, aby przezwyciężyć opór zawiasów. Pomieszczenie, w którym się znalazł, służyło kiedyś za kuchnię, ale brak szyb w oknach uczynił z niego siedlisko wilgoci i morskich ptaków. Po kątach bez przeszkód hulał wiatr. Z ciężkim sercem Gili uświadomił sobie, że reszta domu może być w nie lepszym stanie. Otworzył drzwi wiodące do dawnej bawialni i znieruchomiał z ręką na klamce. Na środku pokoju stali dwaj mężczyźni w nieprzemakalnych płaszczach. Ich spojrzenie powiedziało mu, że czekali tu właśnie na niego. Nie padło ani jedno słowo, ale broń w rękach nieznajomych była dostatecznie wymowna. Gili czuł, że ogarnia go dziwna, zabarwiona smutkiem rezygnacja. Jednocześnie, choć mogło to wydawać się absurdalne, doznał czegoś w rodzaju ulgi. Wydarzenia czterech ostatnich dni zmieniły jego życie w senny koszmar, z niego samego czyniąc zaszczute, ścigane zwierzę. Wystarczyły te cztery dni, by wszystko, do czego dążył, wszystko, na czym budował swoją nadzieję na szczęśliwą przyszłość - kariera, małżeństwo, wiara w sukces - zostało przekreślone z łatwością, która teraz wydawała mu się oburzająca i niesprawiedliwa. Jeden z mężczyzn przeszukał jego plecak. W tym czasie drugi trzymał go w szachu wycelowanym pistoletem. Klęczący nad plecakiem podniósł w końcu wzrok i pokręcił głową. -Gdzie one są? - zapytał ten z pistoletem. - Spóźniliście się - odrzekł Gili. - Już dawno leżą na poczcie. Obcy w milczeniu wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Mężczyzna z bronią gestem nakazał Gillowi wyjść na zewnątrz. Wiatr i deszcz stały się nagle jakby mniej dokuczliwe. Umysł Gilla przepełniały obrazy rzeczy, których nigdy miał już nie zobaczyć. Nie chciał umierać. Na Boga, jeszcze nie był gotów na śmierć! Ogarnęła go panika. Skręcił w prawo i pobiegł pod wiatr, licząc na to, że deszcz zacinający w twarz utrudni celowanie ścigającym. Zdawało mu się, że przypomina sobie ścieżkę wiodącą ze szczytu urwiska na plażę. Już wyobrażał sobie, jak popychany wiejącym w plecy wiatrem biegnie po piasku, wskakuje do łódki i bezpiecznie uchodzi pogoni. Kiedy jednak dobiegł do skraju klifu, nie było tam żadnej ścieżki, a tylko ściana opadająca niemal pionowo ku skałom daleko w dole. Osunął się na ziemię i ściskając w dłoniach kępy trawy wpatrywał się w przepaść. Poczuł, że opuszcza go resztka nadziei; jej miejsce zajęło uczucie przeraźliwej pustki. Rozluźnił zaciśnięte na trawie ręce i powoli przekręcił się na plecy. Leżał bez ruchu, czekając na swoich prześladowców. Kazali mu wstać; usłuchał, musiał jednak pochylić się pod wiatr, aby utrzymać równowagę. Schowali broń

i chwycili go pod ramiona. Przez chwilę zastanawiał się po co, skoro i tak nie miał dokąd uciekać. Wreszcie zrozumiał. Nie zdążył jednak zaprotestować, kiedy poderwali go z ziemi i pchnęli do tyłu, poza krawędź urwiska. Na ułamek sekundy jego sylwetka z rękami bezradnie młócącymi powietrze zarysowała się na tle ciemnego nieba. Potem głową naprzód runął ku śmierci czekającej nań na poszarpanych skałach w dole. Wiatr porwał jego ostatni krzyk. — Zechcą mi panowie wybaczyć niewygody wynikłe ze zwołania niniejszej sesji w tak nagłym trybie, ale zostałem poproszony przez pana premiera o zapoznanie rządu z wynikami naszych badań nad sytuacją epidemiczną chorób mózgu na terenie kraju. - Sekretarz MRC, Sir John Flowers, przerwał i znad okularów spojrzał na zgromadzonych wokół stołu członków Rady. — Przecież wie pan, że daleko nam jeszcze do końcowych wniosków - odezwał się mężczyzna w średnim wieku, w którego wymowie pobrzmiewał szkocki akcent. Flowers pokręcił głową. — To niczego nie zmienia. Jako naukowcy wiemy, że wszelkie dane wymagają najpierw odpowiedniego opracowania. Ale panowie ministrowie widzą w takiej postawie zwykłe asekuranctwo. Chcieliby usłyszeć zapewnienie, że nie grożą nam żadne poważniejsze problemy. — Tak naprawdę chodzi im po prostu o stwierdzenie, że człowiek nie może zarazić się chorobą mózgu od chorego zwierzęcia! - Wydatny brzuch mówiącego te słowa z trudem mieścił się w brunatnej jedwabnej kamizelce harmonizującej barwą z kolorem jego nosa. Flowers nieznacznie skinął głową. — Skąd ten nagły pośpiech? - zapytał Hector Munro, dyrektor oddziału neurobiologii MRC w Edynburgu. — Od kiedy rok temu krowia wścieklizna stała się tematem sensacyjnych artykułów w prasie, opozycja tylko czeka na odpowiedni moment, by dobrać się rządowi do skóry. Eksport mięsa i jego przetworów na kontynent nadal nie wraca do dawnego poziomu. Prawdę mówiąc, w ciągu ostatniego miesiąca znowu gwałtownie spadł i lobby rolnicze zaczyna podnosić krzyk. Zamierza wystąpić z zapytaniem, w jaki sposób rząd przeciwdziała obecnej sytuacji. Żąda gwarancji, że angielskie produkty mięsne są zdrowe. Nasz udział w całej sprawie wynika stąd, że to my prowadzimy krajową statystykę zapadalności na choroby mózgu i nadzorujemy prace Rady Badań Naukowych Rolnictwa (ARC). — Dane liczbowe świadczą o tym, że osiągnięto pewien postęp - wtrącił szczupły mężczyzna o ostrych rysach i adekwatnym do ptasiej powierzchowności nazwisku Lark. — Wartość statystyczna tych danych jest raczej wątpliwa - odrzekł Flowers. — Za wcześnie mówić o jakiejkolwiek gwarancji, skoro trwają jeszcze badania doświadczalne. Na razie moglibyśmy co najwyżej wydać oświadczenie, iż obecnie brak dowodów na to, że kontakt z zarażonymi zwierzętami grozi ludziom chorobą mózgu - zaproponował Munro. — Obawiam się, że nie możemy zrobić nawet tego - powiedział Flowers. Przy stole zapadło milczenie. - Złe wieści? - zapytał wreszcie Lark. Flowers powiódł wzrokiem po zebranych, starając się kolejno pochwycić spojrzenie każdego z nich. — Bardzo złe - powiedział cicho. - Otrzymałem właśnie pewien raport. Jego treść jest przerażająca. — Prosimy o konkrety - niecierpliwie rzucił Munro. — Raport, o którym mowa, nadszedł z północnej Szkocji, z miejscowości Achnagelloch... Munro wzruszył ramionami i pokręcił głową. Ta nazwa z niczym mu się nie kojarzyła. — ...a zawiera informację o wybuchu epidemii choroby zwyrodnieniowej mózgu. — Ilu zachorowań dotyczy ta informacja? - zapytał Munro. — Trzech. Wszystkie ze skutkiem śmiertelnym. Odpowiedź Flowersa spowodowała wyraźną zmianę atmosfery. — To jeszcze nie epidemia, Sir John - odezwał się Lark. — Niestety, nie powiedziałem wszystkiego. Zmarli byli ludźmi stosunkowo młodymi. Wszyscy trzej pracowali na farmie dotkniętej niedawno epizootią scrapie, trzęsawki, choroby mózgu owiec. — Ach tak - wycedził Munro. — Może to przypadkowy zbieg okoliczności - bez przekonania podsunął Lark. — Co gorsza - ciągnął Flowers - opis wstępnego badania patologicznego zawiera sugestię, że ci ludzie zmarli w wyniku choroby mózgu identycznej ze scrapie. — Ale między ludźmi a owcami istnieje bariera gatunkowa! — W każdym razie zawsze byliśmy o tym przekonani. W tym właśnie rzecz, panowie - rzekł Flowers. Munro podniósł rękę do czoła, jakby podświadomie bronił się przed konsekwencjami stwierdzenia Flowersa. — Sądziliśmy również, że bariera gatunkowa chroni przed scrapie bydło, a przecież wiecie, co się stało - powiedział.

— Czyżby w tej kwestii nie było już żadnych wątpliwości? - zapytał Lark. Flowers pokręcił głową. — Badania przeprowadzone w laboratoriach ARC wykazały, że krowy zapadają na BSE po zjedzeniu mięsa zakażonego wirusem scrapie. — Dlaczego więc nie zdarzało się to wcześniej? - nie ustępował Lark. - Scrapie jako choroba owiec znana jest od lat. — Zakłady utylizacyjne zmieniły technologię pozyskiwania tłuszczu z padłych owiec. Stary sposób likwidował czynnik zakaźny. Nowy - nie. To wszystko. — A więc między owcami a bydłem bariera gatunkowa nie funkcjonuje? — Nie. — Dobry Boże - westchnął Lark. - Ale przecież niemożliwe jest zarażenie trzęsawką człowieka! — To - Flowers podniósł leżącą przed nim kartkę - sugeruje coś wręcz przeciwnego. — Zawsze uważałem, że przypadki scrapie powinny podlegać obowiązkowi zgłoszenia; tak samo jak BSE - oświadczył Munro. — Cóż, myślę, że jest za późno na tego rodzaju rozważania - powiedział Flowers. - Rzecz w tym, że nie tylko nie możemy rozwiać obaw rządu przed wzrostem zapadalności na choroby mózgu, ale musimy zawiadomić go o powstaniu zagrożenia o trudnych do przewidzenia skutkach. — Jak rozumiem, jagnięta także mogą być zarażone tą chorobą? - zapytał nagle Lark. — Owszem - odpowiedział Munro. - Uprzedzając pańskie następne pytanie powiem, że podczas pieczenia mięsa czynnik zakaźny nie ginie. To jeden z najbardziej odpornych wirusów. Wytrzymuje temperaturę szpitalnego sterylizatora parowego. — W takim razie pozostaje tylko modlić się, by ten raport okazał się nieprawdziwy - westchnął Lark. — Kto odpowiada za region Szkocji? - zapytał Munro. — George Stoddart. — Z Uniwersytetu Edynburskiego? Flowers potwierdził ruchem głowy. — Rozmawiał pan z nim? — Tak. — I? - Twierdzi, że jego człowiek jest przekonany, iż ci robotnicy umarli na scrapie, ale jak zwykle będą kłopoty z precyzyjnym ustaleniem przyczyny śmierci. — Nie bardzo rozumiem - bąknął Lark. - Jakie kłopoty? Flowers spojrzał na Munro. — To pańska specjalność. Może zechciałby pan wyjaśnić. — Oczywiście. - Munro chrząknął, jakby szykował się do dłuższego wykładu. - Bardzo niewiele wiemy na temat czynnika zakaźnego, który wywołuje scrapie u owiec czy BSE u bydła. Jedynym pewnym sposobem wykrycia jego obecności jest wstrzyknięcie zakażonej tkanki pobranej od chorego zwierzęcia - innemu. Tylko w ten sposób możemy dowieść, że mamy do czynienia z chorobą zakaźną o ustalonej patogenezie. — Mówi pan: zakażoną tkankę. Jakiego rodzaju? - spytał Lark. — Standardowy test polega na wstrzyknięciu myszom próbki maceratu mózgu pochodzącego z sekcji dla stwierdzenia, czy rozwinie się u nich zwyrodnieniowa choroba mózgu. — Czy tę chorobę stwierdzono także u człowieka? — Tak. U ludzi nazywa się ją chorobą Creutzfelda-Jakoba. To choroba wieku starczego. Jest stosunkowo rzadka i, dzięki Bogu, ma bardzo długi okres inkubacji. - Munro przerwał i spojrzał w stronę Flowersa. - Jaki był okres inkubacji w tym przypadku? — Stoddart twierdzi, że choroba rozwinęła się niemal z dnia na dzień. Po trzech tygodniach wszyscy pacjenci nie żyli. Patologia mózgu była identyczna jak w przypadku scrapie czy choroby Creutzfelda- Jakoba. Pod względem histopatologicznym praktycznie nie do odróżnienia. — Bodaj to wszyscy diabli! - stęknął Lark. - Trzy przypadki to nie tak dużo. Nadal mam wrażenie, że zbytnio śpieszymy się z wyciąganiem wniosków. -Chciałbym się z panem zgodzić - odrzekł Flowers - ale trzej ludzie, którzy zetknęli się w pracy z chorymi owcami, zmarli na chorobę mózgu identyczną ze scrapie. Nie możemy tego zignorować. Przez chwilę panowało milczenie, jakby zebrani zastanawiali się nad sensem słów Flowersa. Pierwszy odezwał się Lark. — Trudno uwierzyć, że choroba owiec, znana od lat jako całkowicie niegroźna dla człowieka, ni stąd, ni zowąd przeskoczyła barierę gatunkową i zaczęła zabijać ludzi. — To oczywiste, że musiał zadziałać jakiś dodatkowy czynnik, jakaś zmiana wirusa, mutacja, zmienność

czy to spontaniczna, czy też indukowana przez wpływ środowiska. — Miejmy nadzieję, że chodzi o czynnik mutagenny o charakterze lokalnym i że jest to odosobniony przypadek. — W tej sytuacji najważniejsze jest wykrycie przyczyny mutacji - podsumował Munro. — Zgadzam się. — Czy mamy jakiś trop? - zapytał Lark. — Mamy nawet głównego podejrzanego - odparł Flowers. — Kogo? — W pobliżu wzmiankowanej farmy znajduje się elektrownia jądrowa Invermaddoch. — Promieniowanie! - wykrzyknął Lark. — Czy może być bardziej oczywista przyczyna mutacji? — Nie muszę chyba mówić, w jak delikatnej sytuacji stawia nas cała ta sprawa - rzekł Munro. - Jeśli nagle rozgłosimy, że ludzie mieszkający w pobliżu pewnej szkockiej elektrowni jądrowej zapadają na zakaźną chorobę mózgu pod każdym względem przypominającą trzęsawkę owiec, możemy spodziewać się wybuchu paniki i burzy protestów. Pomijając wrzawę w środkach masowego przekazu, będziemy musieli stawić czoło naciskom lobby rolniczego, upierającego się, że niema żadnego związku między zachorowaniami zwierząt a chorobami mózgu u ludzi; z drugiej zaś strony będziemy mieli lobby energetyczne z ich zapewnieniami, że energia jądrowa jest bezpieczna i czysta. — Co więc robimy? I co powiemy rządowi Jej Królewskiej Mości? — Myślę, że na razie musimy uznać tę sprawę za pojedynczy przypadek bez ogólnego znaczenia - powiedział Lark. – Nadal nie dysponujemy niepodważalnymi dowodami, że choroby mózgu zwierząt mogą przenosić się na ludzi. Uważam, że powinniśmy przyznać, iż nastąpił pewien wzrost zapadalności na choroby mózgu, zastrzegając, że za wcześnie jeszcze na mówienie o przyczynach czy też ocenę wagi problemu. Zostawmy to rządowym statystykom. — Ale rząd musi być świadom powagi sytuacji w Szkocji. Choćby na wypadek jakichś przecieków do prasy - zaoponował Munro. — Ten obszar nigdy nie był obiektem szczególnego zainteresowania dziennikarzy. Na razie nic nam nie przeszkodzi w dyskretnym przeprowadzeniu własnego wywiadu - rzekł Flowers. — Z całym szacunkiem dla Stoddarta i jego ludzi, sądzę, że powinniśmy obejrzeć dowody - próbki pochodzące z autopsji tych trzech zmarłych - podsunął Lark. — Już o nie prosiłem - odrzekł Flowers. — Czy Stoddart powiedział, kto tam na miejscu przeprowadzał badania? - zapytał Munro. — Owszem. - Flowers zajrzał do swoich notatek. - Specjalista patolog, doktor Lawrence Gili. Rozdział 1 Doktor łan Bannerman rozłożył na pulpicie notatki i czekając, aż ucichnie szmer rozmów, obrzucił wzrokiem swoje audytorium. Widok sali wypełnionej studentami medycyny wydał mu się nagle przygnębiająco znajomy. Znajomy aż do znudzenia, pomyślał cynicznie i zaraz skarcił się w duchu za tę myśl. Cóż, kiedy czasami granica między cynizmem a realizmem wydaje się odrobinę zatarta... Mimo przywiązania do chrześcijańskiego systemu wartości, wyniesionego z solidnego mieszczańskiego domu, doktor Bannerman zawsze miał trudności z postrzeganiem swoich bliźnich jako „autonomicznych jednostek”. Ludzie, jak zauważył, wyraźnie dzielili się na pewne „typy”. Był typ duchownego, żołnierza, policjanta i tak dalej. Po pięciu latach wykładania patologii w szpitalu św. Łukasza doszedł do wniosku, że także studenci medycyny rekrutowali się spośród ludzi określonego typu. Zawód lekarza cieszył się w społeczeństwie wielkim prestiżem, uważany był wręcz za gwarancję sukcesu życiowego. Dlatego też szkoły medyczne mogły sobie pozwolić na stawianie kandydatom bardzo wysokich wymagań. Zachęcano wręcz najzdolniejszych uczniów do próbowania swych sił w egzaminach na medycynę. Wygrana w tego rodzaju współzawodnictwie miała dowodzić ich wartości. Pod presją rodziców i nauczycieli decydowali się na wybór drogi życiowej nie mającej często nic wspólnego z ich prawdziwymi zainteresowaniami. Tak więc młody człowiek, wyposażony przez dumnych rodziców w nowiutki stetoskop, a przez poczciwą ciocię Mabel w zestaw narzędzi do przeprowadzania sekcji zwłok, wkraczał w mury św. Łukasza, pewien, że i tu świetnie da sobie radę. Bo czyż zdawanie egzaminów nie było jego specjalnością? „Czy ktoś zapytał tych smarkaczy, czy obchodzi ich los chorych?” - grzmiał Bannerman na ostatnim zebraniu ciała pedagogicznego. Jego wystąpienie przyjęto z dobroduszną wyrozumiałością. Nie zadowoliło to Bannermana, chociaż potwierdzało jego teorię „typów ludzkich”. Musiał przyjąć do wiadomości, że on sam został zakwalifikowany do kategorii „nieznośnych znakomitości” - ludzi, którzy mówią, co myślą, a mimo

to są akceptowani jako wybitni specjaliści w swojej dziedzinie. Istotnie, jako patolog nie miał sobie równych. Spojrzał teraz na rzędy zwróconych ku sobie twarzy, zastanawiając się, ilu z tych młodych ludzi ma szansę zostać prawdziwymi lekarzami. Rozpoznanie ich było w praktyce niemożliwe. Bannerman nigdy jednak nie zaprzestawał prób. Już łatwiej byłoby wydzielić tych, którzy lekarzami na pewno nie zostaną: zarozumialców, święcie przekonanych o swoich nadzwyczajnych uzdolnieniach, cichych pracusiów, pilnie notujących każde słowo wykładowcy i wierzących, że systematyczne „kucie” i dobra pamięć to najlepsza gwarancja powodzenia na egzaminach. Oczywiście, niektórzy z nich odpadną, i to niekoniecznie ci najgorsi. Studia medyczne były niewątpliwie trudne i wymagały dużego wysiłku intelektualnego, ale dzięki starannej selekcji kandydatów ewidentni idioci nawet na pierwszym roku stanowili rzadkość. Wielu natomiast rezygnowało odkrywszy, że „wsiedli do niewłaściwego pociągu”; po prostu źle wybrali przedmiot studiów. Bannerman zawsze przekonywał swoich studentów, że lepiej zrezygnować od razu, niż uświadomić sobie brak powołania w chwili, gdy ma się w ręku życie innego człowieka. Najwięcej kłopotów sprawiali mu studenci, którzy bez trudu zdawali wszystkie egzaminy, a mimo to wyraźnie nie nadawali się do zawodu lekarza. Najgorsze, że w takich sytuacjach niewiele mógł zrobić. Starał się wpoić im szacunek dla ludzkiego cierpienia, nauczyć właściwego podejścia do chorych, lecz podejrzewał, że dla wielu z nich pacjent zawsze będzie tylko „przypadkiem”, kolejnym równaniem do rozwiązania na drodze kariery. Bannerman zdawał sobie jednak sprawę, iż z faktu, że nie potrafi wśród swoich studentów wypatrzyć „prawdziwych” lekarzy, wcale nie wynika, że ich tam nie ma. To z myślą o nich starał się, by jego wykłady były jak najlepsze. - Będziemy dziś kontynuować nasze rozważania na temat chorób centralnego systemu nerwowego - zaczął. - Jestem przekonany, że zagadnienie to wyda się państwu szczególnie bliskie. Przeglądając bowiem wasze prace poświęcone problematyce ostatniego wykładu, doszedłem do wniosku, że wielu z was cierpi na jedną z owych chorób... Sala przyjęła słowa wykładowcy z hałaśliwie manifestowaną wesołością. Mimo ostrego języka Bannerman był lubiany przez studentów. Jako nauczyciel cieszył się prawdziwym autorytetem; doskonała znajomość wykładanego przedmiotu nigdy nie przeszkadzała mu przyznać się do niewiedzy. Zaskoczony pytaniem, na które nie znał odowiedzi, nie kręcił, lecz prosił studentów o samodzielne sięgnięcie do źródeł i podzielenie się z nim wynikami poszukiwań. Taka postawa budziła szacunek młodych ludzi, a przy tym oszczędzała czas przeznaczony na naukę. Zbyt często wykładowcy marnowali go na maskowanie luk we własnym wykształceniu. Słowa „nie wiem” nie zadomowiły się jeszcze w akademickiej rzeczywistości. — Zajmiemy się dzisiaj chorobami Creutzfelda-Jakoba i kuru. Obie objawiają się rozległą degeneracją neuronów, ataksją i postępującą demencją. Obie nieodmiennie kończą się śmiercią. - Bannerman włączył rzutnik i pstryknął trzymanym w dłoni pilotem. Na ekranie pojawił się obraz z pierwszego slajdu. - Po lewej widzimy wycinek mózgu pacjenta zmarłego na chorobę Creutzfelda-Jakoba. Po prawej mózg bez zmian patologicznych. Proszę zauważyć wyraźną gąbczastość szarej istoty chorego mózgu. - Bannerman zmienił slajd i poprawił nieco ostrość obrazu. - Oto zdjęcie pacjenta, który nabył chorobę Creutzfelda-Jakoba w wyniku operacji przeszczepu rogówki. Zwróćcie uwagę na pozbawione wyrazu spojrzenie chorego i brak napięcia mięśni twarzy. — Czy to znaczy, że pacjent zachorował, bo przeszczepiono mu zarażoną rogówkę? - dobiegł z ciemności głos któregoś ze studentów. — Prawie na pewno - odparł Bannerman. — A więc jest to choroba zakaźna? — Tak, ale bardzo specyficzna. Po sali przebiegł szmer zdziwienia, jakby studenci zaczynali podejrzewać, że w końcu udało im się przyłapać Bannermana na skrywaniu niekompetencji. — To jest, czy nie jest? - padło zaczepnym tonem rzucone pytanie. — O takich chorobach mówi się, że wywołują je nietypowe, tak zwane powolne wirusy. — Dlaczego nietypowe? — Otóż, jak dotąd, nie udało się wyizolować z zakażonego mózgu żadnego konkretnego wirusa. Ale wszystko wskazuje na obecność w nim jakiegoś czynnika zakaźnego. — Czyli jest to jednak choroba zakaźna? — Tak. — Czy znane są inne podobne choroby? — Kilka chorób zwierząt. — Na przykład? - uparty student najwyraźniej zdecydowany był wycisnąć z Bannermana przyznanie się do ignorancji. — Scrapie, trzęsawka owiec; encefalopatia gąbczasta bydła.

— „Krowia wścieklizna”? — Owszem. Także zakaźna encefalopatia norek. — Czy nie sądzi pan, że wystarczyłoby przyłożyć się do roboty, żeby określić przyczynę tych chorób? Bannerman osłupiał. Arogancja tego młodzika przekraczała wszelkie granice. — Panie...? — Marsh - podpowiedział student. — Panie Marsh, kilku naprawdę wybitnych naukowców pogrzebało swoje kariery tylko dlatego, że uparli się odkryć przyczynę tych chorób. A może tak pan przyłożyłby się do roboty i zechciał w formie rozprawki ustosunkować się do popełnionych przez nich błędów? Powiedzmy, że zrobi pan to na przyszłą środę. Zgoda? — Tak jest - wymamrotał student, już zdecydowanie pokornym tonem. — A co z barierą gatunkową? - padło następne pytanie, tym razem wypowiedziane dziewczęcym głosem. — Dobre pytanie, panno... — Lindsay. — Dobre pytanie, panno Lindsay. Do chwili wystąpienia epidemii „krowiej wścieklizny” wszyscy wierzyliśmy w istnienie bariery gatunkowej. Ostatnie badania dowodzą, że encefalopatia gąbczasta atakuje bydło karmione paszą zawierającą resztki mózgu owiec zarażonych wirusem scrapie. — W takim razie nie jest wykluczone, że po zjedzeniu chorego zwierzęcia człowiek również może zapaść na chorobę mózgu? — Nie, ale też nie istnieją żadne dowody na poparcie tego poglądu. — Na razie. — Na razie - zgodził się Bannerman. — A gdyby okazało się, że chorobę Creutzfelda-Jakoba wywołuje właśnie spożywanie zakażonego mięsa? — Powtarzam: nic nie uprawnia nas do takiego twierdzenia. — Ale na wszelki wypadek doradzałby pan przejście na wegetarianizm - podpowiedział ktoś z końca sali. Bannerman śmiał się razem z innymi. — Ja przynajmniej nie zamierzam zostać wegetarianinem - powiedział. — Na razie - dodała panna Lindsay, wzbudzając kolejną falę rozbawienia. — A choroba Alzheimera? Czy ją też przypisuje się działaniu podobnych wirusów? — Nie. Istnieją wyraźne różnice w obrazie anatomopatologicznym. — Czy wiadomo, co powoduje chorobę Alzheimera? — Jedna z jej postaci ma niewątpliwie podłoże genetyczne. Na temat częściej występujących form nie wiemy właściwie nic, poza domniemaniem, że w grę wchodzi pewien czynnik chemiczny. — Aluminium? — W kilku opracowaniach pojawiły się takie sugestie - przyznał Bannerman. — ‘Czy zgodziłby się pan z twierdzeniem, że badania nad chorobami w rodzaju choroby Alzheimera są skandalicznie zaniedbane? - oskarżycielski ton w głosie pytającego przeczył uprzejmej formie pytania. Bannerman spojrzał na studenta wpatrzonego weń spod szopy rudych włosów kontrastujących z szalikiem w barwach szkoły medycznej. Na dobrą sprawę jego zachowanie można było uznać za bezczelne, ale Bannerman zbyt często miał do czynienia z podobnym zuchwalstwem, by się nim teraz przejmować. Należało je chyba złożyć na karb młodzieńczej przekory i równie młodzieńczego przekonania o czystości własnych intencji. — Owszem - odparł zdawkowo. — Dlaczego tak się dzieje? - nie ustępował rudzielec. — Każde społeczeństwo dysponuje ograniczonym zasobem środków, które może przeznaczyć na badania naukowe - powiedział Bannerman. - Schorzenia w rodzaju choroby Alzheimera są typowe dla wieku starczego. Tymczasem pieniędzy z trudem starcza na badanie chorób zagrażających ludziom młodym. To wszystko. - Uważam, że to świństwo - oświadczył student. Bannerman czuł, że sympatia grupy w tej chwili nie jest po jego stronie. — Być może powinien pan studiować nauki społeczne, a nie medycynę - powiedział. — Albo nauki polityczne - dorzucił ktoś. Po sali przeleciał szmer śmiechu. — Cele, jakie stawia sobie medycyna, są czysto pragmatyczne - powiedział Bannerman. - Lekarz dysponuje określonymi środkami i zgodnie z tym podejmuje takie, a nie inne decyzje. Kiedy ma się dwóch pacjentów z niewydolnością nerek, a do dyspozycji tylko jedną sztuczną nerkę, nie pora krzyczeć, że to świństwo. Trzeba zdecydować kto ma żyć, a kto umrzeć. Bannerman zamilkł, czekając, aż jego słowa zapadną w umysły słuchaczy. Wreszcie powiedział: - Być może zainteresuje państwa porównanie patologii najważniejszych chorób zwyrodnieniowych mózgu.

Proszę o zapoznanie się z tym tematem, a na najbliższych zajęciach spróbujemy przedyskutować państwa wątpliwości... Po wykładzie Bannerman wrócił do swojego gabinetu w szpitalu. Zapalił papierosa, a chwilę później jego sekretarka, 01ive Meldrum, przyniosła filiżankę mocnej, czarnej kawy. — Jak poszło? — Nieźle - odparł Bannerman. - Całkiem nieźle. To dobra grupa. Co słychać? — Dzwoniła Stella. Po południu operuje, ale o ósmej spodziewa się pana na kolacji. Pytała, czy nie kupiłby pan wina. — Czy... — Będzie kurczak - powiedziała 01ive uprzedzając pytanie Bannermana. — Coś jeszcze? — Doktor Vernon prosił, żeby zadzwonił pan do niego w wolnej chwili. Poza tym spokój. - Dzięki, Olive. Bądź tak dobra i połącz mnie z Vernonem. Olive wyszła, zamykając za sobą drzwi, a kilka minut później odezwał się brzęczyk telefonu na biurku Bannermana. - Cześć, George. Miałeś do mnie jakąś sprawę? Uraczywszy Bannermana kilkoma dowcipami na powitanie, doktor Vernon przystąpił do rzeczy. — Mam tutaj czterdziestosiedmioletniego mężczyznę z poparzeniami ręki. Oblał się niechcący wrzątkiem z czajnika. — Poparzenia to raczej nie moja specjalność - wtrącił Bannerman. — Nie o to chodzi. Podejrzewam, że dolega mu coś poważniejszego. — Na jakiej podstawie? — Kilkakrotnie z nim rozmawiałem. I odniosłem wrażenie, że nie pamiętał, co powiedziałem dosłownie kilka minut wcześniej. Początkowo nie zwróciłem na to uwagi, ale sytuacja zaczęła się powtarzać. Znasz się na chorobach mózgu; nie zechciałbyś go obejrzeć? — Jasne - odpowiedział Bannerman. Spojrzał na zegarek. - Może teraz? — Świetnie. - Doktor Vernon dodał, że byłby mu bardzo zobowiązany. Umówili się za pięć minut w sali numer siedemnaście. Przed wyjściem Bannerman wypłukał usta odświeżającym płynem, którego buteleczkę trzymał na umywalce w gabinecie; nie chciał, żeby pacjenci czuli, że palił papierosy. Włożył świeży fartuch i pomaszerował na oddział. Laboratorium patologiczne mieściło się w suterynie, toteż musiał pokonać dwa piętra schodów, a następnie długi korytarz, o tej porze pełen wózków z naczyniami i pielęgniarek kursujących między salami chorych a kuchnią. Vernon czekał u wejścia do siedemnastki. Razem weszli do środka. - Dzwoniłem do siostry. Powiedziałem, że już idziemy. W tym momencie jak na zamówienie otworzyły się boczne drzwi i stanęła w nich tęga kobieta w granatowym kitlu siostry zakonnej i białym plisowanym czepku na siwych włosach. - Pan Green jest gotów - powiedziała z uśmiechem. - Pielęgniarka rozstawi panom parawan. Młoda praktykantka ze szkoły pielęgniarskiej zaprowadziła lekarzy do łóżka pacjenta, a następnie odgrodziła je od reszty sali zielonym płóciennym parawanem. Jak zwykle w porze posiłków pomieszczenie wypełniał charakterystyczny zapaszek: mieszanina woni potraw i środków dezynfekujących. - Panie Green, to doktor Bannerman. Chciałby zadać panu kilka pytań. Pacjent, dobrze zbudowany, opalony mężczyzna, uśmiechnął się pokazując zdrowe zęby. — Co pan chce wiedzieć, doktorze? Dzięki doktorowi Vernonowi moja ręka goi się bez zarzutu. Podobno niedługo będę mógł wrócić do domu. — Miło mi to słyszeć - odparł Bannerman. - Proszę mi opowiedzieć, co się panu stało? — Z lekarzami to jak z policją - wesoło powiedział chory. - W kółko zadają te same pytania. — Mam nadzieję, że nie mówi pan tego na podstawie własnych doświadczeń - zażartował Bannerman. — A owszem - odparł Green, a widząc, że lekarz robi nieco głupią minę, dorzucił - jestem policjantem, doktorze. Sierżantem w wydziale śledczym Scotland Yardu. — Ach tak - zaśmiał się Bannerman. - Nie wiedziałem. A więc, co się panu przytrafiło? — Co się przytrafiło? Bannerman zorientował się, że Green najwyraźniej zapomniał już o jego wcześniejszym pytaniu. Zerknął na Vernona, a ten odpowiedział mu dyskretnym ruchem głowy. - Chodzi o pański wypadek. — Byłem po prostu nieostrożny. Złapałem czajnik, sądząc, że jest pusty. Chciałem wstawić wodę na herbatę, ale okazało się, że jest pełen wrzątku. Oblałem sobie całą rękę. — Okropne - skrzywił się Bannerman. - Kto jeszcze był wtedy w domu?

— Nikt - odparł Green. Bannerman uważnie przyjrzał się choremu, zastanawiając się, czy zdaje sobie sprawę z wymowy własnych słów; wyglądało na to, że nie. — Co działo się potem? - zapytał. — Próbowałem zdjąć koszulę i włożyć rękę pod zimną wodę, ale bolało jak wszyscy diabli. Ręka wyglądała paskudnie, więc wezwałem karetkę i czekałem, aż przyjadą. — Długo pan czekał? — Osiem minut. Przez cały czas patrzyłem na zegar. — Czy pan wie, ile czasu trwała jazda do szpitala? - zapytał Bannerman. — Dziesięć minut. Bylibyśmy szybciej, ale na Graham Road, tam gdzie reperują gazociąg, trafiliśmy na korek. Mimo że kierowca włączył syrenę i migające światło, musieliśmy czekać przez kilka minut. — Jaki dziś mamy dzień? Green uśmiechnął się, jakby nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Patrząc jednak na Bannermana stwierdził, że ten przygląda mu się uważnie, najwyraźniej czekając na odpowiedź. — Dzisiaj? Dzisiaj jest... no... — Wtorek - podpowiedział Bannerman. - Dwudziesty trzeci stycznia. — No właśnie - rozpromienił się Green. - Nie mogłem sobie przypomnieć. To przez to, że w szpitalu wszystkie dni są takie podobne. Bannerman ze zrozumieniem pokiwał głową. - Chciałbym, żeby spróbował pan policzyć od trzystu wstecz, odejmując za każdym razem siedem - powiedział. Green wzruszył ramionami i zaczął liczyć: - Trzysta, dwieście dziewięćdziesiąt trzy, dwieście osiemdziesiąt sześć, dwieście siedemdziesiąt dziewięć, dwieście osiemdziesiąt sześć, dwieście osiemdziesiąt sześć... — Wystarczy - powiedział Bannerman. — I jak? - z uśmiechem spytał Green. — Doskonale - odparł Bannerman. Spojrzał na kolegę i skinął głową. Vernon podziękował Greenowi za współpracę i ruszył za Bannermanem do dyżurki. Pielęgniarka złożyła parawan i odjechała z nim w kierunku wyjścia. — Co o tym sądzisz? - zapytał Vernon. — Twój niepokój wydaje mi się uzasadniony - odrzekł Bannerman. - Ten człowiek ma wszelkie objawy wczesnej choroby Alzheimera. — Tego się właśnie obawiałem. — Jego stara pamięć jest w porządku, ale świeża praktycznie nie istnieje. Przypuszczam, że to właśnie było przyczyną wypadku. Sam postawił czajnik na gazie, a potem o nim zapomniał. Chciał to zrobić jeszcze raz i oblał się wrzątkiem. Twierdzi, że w domu był sam, więc nikt inny nie mógł wstawić czajnika. — Nie ma nawet pięćdziesiątki. - Vernon ze smutkiem pokręcił głową. — Może być z nim już tylko gorzej - cicho powiedział Bannerman. - Jego aktywne życie, zwłaszcza zawodowe, jest właściwie skończone. — Ma żonę i dwóch nastoletnich synów. Jeden z nich to czarny chłopiec, adoptowany przez Greenów, gdy miał trzy lata. Czasami zastanawiam się, czy to wszystko ma jakiś sens. — Od pewnego czasu mam podobne wątpliwości - przyznał Bannerman. Nie zamierzał jednak rozwijać tego tematu. Pożegnał się z Vernonem i wrócił na oddział patologii. 01ive Meldrum musiała wyjść na lunch; jej pokój był pusty. Bannerman zaparzył sobie następną kawę, zaniósł do gabinetu i z papierosem w dłoni zasiadł przy biurku. Zdecydował, że nie będzie dziś jadł lunchu. Poranne ważenie dało wynik siedemdziesięciu dziewięciu kilogramów. Bannerman wiedział, że nie ma nic na swoją obronę. Rosnąca warstwa sadełka w okolicy pasa była wynikiem pobłażania sobie przy bożonarodzeniowym stole. Waga nie kłamała. Coś trzeba będzie z tym zrobić. Spojrzał na kalendarz stojący na biurku. Nagle uświadomił sobie, że za osiem dni będzie obchodzić trzydzieste ósme urodziny. Trzydziesto ośmioletni kawaler! Zdawało mu się, że słyszy głos matki, podczas świąt odwiedził rodziców i, jak co roku, musiał wysłuchać odpowiedniej porcji wyrzutów i namawiania, żeby się wreszcie ożenił. Całe szczęście, że miał jeszcze siostrę. Kate z mężem zadbali o to, by dostarczyć staruszkom pary udanych wnuków, co odrobinę zmniejszyło presję wywieraną na Bannermana. Matka nie zamierzała jednak ustąpić. „Kiedy wreszcie pobierzecie się ze Stellą?” - to pytanie stanowiło refren jej rozmów z synem. Nie pomagały tłumaczenia Bannermana, że Stella jest tylko jego starą przyjaciółką. To była prawda, ale z drugiej strony Stella była jedyną kobietą, o której kiedykolwiek rozmawiał w domu. Owszem, przed mniej

więcej pięcioma laty istniało między nimi coś w rodzaju uczucia. Do niczego jednak nie doszło i od tej pory łączyła ich jedynie trwała przyjaźń. Związki Bannermana z innymi kobietami, głównie z pielęgniarkami, miały charakter przypadkowy. Temat ten oczywiście nie nadawał się do rozmów z rodzicami. Bannerman starał się w ogóle nie wspominać o swoich znajomych, a to w obawie przed matczynym przesłuchaniem prowadzonym metodami godnymi hiszpańskiej inkwizycji. Zaciągnął się głęboko dymem papierosa i złożywszy głowę na oparciu fotela pogrążył się w rozmyślaniach na temat przyczyn swego starokawalerstwa. Lubił kobiety i wszystko wskazywało na to, że ma u nich powodzenie. Zawsze jednak nadchodził moment, kiedy wycofywał się, jakby niezdolny uczynić ostatni krok. Zamknął oczy rozmyślając o swojej słabości w podejmowaniu decyzji dotyczących własnego życia, co było dość śmieszne u kogoś, kto na co dzień musiał decydować o życiu innych ludzi. Musiał uczciwie przyznać, że w jego życiu było kilka kobiet, z którymi łączyły go więzi emocjonalne, ale też nic poza tym. Stella wytknęła mu kiedyś, że chyba nie widzi różnicy między pożądaniem a głęboką potrzebą bycia z kimś. Kobiety lubią czuć się potrzebne. Może o to chodzi? Czyżby był tak dalece samowystarczalny, że w gruncie rzeczy nikogo nie potrzebował? Może jednak był „samotną wyspą”? Bannerman zdusił papierosa w popielniczce i wyprostował się. Na dzisiaj dość tej autoanalizy. Przejrzał rozkład zajęć popołudniowych i stwierdził, że czeka go jeszcze sekcja zwłok pacjenta zmarłego na raka mózgu. Obiecał także, że w razie konieczności wykonania pilnej biopsji będzie do dyspozycji zespołu operującego dziś nowotwór piersi. Operację przeprowadzić miał John Thorn, chirurg darzony przez Stellę szczególnym szacunkiem. „Guz znajduje się w wyjątkowo paskudnym miejscu - powiedział Thorn. - Jeśli coś pójdzie nie tak, pacjentka nie będzie miała drugiej szansy”. Była za pięć druga. Operacja miała się rozpocząć o trzeciej trzydzieści. Bannerman uznał, że czas wziąć się do roboty. Zostawił wiadomość, by wezwano go, gdyby Thorn zażądał przeprowadzenia jakiejś analizy, przypiął beeper do kieszeni fartucha i ruszył do prosektorium. Jego przybycie najwyraźniej zaskoczyło dyżurnego sanitariusza. Siedział przy stole z gazetą w dłoni, przed nim na kawałku papieru śniadaniowego leżała nadgryziona kanapka i stał termos z odkręconym kubkiem. — Nie zdążyłem wyjść na lunch - wyjaśnił. - Doktor Leeman strasznie się dziś grzebał. — Zaczekam, aż pan skończy - powiedział Bannerman. — Kogo bierze pan na warsztat? - Sanitariusz podniósł się od stołu i zapakował nie dojedzoną kanapkę. — Pacjenta z ósemki. Thomas George Baines, zmarł w niedzielę wieczorem. Sanitariusz spojrzał na wiszący na ścianie plan chłodni. Nazwiska zmarłych wypisywano na nim ołówkiem, tak że można było je ścierać gumką, której brudny ogryzek leżał na stole. - Baines, numer pięć - mruknął sanitariusz kierując się do wyjścia z dyżurki. Chłodnia było to długie, pomalowane na biało pomieszczenie. Wzdłuż jednej z jego ścian widniał rząd wysokich, zamykanych na ciężkie zasuwy drzwi. Były one ponumerowane od jednego do ośmiu. Sanitariusz otworzył drzwi oznaczone cyfrą pięć, odsłaniając trzy ułożone poziomo, jedna nad drugą, szuflady. Odczytał napis na kartce przytwierdzonej do środkowej szuflady i oznajmił: - Proszę bardzo. Pan Thomas Baines. Przyciągnął wózek do drzwi komory chłodniczej, zablokował kółka i podniósł jego ruchomy blat do wysokości półki. Następnie z widoczną wprawą zsunął nań ciało Thomasa Bainesa. Odblokował kółka i szerokim łukiem odstawił wózek na bok. Zatrzasnął drzwi komory i skierował pytające spojrzenie na lekarza. — Stół numer jeden. Pasuje? — Oczywiście - odparł Bannerman. Sanitariusz umieścił zwłoki na stole sekcyjnym, zdjął całun i włączył spłukiwanie blatu. Zimna woda zabulgotała w rowkach odpływowych. Bannerman zapalił górne światło i uruchomił wyciąg. - Dać trochę odświeżacza? - zapytał sanitariusz. Bannerman pokręcił głową. — Robimy tylko czaszkę - powiedział. Nie mniej niż inni nie znosił odoru sekcji, ale wdychanie odświeżacza powietrza było jeszcze gorsze, bo skóra i ubranie na długie godziny nasiąkały jego przenikliwą wonią. Nie było potrzeby otwierania jamy brzusznej Thomasa Bainesa. Badanie miało dotyczyć wyłącznie głowy, toteż można się było obyć bez odświeżacza. — Chce pan, żebym otworzył czaszkę? - pytał sanitariusz. — Nie trzeba - odpowiedział Bannerman. - Niech pan kończy śniadanie. — Wesołej zabawy, szefie. Bannerman włożył gumowce wybrane z rzędu obuwia ochronnego stojącego pod ścianą i sięgnął do wieszaka po jeden z zielonych plastikowych fartuchów. Zawiązał wstążki na plecach i wciągnął na dłonie rękawice chirurgiczne wyjęte z pudełka opatrzonego napisem „duże”. Elektryczną piłą przeciął dokoła czaszkę denata, kilkakrotnie przerywając piłowanie, by spłukać gromadzące się pod ostrzem okruchy i pozwolić rozwiać się swądowi przypalanych kości. Następnie usunął pokrywę czaszki Thomasa Bainesa i

odłożył ją na bok. Posługując się narzędziami chirurgicznymi wydobył mózg z jamy czaszki i przeniósł na przygotowaną do tego celu tacę na bocznym stoliku. Zważył mózg i dokładnie go obejrzał ze wszystkich stron. - Nietrudno zauważyć, co cię zabiło, przyjacielu - mruknął do siebie. Z lewej półkuli odsłoniętego mózgu wystawał duży guz. Jaskrawa czerwień rakowatej tkanki kontrastowała z szarością zdrowych zwojów. Bannerman wyłuskał guz i włożył go do słoja na próbki, w którym trafić miał do laboratorium. Resztę mózgu umieścił z powrotem w czaszce i zawołał sanitariusza oznajmiając, że skończył. - Dobra jest, szefie. Założyć mu z powrotem czapeczkę? - sanitariusz zaniósł się zduszonym chichotem. Bannerman nawet się nie uśmiechnął. Tego rodzaju humor nie był w jego guście. — Proszę to zrobić, z szacunkiem należnym zmarłemu, jeśli łaska - powiedział. — Oczywiście, panie doktorze - skwapliwie odparł sanitariusz, a jego twarz przybrała wyraz powagi. Uświadomił sobie, że popełnił błąd oceniając tego lekarza. Bannerman ściągnął rękawice i wrzucił je do plastikowego pojemnika na śmiecie. Podszedł do dużej porcelanowej umywalki, przycisnął łokciem dźwignie kranu i dozownika i z przyjemnością zanurzył dłonie w strumieniu gorącej wody z płynnym mydłem. Wycierając ręce przyglądał się, jak sanitariusz pogwizdując pod nosem przykrywa głowę zmarłego odciętym fragmentem czaszki, pieczołowicie ustawia ją we właściwej pozycji, sprawdza z jednej, z drugiej strony... Niczym hydraulik wymieniający uszczelkę. Bannerman musiał przyznać, że daleko mu do takiej rutyny. Czasami po opuszczeniu prosektorium wymiotował zamknięty w łazience. Nie tak często jak niegdyś, ale zdarzało się. Nikomu o tym nie mówił, nawet Stelli w czasach, gdy byli ze sobą naprawdę blisko, ani ojcu, który także był lekarzem. Zresztą nie lubił zbytnio się nad tym zastanawiać. Piszczenie beepera w kieszeni sprawiło, że i teraz przestał myśleć o swoich problemach. — Już idę - rzucił w słuchawkę usłyszawszy, że z sali operacyjnej przysłano próbkę z prośbą o wykonanie pilnej biopsji. Drzwi prosektorium z hukiem zatrzasnęły się za Bannermanem, gdy biegł wyłożonym kafelkami korytarzem w kierunku schodów wiodących do laboratorium. Zanim dotarł na miejsce, laboranci zdążyli już przygotować preparat i właśnie jeden z nich ustawiał go pod obiektywem zeissowskiego mikroskopu. — Co tam widzisz, Charlie? - zapytał Bannerman. — Nie bardzo mogę się w tym połapać. — Słaby preparat? -Możliwe - odparł laborant. - Karen szykuje drugi. Za kilka minut powinien być gotowy. Laborant odsunął się, ustępując lekarzowi miejsca przy mikroskopie. Bannerman zwiększył nieco odległość między okularami, dostosowując ją do rozstawu swoich oczu, i nastawił maksymalną ostrość. Operując śrubami przesuwu mógł milimetr po milimetrze badać preparat, pewien, że nie trafi dwukrotnie na to samo miejsce. — Cholera - mruknął przez zaciśnięte zęby. — Znalazł pan coś? - zapytał laborant. — Nie wygląda to dobrze. - Bannerman obracał pokrętłem regulacji ostrości, jakby spodziewał się znaleźć lepsze, doskonalsze ustawienie. - Proszę spojrzeć. Dokładnie na godzinie jedenastej. Laborant pochylił się nad okularem. — Taak - powiedział. - Coś tam jest, ale nie widzę tego dość wyraźnie, żeby... - urwał, nie chcąc chyba ryzykować wygłaszania zdecydowanej opinii. — Dzwonili z chirurgii - rozległ się za ich plecami głos młodej laborantki. - Chcą natychmiast znać wyniki badania. — Sprawdzę, czy ten drugi preparat jest już gotowy - powiedział laborant wstając od mikroskopu. Wrócił po minucie, a na jego twarzy widniał wyraz zakłopotania. - Obawiam się, że trzeba zaczekać jeszcze dziesięć minut. Coś nie wyszło. Bannerman spojrzał na zatroskane oblicze technika i nic nie powiedział. Wstał i zwrócił się do dziewczyny. — Porozmawiam z chirurgią. - Poszedł za nią do głównego laboratorium, gdzie stał telefon. — Tu Bannerman. Możecie dać nam jeszcze dziesięć minut? — Wykluczone - zabrzmiał w słuchawce głos chirurga. - Muszę wiedzieć natychmiast. Bannerman przymknął oczy. Zastanawiał się chwilę, wreszcie powiedział: — Złośliwy. — Zrozumiałem - rzucił chirurg i rozłączył się. W laboratorium zapanowało przygniatające milczenie. Przerwał je Bannerman. - Będę u siebie. Dajcie mi znać, jak przyniosą drugi preparat. Stał przy oknie w swoim gabinecie i

drżącymi dłońmi próbował zapalić papierosa. Widok za szybą nie nastrajał zbyt pogodnie: odległa o raptem trzy metry betonowa ściana, po której spływała woda z pękniętej rynny. Zresztą Bannerman i tak jej nie widział. Zbyt wiele myśli kłębiło mu się w głowie. Z zadumy wyrwało go lekkie pukanie do drzwi. — Proszę. — Preparat gotowy. Bannerman skinął głową i odwrócił się do wyjścia. Laborant przytrzymał mu drzwi. - Miał pan rację - odezwał się. - Rzuciłem okiem na tę nową próbkę. Nowotwór złośliwy. Bannerman przystanął i odetchnął głęboko. Poczuł, że wewnętrzne drżenie powoli go opuszcza. — Ani przez chwilę w to nie wątpiłem, Charlie - powiedział. — Jasne, że nie - w spojrzeniu laboranta pojawiło się coś, jak zapowiedź uśmiechu. Przez chwilę patrzyli sobie z lekarzem w oczy. - Drugi preparat jest doskonale czytelny... Biedna kobieta... Rozdział 2 Bannerman wyszedł ze szpitala o szóstej trzydzieści. Wsiadając do swojego rovera zauważył, że biały golf Stelli stoi jeszcze na parkingu. Z trudem wyprowadził wóz z ciasnego stanowiska w części zarezerwowanej dla personelu medycznego. Miał nadzieję, że ruch na ulicach po szaleństwie popołudniowego szczytu będzie znośny, ale przy wjeździe na ulicę musiał czekać dobrą minutę, nim wypatrzył lukę w szeregu wolno sunących pojazdów. Zaklął, po raz kolejny wycierając rękawiczką zaparowaną przednią szybę. - Ciemna, mokra dziura - mruknął, myśląc o urokach mieszkania w Londynie. Włączył wentylator i podgrzewacz tylnej szyby. Chwilę później musiał zahamować z powodu niewidocznego korka gdzieś w przodzie; to też nie poprawiło mu humoru. Włożył do odtwarzacza kasetę z koncertami Vivaldiego i spróbował skoncentrować się na muzyce. Kasety w samochodzie to był pomysł Stelli. W pewnym momencie miała dość źle skrywanej frustracji, jaka ogarniała Bannermana, ilekroć siadał za kierownicą, i postanowiła poddać go „muzykoterapii”. Uparła się, by wypróbował na sobie prawdziwość twierdzenia o relaksującym działaniu muzyki. Jak dotąd, najskuteczniejsza okazała się taśma z chorałami gregoriańskimi w nagraniu chóru francuskich mnichów z pewnego klasztoru w Alpach. Uroczyste brzmienie dzwonów i modlitewny ton pieśni pozwalały zapomnieć o własnych niepokojach, kierując myśli ku sprawom ostatecznym. Jak na ironię okazało się, że kościelna atmosfera w samochodzie irytowała Stellę nie mniej niż humory Bannermana. Nalegała, by spróbował czegoś innego. W ubiegłym tygodniu zaaplikowała mu Mozarta. Z miernym skutkiem. Obecnie przyszła kolej na Vivaldiego i jego Cztery pory roku. Rząd samochodów drgnął i ruszył, by znieruchomieć po przejechaniu pięćdziesięciu metrów. Bannerman przesunął dźwignię biegów na luz i westchnął ze złością. Zima Vivaldiego najwyraźniej na niego nie działała. Dojazd do domu zabrał mu w sumie trzydzieści pięć minut. Jeszcze kilka zakrętów i nareszcie zatrzymał się w cichej przystani Redholm Court. Zamykając samochód przypomniał sobie, że nie kupił wina. Zastanawiał się^» czy nie zrobić tego w drodze do Stelli, ale wtedy doniósłby je ciepłe. Do sklepu, gdzie sprzedawano alkohole, miał nie więcej niż czterysta metrów. Podniósł kołnierz płaszcza i ruszył szybkim krokiem. Po piętnastu minutach był z powrotem. Wstawiwszy wino do lodówki zdjął płaszcz i z butelki stojącej na tacy przy oknie nalał sobie solidną porcję dżinu. Zaciągnął zasłony i włączył telewizor, w samą porę, by obejrzeć końcowy fragment popołudniowych wiadomości na kanale czwartym. Czteropokojowe mieszkanie Bannermana znajdowało się na drugim piętrze. Opłata za komorne obejmowała także wszelkie usługi. Bannerman mieszkał tu od dwóch lat i nie zamierzał szukać niczego innego. Lokal był cichy, ciepły zimą, latem słoneczny, lecz nie przegrzany dzięki dużemu, południowemu balkonowi i obfitości zieleni. W otaczających dom prywatnych ogrodach rosło sporo drzew, w tym kilka dorodnych buków. Na ładnie utrzymanych klombach i trawnikach jak rok długi krzątali się ogrodnicy. Mieszkańcy kamienicy mieli nawet garaż do swojej dyspozycji, ale Bannerman rzadko z niego korzystał. Wolał zostawiać samochód na asfaltowym podjeździe naprzeciwko wejścia. Samo mieszkanie było niemal puste, co wynikało nie tyle z hołdowania „minimalistycznej” modzie panującej we wnętrzarstwie, co z obojętności właściciela na wygląd otoczenia. Podstawowym elementem wyposażenia były tu półki na książki, które i tak nie mieściły wszystkich zbiorów Bannermana. Zawsze jakieś tomy poniewierały się po podłodze, co stanowiło wieczne utrapienie sprzątaczki. Utrzymywała, że tarasują drogę

jej elektroluksowi. Nie wiedziała, biedaczka, że fakt ten był dla Bannermana źródłem perwersyjnej przyjemności. Każdy sposób powstrzymania pochodu hałaśliwego monstrum zasługiwał na uwagę. Odkurzacz budził w nim irracjonalne obrzydzenie, był jego znienawidzonym wrogiem, symbolem „udomowienia”. Przebrzydły jazgot maszyny, poprzedzany grzecznym: „mam nadzieję, że to panu nie przeszkodzi” sprzątaczki, w jednej chwili wyganiał go z domu. Wkładał strój sportowy i biegał, dopóki sprzątanie się nie skończyło. Dopił drinka, zrzucił buty i na bosaka powlókł się pod prysznic. W przedpokoju zauważył adresowaną do siebie kartkę i zatrzymał się, by ją odczytać. Była to wiadomość od sprzątaczki, która donosiła, że jedna z jego koszul nie wróciła z pralni. Już „im na to zwróciła uwagę”, a „tak przy okazji”, powinien sobie kupić kilka nowych. Stare są już „sfatygowane”. Bannerman nie mógł zaprzeczyć, że była to uzasadniona krytyka. Był chyba najlepszym klientem pobliskiej pralni. Jeszcze jako student medycyny zauważył, że pojawieniu się lekarza patologa, na przykład na przyjęciu, towarzyszy charakterystyczny smrodek, woń formaliny albo innych środków do konserwacji preparatów, którą przesiąka ubranie. Kiedy więc sam został patologiem, postanowił przeciwdziałać tej niemiłej, poniekąd zawodowej, przypadłości. Sprawił sobie dwa zestawy ubań, przy czym jeden służył mu w pracy, drugi - w sytuacjach towarzyskich. Pilnował, żeby mu się nie myliły. Wróciwszy z pracy rozbierał się, brał prysznic i przebierał w świeże ubranie, robocze odkładając do kosza na brudy - „kosza Ali Baby”, jak mawiała sprzątaczka. Banner-manowi podobała się ta przenośnia. To właśnie jedna z jego „roboczych” koszul zginęła w pralni; pozostałe z tego kompletu sprzątaczka uznała za sfatygowane. Był dopiero wtorek. Do końca tygodnia zrobi z tym porządek. Dłużej niż zwykle marudził pod prysznicem, czekając, aż strumień gorącej wody masujący mu kark uwolni go od przykrego napięcia mięśni. Zastanawiał się nad tym, co spotkało go w ciągu dnia. Wciąż miał w pamięci tę chwilę, kiedy musiał postawić diagnozę na podstawie niepewnej biopsji. Wszystko skończyło się dobrze, ale przeżył wtedy kilka nieprzyjemnych chwil. Najbardziej niepokoiło go to drżenie rąk, które zauważył u siebie czekając na drugi preparat. W jego pracy stres był zjawiskiem powszednim, dotąd jednak nie zdarzyło mu się reagować w taki sposób. Wycierał się stojąc przed dużym lustrem wiszącym nad umywalką i krytycznym wzrokiem przyglądał się swemu odbiciu. Rzadko to robił. Być może powodował nim nastrój, jaki ogarnął go na myśl o zbliżających się urodzinach; tak czy inaczej, dawno się sobie nie przyglądał. Pochylił się, by zbadać włosy nad czołem, jakby odrobinę rzadsze niż kiedyś. Były co prawda mokre, ale mimo wszystko... Końcami palców zaczesał je do przodu. Jego gładko ogolona twarz nie nosiła śladów otyłości, kontur brody był wciąż wyraźnie zarysowany... No, dość wyraźnie. Może i dałoby się wypatrzyć coś w rodzaju zapowiedzi podwójnego podbródka, ale to wrażenie znikało, gdy wysuwał nieco dolną szczękę, co też natychmiast uczynił. Brązowe oczy, a zbadał je bardzo skrupulatnie, odciągając palcami dolne powieki, wyglądały na czyste; zęby zdrowe i nawet całkiem białe. Górna połowa ciała muskularna, choć mięśnie nie tak sprężyste jak dziesięć lat temu. A ta odrobina brzuszka to oczywiście chwilowe, jak to po świętach. Przy wzroście około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów zbudowany był dość masywnie; uda, nieco za grube i mięsiste, mogłyby być ciut dłuższe i szczuplejsze, ale w czasach, gdy grywał w rugby, taka sylwetka była raczej zaletą. Podczas studiów występował w drużynie Glasgow University i radził sobie całkiem nieźle. „Szczerze mówiąc, Bannerman - pomyślał - nie masz wielkich szans na rolę amanta w serialu filmowym... ale właściwie nigdy ich nie miałeś”. Opasał się ręcznikiem i poczłapał do sypialni w poszukiwaniu ubrania. Domofon zatrzeszczał i z głośnika popłynął głos Stelli Lansing: - Wejdź, lanie. Szczęknął wyłącznik zamka i oto drzwi stały otworem - zanim Bannerman zdążył się przedstawić. — Nie jestem żadnym łanem - powiedział. - Jestem okrutnym gwałcicielem i właśnie idę do ciebie. - Z butelką wina w dłoni wspiął się po schodach na piętro Stelli. Drzwi od mieszkania były uchylone. Wszedł do środka i zamknął je głośno, sygnalizując swoje przybycie. — Za chwilę do ciebie przyjdę-dobiegł go z kuchni $os Stelli. - Jak zwykle, nie zdążyłam. Zrób sobie coś do picia. Bannerman nie posłuchał. Pomaszerował prosto do kuchni, podszedł do stojącej tyłem Stelli i pocałował ją w policzek. — Cześć. — Zdaje się, że rozgotowałam ziemniaki - rzuciła przez ramię. — Świetnie - odparł Bannerman. - Jestem na diecie. — Od kiedy? — Od dzisiaj. — To do ciebie niepodobne - powiedziała Stella - troszczyć się o takie rzeczy.

Bannerman nie odpowiedział. Jej uwaga wydała mu się jednak zastanawiająca. - Może przygotowałbyś nam po szklaneczce? - Stella mieszała coś w stojącym na kuchence garnku. Tym razem Bannerman zrobił to, o co prosiła. Kilka minut później weszła do salonu. W drzwiach rozwiązała fartuch i niedbale rzuciła go na krzesło. Bannerman uśmiechnął się. Do twarzy jej było z tą nonszalancją. We wszystkim, co robiła, był wdzięk i odrobina ostentacji. Patrząc na nią przypomniał sobie, co słyszał kiedyś o Fredzie Astaire. Podobno idąc przez scenę potrafił odrzucić papierosa i przydeptać go, nie gubiąc przy tym kroku. Stella odgarnęła z twarzy kasztanowe włosy i zanim usiadła, wygładziła sukienkę. Ani jej fryzura, ani ubiór nie wymagały poprawienia. Zawsze twierdziła, że jest niezorganizowana i „zaganiana”, ale nie było w tym wiele prawdy. Jeśli rozgotowała ziemniaki, znaczyło to, że Bóg chciał, by zostały rozgotowane. - Jak minął dzień? - zapytała z uśmiechem, siadając obok gościa. Swojska uroda jej dość pełnej twarzy łagodziła nieco wrażenie chłodu, jakim przejmował widok jej eleganckiej, szczupłej sylwetki; odrobinę ostrzejsze rysy czyniłyby ją odpychająco doskonałą. Apetycznie szerokie, rozchylone w uśmiechu usta nadawały jej wygląd zdziwionej i trochę nieobecnej. Tak to widział Bannerman. Ktoś wrogo nastawiony do Stelli nazwałby taki wyraz twarzy protekcjonalnym. — Bywało gorzej. A tobie? — W porządku. Rutynowe usunięcie torbieli jajnika. Co stało się z pacjentką Johna Thorna? — Niestety musiałem stwierdzić nowotwór złośliwy. Nawiasem mówiąc, nie wiem, na czym polegał problem. — Wykryto u niej mnogie guzy w piersi. Na podstawie wyników prześwietlenia John podejrzewał obecność głęboko usadowionego ogniska nowotworowego, ale nie udało im się zlokalizować go igłą aspiracyjną. Chodziło mu o to, żebyś zrobił badanie, jeśli trafią na ognisko podczas operacji. Wszyscy ufają twoim opiniom. Bannerman uświadomił sobie, że nerwowym gestem pociera czoło, i cofnął rękę. — Stało się coś złego? - zapytała Stella kładąc dłoń na jego ręce. — Nie, nie - Bannerman uśmiechnął się. - Jestem trochę zmęczony. To wszystko. — Musisz się bardziej oszczędzać. Uwaga Stelli wypływała ze szczerego współczucia, ale Bannerman poczuł się winny. Zdawał sobie sprawę, że to raczej ona miała prawo być zmęczona. - Zobaczę, co z moim sosem - powiedziała znikając w drzwiach kuchni. - Możesz otworzyć wino. Bannerman otworzył butelkę, a potem wolno, w zamyśleniu kręcił korkiem tkwiącym na ostrzu korkociągu. — Stella? - powiedział. — Tak? - odezwała się z kuchni. — Jak myślisz, dlaczego zostaliśmy tak dobrymi przyjaciółmi? — Nie wiem. - Stella wniosła do pokoju parujące danie. - Czy to dla ciebie ważne? — Może - odparł Bannerman. — Dlaczego? - Postawiła naczynie na stole i spojrzała mu w oczy. - Skąd ci to przyszło do głowy? — Tak sobie myślałem... — O czym? — O życiu. — I co? — Sam już nie wiem. — Aha. - Uśmiechnęła się z przekąsem. - A co chciałbyś wiedzieć? — Dlaczego nie wyszłaś za mąż? Dlaczego ja się nie ożeniłem? Czy sądzisz, że to wina naszych charakterów? Jakichś ukrytych wad? — Ja tam czuję się całkiem szczęśliwa - oświadczyła Stella. - Może po prostu lubimy spokój? Oboje mamy absorbujący zawód i mnóstwo pracy. Może nam to wystarcza? — Tak, ale... — Ale co? Coś cię gryzie? A może to napad melancholii pana w średnim wieku? Na wzmiankę o „średnim wieku” Bannerman skrzywił się, co nie uszło uwagi Stelli. Nic nie uchodziło j&} uwagi. — A więc to o to chodzi - powiedziała zadowolona ze swojej domyślności. — Pleciesz jakieś głupstwa - zaprotestował pośpiesznie. — Kryzys wieku średniego. Oto, co cię gryzie! Nurzasz się w orgii autoanalizy! Czy chcesz położyć się na kanapie i opowiedzieć mi o swoich najskrytszych lękach? — Ani mi to w głowie - oburzył się Bannerman. Czuł się bezbronny wobec jej sarkazmu. Żałował już, że w ogóle wdał się w tę rozmowę. Powinien wiedzieć, że Stella od razu go przejrzy. - Tak się tylko

zastanawiałem - mruknął. — Rozumiem - skinęła głową. - I przy okazji postanowiłeś zadbać o linię... — Ale z ciebie jędza - zaśmiał się Bannerman. — Bierz się do jedzenia - powiedziała. - Wracając do domu zawsze możesz wpaść na dyskotekę i wypocić te parę kilo nadwagi. Po kolacji, kiedy siedzieli na kanapie popijając kawę, Bannerman powiedział: — O mało się dzisiaj nie zbłaźniłem. — A co się stało? — Straciłem panowanie nad sytuacją. Dostałem nieczytelny preparat, a z sali operacyjnej naciskali, żebym stawiał diagnozę nie czekając na drugi wycinek. — To rzeczywiście sytuacja nie do pozazdroszczenia. — Jasne, ale za to mi właśnie płacą. — Jak do tego doszło? Bannerman szczegółowo opowiedział swoje perypetie z popołudniową biopsją. Stella patrzyła na niego z niedowierzaniem. — I ty to nazywasz brakiem panowania nad sytuacją? Przecież to był prawdziwy koszmar. A mimo to spisałeś się wspaniale. — Tak wyszło. Ale równie dobrze wszystko mogło skończyć się inaczej - odparł Bannerman. - Ta kobieta mogła bez potrzeby stracić pierś. — Bzdura! - zawołała Stella. - Dostała najlepszego histopatologa w kraju. — Dziękuję - powiedział Bannerman bez przekonania. — Naprawdę wyglądasz na przygnębionego. Skąd się to bierze? — Sam nie wiem. Dziś rano miałem zajęcia ze studentami. I nagle przyłapałem się na myśleniu, że wszystko, co robię, to zwykła strata czasu. — Wszyscy miewamy czasem takie myśli - łagodnie powiedziała Stella. - Wystarczy, że człowiek trafi na kiepską grupę. — Kiedy okazało się, że wcale nie są tacy źli. Omawialiśmy choroby mózgu wywołane przez powolne wirusy i wyglądało na to, że są autentycznie poruszeni. Pod koniec miałem wyrzuty sumienia, że źle ich oceniłem. — Potrzeba ci odmiany, ot co - oświadczyła Stella. - Zrób sobie urlop, odpocznij, naładuj baterie. — Nie mogę, mam mnóstwo roboty. — Nikt nie jest niezastąpiony, lanie. Nawet ty. Jestem pewna, że szpital nie zawali się przez te kilka tygodni. Leeman da sobie radę w laboratorium, prawda? — Owszem - zgodził się Bannerman. — A Charlie Simmons jest doskonałym starszym laborantem. — Tak. — Więc w czym problem? — W tym semestrze mam jeszcze dwa wykłady na temat chorób mózgu. — No tak. To jest problem. Kiedy kończysz? — W przyszły piątek mam ostatnie zajęcia. — To już niedługo. Zaraz potem weź sobie urlop. — Pomyślę o tym - powiedział Bannerman. - Nie myśl! Zrób to! Bannerman zamyślił się. — Od dawna chodzi mi po głowie pewien pomysł - powiedział. - Dotąd nie mogłem go jakoś zrealizować, ale może teraz to zrobię. — Jaki pomysł? — Wyjazdu zimą w góry. Do Szkocji. — Poważnie? — Jak najbardziej. Podczas studiów w Glasgow często chodziłem w góry. Obiecałem sobie wtedy, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Stella wyglądała na zaskoczoną. — Muszę przyznać – stwierdziła - że wyobrażałam sobie ciebie raczej wygrzewającego się na plaży, rozglądającego się za dziewczynami i popijającego zimne piwko, ale jeśli naprawdę chcesz jechać w góry... — Zobaczymy - powiedział Bannerman, próbując zamknąć temat. Nie udało mu się to jednak, dopóki nie obiecał, że poważnie pomyśli o urlopie. - No dobrze, obiecuję - mruknął w końcu. - Pomóc przy zmywaniu? Oferta została odrzucona. Stella zamierzała posprzątać rano. Do szpitala szła dopiero na jedenastą. — A ty? - zapytała. — Obiecałem zrobić sekcję małego Bryanta. Umarł w niedzielę. A o dziesiątej trzydzieści mam zebranie,

tak że będę musiał zacząć wcześnie. — Słyszałam o tym chłopcu - powiedziała Stella. - Przykra sprawa. Rak mózgu, tak? — Wszystko na to wskazuje - odparł Bannerman. - Jutro będę wiedział na pewno. Jeśli to rak mózgu, muszę zrobić sprawozdanie dla MRC, do ich programu badawczego. — Jakiego programu? — Gromadzą informacje o przypadkach chorób mózgu na terenie Wielkiej Brytanii. Chodzi o ustalenie, jaka jest sytuacja epidemiologiczna kraju w tym zakresie. — Czy to rutynowe badania, czy coś ich przypiliło? — Twierdzą, że rutynowe, ale kryje się za tym zamieszanie wywołane ubiegłoroczną epidemią BSE. Ludzie nagle uświadomili sobie, że nikt na dobrą sprawę nie wie, co się dzieje, gdyż choroby mózgu sprawiają wiele kłopotów diagnostyce i klasyfikacji. Zawsze ulega się pokusie stosowania nic nie mówiących określeń w rodzaju „demencji”. — Mam wrażenie, że ostatnio choroby takie, jak choroba Alzheimera, występują częściej. Mam rację? — Obawiam się, że tak - odparł Bannerman. - Ale dopiero ten program MRC da odpowiedź na wszystkie pytania. Stella spojrzała na zegarek. - Już późno. Jeśli masz wstać rano... Bannerman skinął głową i podniósł się z kanapy. Podziękował za kolację i ujmując obie dłonie Stelli powiedział: — Jestem ci wdzięczny za twoją przyjaźń. — Zaczekaj - zaśmiała się. - I pamiętaj... — Tak? — Nie siedź za długo na tej dyskotece. O trzeciej nad ranem Bannerman obudził się zlany potem. Uciekł z sennego koszmaru w chwili, gdy naga kobieta podniosła nóż nad głową, celując ostrzem w jego serce. Ten ruch sprawił, że w miejscu, gdzie powinny być jej piersi, otworzyły się rany pooperacyjne zalewając go strumieniem krwi. Usiadł gwałtownie, bez tchu, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Opuścił nogi na podłogę i nie wstając z łóżka sięgnął po papierosy. Głęboko zaciągał się dymem, masując czoło końcami palców. Koszmar był zbyt realistyczny, by ryzykować powtórne zaśnięcie. Kobieta z nożem mogła się czaić tuż za krawędzią snu. Włożył szlafrok i poszedł do salonu. W telewizji nie było nic ciekawego - jakiś amerykański film, najprawdopodobniej z lat sześćdziesiątych - ale przynajmniej miał czym zająć myśli. Szurając kapciami poszedł do kuchni wstawić wodę na herbatę. Telewizor szemrał uspokajająco. James Stewart i jego partnerka zdążyli pokonać wszystkie przeciwności w drodze do szczęścia, a w popielniczce przybyły jeszcze dwa niedopałki, zanim Bannerman zdecydował się wrócić do łóżka. O dziesiątej piętnaście Bannerman wrócił z prosektorium z gotowym opisem sekcji zwłok dziewięcioletniego Paula Bryanta. — Daj mi druk sprawozdania dla MRC - rzucił w stronę sekretarki, idąc do swojego gabinetu. - Chłopak miał raka mózgu. — Pamięta pan o posiedzeniu Komisji Zdrowia, prawda? - zapytała Olive. - Tak. - W głosie Bannermana nie słychać było entuzjazmu. Olive Meldrum uśmiechnęła się. Znała niechęć szefa do nasiadówek. Bannerman ulokował się za biurkiem i sięgnął po telefon. Miniona noc okropnie dała mu się we znaki. Zdecydował, że pora coś z sobą zrobić. Wybrał czterocyfrowy numer i zaczekał na połączenie. - Drysdale - rozległo się w słuchawce. — Cześć, Dave. Mówi łan Bannerman. Czy moglibyśmy się spotkać? — Co sądzisz o wspólnym drinku podczas lunchu? — Chodzi mi o spotkanie na gruncie, że tak powiem, zawodowym - powiedział Bannerman. — Ach tak. Muszę cię jednak ostrzec, że porada psychiatry raczej już nie pomoże twoim „pacjentom”. Mimo najlepszych chęci Bannermanowi nie udało się wykrzesać z siebie właściwej reakcji na żart kolegi. Drysdale musiał to wyczuć. — Może o wpół do trzeciej? - zapytał. — Dobrze. U ciebie czy u mnie? — Wpadnij raczej do mnie. Zamawiając wizytę u psychiatry, Bannerman nie spodziewał się po niej zbyt wiele. Po prostu nie miał czasu na solidną psychoterapię. Z drugiej strony bardzo szanował Davida Drysdale’a; znał go i lubił od ponad pięciu lat. Drysdale był świadom niedostatków swojej specjalności i nigdy nie starał się ich ukrywać. Nie chował się za psychiatryczny żargon, jak - zdaniem Bannermana - robili często jego koledzy. Mówiąc o terapii elektrowstrząsami określił ją kiedyś jako „podłączenie pacjenta do prądu dla sprawdzenia, co z tego

wyniknie”. Słysząc to, Bannerman poczuł, że znalazł psychiatrę, który da się lubić. Przy bliższym poznaniu Drysdale okazał się lekarzem autentycznie i głęboko zaangażowanym w swoją pracę. Żałował tylko, że na ogół tak niewiele można zrobić, by pomóc człowiekowi dotkniętemu chorobą psychiczną. Gabinet Drysdale’a znajdował się na drugim piętrze. Ściany były ozdobione rysunkami chorych na schizofrenię; między nimi znajdowała się niewielka reprodukcja Krzyku Edvarda Muncha. Witając się, Drysdale - blady brunet w okularach o grubej oprawie, co nadawało mu wygląd studenta z Europy Wschodniej - wskazał Bannermanowi krzesło. — Cóż cię do mnie sprowadza, drogi kolego? - zapytał. — Zdaje się, że potrzebuję twojej pomocy - ostrożnie odparł Bannerman. „Tylko nie licz na żadne cuda” - miał już na końcu języka Drysdale, ale powstrzymał się, widząc, że Bannerman wygląda na szczerze zatroskanego. - Co się dzieje? - spytał. Bannerman opowiedział, co przytrafiło mu się wczoraj w laboratorium. - Po prostu zaczęły mi się trząść ręce - powiedział na koniec - a w nocy śniłem o tym koszmarny sen. Drysdale skinął głową. - Opowiedz mi ten sen. Bannerman zrelacjonował zapamiętane urywki nocnego koszmaru, a potem zapytał: - Pozwolisz, że zapalę? Drysdale wykonał dłońmi gest ni to przyzwolenia, ni rezygnacji, ale na pewno nie aprobaty. — Powinieneś to rzucić - powiedział. Bannerman pominął tę uwagę milczeniem. — Czy coś jeszcze powinienem wiedzieć? - zapytał Drysdale. — Zdarza mi się chorować po zrobieniu sekcji. Drysdale ponownie skinął głową. Zaczął robić notatki. — Ile masz lat, lanie? — Niedługo skończę trzydzieści osiem. — I jak się z tym czujesz? — Podle. — Ja też - westchnął Drysdale. - Kończę trzydzieści dziewięć. Co jeszcze ci dolega? — Bezsenność. — Budzisz się około trzeciej nad ranem. Czujesz się zupełnie rześki i przez prawie godzinę nie możesz zasnąć. Zdarza się to średnio co drugą noc. — Skąd wiesz? — Zawsze byłem zdolny - uśmiechnął się Drysdale. - A poza tym znam te objawy. Powiedziałbym, że są podręcznikowe. To depresja, nie bezsenność. — A zatem widzisz we mnie kliniczny przypadek depresji - powiedział Bannerman. — Poniekąd - przytaknął Drysdale. - Ale twoim głównym problemem jest stres. — Stella uważa, że to kryzys wieku średniego. — I ma rację. Ale jest tu jeszcze coś innego, choć nie bardzo wiem, co. Muszę się zastanowić. — A ja, co ja mam robić w tym czasie? - zapytał Bannerman. — Mógłbym ci przepisać jakieś proszki, ale wiesz równie dobrze jak ja, że za złagodzenie napięcia zapłacisz ospałością i przytępieniem zmysłów. Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Może szklaneczka przed snem? — Obawiam się, że już nadużyłem tego środka. — Ja też - mruknął Drysdale. - A co powiesz na urlop? Solidne wakacje? Może tego ci trzeba? — To samo radzi mi Stella. Zastanawiam się, czy nie pojechać do Szkocji, pochodzić po górach. — W styczniu? - zawołał Drysdale. - Jesteś bardziej chory, niż przypuszczałem! — Każdy ma jakiegoś fioła, panie doktorze - zaśmiał się Bannerman. Wstał, szykując się do wyjścia. — Przykro mi, że niewiele ci pomogłem - sumitował się Drysdale - ale bądźmy w kontakcie. To chyba nic poważnego. Zapewne Stella ma rację: nie chcesz zaakceptować faktu, że niedługo stuknie ci czterdziestka. Gdybyś jednak poczuł się gorzej - dzwoń o każdej porze, w dzień czy w nocy. Bannerman podziękował, obiecując niebawem zaprosić Drysdale^ na drinka. Potem wrócił na oddział patologii. Na biurku znalazł zostawioną przez 01ive przesyłkę. Opatrzona nagłówkiem „Służba Jej Królewskiej Mości”, nadeszła specjalną pocztą z Medical Research Council. Wewnątrz znajdowały się trzy preparaty mikroskopowe i list podpisany przez koordynatora programu badania chorób zwyrodnieniowych mózgu MRC - doktora Hugha Milne’a. Prosił w nim o zbadanie załączonych preparatów i możliwie szybkie przekazanie wyników. Poza przesyłką z MRC na biurku leżała kartka od 01ive z wiadomością, że dzwoniła Stella: chciała tylko przypomnieć, żeby nie próbował się z nią kontaktować, gdyż całe popołudnie spędzi dzisiaj na sali operacyjnej.

Bannerman zdjął pokrowiec ze swojego gabinetowego mikroskopu i sięgnął po pierwsze szkiełko. Umocował je na stoliku, włączył podświetlanie i ustawił ostrość. List doktora Milne’a nie zawierał żadnych bliższych informacji na temat pochodzenia preparatów, z wyjątkiem stwierdzenia, że były to skrawki mózgu. Z tym większą ciekawością Bannerman obracał stolikiem, poszukując możliwie najbardziej czytelnych pól. Dość szybko znalazł to, czego szukał - nie budzący wątpliwości obraz zwyrodniałej tkanki mózgowej. Był on na tyle typowy, że Bannerman poczuł się zbity z tropu i wręcz urażony, że prosi się go o opinię w tak oczywistej sprawie. Rzadko widywał preparaty z równie wyraźnie zaznaczoną degeneracją gąbczastą. Ten tutaj wprost się nadawał do podręcznika. Drugi i trzeci były niemal identyczne. — O co im, do diabła, chodzi? - mruczał Bannerman wyjmując z mikroskopu ostatnie szkiełko. Zgasił lampę i poprosił 01ive o połączenie go z koordynatorem z MRC. — Doktor Bannerman? Dobrze, że pan zadzwonił - powiedział Milne. - Jak rozumiem, otrzymał pan nasze preparaty? — Właśnie je oglądałem - odrzekł Bannerman. — I co pan o nich sądzi? — Myślę, że to trzy doskonale zrobione preparaty mózgu tego samego pacjenta. Osoba ta miała ponad siedemdziesiąt lat i zmarła chorobę Creutzfelda-Jakoba. — Nie ma pan racji - powiedział Milne. — Nie? - zdziwił się Bannerman. — A co pan na to, jeśli powiem, że każdy z tych skrawków pochodzi od innego pacjenta, że żaden z nich nie ukończył trzydziestego roku życia, a wszyscy chorowali nie dłużej niż trzy tygodnie? — W takim razie musiała zajść jakaś pomyłka. Może zamieniono preparaty? — Zapewniam pana, że nie było żadnej pomyłki. — Nie mogę w to uwierzyć. — Czy to coś wniesie, jeśli dodam, że zmarli mieli w pracy kontakt z chorymi owcami? — Co takiego? - zawołał Bannerman. - Chyba nie sugeruje pan, że ich śmierć była skutkiem zarażenia scrapie? To niemożliwe! — Chciałbym się z panem zgodzić. Czy moglibyśmy szerzej omówić tę sprawę? — Kiedy? - zapytał Bannerman. — Myślę, że dobrze byłoby zrobić to jak najszybciej - oznajmił koordynator. — Jeszcze jedno: dlaczego ja? — To kwestia pańskiej zawodowej reputacji, panie kolego. Jest pan najlepszym specjalistą w dziedzinie zwyrodnieniowych chorób mózgu, a my potrzebujemy najlepszych. Więcej panu powiem, gdy się spotkamy. Czy jutro o jedenastej będzie pan wolny? Zanim zgodził się na zaproponowany termin, Bannerman zerknął do swojego terminarza. Tak, będzie wolny. - Postanowiłeś coś w sprawie urlopu? - zapytała Stella, kiedy spotkali się wieczorem. Bannerman udał, że nie dosłyszał pytania, zaczął natomiast opowiadać o telefonie z MRC. — Widziałem te preparaty! Były najzupełniej typowe dla choroby Creutzfelda-Jakoba. Ale Milne twierdzi, że pochodzą od ludzi, którzy pracowali przy owcach zarażonych scrapie! — To znaczy, że umarli na scrapie, a nie na chorobę Creutzfelda-Jakoba? — Zdaje się, że Milne to właśnie chciał powiedzieć. — Ale to przecież niemożliwe. Scrapie to choroba owiec, prawda? Nie atakuje człowieka. Istnieje w końcu coś takiego, jak bariera gatunkowa. — Taak - mruknął Bannerman. - W zeszłym roku krowy, w tym roku ludzie... — O co ci chodzi? — Właśnie pomyślałem, że w zeszłym roku okazało się, iż scrapie za pośrednictwem łańcucha pokarmowego przechodzi z owiec na bydło... — Chyba nie myślisz poważnie, że to samo możliwe jest w przypadku ludzi? — Do dzisiaj powiedziałbym, że taki pogląd jest całkowicie nie do przyjęcia - odparł Bannerman. — Więc co tu się dzieje? — Początkowo pomyślałem, że ktoś coś pomylił, że na przykład w laboratorium patologicznym zamieniono próbki lub coś w tym rodzaju. Ale Milne twierdzi, że nie. — Może powinnam się zastanowić nad zmianą jadłospisu niedzielnego obiadu? Planowałam pieczeń jagnięcą. — Trochę na to za wcześnie - uśmiechnął się Bannerman. - Po jutrzejszym spotkaniu w MRC będę mądrzejszy.

Rozdział 3 Lało, kiedy taksówka Bannermana zatrzymała się przed siedzibą Medical Research Council na Park Crescent. Marznący deszcz, przechodząc stopniowo w grad, dudnił ogłuszająco o dach wozu. Bannerman zapłacił za kurs, wysiadł i puścił się biegiem ku wejściu do budynku. - Co za dzień! - Portierka uśmiechnęła się do przemoczonego gościa. - Deszcz, śnieg, grad, wszystko naraz. Bannerman strzepnął z ramion kryształki lodu i przedstawił się. — Jestem umówiony z doktorem Milne’em - dodał. — Proszę spocząć, panie doktorze - powiedziała, sięgając po słuchawkę. Po kilku minutach do portierni wkroczył młody człowiek i zwrócił się do Bannermana: — Doktor Milne pyta, czy nie zechciałby pan poczekać w bibliotece, aż wszyscy się zbiorą. — Oczywiście - odruchowo odparł Bannerman, chociaż zdziwiło go to „wszyscy”. Miał wrażenie, że umówił się tylko z Milne’em. Młody człowiek poprowadził go do biblioteki i posadził przy stoliku zawalonym stosem kolorowych magazynów. Bannerman wziął jeden z nich, z parą uśmiechniętych Murzynów na okładce, i jął kartkować bez wgłębiania się w treść. Na zawartość numeru składała się seria artykułów poświęconych osiągnięciom w dziedzinie poprawy opieki zdrowotnej w krajach trzeciego świata. Młoda bibliotekarka układała książki na półkach, ciekawie zerkając w stronę nieznajomego. Widząc magazyn w ręku Bannermana, odezwała się: - To wspaniałe, co robi się dla tych łudzi w Afryce, prawda? Bannerman spojrzał na jej rozjaśnioną niewinnym uśmiechem twarz i złożył usta w uprzejmy grymas. — A owszem - odparł. W rzeczywistości przeglądane artykuły raziły go naiwnością i prymitywnym europocentryzmem w ujmowaniu tematu. To było dokładnie to, co Zachód życzył sobie czytać o Afryce. Bajania o sukcesach, śmiesznych, w porównaniu z ogromem problemu głodu i chorób pustoszących kontynent. Tylko czy poznanie prawdy zmieniłoby nastawienie Zachodu? Bannerman miał wątpliwości. Może, przeciwnie, posłużyłoby usprawiedliwieniu bierności? — Proszę za mną, panie doktorze. - W drzwiach biblioteki pojawił się ten sam co poprzednio młody człowiek, kładąc kres rozważaniom Bannermana. Odłożył magazyn, uśmiechnął się do bibliotekarki i podążył schodami za posłańcem, aż do dużej sali ze stojącym pośrodku długim stołem. Siedziało przy nim czterech mężczyzn; jeden z nich podniósł się i wyszedł na spotkanie przybyłych. - Doktor Bannerman? Nazywam się Hugh Milne. Jesteśmy wdzięczni za tak szybkie przybycie. Pozwoli pan, że przedstawię: Sir John Flowers, sekretarz MRC; doktor Hector Munro, dyrektor oddziału neurobiologii MRC w Edynburgu i pan Cecil Allison z gabinetu premiera. Bannerman przywitał każdego z wymienionych skinieniem głowy i zajął miejsce przy stole. Odezwał się Flowers: — Dowiedziałem się od doktora Milne, że był pan uprzejmy zbadać dostarczone przez nas skrawki mózgu. — Nie zajęło mi to wiele czasu-odparł Bannerman. - Preparaty były doskonale czytelne. Typowe dla choroby Creutzfelda-Jakoba. — Tak słyszałem. Hugh wyjaśnił panu ich pochodzenie? — Powiedziano mi, że próbki pobrano z mózgu trzech młodych ludzi zmarłych po krótkiej chorobie, wcześniej zatrudnionych na owczej farmie. — Zgadza się - powiedział Flowers. - Jaka była pańska reakcja? — Pomyślałem, że musiała zajść jakaś pomyłka, może zamieniono preparaty., — Zapewniono nas, że żadna pomyłka nie miała miejsca - odparł Flowers. — Wiem. — Cała ta sprawa stawia nas w bardzo trudnej sytuacji. - Flowers spojrzał na wysłannika premiera. - Może pan zechce ją przedstawić? Allison skinął głową, chrząknął. — Rządowi Jej Królewskiej Mości bardzo zależy na przekonaniu naszych europejskich partnerów, że brytyjskie produkty mięsne są bez zarzutu. Najlepszym wyjściem byłoby podanie do publicznej wiadomości dowodów na to, że choroby zwierząt powodowane przez powolne wirusy nie mogą być przenoszone na ludzi za pośrednictwem łańcucha pokarmowego. — To oczywiste - przytaknął Bannerman. — Mamy powody obawiać się, że opozycja Jej Królewskiej Mości zamierza wymusić na nas wydanie oświadczenia o tej treści. Jeśli tego nie zrobimy, jeśli nie będziemy w stanie odwołać się do autorytetu

Medical Research Council, dojść może do katastrofalnych zaburzeń na rynku produktów rolnych. — Wyniki dotychczasowych badań wskazywały na istnienie efektywnej bariery gatunkowej między zwierzętami a człowiekiem. Ten raport ze Szkocji był dla nas przykrym zaskoczeniem - powiedział Flowers. — Tak. Zdaję sobie sprawę z wagi problemu - rzekł Bannerman. — Pozostaje jeszcze nadzieja, że autorzy raportu mimo wszystko się mylą - wtrącił Allison. — Jeśli nawet się mylą, co daj Boże, faktem jest, że zapadalność na choroby zwyrodnieniowe mózgu ostatnio wzrosła. Chyba się nie mylę? - zapytał Bannerman. Allison poprawił się na krześle, jakby nagle zrobiło mu się niewygodnie. - Nasi statystycy twierdzą, że można uniknąć aż tak jedno znacznych wniosków. Dane dotyczące przeszłości są niekompletne, często trudno dostępne. Tak więc trudno ustalić, czy istotnie mamy do czynienia ze wzrostem... Bannerman spojrzał na Flowersa, ale ten wyraźnie unikał jego wzroku. — Rozumiem - mruknął. — Jeśli wspomniany raport jest jednak zgodny z prawdą - odezwał się sekretarz - i zwierzęce choroby mózgu są groźne dla człowieka, stajemy w obliczu całkiem odmiennej sytuacji. — Niewątpliwie - zgodził się Allison. Flowers zwrócił się do Bannermana. — Pozwoli pan, że zapytam, jakie jest pańskie zdanie, doktorze? — Jeśli raport jest prawdziwy, to sądzę, że w grę musi wchodzić jakiś dodatkowy czynnik. — Jakiego rodzaju? - zapytał Allison. — Wirus scrapie, który spowodował śmierć tych ludzi, musiał ulec jakiejś zmianie; coś spowodowało mutację, umożliwiającą przekroczenie bariery gatunkowej. — Doszliśmy do podobnych wniosków i oczywiście niepokoi nas możliwość, że chodzi o spontaniczną mutację dokonującą się w organizmie zwierzęcym, bo to oznaczałoby, że podobne przypadki mogą zdarzyć się wszędzie i w każdej chwili. Gdyby jednak chodziło o mutację wywołaną jakimś czynnikiem zewnętrznym, istnieje szansa, że potrafimy go zidentyfikować. Przy odrobinie szczęścia moglibyśmy wówczas zapobiec takim wypadkom w przyszłości. — Mam wrażenie, że ów czynnik już został zidentyfikowany - powiedział Bannerman. — To możliwe - odrzekł Flowers. - W pobliżu farmy, gdzie pracowali ci trzej mężczyźni, znajduje się elektrownia Invermaddoch. — Elektrownia jądrowa Invermaddoch - uzupełnił Allison. — Ach tak. - Bannerman zamyślił się na chwilę, starając się ogarnąć możliwe konsekwencje zasłyszanej informacji. Promieniowanie jest najbardziej oczywistą przyczyną mutacji żywych organizmów. - Sądzę, że trudno o lepszego podejrzanego - powiedział. - Pod warunkiem, że doszło tam ostatnio do jakiegoś wycieku. Tylko, czy doszło? — Oficjalnie, nie - odrzekł Allison. - Co pan chce przez to powiedzieć? Allison zdjął okulary i bez wyraźnej potrzeby zaczął je starannie wycierać. — Mniej więcej sześć miesięcy temu w elektrowni zdarzył się pewien wypadek - powiedział z wahaniem. — Który nie został podany do publicznej wiadomości, czy tak? — Zapewniano nas, że to nic groźnego. Nie chcieliśmy wszczynać niepotrzebnego alarmu. - Fakt pozostaje jednak faktem - odparł Bannerman. Sytuację rozładował Flowers. — Sądzę, że pora przystąpić do rzeczy - powiedział zwracając się Bannermana. - Mamy nadzieję na pańską pomoc w tej sprawie. — Bardzo chętnie. Jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju badania laboratoryjne, jestem do panów dyspozycji - odparł Bannerman. — Prawdę mówiąc, myślałem o czymś innym - powiedział Flowers. - Chcielibyśmy, by zbadał pan całą tę sprawę. Bannerman zaniemówił na chwilę. Zupełnie nie spodziewał się takiej propozycji. — Potrzebujemy pierwszorzędnego patologa - ciągnął Flowers - aby udał się do Szkocji i tam na miejscu ustalił, czy, po pierwsze, śmierć tych ludzi istotnie spowodowana była scrapie, następnie, co sprawiło, że choroba pokonała barierę gatunkową i, wreszcie, czy możemy zakładać, że chodzi o odosobniony przypadek. — I wszystko to musi być zrobione dyskretnie - dorzucił Allison. — Rozumiem, że w świadectwach zgonu tej trójki pojawiła się wzmianka o scrapie? - zapytał Bannerman. — Nie. Jako przyczynę śmierci podano zapalenie opon mózgowych. — Co ze zwierzętami z owej farmy? — Owce zarażone scrapie zostały oczywiście zlikwidowane - odparł Allison - ale nie było mowy o epidemii. Nie chcieliśmy wzbudzać sensacji.

— I wszczynać niepotrzebnego alarmu - kwaśno dokończył Bannerman. — Musi pan zrozumieć, doktorze, że sytuacja jest bardzo delikatna - powiedział Allison. Aczkolwiek niechętnie, Bannerman zgodził się z tym stwierdzeniem, ale coś jeszcze przyszło mu do głowy: - Tam na miejscu macie już przecież jednego patologa. Tego, który sporządził ten raport. — Obawiam się, że to kolejny problem - mruknął Flowers. - Doktor Gili zniknął. — Zniknął? - zdziwił się Bannerman. — Przed dziewięcioma dniami wyszedł z domu i wszelki ślad po nim zaginął. — Podobno chodzi o jakieś kłopoty natury rodzinnej - wtrącił Munro. Bannerman nie bardzo wiedział, co na to wszystko powiedzieć. Z niedowierzaniem pokręcił głową. — Kto wykonywał badania laboratoryjne? - zapytał. — Oddział patologii kliniki akademii medycznej w Edynburgu. Kierowany przez George’a Stoddarta. — W Edynburgu jest mnóstwo specjalistów od scrapie i powolnych wirusów. - Bannerman spojrzał na Munro. — Moi ludzie są naukowcami, panie doktorze. Udzielimy panu najdalej idącego wsparcia, ale ta sprawa wymaga lekarza. — Zależy nam na skuteczności i na dyskrecji - oświadczył Allison. - Chyba nie muszę panu mówić, co z tej sprawy zrobiłaby prasa. Bannerman westchnął i wlepił wzrok w lśniącą powierzchnię stołu. — Zdajemy sobie sprawę, że potrzebuje pan nieco czasu do namysłu - powiedział Flowers. - Ale sam pan rozumie, że konieczny jest pośpiech. Chcielibyśmy poznać pańską decyzję do, powiedzmy, jutra, do dziesiątej rano. — Zgoda - odparł Bannerman. — Oczywiście usprawiedliwienie pańskiej nieobecności w szpitalu i zorganizowanie zastępstwa bierzemy na siebie - dodał Flowers. Bannerman już miał powiedzieć, że i tak zamierzał wziąć urlop, ale rozmyślił się. To, co usłyszał na temat swojej zawodowej reputacji, bardzo podniosło go na duchu. Nie chciał psuć efektu opowiadaniem o swoich kłopotach. - Wezwać taksówkę, panie doktorze? - zapytała portierka widząc Bannermana gotowego do wyjścia. Wyjrzał na zewnątrz i stwierdziwszy, że deszcz ustał, pokręcił głową. -Dziękuję, chyba się przejdę. Po cieple sali konferencyjnej wilgoć i przenikliwy chłód wydawały mu się szczególnie przykre; lodowaty wiatr wyciskał łzy z oczu. Doktor skrzywił się, podniósł kołnierz płaszcza i ruszył wzdłuż Park Crescent. Przeciął Marylebone Road i znalazł się w Regenfs Park; pod ołowianym niebem rozciągała się zielona pustynia trawników. W co ja się, do diabła, pakuję? - myślał. Prowadzenie dochodzenia w sprawie tej wagi nie było zajęciem dla kogoś dręczonego kryzysem wewnętrznym. Z drugiej jednak strony cała ta sprawa bardzo go intrygowała. Na pewno nie będzie to wycieczka na piknik, ale jeśli podejmie się tego zadania, uwolni się na jakiś czas od szpitalnego kołowrotu. Przecież tam nie każą mu robić biopsji na poczekaniu. Może nawet uda się wyskoczyć w góry? Nagle uświadomił sobie, że nie jest sam. Przed nim stała kobieta okutana w luźny płaszcz, z głową owiniętą szalikiem; drugi szalik osłaniał dolną połowę jej twarzy, tak że trudno było zorientować się, ile może mieć lat. Dźwigała dwa węzełki zawinięte w coś, co przypominało stare prześcieradła. Zsunęła szalik z ust i wymamrotała: - Nie ma pan na jaką herbatę? Bannerman wyjął portfel i podał jej pięć funtów. — Niech Bóg pana błogosławi - szepnęła, ściskając banknot w pozbawionej palców rękawiczce. — I panią - łagodnie odparł Bannerman. Odwróciła się i odeszła powłócząc nogami. Patrząc w ślad za nią doznał dziwnego uczucia, że jego własne kłopoty jawią mu się w całkiem innym świetle. Jeszcze przed chwilą zastanawiał się, czy jutrzejszej decyzji nie byłoby warto przedyskutować ze Stellą. Teraz nagle się zdecydował: przyjmie propozycję MRC. W piątek po południu 01ive Meldrum wręczyła Bannermanowi kopertę z biletem na miejsce pierwszej klasy w wagonie sypialnym do Szkocji. Podziękował i pożegnał się, wspominając, że niebawem będzie z powrotem. — Powodzenia-powiedziała 01ive.-Niech mi pan przywiezie haggisu*, czy jak oni to tam nazywają. — Obiecuję - uśmiechnął się Bannerman. Spojrzał na zegarek i zdecydował, że pora ruszać. Chciał jeszcze wpaść do domu i przed przybyciem Stelli dokończyć pakowania. Umówili się na kolację w swojej ulubionej restauracji, a potem Stella miała go odwieźć na dworzec. W ostatniej chwili Bannerman postanowił dopisać jeszcze kilka zdań do listu, który przygotował dla Nigela Leemana. Pod jego

nieobecność miał on kierować laboratorium. Co prawda rozmawiali przed południem, ale Bannermanowi przypomniało się jeszcze kilka rzeczy, o których, jak sądził, jego zastępca powinien wiedzieć. Skończył pisać, spiął złożoną kartkę i umieściwszy na niej nazwisko Leemana położył na biurku 01ive. Ostatnim spojrzeniem ogarnął gabinet, zgasił światło i zamknął drzwi. — Możesz sobie pozwolić na jeszcze jedną brandy - powiedziała Stella. - Nie prowadzisz. — W razie czego będzie na ciebie - uśmiechnął się Bannerman i skinął na kelnera. — To wszystko stało się tak szybko, że nie wiem, co powiedzieć - mówiła Stella. - Jesteś absolutnie pewien, że dobrze robisz przyjmując to zlecenie od MRC? — Nie - przyznał Bannerman - ale to poważna sprawa. Trzeba wreszcie poznać prawdę. — Przyślesz mi pocztówkę? — Jasne. — Mam tu coś dla ciebie na wypadek, gdybyś znalazł czas, aby zrealizować ten swój zwariowany pomysł chodzenia zimą po górach. - Stella sięgnęła do torebki. - Wiem, że nie lubisz wykładów na temat konieczności dbania o siebie, ale to tylko prezent. - Wyjęła niewielką paczuszkę i wręczyła Bannermanowi. Otworzył ją; w środku znajdowała się para rękawic. — Prawdziwe gortexy! - zawołał. - Będę najlepiej wyposażonym turystą w Szkocji. — O tej porze roku będziesz jedynym turystą w Szkocji. — Dzięki za pamięć - powiedział Bannerman. — Powinniśmy już iść, jeśli mamy zdążyć na pociąg. - Stella spojrzała na zegarek. Dotarli na dworzec na dziesięć minut przed odjazdem. Bannerman chciał, żeby pożegnali się natychmiast, w poczekalni. Wiedział, że Stella nie należy do osób wystających na wietrznych peronach, by pomachać chusteczką odjeżdżającemu pociągowi. On zresztą też. Przyglądał się, jak idzie w stronę wyjścia, przystaje i odwraca się; skinął jej dłonią i ruszył ku wyjściu na perony. Chwilę później wsiadł do pociągu. Obudził się około szóstej. Pociąg zwolnił; kołysał się na rozjazdach, dudnił mijając zwrotnice i ta zmiana w miarowym stukocie kół wyrwała go ze snu. Podniósł roletę. Był mglisty, szary poranek, drzewa i płoty stojące wzdłuż toru ociekały deszczem. Może wakacje na południu to nie byłby taki zły pomysł? - przemknęło mu przez głowę. Czym prędzej stłumił w sobie te heretyckie ciągoty i wrócił na swoją pryczę. Ułożył się tak, by móc wyglądać przez okno. Jeśli pociąg jechał zgodnie z rozkładem, niedługo powinni minąć Berwick i granicę Szkocji. Stał na peronie Dworca Waverley w Edynburgu i zastanawiał się nad kolejnym krokiem. W akademii medycznej oczekiwano go po dziewiątej. Miał jeszcze trochę czasu. Był głodny, ale nie aż tak, by jeść w dworcowym bufecie. Ruszył ku schodom i przez halę kasową wyszedł na Princes Street. Natychmiast zauważył majaczącą w porannej mgle imponującą sylwetkę zamku edynburskiego. Śniadanie w porządnej hotelowej restauracji wydawało mu się najlepszym sposobem spędzenia wolnego czasu. O dziewiątej dopił trzecią filiżankę kawy i wyszedł z hotelu, aby złapać taksówkę do gmachu uniwersytetu. — Miło mi pana poznać. - Siwy mężczyzna, który przedstawił się jako George Stoddart, podniósł się zza biurka, wyciągając dłoń do powitania. Niski, grubawy, wyglądał na sześćdziesiąt lat. Starannie przystrzyżony wąsik zdobił jego twarz. Miał na sobie ciemny garnitur, prążkowaną koszulę z indyjskiej bawełny i krawat w barwach uniwersytetu. — Moje uszanowanie, panie profesorze. - Bannerman potrząsnął dłonią Stoddarta. Zastanawiał się, czy nie ulega autosugestii, wyczuwając pewien chłód w jego zachowaniu. Ostatecznie nie byłoby w tym nic dziwnego. Przychodził z zewnątrz, niejako narzucony przez MRC. Możliwe, że ludzie Munro nie mieli nic przeciwko jego obecności, ponieważ byli naukowcami, Stoddart kierował jednak oddziałem tutejszego szpitala i Bannerman mógł się mu wydać kłopotliwym natrętem z południa. — Zorganizowaliśmy panu kwaterę w starej części miasta. - Profesor przeszedł do konkretów. - Chce pan od razu jechać do siebie czy najpierw zainstalować się tutaj? — Chyba to drugie - odparł Bannerman. — Doskonale. Mam tu kogoś, kto pokaże panu laboratorium. Potem porozmawiamy. - Sięgnął po słuchawkę i polecił wezwać doktor Napier. Gościa z Londynu przedstawiono trzydziestokilkuletniej kobiecie o miłej powierzchowności. W jej zachowaniu Bannermana niemile uderzyła pewna poza, będąca - jak sądził - wynikiem nadmiernego przywiązania do świata ustabilizowanych, drobnomieszczańskich wartości. Jej strój, uczesanie, obuwie - wszystko - już na pierwszy rzut oka kojarzyło się z określeniem „rozsądne”. Jak należało oczekiwać, mówiła przesadnie poprawnie, z niemal wytwornym akcentem. Uosobienie dyskrecji i solidności-pomyślał Bannerman. - Takie kobiety spotyka się na każdym uniwersytecie. Na jej dłoni zauważył pierścionek zaręczynowy. To jedno nie pasowało mu do obrazu „oblubienicy nauk”. — Morąg Napier - przedstawiła się i z uśmiechem podała Bannermanowi dłoń... — Ian Bannerman.

W milczeniu prowadziła go przez długi korytarz i po schodach do oszklonych drzwi, które otworzyła ze słowami: — Myślę, że znajdzie pan tu wszystko, co potrzebne. W razie czego, jestem w pokoju obok. — Dzięki - powiedział Bannerman, rozglądając się po wysokim, zdecydowanie nieprzytulnym pomieszczeniu. Znajdowali się w starej części uniwersytetu, w budynku dawnej szkoły medycznej. Wykładane glazurą ściany i zimne, szare światło płynące od wychodzącego na północ okna nadawały temu miejscu przygnębiającą atmosferę. Na pamiętającym ubiegły wiek stole laboratoryjnym umieszczono nowoczesny mikroskop. Ścianę nad nim zdobił kalendarz reklamowy firmy zajmującej się dostawą sprzętu medycznego. Na jednej ze ścian znajdowała się szkolna tablica z gąbką i pudełkiem pełnym okruchów kolorowej kredy. Drewniany regał dźwigał rzędy zakurzonych słoi z okazami anatomicznymi; ich wyblakłe etykiety były praktycznie nieczytelne ze starości. Bannerman pochylił się nad słojem z wątrobą jakiegoś dawno zmarłego pacjenta, która zakonserwowana w formalinie przeżyła swojego właściciela. Nie tylko diamenty są wieczne, synu - pomyślał. — Mam nadzieję, że jest pan zadowolony - usłyszał za plecami głos Morąg. — Jak najbardziej - nie odwracając się odparł Bannerman. — W takim razie zostawiam pana samego. Kiedy będzie pan gotów, proszę dać znać. Zaprowadzę pana do profesora Stoddarta. — Nie trzeba. - Bannerman odwrócił się i spojrzał na lekarkę. - Trafię sam. — Jest pan pewien? — Jestem pewien. Przed tablicą stało zniszczone dębowe biurko. Bannerman usiadł przy nim i pootwierał szuflady, ciekaw, czy opróżniono je na jego przybycie. Jeśli nie liczyć kawałka gumki, dwóch ołówków i złamanej plastikowej linijki - były puste. Rozpiął teczkę i część jej zawartości przełożył do szuflad. Miał nadzieję, że w ten sposób poczuje się bardziej u siebie. Ostatecznie miał tutaj pracować. Zastanawiał się właśnie, dlaczego ten pokój tak bardzo mu się nie podoba, kiedy posłyszał ciche pukanie i w drzwiach stanęła Morąg Napier. — Zapomniałam dać panu to - wyciągnęła rękę z plikiem brązowych tekturowych teczek. - Są tu dane, jakie Lawrence i ja zebraliśmy o przypadkach chorób mózgu w naszym szpitalu. — Lawrence? — Przepraszam. Doktor Gili, mój stały współpracownik. — Słyszałem, że doktor Gili jest chwilowo nieobecny - zauważył Bannerman, kładąc otrzymane teczki na kolanach. — Istotnie. Bardzo się o niego martwimy. — Nadal żadnych wiadomości? — Żadnych. — Czy zawiadomiono policję? Morąg Napier wyglądała na speszoną tym pytaniem. — Nie - odparła, spuszczając wzrok. - Przypuszcza się, że zniknięcie Lawrence’a ma związek z jego problemami rodzinnymi. — Chce pani powiedzieć, że z kimś uciekł? - podsunął Bannerman. — Coś w tym rodzaju - przytaknęła z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. — Czy wolno spytać, skąd wzięło się to przypuszczenie? — Takie jest zdanie jego żony. — Ach tak - mruknął Bannerman. Postukał palcem w plik teczek. - Cóż, mam nadzieję, że znajdę tu coś ciekawego. — Myślę, że jest tam wszystko, co powinien pan wiedzieć. — Czy pracowała pani z Gillem nad badaniami dla MRC? — Owszem. — W takim razie słyszała pani o tych trzech zmarłych? — Byłam z Lawrence’em w Achnagelloch; osobiście robiłam wstępne analizy. — Czy zwłoki tych ludzi znajdują się w Edynburgu, czy nadal tam na północy? — W kostnicy, piętro niżej - odrzekła Morąg. - Chciałby je pan zbadać? — Tak. — Dzisiaj? — Jutro. Podczas drugiej wizyty w gabinecie Stoddarta Bannerman wysłuchał informacji o przypadkach chorób mózgu na terenie objętym badaniami Gilla. Otrzymał także kolejną porcję teczek z dokumentacją.

Na koniec profesor rozłożył na biurku mapę. Zakreślił ołówkiem pewien obszar na północno-zachodnich krańcach Szkocji i powiedział: - Lawrence odpowiadał za ten rejon; tereny wokół Achnagelloch i Stobmor. Bannerman nie przeoczył faktu, że obszar zaznaczony przez profesora sąsiaduje od zachodu z gruntami elektrowni Invermaddoch. — Co z terenami na wschód od Invermaddoch? - spytał. — Na przestrzeni siedemdziesięciu kilometrów nie ma tam ludzkich siedzib. To jałowe wrzosowisko, nie nadające się nawet na pastwiska dla owiec. — Rozumiem. Czy ma pan dostęp do statystyk Ministerstwa Zdrowia dotyczących tego obszaru? — Jeśli chodzi panu o to, czy wiem, że stwierdzono tam podwyższoną zapadalność dzieci na białaczkę, to owszem. Dane liczbowe są wyższe niż przeciętna krajowa, ale nie na tyle, by wywołać poważne zaniepokojenie. Ich wartość statystyczna też nie jest całkiem oczywista. — A co z zachorowaniami na raka? — Dane statystyczne znowu sugerują zwiększoną zapadalność, ale trzeba pamiętać, że chodzi o teren słabo zaludniony. Brak materiału do wyciągania jakichś wniosków. Proszę, oto te zestawienia - Stoddart podał Bannermanowi przezroczystą plastikową teczkę. — I co ja z tym zrobię? - mruknął Bannerman. — Słucham? — Zastanawiam się nad sensownością badań statystycznych - odparł Bannerman. - Wygląda na to, że zwykle nic znich nie wynika. Stoddart wpatrywał się w gościa zdziwionym wzrokiem, jakby nie bardzo wiedział, o czym mowa. - Myślę, że mam już dość materiału, żeby wziąć się do pracy. Czy ktoś mógłby mi wskazać drogę do mojej kwatery? Chciałbym w końcu zajrzeć do tych teczek. — Oczywiście - rzekł Stoddart. - Znajdę kogoś, kto pana zawiezie. — Ależ nie trzeba - zaczął protestować Bannerman, ale profesor był niewzruszony. Stwierdził, że dysponuje całym oddziałem kierowców, którzy wałkonią się całymi dniami. — Nie ma pan nic przeciwko temu, że dam panu furgonetkę, prawda? Kierowca, któremu zlecono odwiezienie Bannermana, był niskim, pyzatym i rumianym Szkotem. Krzywy uśmieszek i włożona na bakier służbowa czapka miały, zdaje się, świadczyć o beztroskim podejściu do życia. - Pozwoli pan, że zajmę się bagażem - powiedział sięgając po walizkę Bannermana. Prowadził dużą czarną furgonetkę, w tylnej części wyposażoną w przyciemnione szyby. Nietrudno było zgadnąć, co wozi nią na co dzień. Jeśli Bannerman miał jakieś wątpliwości, to kierowca rozwiał je, mówiąc: — Przyjemnie wziąć dla odmiany żywego pasażera. Wjeżdżając w ulicę wiodącą w stronę zamku, spytał: — Zna pan Edynburg? Bannerman zaprzeczył, dodając: — Znam trochę Glasgow. Kilkanaście lat temu studiowałem tam medycynę. — Na pańskim miejscu bym się do tego nie przyznawał. - Kierowca uśmiechnął się szeroko. Przedstawił się jako Willie Mac-Donald i, kiedy skręcili w High Street, rzekł: - Ma pan pokój na Royal Mile. To główna ulica starego miasta, biegnie pod górę, od Holyrood Palące do zamku. Skręcili w lewo i zatrzymali się. - Darnley Court. Jesteśmy na miejscu - oznajmił Willie. Bannerman wysiadł przed świeżo odrestaurowaną kamienicą o ścianach wykładanych kamieniem. Brukowany dziedziniec zdobił rząd dużych kwietników, o tej porze roku wypełnionych tylko wilgotną ziemią. - Pańskie mieszkanie jest na drugim piętrze - powiedział Willie. Wprowadził gościa do budynku i wszedł z nim na górę. Otworzył drzwi, a klucz wręczył Bannermanowi. — Wspaniały widok. - Bannerman wyglądał przez okno, trochę zdziwiony, że znajduje się tak wysoko. — To piękne miasto, panie doktorze. — Cudowne. — Ma pan stąd widok na Princes Street Gardens. Tam w dole, to nowe miasto, a dalej Firth of Forth ze swoimi wyspami. — Jak się nazywa ta największa? — Inchkeith. - Willie wskazywał kolejno co ciekawsze szczegóły krajobrazu. Zażartował, że ma nadzieję, iż gość z Londynu nie cierpi na lęk wysokości. Bannerman czuł, że po raz pierwszy tego dnia spotkało go coś dobrego. Podziękował MacDonaldowi, lecz kiedy spróbował dać mu napiwek, kierowca odmówił. Nie wolno, profesor Stoddart wypatroszyłby go na

jednym z tych swoich pokazów anatomicznych. Rozejrzawszy się po całym mieszkaniu, Bannerman wypakował walizkę i zaparzył sobie kawę (ktoś przewidujący zaopatrzył kuchnię w podstawowe produkty). Przysunął krzesło do okna i z kubkiem w garści zasiadł do studiowania przywiezionych z uniwersytetu dokumentów. Zdążył otworzyć pierwszą teczkę, kiedy zadzwonił telefon. — Zapomniałem powiedzieć - mówił Stoddart - że mojej żonie i mnie byłoby bardzo miło, gdyby zechciał pan wpaść do nas na kolację. — Dziękuję. Z przyjemnością - odparł Bannerman i oczywiście nie było w tym ni źdźbła prawdy. Zapisał dokładny adres profesora i zgodził się przyjść o ósmej. Niewiele było rzeczy, których nie znosił bardziej niż „akademickich” kolacji. Cóż, kiedy były one nieodłącznym składnikiem życia w środowisku uniwersyteckim i musiał się z tym pogodzić jako ze złem koniecznym. Gorzej, że zaproszenie do Stoddartów niweczyło jego plany na wieczór - nici z wypadu do którejś ze staromiejskich restauracji. Westchnął i wrócił do swoich teczek. Rozdział 4 Po godzinie wertowania dokumentów i robienia notatek, urządził sobie przerwę na kawę. Stał przy oknie, czekając, aż zagotuje się woda w czajniku, i próbował uporządkować sobie to, czego się do tej pory dowiedział. Dane epidemiologiczne dotyczące rejonu Achnagelloch nie zawierały spodziewanych informacji. Potwierdziło się jego przypuszczenie o wzroście zapadalności na białaczkę i inne choroby nowotworowe, ale skala tego zjawiska - nawet wyrażona w liczbach bezwzględnych, a nie w postaci wskaźników statystycznych, którym nie ufał - nie uprawniała do wyciągania alarmistycznych wniosków. Spodziewał się znaleźć dowody na to, że wyciek promieniowania z elektrowni był na tyle poważny, aby wpłynąć na stan zdrowia miejscowej ludności. Mógłby wówczas założyć, że to samo promieniowanie osiągnęło natężenie wystarczające do spowodowania mutacji wirusa scrapie. Informacja o dwunastoprocentowym wzroście zapadalności dzieci na białaczkę brzmiała niepokojąco, ale należało pamiętać, że wyliczenia oparto na stosunkowo nieznacznej liczbie zarejestrowanych przypadków choroby. Przy tym Bannerman nie miał żadnej pewności, że wszystko to było jakoś związane z awarią w elektrowni. To rozumowanie prowadziło donikąd. Zniecierpliwiony, postanowił skupić się na informacjach dotyczących ostatnich trzech zgonów. Zmarli byli robotnikami rolnymi zatrudnionymi na farmie Inverladdie leżącej na północ od Achnagelloch. Tylko jeden z nich, Gordon Buchan, był żonaty; mieszkał z żoną w domku na farmie. Pozostali dwaj wynajmowali pokoje w Achnagelloch. Kiedy w Inverladdie wybuchła epidemia scrapie, wszyscy trzej zostali skierowani do pracy przy likwidacji padłych zwierząt. Trzy tygodnie później zmarli. Objawy choroby we wszystkich przypadkach były podobne: bóle głowy, wymioty, wreszcie demencja. Jeden z dwóch nieżonatych mężczyzn w napadzie szału biegał ulicami Achnagelloch tłukąc szyby i miotając przekleństwa, dopóki siłą nie doprowadzono go do wiejskiego szpitala. Świadkowie opisali go jako „niespełna rozumu”. Buchan, do chwili zapadnięcia w śpiączkę, pozostawał w domu. Pielęgnowała go żona. Według jej relacji przez cały ten czas oczy miał otwarte, lecz nie mówił i nie reagował na jej słowa. Tuż przed tym, jak po raz ostatni wezwała lekarza, który zarządził przewiezienie chorego do szpitala, Buchan dostał czegoś w rodzaju świądu i podrapał się do krwi. W dokumentach Gilla nie było informacji o przebiegu choroby trzeciego mężczyzny. Martwego, znalazła w pokoju jego gospodyni. Zauważyła, że ramiona miał pokryte szkarłatnymi śladami zadrapań, a w ustach resztki woskowej świecy, którą najwyraźniej próbował zjeść. Bannerman wiedział, że w jego przypadku studiowanie zachowań pacjentów z zaburzeniami umysłowymi nie ma wielkiego sensu. Rządziła nimi choroba, zwykle były one bezpośrednią reakcją na bodźce zewnętrzne i jako takie nie podlegały żadnej klasyfikacji. Informacja o śladach podrapań była jednak istotna, co więcej, alarmująca. Nazwa scrapie wywodzi się stąd, że owce zarażone tą chorobą mają zwyczaj ocierać się o płoty, jakby w obronie przed dokuczliwym swędzeniem. Wyglądało na to, że u zmarłych robotników wystąpiły te same objawy. Badania anatomopatologiczne ich mózgów przeprowadzone przez Gilla i Morąg Napier ujawniły rozległą encefalopatię gąbczastą. To samo widział Bannerman w preparatach przysłanych mu przez MRC. Wydawało się, że raport edynburskich patologów nie miał słabych punktów. Należało oczywiście wykonać jeszcze wiele testów laboratoryjnych, ale wszystko wskazywało na to, że zmarli zarazili się wirusem scrapie podczas pracy na farmie. W dokumentacji choroby znalazły się także notatki Gilla dotyczące badań nad trzęsawką. Wiadomo było, że wirus przenosi się z jednego zwierzęcia na drugie wnikając w uszkodzoną tkankę. Bannerman