uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Ken McClure - Spisek

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Ken McClure - Spisek.pdf

uzavrano EBooki K Ken McClure
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 34 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 114 stron)

KEN McCLURE Spisek Przekład Tomasz Wilusz Jeśli ktoś oszuka mnie raz - hańba mu, jeśli dwa razy - hańba mnie. J. Jelly Complete Collection of Scottish Proverbs, 1721

Prolog Blackbridge, West Lothian, Szkocja Lato 1999 Pogoda była niezwykła jak na Szkocję. Od dwóch tygodni nie spadła ani jedna kropla deszczu, więc kiedy Alex Johnston zarył tylnym kołem bmx-a w ścieżce biegnącej wzdłuż kanału, w powietrze wzbiła się imponująca chmura kurzu. Obrócił rower o sto osiemdziesiąt stopni, oparł łokcie na szerokiej kierownicy i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Patrzył wyczekująco, czy któryś z kumpli powtórzy ten wyczyn, łan Ferguson zaczął zjeżdżać po grobli wyraźnie wystraszony, ale zdecydowany sprostać wyzwaniu. Szło mu całkiem nieźle aż do chwili, kiedy przy wyjściu z zakrętu tylne koło oderwało się od ziemi i chłopiec wyłożył się jak długi razem z rowerem. - Kurde, ale jazda! - zarechotał Alex. - Wpadłem na kamień, nie widać? - odburknął łan, zwany przez kolegów Fergie. Ścieżką nadjechał trzeci chłopak. Zatrzymał się i z rozbawieniem patrzył, jak Fergie gramoli się z ziemi. - Kurde, Fergie - powiedział, kręcąc głową. - Jak stara zobaczy twoje gacie, przez resztę wakacji masz przechlapane. Fergie obejrzał rozerwane siedzenie dżinsów. Na miejscu prawej kieszeni ziała wielka dziura. Zaklął i sprawdził co z rowerem. Przytrzymał kolanami przednie koło i wyprostował kierownicę. - Już wiem - rzucił z chytrym uśmiechem. - Powiem, że pies Rafferty’ego ugryzł mnie w tyłek, Alex i trzeci z chłopców, Malcolm Watson, zwany Wattiem, wydarli się na całe gardło na znak aprobaty. - No, to jest kawał bydlaka - powiedział Alex. - Gdybym wiedział, że Khan lata bez smyczy, nie podszedłbym do domu Rafferty’ego bliżej niż na kilometr. - W dodatku Lane ściąga ochroniarzy na Peat Ridge. Mają pilnować tego gówna, które tam rośnie. Niedługo nie będziemy mieli dokąd chodzić - narzekał Wattie. - Tata mówił, że w tym roku ognisko u Lane’a będzie wcześniej niż zwykle - stwierdził Alex. - No i dobrze. Mój stary opowiadał, że facet posadził całe to gówno, nikogo nie pytając o zdanie - dodał Fergie. - Podobno ten syf jest cholernie niebezpieczny - powiedział Wattie. - Stary mówił, że jeśli nie powstrzyma się Lane’a, to Rafferty może pożegnać się z tą swoją farmą organiczną - stwierdził Alex. Wattie prychnął. - Mój stary u niego pracuje. Mówi, że Rafferty wie o rolnictwie organicznym tyle co o „ginekologii”. - Co to jest „ginekologia”? - Cholera wie. - Mój stary mówi, że organiczne farmy to interes z przyszłością - powiedział Fergie. - W mieście pełno jest dzianych frajerów, co zapłacą masę forsy za ziemniaki rosnące na gnoju zamiast na nawozach sztucznych. - To co robimy? - spytał Alex, dyplomatycznie zmieniając temat. W ich paczce obowiązywała niepisana zasada: nie krytykować rodziców. O innych można było mówić co ślina na język przyniesie. - Moglibyśmy pójść do zagajnika, zajarać i się wyluzować - rzucił Fergie. - A masz fajki? - spytał Alex. - Jasne. - Fergie wyjął z ocalałej tylnej kieszeni zgniecioną paczkę papierosów. - Super! - ucieszył się Alex. - Ja odpadam - powiedział Wattie. - Muszę skoczyć do Rafferty’ego i uprzedzić starego, że na podwieczorek przychodzi ciotka Kate ze swoim paskudnym bachorem. Matka powiedziała, że zabije mnie i ojca, jeśli się spóźnimy. Ale zajarać zdążę. Fergie? - Dla kumpla fajka zawsze się znajdzie - powiedział chłopiec, dając Wattiemu papierosa. - A ogień? - A, to już inna sprawa - powiedział Fergie, cofając się. - Ty kurduplu! Fergie roześmiał się i wyjął z kieszeni pudełko zapałek. Zapalił jedną i zbliżył płomyk do twarzy Wattiego. Ten, nie schodząc z roweru, zaciągnął się głęboko i wypuścił dym z ust z jękiem rozkoszy. - O, cholera, jestem twoim dłużnikiem, słoneczko. - Dopilnuję, żebyś oddał wszystko, co do grosza - powiedział Fergie głębokim głosem filmowego mafioso. - Inaczej odbiorę dług w naturze od twojej siostry. - Nie mieszaj jej do tego! - Gdybym tylko mógł - westchnął Fergie. - Jeśli oślepnę, to przez nią. - Spadaj! - krzyknął Wattie i próbował kopnąć Fergiego, nie zsiadając z roweru. Nie mógł powstrzymać się

od uśmiechu na widok wymyślnych uników kumpla, jakich nie powstydziłby się matador. - Wiecie, gdybyście skoczyli ze mną do Rafferty’ego, to moglibyśmy popływać w kanale, jak będziemy wracać - podsunął Wattie. - Wchodzę w to! - powiedział Alex. - Spociłem się jak świnia. - Jesteście pewni, że Rafferty uwiązał tego swojego cholernego psa? - spytał Fergie. - Nie pękaj. Khan cały dzień siedzi zamknięty w szopie. Chyba nawet Rafferty się go boi. - No to jedziemy, stary - powiedział Fergie i dał Alexowi papierosa, a następnego wziął dla siebie. Ruszyli przed siebie, każdy z jedną ręką na kierownicy i z papierosem w drugiej. Jechali zygzakiem, tak dla zabawy. Był środek wakacji, a oni mieli po trzynaście lat i nie musieli zawracać sobie głowy dorosłymi problemami. Alex i Fergie zaczekali przy bramie farmy Crawhill, aż Wattie przekaże nowiny ojcu, który leżał na środku podwórza i dłubał w żniwiarce. - Co powiedział na to, że Kate przyjdzie z bachorem? - spytał Alex. - Słowo, które zaczyna się na „k” i jest rodzaju żeńskiego. - Nie dziwię się. Gnój ryczy jak mało kto - powiedział Fergie. - Kate powinna zatkać go pieluchami z obu stron, byłby wreszcie spokój - zasugerował Alex. Odwrócili się i ruszyli z powrotem w stronę Blackbridge. Kiedy przejechali pod mostem oddzielającym Crawhill od farmy Peat Ridge, Fergie zatrzymał się i powiedział: - No to zaczynamy, chłopaki. - Przybrał ton spikera telewizyjnego. - Panie i panowie, proszę o oklaski dla... drużyny pływania synchronicznego z... Blackbridge! - Zajebiście! - krzyknął Alex. - Odlot! - dodał Wattie. Pełni entuzjazmu, rzucili rowery w wysoką trawę przy ścieżce i rozebrali się w biegu. Alex pierwszy wskoczył do wody. Fergie i Wattie dołączyli do niego, drąc się na całe gardło. - Panowie, teraz proszę o wolny kraul - powiedział Fergie, kiedy skończyli się chlapać. Zaczęli płynąć środkiem kanału w ślimaczym tempie. Harmonię ich ruchów zakłócały tylko wybuchy śmiechu. - A teraz... na plecy... Przewrócili się na grzbiet i płynęli, już nie tak efektownie - bardziej przypominało to zsynchronizowane wypadanie z okna. Wreszcie Fergie zarządził powrót do poprzedniej pozycji i powiedział: - A teraz dajemy nura... Zanurzyli się w mętnym zielonym kanale i wypłynęli z wodorostami we włosach. - Ale syf! - krzyknął Alex. - Jak twoje skarpetki - dodał Wattie. - Jezu! Co do... Alex i Wattie odwrócili się. Fergie gwałtownie miotał się w wodzie. - Ratunku, gryzie! - krzyknął. - Jeden zero dla potwora z Loch Ness - uśmiechnął się Alex. - Ty, on tonie - zażartował Wattie, udając stoicki spokój. - Bez jaj... coś mnie złapało... Jezu! Ale boli. Dopiero teraz zrozumieli, że Fergie się nie wygłupia. Resztki wątpliwości prysnęły, kiedy zobaczyli szczura wczepionego w stopę kolegi. Krew tryskała na wszystkie strony. - Ściągnijcie ze mnie to cholerstwo! - krzyknął Fergie. Kumple ruszyli na pomoc. Alex próbował złapać szczura raz, potem drugi, aż wreszcie za trzecim się udało. Mocno chwycił pokryte mokrą szczeciną, szamoczące się cielsko i pociągnął do siebie, ale szczur się nie dawał. Wreszcie z ogromnym wysiłkiem oderwał rozwścieczone zwierzę i zaczął tłuc nim o betonowe płyty na skraju ścieżki. Przestał dopiero wtedy, gdy szczur znieruchomiał. Wattie pomógł Fergiemu wyjść na brzeg i razem z Alexem obejrzeli jego nogę. Dygotał na całym ciele z szoku spotęgowanego widokiem rany. Siekacze szczura przebiły lewą stopę na wylot u podstawy małego palca. Alexowi udało się je rozewrzeć - to właśnie dlatego szczur w końcu puścił - ale jednocześnie powiększył ranę, z której teraz obficie lała się krew. Alex pierwszy wziął się w garść i kazał Fergiemu położyć się na plecach z podniesioną nogą. Sam zaczął rozdzierać swoją koszulę na pasy, żeby zrobić bandaże. Okazało się to trudniejsze niż mu się wydawało, ale wreszcie znalazł słaby punkt - małe rozdarcie materiału - i został z czterema kawałkami bawełny w ręku. Przykucnął i przytrzymał stopę Fergiego między udami, po czym zaczął ją opatrywać. - Widziałem, jak to robili w jednym filmie - oświadczył. – Gościowi urwało rękę i jego kumpel porwał swoją koszulę, żeby zatamować krwawienie. -1 poskutkowało? - spytał Fergie, który już trochę ochłonął. - Nie, facet kopnął w kalendarz w następnej scenie, zaraz po tym, jak kazał kumplowi obiecać, że

zaopiekuje się jego dzieciakiem. - Zaopiekujesz się moją myszą? - Bałwan! - Pójdę powiedzieć staremu, co się stało - stwierdził Wattie. - Poproszę, żeby zadzwonił na pogotowie. - Cholerny fuksiarz! Będziesz mógł się przejechać karetką na sygnale - powiedział Alex do Fergiego. - Może i ja się z nim zabiorę. Przynajmniej nie musiałbym oglądać bachora Kate - krzyknął Wattie i rzucił się biegiem w stronę farmy. Nie minęła godzina, a Fergie został przewieziony do szpitala św. Jana w Livingston. Jeszcze tego samego wieczoru przeszedł operację ścięgien. Pod koniec tygodnia do szpitala trafili Alex i Wattie. Wszyscy trzej po kąpieli w kanale zapadli na chorobę Weila. Stan Fergiego gwałtownie się pogorszył, przyplątała się gorączka od ukąszenia szczura. Te dwie infekcje przyćmiły trzeci problem - pooperacyjne zakażenie rany, które zostało wykryte dopiero wtedy, gdy w organizmie rozwinęła się posocznica. Życie chłopca było zagrożone. 1 Glenvane, Dumfriesshire, Szkocja Lato 1999 - Co robią owce, tatusiu? Steven Dunbar myślał przez chwilę, po czym spojrzał na podniesioną ku niemu małą twarzyczkę i powiedział: - Właściwie to niewiele, Jenny. Po prostu... stoją sobie i jedzą. Przez chwilę znowu przyglądali się owcom pasącym się na skąpanej słońcu łące. Steven stał oparty o bramę, a Jenny trzymała go za nogawkę spodni, jakby bała się, że jej ucieknie. Ojciec i córka, i sielankowy obrazek. - No dobrze, ale co robią? - upierała się Jenny. - Jaką mają pracę? - Owce raczej nie pracują, Jenny. Prawdę mówiąc, chyba w ogóle nie mają żadnego celu w życiu. Steven Dunbar nie mógł nie zauważyć, że ta uwaga mogła równie dobrze odnosić się do niego samego, przynajmniej do ostatnich dziewięciu miesięcy, jakie upłynęły od śmierci Lisy, jego żony i matki Jenny. Dziewięciu miesięcy, które czasami zdawały mu się dziewięcioma stuleciami. Byli małżeństwem od trzech lat, gdy wykryto u niej raka; od tej pory w ich domu nie używano już słowa „zawsze”, zastąpiło je określenie „najwyżej rok”. Lisa, pielęgniarka z Glasgow, którą Steven poznał w czasie jednego z najbardziej koszmarnych dochodzeń w swojej karierze*, odeszła po siedmiu miesiącach i dwóch dniach. Zabrała ze sobą wszystkie jego nadzieje i marzenia, pozostawiając w miejscu uczuć pustkę, bardziej ponurą od ark-tycznego krajobrazu. W Inspektoracie Naukowo-Medycznym, w którym pracował Steven, okazano mu zrozumienie. Dyrekcja zdawała sobie sprawę, że śledczy musi myśleć tylko i wyłącznie o prowadzonej przez siebie sprawie. W przeciwnym razie mógłby zawalić dochodzenie, narobić wstydu rządowi, a nawet narazić na niebezpieczeństwo siebie i innych. Człowieka trawionego rozpaczą i poczuciem beznadziejności - takiego jak Steven Dunbar po śmierci żony - należało na jakiś czas zostawić w spokoju, przynajmniej takie były oficjalne wytyczne. Wróci, kiedy będzie gotowy. Albo nie wróci wcale. Inspektorat Naukowo-Medyczny był małą agencją finansowaną przez rząd i funkcjonującą jako niezależna komórka Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jej zadaniem było prowadzenie wstępnych dochodzeń w sprawach o błędy w sztuce lekarskiej i niezgodne z prawem działania w dziedzinach, w których policji brakowało doświadczenia. W praktyce dotyczyło to głównie najnowszych osiągnięć nauki i medycyny - laikom często trudno było się zorientować, czy coś jest nie w porządku, a tym bardziej, czy doszło do popełnienia przestępstwa. Często trzeba było rozmawiać ze specjalistami na wysokich stanowiskach, co wymagało taktu i talentów dyplomatycznych, nie wspominając o inteligencji i spostrzegawczości. Tacy ludzie bowiem na ogół gwałtownie sprzeciwiali się działaniom, które uznawali za nieuzasadnioną ingerencję w strefę swoich wpływów. Steven dostał się do Inspektoratu okrężną drogą, podobnie jak większość zatrudnionych w nim śledczych. Skończył medycynę, został lekarzem, po czym wybrał karierę w wojsku. Służył w Pułku Spadochronowym i SAS, brał udział w misjach na całym świecie. Niejako mimochodem stał się ekspertem w medycynie polowej - jak się okazało po powrocie do cywila, nie była to ceniona specjalność, ale doświadczenie nauczyło Stevena radzić sobie i improwizować nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Był wysoki, dobrze zbudowany i lubił wysiłek fizyczny. Lubił też ryzyko, więc dobrze czuł się w wojsku. Po swoich trzydziestych urodzinach uznał jednak, że wielkimi krokami zbliża się chwila, gdy trzeba będzie

coś zmienić. Zawód żołnierza jest wymagający, nie można sobie odpuścić, pofolgować. Albo się bujasz z najlepszymi, albo nie bujasz się w ogóle, jak to ujął pewien sierżant. Steven nie wiedział, co będzie robił po wyjściu do cywila. Na karierę w lecznictwie szpitalnym zrobiło się już za późno - znajomość tajników medycyny polowej mogła się przydać co najwyżej w pogotowiu ratunkowym - a życie lekarza rodzinnego wydawało mu się zbyt nudne po tym, czego doświadczył jako żołnierz. Zostawała więc tylko praca na obrzeżach medycyny - na przykład w szpitalu więziennym czy w jakiejś wielkiej firmie szukającej lekarza dla pracowników. Myśl o udawaniu zainteresowania chronicznym przemęczeniem czy zwalczaniem stresu wydała mu się jednak mało pociągająca. Na szczęście, oferta pracy w Inspektoracie pojawiła się, kiedy trzeba i była wprost idealna. Steven został jednym z medycznych specjalistów śledczych, jako że w przeszłości okazał się nie tylko dobrym lekarzem, ale i inteligentnym człowiekiem, który doskonale radzi sobie w trudnych sytuacjach. Szefostwu spodobało się, że stawiał czoło autentycznym zagrożeniom, jakże różnym od wydumanych problemów rozwiązywanych przez pracowników na kursach integracyjnych. W ciągu ostatnich pięciu lat Steven rozwiązał kilka spraw i spodobał mu się sposób funkcjonowania Inspektoratu. Śledczy mieli dużą swobodę działania, mogli prowadzić dochodzenia tak, jak to uznawali za stosowne. Administracja była ograniczona do minimum i miała za zadanie pomagać ludziom pracującym w terenie, nie to co w większości wydziałów, gdzie istnienie biurokracji stało się celem samym w sobie, a inspektorzy byli uważani za chłopców na posyłki. „Ocena wydajności” w teorii wydawała się dobrym pomysłem. W praktyce polegało to na tym, że dwie osoby obserwowały, jak trzecia struga ołówek i domagały się wyjaśnień dotyczących tej czynności. Jak dużo czasu ci to zajmuje? Jak często musisz to robić? Jak ostry musi być twój ołówek? Czy nie mógłbyś wymienić go na tańszy? Czy możesz do przyszłego czwartku sporządzić roczny kosztorys wydatków na ołówki? Nie wszystkie dochodzenia prowadzone przez Stevena były natury kryminalnej. Tak naprawdę większość z nich nie wiązała się z żadnym przestępstwem. Typowym przykładem była jego pierwsza sprawa, dotycząca szpitala w Lincolnshire, w którym liczba zgonów pooperacyjnych wzrosła znacząco ponad przeciętną. Niewykluczone, że nikt nie zwróciłby na to uwagi, a nawet gdyby, to policja nie miała odpowiednich środków, by przeprowadzić skrupulatne śledztwo. Jednak komputer Inspektoratu Naukowo-Medyczne-go wychwycił nagłą zmianę w statystykach i zasugerował, by śledczy bliżej przyjrzeli się tej sytuacji. Po taktownie prowadzonym dochodzeniu Steven odkrył, że zawinił chirurg, który po prostu mocno się postarzał i z biegiem lat stracił wiele ze swoich umiejętności. Z uwagi na jego podeszły wiek i nieco apodyktyczną naturę, pracownicy szpitala nie wytykali mu błędów w obawie o własne kariery. Steven dopilnował, by dyskretnie, przy minimum rozgłosu, przeniesiono go na emeryturę. Jednak w Glasgow, wtedy kiedy poznał Lisę, chodziło o poważne przestępstwo. Dwie pielęgniarki zatrudnione w prywatnym szpitalu - Lisa była jedną z nich - niezależnie od siebie złożyły skargi, że kilku pacjentom przeszczepiono źle dobrane narządy, co skończyło się ich śmiercią. Śledztwo doprowadziło do wykrycia spisku, którego celem była kradzież organów. Gra toczyła się o miliony dolarów. Cały ten szwindel prowadzony był pod płaszczykiem działalności charytatywnej i nawet uzyskał wsparcie rządu. Steven wówczas ledwo uszedł z życiem, ale prawdę mówiąc, to właśnie niepewność co do tego, jak skończy się kolejna misja, czyniła jego pracę tak interesującą. Nigdy nie wiedział, czego się spodziewać. Poprzedniego dnia dostał list od Johna Macmillana, dyrektora Inspektoratu Naukowo-Medycznego. Wyczytał w nim, że jeśli czuje się na siłach wrócić do pracy, to już czeka na niego następne zadanie. Nie było próśb ani gróźb, nic, tylko proste stwierdzenie faktu. Jeśli chciał popracować, powinien skontaktować się z dyrektorem, jeśli nie, mówi się trudno, może następnym razem. Steven nie był pewien, co robić. Już dawno nie czuł się tak dobrze, jak teraz, ale obawiał się, że może mu zabraknąć dawnej motywacji. Właśnie dlatego przyjechał do Jenny tydzień wcześniej, niż zamierzał. Co prawda, nie mogła wypełnić luki po odejściu Lisy, ale była pełną życia, rezolutną dziewczynką, a on miał wobec niej ojcowskie obowiązki. I tylko dla niej warto było otrząsnąć się z rozpaczy i wrócić do życia. Tylko dla niej. Jenny mieszkała z siostrą Lisy, Sue, i jej mężem, Richardem, we wsi Glenvane w Dumfriesshire, w rodzinnych stronach Lisy. Sue i Richard mieli dwójkę własnych dzieci, siedmioletnią Mary i pięcioletniego Robina, a w ich domu panował - zdaniem Stevena - cudowny nieład. Richard był pogodnym człowiekiem, pracował jako adwokat, młodszy wspólnik w firmie z Dum-fries, specjalizował się w prawie rzeczowym, a celem życia Sue zdawało się rozwiązywanie problemów wszystkich wokół niej. Była lubiana i szanowana w całym dystrykcie - szczególnie przez szwagra za to, że tak szybko, wręcz bez zastanowienia, zastąpiła Jenny Lisę. - No i? - nie ustępowała Jenny. Doskonale radziła sobie z dorosłymi, którzy próbowali zbyć ją milczeniem, albo udawali, że nie słyszeli pytania. Uporczywe ciągnięcie delikwenta za nogawkę i powtarzanie pytania raz

za razem na ogół okazywało się zdumiewająco skuteczne. - Właściwie niewiele robią, Orzeszku. Jedzą, śpią, no i... no i po prostu są. Jenny myślała o tym przez chwilę. - Czy ty robisz to samo, tatusiu? Steven spojrzał na nią zdumiony jej słowami. - Co masz na myśli, Jenny? - Ciocia Sue mówi, że nigdzie nie pracujesz... to znaczy, że tylko jesz, śpisz i jesteś. - Ależ ja mam pracę, Orzeszku. Po prostu byłem przez pewien czas na urlopie. Niedługo znów będę miał ręce pełne roboty. - A będziesz jeszcze do mnie przyjeżdżał? Steven wziął ją na ręce. - Oczywiście, Orzeszku, nic mnie nie powstrzyma. Jenny spojrzała na niego z powagą. - Ale mamusię coś powstrzymało - powiedziała. - To co innego, Jenny. Mamusia była bardzo chora. Nie chciała nas opuścić. Po prostu nie miała wyboru. - Ciocia Sue mówi, że mamusia jest w niebie, ale dalej się o nas troszczy. To prawda? - Oczywiście. - Myślisz, że wszystko widzi? - Nie sądzę - odparł Steven i spojrzał na nią z ukosa zaskoczony tym pytaniem. - Gdybym schowała Robinowi pociąg, myślisz, że by to zobaczyła? - Nie sądzę, Orzeszku. - Steven zauważył, że córeczka odetchnęła z ulgą. - Ale, Jenny... - Co, tatusiu? - Oddaj Robinowi ten pociąg. Steven zapłacił taksówkarzowi za kurs i wszedł raźnym krokiem do gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Już dawno nie miał okazji nosić garnituru i świadomość, że znów jest „umundurowany” pomogła mu odzyskać pewność siebie i sprawiła, że poczuł się prawie normalnie. Panna Roberts, sekretarka Macmillana, przywitała go i spytała, czy mógłby zaczekać kilka minut, bo szef właśnie rozmawia przez telefon. Zaproponowała mu kawę, Steven podziękował, po czym wymienili uprzejmości. Panna Roberts spytała o Jenny, a Dunbar o plany chóru, w którym sekretarka szefa śpiewała partię sopranu. - Straszne urwanie głowy. Za dwa tygodnie koncert, a my nie mamy prób, bo sala ciągle jest zajęta. Prawdę mówiąc... Panna Roberts urwała w pół zdania, bowiem w tej właśnie chwili otworzyły się drzwi gabinetu i stanął w nich wysoki mężczyzna o srebrzystych włosach. - Dunbar, cieszę się, że cię widzę - powiedział Macmillan. - Wejdź. Steven spojrzał na pannę Roberts i zrobił przepraszającą minę, by dać jej do zrozumienia, że później chętnie wysłucha jej opowieści. Wszedł za Mac-millanem do gabinetu. - No to jak się czujesz? - Dziękuję, dobrze, panie dyrektorze. Macmillan usiadł za biurkiem, oparł łokcie na poręczach krzesła, złączył dłonie czubkami palców i spojrzał na Stevena. Dunbar wyglądał dobrze, co do tego nie było wątpliwości. Długim spacerom po wzgórzach, w czasie których szukał nieistniejących odpowiedzi na dręczące go pytania, zawdzięczał zdrową opaleniznę i szczupłą sylwetkę mimo wypitych hektolitrów alkoholu. Ciemnoniebieski garnitur leżał na nim idealnie. - Śmierć Lisy była okropną tragedią - powiedział Macmillan. Sądząc z wyglądu, Dunbar doszedł do siebie. Nadszedł czas na sprawdzian psychologiczny. - Tak krótko ze sobą byliście. Ile to czasu minęło...? - Dziewięć miesięcy - odparł Steven ze spokojem. - Pewnie nadal trudno ci się z tym pogodzić. - Wielu ludzi przeżyło to co ja - powiedział Steven. - Los strzela na oślep. - Masz bardzo filozoficzne podejście - stwierdził Macmillan. Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały poważne. - Gdyby to mnie przytrafiło się coś takiego, byłbym wściekły. - Wściekłość już mi przeszła - odparł Steven. - Ale nie mogę powiedzieć, żebym się tak całkiem pogodził. Macmillan pokiwał głową w zamyśleniu. - To był rak, prawda? Steven przytaknął. - Wciąż zabija, mimo tylu przełomowych odkryć w medycynie - westchnął Macmillan. Patrzył na Stevena tak, jakby właśnie poddawał go jakiejś próbie. - Chyba obaj wiemy, że większość „przełomowych” odkryć to pic na wodę - powiedział Steven, nie patrząc na niego. - Badacze chcą trafić na łamy gazet, by zdobyć więcej grantów. Jak ich poprosić o bliższe wyjaśnienia, mówią, że prace są „na bardzo wczesnym etapie” i w najlepszym razie „za pięć do dziesięciu lat doprowadzą do postępów w leczeniu”. Oczywiście, za pięć lat okazuje się, że nic z tego. Zresztą te

„przełomowe” osiągnięcia zazwyczaj dotyczą diagnozy, a nie terapii. Dzięki temu człowiek wcześniej dowiaduje się, że umrze, a lekarze i tak nie są w stanie pomóc. - To trochę cyniczny punkt widzenia, nie sądzisz? - powiedział Macmillan. - Wolałbym określenie „realistyczny” - odparł Steven. - W końcu moja praca polega na widzeniu rzeczy takimi, jakie są? Macmillan uśmiechnął się szczerze. - Masz rację - powiedział. - Czasami sam chciałbym, żeby ktoś rozliczył tych pacanów z ich „przełomowych” dokonań. - Lepiej, żeby zwrócili wyrzucone w błoto pieniądze z grantów - stwierdził Steven. - Trudno jest ocenić postęp w badaniach - powiedział Macmillan. - Człowiek ma do dyspozycji tak mało faktów, że musi zdać się na opinię ekspertów, którzy często sami nie wiedzą, co mówią. Medycyna to raj dla szarlatanów i oszustów. - Wygrywa ten, kto najgłośniej krzyczy, a nie ten, kto ma najwięcej do powiedzenia. Śpiewak jest ważniejszy od pieśni. - No dobrze - powiedział Macmillan. - Widzę, że jesteśmy jednej myśli. To, o czym mówimy, może mieć związek z twoim zadaniem. O ile czujesz się na siłach. - Czuję się dobrze, panie dyrektorze. - W Szkocji wywiązał się spór dotyczący genetycznie zmodyfikowanych roślin. Możliwe, że to burza w szklance wody - chodzi o interpretację umowy licencyjnej - ale mam złe przeczucia, a ten temat ostatnio jest tak drażliwy, że powinniśmy sprawdzić, co i jak. - O jaką modyfikację genetyczną chodzi? - Zaangażowana w to firma o nazwie Agrigene uzyskała zezwolenie na obsianie dwóch pól transgenicznym rzepakiem. O ile wiem, chodzi o odmianę, odporną na działanie silnych herbicydów dzięki dwóm obcym genom wprowadzonym do nasion przez naukowców. - Brzmi rozsądnie. -1 takie pewnie jest, ale nasz rząd tak schrzanił sprawę BSE, że nikt już nie uwierzy oficjalnym zapewnieniom. O ile sobie przypominam, niewiele pomógł zabawny kapelusik odpowiedzialnego za to ministra. - Ja najlepiej pamiętam, jak jego poprzednik oświadczył, że można spokojnie gryźć się w język, pod warunkiem, że nie ma w nim wołowiny - powiedział Steven. - Ale nie jesteśmy tu po to, by kwestionować mądrość naszych szefów - powiedział Macmillan, kończąc ten wątek rozmowy. To właśnie Dunbar w nim lubił. Królewskie maniery i srebrzyste, zaczesane do tyłu włosy może i upodabniały Macmillana do typowego nadętego ważniaka z Whitehall, ale tak naprawdę był z niego równy chłop. W stosunkach z podwładnymi nigdy nie przekraczał jednak pewnej granicy; kiedy zostawała ona osiągnięta, potrafił bardzo zręcznie dać to do zrozumienia, nie urażając rozmówcy. Cieszył się też zasłużoną reputacją człowieka fanatycznie lojalnego wobec swojego personelu, a jego determinacja w walce o niezależność Inspektoratu graniczyła z obsesją. Kilkakrotnie był bliski rezygnacji, kiedy różne instytucje rządowe próbowały wpłynąć na przebieg śledztw prowadzonych przez jego podwładnych. - Nie, nam pozostaje tylko pogodzić się z konsekwencjami ich działań - powiedział Steven. - No to czym zawiniła ta firma? - Nie przeprowadziła konsultacji z miejscową ludnością. Zarząd utrzymał swoje zamiary w tajemnicy i nakłonił do milczenia zaangażowanego w tę sprawę farmera. -Trudno się dziwić, zważywszy, co dzieje się w Anglii z genetycznie modyfikowanymi uprawami. - No właśnie. Zresztą, wygląda na to, że firma nie złamała żadnych przepisów. Załatwiła wszystko jak należy i nikt nie kwestionuje, że uzyskała zgodę na obsianie pól genetycznie zmodyfikowanym rzepakiem. - No to w czym problem? - Kiedy miejscowi dowiedzieli się, co i jak, bardzo im się to nie spodobało i od tamtej pory robią straszny raban. Steven wzruszył ramionami. - Ich też jestem w stanie zrozumieć - westchnął. - Strach przed nieznanym podsycany przez media. - Obawiam się, że chodzi o coś więcej niż tylko protesty kilku zacietrzewionych farmerów. - Zaraz mi pan powie, że jeden z miejscowych ma farmę organiczną i boi się, że jego rośliny skrzyżują się z paskudztwem z sąsiedniego pola - powiedział Steven. - Trafiłeś w dziesiątkę - uśmiechnął się Macmillan - ale ta sprawa ma dodatkowy smaczek. Ludzie z firmy, o której ci mówiłem, Agrigene, twierdzą, że kiedy składali wniosek o zgodę na eksperymentalny zasiew, sąsiad nie miał zezwolenia na założenie farmy organicznej. Upierają się, że przeprowadzili dokładne rozeznanie. Ich zdaniem, facet dostał zgodę na swoją działalność już po wydaniu licencji na

eksperymentalny rzepak Agrigene. - Ale dlaczego? - Żeby narobić im kłopotów. Tak przynajmniej twierdzą. - Brzmi to dość dziwnie, nawet biorąc pod uwagę obsesję prywatnych firm na punkcie przepisów. - Jeszcze nie doszliśmy do najgorszego. Otóż ten sam sąsiad twierdzi, że rzepak Agrigene nie jest tym, na którego uprawę firma uzyskała zezwolenie. - To już poważniejsza sprawa - zgodził się Steven. - Skąd mu to przyszło do głowy? - Jego ludzie wysłali próbkę rzepaku do laboratorium ministerialnego w Ayrshire. Tam stwierdzono w niej obecność trzeciego sztucznie wprowadzonego genu, o którym firma nie wspomniała w swoim wniosku. - Czyli miejscowi mają rację? - Agrigene wszystkiemu zaprzecza. Owszem, zgadzają się, że w genotypie ich rzepaku jest trzeci obcy element, ale twierdzą, że nazwanie go obcym genem jest nadużyciem ze strony laboratorium, które przeprowadziło analizę. - Zupełnie jakbym słyszał sportowca złapanego na dopingu - skwitował Steven. - No właśnie. Wydawałoby się, że w takiej sytuacji powinni po prostu przyznać się do pomyłki i przeprosić, ale wygląda na to, że nie mają takiego zamiaru. Upierają się, że to jakiś spisek przeciwko nim, mający ich skompromitować, i są zdecydowani oddać tę sprawę do sądu. - A kto ich zdaniem uwziął się na nich? - Nie wiedzą. Nie potrafią nawet podać możliwego motywu. - Ktoś ich po prostu nie lubi - powiedział Steven. - Tak czy inaczej, zaklinają się, że nie zrobili nic złego, a mimo to ich lokalni przeciwnicy domagają się zniszczenia upraw. I tu do akcji wkraczasz ty. Chciałbym, żebyś pojechał tam i się rozejrzał. Porozmawiaj z kim trzeba i spróbuj wyczuć, o co w tym wszystkim chodzi. - Czy nie pomylę się, jeśli powiem, że będę miał do czynienia z mnóstwem rozwścieczonych ludzi? - Wyjąłeś mi to z ust. Na pewno nie zastaniesz tam sielanki. Atmosfera jest napięta do tego stopnia, że farmer uprawiający genetycznie zmodyfikowany rzepak chce wynająć firmę ochroniarską. Steven uniósł brwi. - Mięśniaków? - Mundurowych z psami. - To nie załagodzi sytuacji. Czy pojawili się tam już ludzie z zewnątrz? - Jeszcze nie, ale podejrzewam, że lada dzień zainteresują się tą sprawą wszystkie organizacje ochrony swobód obywatelskich od A do Z. - A co robi policja? - Oczywiście, zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, ale na razie starają się nie rzucać w oczy. Chyba woleliby, by rząd nakazał przerwanie eksperymentu. Wtedy można by w majestacie prawa zniszczyć rzepak i wszystko wróciłoby do normy. Niestety, Agrigene zapewnia, że odwoła się od takiej decyzji, a obaj wiemy, że kiedy nasi przyjaciele prawnicy zwęszą duże pieniądze, to nie odpuszczą. Steven skinął głową. - Czy powinienem wiedzieć coś jeszcze? - Panna Roberts jak zwykle przygotowała ci akta. Są w nich nazwiska wszystkich najważniejszych osób dramatu i informacje o nich, jakie udało nam się zdobyć. Jeszcze jedna sprawa, która może cię zainteresować: trzej chłopcy z tej samej wsi wylądowali w miejscowym szpitalu z chorobą Weila. - Trzej! - krzyknął Steven. - Z jednej wsi? - Wygląda na to, że choroba Weila ostatnimi czasy występuje coraz częściej - powiedział Macmillan. - Z tego, co wiem, są dwa powody. Po pierwsze, w całej Wielkiej Brytanii powiększyła się populacja szczurów, a po drugie, wśród młodych ludzi zapanowała moda na picie piwa prosto z butelki. - Faktycznie - zgodził się Steven. - Już pamiętam. Można się zarazić przez kontakt z moczem szczurów. Macmillan skinął głową. -No właśnie. Skrzynki z piwem trzymane są w otwartych magazynach. Szczury chodzą po nich i brudzą butelki. Potem taki Mietek czy Wacek otwiera flaszkę i... mniam, mniam. - Ale chyba nic nie łączy tych przypadków z genetycznie zmodyfikowanym rzepakiem? - Tylko to, że ojciec jednego z chłopców pracuje jako mechanik na farmie, która niedawno uzyskała status organicznej. Ale nie ma się co tym sugerować. Chłopcy mieli kontakt z moczem szczurów. Kąpali się w kanale przepływającym przez wieś, nic dziwnego, że się zarazili. Niepokojące jest tylko to, że jednego szczur zaatakował. Bez wyraźnego powodu ugryzł go w nogę i za nic nie chciał puścić. - Może dzieciaki jakoś go sprowokowały? - Nie wiem, zdaje się, że nie. W każdym razie szczur nieźle go poharatał. Lekarzom udało się pozszywać

ścięgna, ale potem wdała się gorączka od ukąszenia szczura. - Biedny dzieciak. - A teraz jeszcze wystąpiła jakaś pooperacyjna infekcja. Jego stan jest bardzo ciężki. -1 wszystko przez jedną kąpiel. - Cóż poradzić, młodość musi się wyszumieć - powiedział Macmillan. - Ech, tak to jest - dodał Steven. 2 Steven wsiadł do taksówki. Teraz Jenny nie może już powiedzieć, że jej ojciec, je, śpi i po prostu jest”, to była pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy. Od razu poprawił mu się humor. Wrócił do pracy, a sądząc po wypchanej teczce, lektura zawartych w niej akt zapewni mu zajęcie na cały dzień, a nawet większą część wieczoru. Choć słońce schowało się za chmurami, było straszliwie parno - taka pogoda w Londynie to prawdziwy koszmar. Ludzie wściekali się z byle powodu, ze wszystkich stron dobiegało trąbienie klaksonów, a taksówkarz mruczał coś pod nosem. Samochód skierował się w stronę rzeki, nad którą stał budynek dawniej pełniący funkcję magazynu. Na czwartym piętrze znajdowało się mieszkanie Stevena. Kiedy wszedł do środka, od razu poczuł ulgę. Wziął prysznic, włożył dżinsy i koszulę z krótkim rękawem. Nalał sobie zimnego piwa i przystąpił do studiowania akt. Dowiedział się, że Blackbridge to mała rolnicza miejscowość położona na zachód od Edynburga, około ośmiu kilometrów od południowego brzegu Firth of Forth. Swoją nazwę zawdzięczała stojącemu tu dawniej czarnemu żelaznemu mostowi, który później zastąpiono bardziej nowoczesnym, betonowym, łączącym brzegi rzeczki toczącej wody z południa na północ, od wzgórz Pentland do morza. Ze wschodu na zachód przez wieś przepływał Union Canal, nieużywany śródlądowy kanał żeglowny, który sięgał od stolicy kraju, Edynburga, po Falkirk, małe miasto w centrum Szkocji. Na przełomie wieków po Union Canal pływały barki ciągnięte przez konie, ale od przeszło siedemdziesięciu lat nikt się nim nie interesował, co pozwoliło naturze wkroczyć na wyłożoną kamieniem ścieżkę flisacką i wedrzeć się na brzegi kanału w miejscach, w których wydawało się to niemożliwe. Ostatnio jednak pojawiły się plany pogłębienia i remontu tej drogi wodnej, która miała odżyć jako kąpielisko dla okolicznych mieszkańców; pieniądze na ten cel pochodziły z funduszu milenijnego. Prace zostały już rozpoczęte i właśnie podnoszono część głównej autostrady Glasgow - Edynburg, by umożliwić ponowne połączenie z resztą kanału odcinka odgrodzonego w trakcie jej budowy. Poza tym Blackbridge niczym się nie wyróżniało w sensie geograficznym. Równie dobrze mogła to być każda z dziesiątek małych miejscowości położonych w najgęściej zaludnionym regionie Szkocji. Głównymi antagonistami byli Ronald Lane, właściciel farmy Peat Ridge, który podpisał z Agrigene umowę o prowadzeniu uprawy eksperymentalnego rzepaku, oraz Thomas Rafferty, właściciel farmy Crawhill, przylegającej do Peat Ridge od wschodu. Rafferty uzasadniał swój sprzeciw obawą przed przedostaniem się genetycznie zmodyfikowanych nasion na jego pola, na co, jako zwolennik rolnictwa organicznego, nie mógł pozwolić. Wynajął firmę adwokacką z Edynburga, McGraw and Littlejohn, która koordynowała działania innych przeciwników działalności Lane’a, niechętnie nastawionych do uprawy w pobliżu ich domostw jakichkolwiek genetycznie zmodyfikowanych roślin. Interesy Agrigene reprezentowała firma adwokacka z Glasgow, Macey and Elms, która przyjęła stanowisko, że jej klienci nie zrobili nic złego i mieli pełne prawo do prowadzenia eksperymentalnych prac, na które uzyskali zezwolenie. Jednak adwokaci Rafferty’ego wyjęli asa z rękawa. Była to rzekoma kopia przeprowadzonej w laboratorium rządowym analizy rzepaku Lane’a, która ich zdaniem wskazywała, że nie jest to ten sam gatunek, na którego uprawę Agrigene uzyskała zezwolenie. Według nich, zawierał on o jeden obcy gen za dużo. Na tej podstawie domagali się przerwania eksperymentu z powodu stwierdzonego oszustwa. Za pośrednictwem firmy Macey and Elms, Agrigene „z całą stanowczością” zakwestionowała wyniki analizy, ale rozstrzygnięcie sporu było utrudnione przez zmiany na scenie politycznej. Nowo utworzony szkocki parlament miał prawo podejmowania decyzji w sprawach rolnictwa poprzez Ministerstwo Wsi, ale zezwolenie na eksperyment wydane zostało przez Ministerstwo Rolnictwa, Żywności i Rybołówstwa, odpowiedzialne przed parlamentem brytyjskim. Sprawy komplikował także brak zgody co do tego, czyjej kompetencji podlegały najważniejsze kwestie związane ze zdrowiem i bezpieczeństwem. - Tylko tego brakowało - westchnął Steven. - Nikt nie wie, co się dzieje, a urzędnicy żrą się między sobą. Obejrzał plan wsi i okolic, który dostał od panny Roberts, i zauważył, że interesujące go farmy rzeczywiście są blisko siebie. Zachodni wiatr, często wiejący w tych stronach, mógł sprawiać kłopoty, ale tylko teoretycznie. Transfer genów na dużą skalę w drodze naturalnego zapylenia był mało prawdopodobny,

chociaż podrzędne gazety próbowały rozdmuchać zagrożenie. Na rzeczową dyskusję było już za późno. Opinia publiczna uznała genetyczne modyfikacje żywności za niebezpieczne i od tej pory nie liczyły się racjonalne argumenty. „Nie trać czasu na rozważania, jak powinno być”, słyszał Steven na szkoleniach, „skup się na tym, co jest”. Załączone kopie listów adwokatów zawierały niewiele nowych informacji. Wszystkie były napisane zimnym, wyzutym z emocji żargonem prawniczym i nie umieszczono w nich ani słowa więcej, niż to konieczne. Steven wziął się więc do studiowania raportów dotyczących skłóconych farmerów, pragnąc lepiej wczuć się w sytuację. Ronald Lane miał pięćdziesiąt trzy lata, niedawno wrócił do Blackbrid-ge z RPA, gdzie przez wiele lat pracował jako zarządca majątku. Peat Ridge odziedziczył po ojcu, z którym pokłócił się jeszcze podczas studiów w Akademii Rolniczej z powodu, jego zdaniem, staroświeckich metod uprawy ziemi stosowanych na farmie. Nigdy nie pogodzili się i Lane junior wyjechał szukać szczęścia za granicą Od czasu powrotu w rodzinne strony ściągnął na siebie niechęć całej wsi, jako zarozumialec i - mimo pochodzenia - człowiek nietutejszy. Stronił od ludzi. Nie był żonaty i mieszkał sam, nie licząc gosposi, miejscowej kobiety nazwiskiem Agnes Fraser. Thomas Rafferty z farmy Crawhill spędził całe czterdzieści osiem lat swojego życia we wsi. W wieku szesnastu lat przerwał naukę, by pomagać ojcu i bratu w pracy na farmie. Choć za życia ojca - znanego z surowości - musiał ciężko pracować, po jego śmierci wolał chodzić z bratem, Seanem, do pubu, niż harować na roli. Nic więc dziwnego, że farma zaczęła podupadać. Na szczęście Sean był dość bystry, by zauważyć, że w okolicy jest duże zapotrzebowanie na ciężkie maszyny rolnicze. Przekonał brata, by zainwestować resztkę pieniędzy w zakup maszyn i założenie firmy. Pomysł okazał się trafiony i biuro wynajmu Rafferty’s przez wiele lat zapewniało braciom na tyle wysokie dochody, że nie potrzebowali zawracać sobie głowy uprawą roli. Ziemia na Crawhill leżała odłogiem. Sean umarł w 1991 roku i Thomas wykupił od wdowy jego udziały, dzięki czemu wraz z żoną, Trish, stali się jedynymi właścicielami firmy. Nie powodziło im się jednak najlepiej. Z dwojga braci to Sean był bardziej obrotny; bez niego Thomas nie potrafił sobie poradzić. Nie widział potrzeby inwestowania w nowy sprzęt i prowadzenia kosztownych przeglądów technicznych starych urządzeń. Zadowalał się tym, co miał i przedłużał żywot swoich maszyn po minimalnych kosztach, wykorzystując używane części zamienne i zatrudniając słabo opłacanych mechaników. Wszyscy byli zaskoczeni, kiedy Thomas Rafferty ogłosił, że zamierza ponownie obsiać Crawhill, i to w sposób zgodny z zaleceniami ekologów. Fakt, że od wielu lat niczego na tej ziemi nie uprawiano, oznaczał, iż można ją uznać za wolną od zanieczyszczeń chemicznych i zasługującą na przyznanie statusu farmy organicznej, co zresztą się stało. Czytając dalej, Steven zauważył, że zezwolenie na eksperyment prowadzony przez Agrigene zostało udzielone o wiele wcześniej niż zgoda na założenie na Crawhill farmy organicznej. To pewnie przeoczenie jakiegoś gryzipiórka, pomyślał. Prawa ręka nie wie, co czyni lewa? Tak było w każdym dużym urzędzie, a w tym przypadku pojawiały się dodatkowe komplikacje. Utworzenie szkockiego parlamentu nie doprowadziło do likwidacji starego systemu. Niewykluczone, że w tej sytuacji w grę wchodziły wszystkie możliwe kombinacje dwóch prawych rąk i dwóch lewych rąk, z których żadna nie wie, co czynią pozostałe. Niezbyt to pocieszające. Steven przystąpił do lektury raportu sporządzonego przez laboratorium, które przeprowadziło analizę podejrzanego rzepaku, i od razu wydał mu się on dziwny. Wyglądało na to, że został przygotowany na zlecenie protestujących. Dlaczego ministerialne laboratorium zgodziło się na to? Czy rządowe instytucje rutynowo prowadziły tego typu badania? Steven postanowił to sprawdzić. Tak czy inaczej, musiała być jeszcze jedna analiza, przeprowadzona przed wydaniem zgody na eksperyment. Porównanie jej wyników z raportem laboratorium rządowego powinno wystarczyć do stwierdzenia, czy uprawiana odmiana rzepaku różni się od tej, o której była mowa w zezwoleniu. Jednak pierwotna analiza nie znalazła się w aktach. Była tam za to kopia zezwolenia na eksperymentalną uprawę, zawierająca szczegóły dotyczące dwóch obcych genów wprowadzonych do ziarna. Dzięki nim roślina miała być odporna na działanie silnych herbicydów, przede wszystkim glifosfatu i glufozynato-amonowych środków chwastobójczych. Ich zastosowanie spowodowałoby całkowite wytępienie chwastów i tym samym doprowadziłoby do znaczącego zwiększenia plonów. No i słusznie, pomyślał Steven, kontynuując lekturę analizy sporządzonej przez ministerstwo. W sekwencji DNA zakreślone były dwa obce geny oraz trzeci, zaznaczony innym kolorem. Najwyraźniej to właśnie stanowiło kość niezgody. Protestujący, poprzez adwokatów Rafferty’ego, twierdzili, że ta część genotypu przedstawiała trzeci, niezgłoszony uprzednio gen, co było podstawą do unieważnienia zezwolenia. Firma biotechnologiczna natomiast utrzymywała, że to nieporozumienie wywołane niewłaściwym odczytaniem sekwencji DNA.

Steven nie był biologiem molekularnym, ale rozumiał zasady inżynierii genetycznej. Szczególnie zajmowała go struktura DNA, matrycy życia, i wiedział to i owo o enzymach restrykcyjnych, które cięły cząsteczkę w określonych miejscach. Rozumiał, na czym polega proces wyodrębniania genów z jednej cząsteczki DNA i wklejania ich do drugiej. To dawało mu przewagę nad wszystkimi śledczymi laikami, a w tym przypadku zmuszało do zastanowienia się, dlaczego rzekomy trzeci gen nie został zidentyfikowany i opisany przez laboratorium. W raporcie określono go tylko mianem „obcego elementu”. Choć na pierwszy rzut oka nici DNA niczym się od siebie nie różniły - były nieskończonym i wydawało się chaotycznym alfabetem złożonym z czterech liter, A, T, C i G, przedstawiającym szkielet cząsteczki - powstało wiele komputerowych baz danych pozwalających analizować ich budowę i porównywać je z sekwencjami DNA znanych genów. Najprawdopodobniej laboratorium skorzystało z tej możliwości przed zakwalifikowaniem podejrzanego trzeciego genu jako obcy, ale nie zidentyfikowało go, ani nie podało, skąd mógł się tam wziąć. Steven był ciekaw, dlaczego. Kiedy zaczął się nad tym zastanawiać, przyszło mu do głowy, że przecież może to sprawdzić na własną rękę. Wystarczyło połączyć się przez modem z komputerem Inspektoratu Naukowo-Medycznego, wpisać podejrzaną sekwencję genów i poszukać jej w bazach danych DNA. Wstukiwanie na pozór bezsensownej kombinacji liter musiało trochę potrwać i wymagało skupienia - przypominało to trochę przepisywanie tekstu w nieznanym obcym języku - ale warto było spróbować. Niewykluczone, że naukowcy z laboratorium ministerialnego już to zrobili i nie znaleźli podobieństwa z żadnym ze znanych genów, ale nie zamieścili tego w raporcie, a fakt wykrycia nieznanej sekwencji DNA zdecydowanie na to zasługiwał. Steven wpisał ciąg liter i skrupulatnie sprawdził efekt swojej pracy, odczytując je od tyłu, po cztery naraz, i zasłaniając pocztówką pozostałe. Kiedy nabrał pewności, że nie popełnił żadnego błędu, połączył się z kompute- rem Inspektoratu i poprosił o porównanie sekwencji z bazą danych. Nie trwało to długo. Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast; wpisany układ genów był obecny w pierwszej bazie sprawdzonej przez komputer. Jak się okazało, przedstawiał on wprowadzany do DNA element, zwany przez fachowców transpozonem. - No tak - mruknął Steven, kiedy zorientował się, skąd wzięła się ta sekwencja. Teraz już rozumiał, o co chodzi firmie biotechnologicznej. Ten trzeci element tak naprawdę wcale nie był obcym genem, tylko łatwo wykrywalnym markerem stosowanym przez naukowców jako wygodna etykieta. Nie stanowił części genotypu rzepaku, został wprowadzony, by umożliwić ludziom z Agrigene wykrycie dwóch autentycznie obcych genów. W laboratorium niepraktycznie byłoby demonstrować obecność obcych genów w drodze pracochłonnego sekwencjonowania całego DNA rośliny; dlatego też badacze często znakowali je czymś łatwo wykrywalnym, zwykle jakimś chemicznym markerem. Jego obecność oznaczała, że organizm zawierał obce geny. No to o co tyle zamieszania? Laboratorium musiało wiedzieć, w czym rzecz, sporządzając raport. Przecież ta technologia była powszechnie stosowana przez naukowców. Dlaczego laboratorium nie zwróciło na to uwagi protestujących i ich przedstawicieli? A może prawnicy rozmyślnie wykorzystywali nieporozumienie dla własnych celów? Tak czy inaczej, to nie do wiary, że żaden z naukowców nie wspomniał ani słowem o tym, iż markera nie można nazwać obcym genem. Steven znów zaczął zastanawiać się nad tym, jak to możliwe, że podana we wniosku o zezwolenie na eksperyment sekwencja nie została przedstawiona przez obie strony w celach porównawczych. Jeśli marker był w niej obecny, to nie doszło do naruszenia przepisów, cokolwiek twierdzili prawnicy. Najwyraźniej wynikło poważne nieporozumienie. Pytanie tylko, czy było ono przypadkowe, czy też zamierzone? Tak czy inaczej, Agrigene miała powody do irytacji i im dłużej Steven o tym myślał, tym lepiej rozumiał frustrację przedstawicieli firmy. Choćby słuszność leżała po jej stronie, czekał ją ciężki bój, biorąc pod uwagę panującą w kraju atmosferę nieufności wobec modyfikacji genetycznych. Wystarczy, że oskarżyciel zapyta w sądzie: Czy prawdą jest, że wasz rzepak zawierał trzy obce elementy genetyczne, choć w zezwoleniu była mowa o dwóch? Nikt nie będzie chciał słuchać wyjaśnień, że ten trzeci nie jest genem tylko markerem. Na dnie teczki Steven znalazł raport na temat trzech chłopców, którzy przypłacili zdrowiem kąpiel w przepływającym przez wieś starym kanale żeglownym. Komputer Inspektoratu był zaprogramowany na wyszukiwanie wszelkich niezwykłych wydarzeń mogących leżeć w kompetencjach agencji, bez względu na to, czy na pierwszy rzut oka wydawały się one istotne, czy nie. Założenie było proste: tak naprawdę na początku dochodzenia nikt nie wiedział, co jest ważne, a co nie. Dlatego komputer zbierał i porównywał artykuły z lokalnych gazet i policyjne raporty pochodzące z danego rejonu, po czym, co ciekawsze, wprowadzał do akt; stąd właśnie w teczce dotyczącej Blackbridge wziął się materiał o trzech

chłopcach cierpiących na chorobę Weila. Z punktu widzenia osoby dorosłej pomysł kąpieli w kanale był co najmniej idiotyczny. Ale ci chłopcy mieli trzynaście lat. W tym wieku człowiek bez zastanowienia robi to, co sprawia mu przyjemność. Młodzi chłopcy nie odznaczają się szczególną przezornością czy rozsądkiem, tak już jest. To część procesu dorastania. Człowiek uczy się na swoich błędach. Ci chłopcy pewnie nigdy w życiu nie słyszeli o chorobie Weila, nie wiedzieli, że mogą się zarazić. Stevena zdziwiło tylko jedno: dlaczego szczur zaatakował? Pozostawało mieć nadzieję, że pogryziony dzieciak wyliże się z tego. Akta robocze będą na bieżąco uaktualniane przez komputer Inspektoratu, a wszelkie nowe informacje zostaną niezwłocznie przesłane do laptopa Dunbara. Kilka minut po dziewiątej wieczorem Steven nalał sobie dżinu z toni-kiem i wyjął czystą kartkę papieru, by zapisać swoje przemyślenia, zanim opracuje plan działania. Niektóre aspekty tej sprawy wydawały się jasne. Farmer uprawiający genetycznie zmodyfikowany rzepak na swojej ziemi na prośbę legalnie działającej firmy biotechnologicznej był w sporze z resztą miejscowej społeczności. W tych czasach trudno to uznać za coś niezwykłego; podobne rzeczy działy się w całej Wielkiej Brytanii. Jego antagonistą był niedoszły farmer organiczny. Zajadle bronił czystości swoich ekologicznych upraw i rozprawiał o ryzyku skrzyżowania się „normalnych” roślin z transgenicznymi - też normalnymi - choć niczego jeszcze nie zasiał! Człowieka tego wspierała większość miejscowych, którzy kręcili nosem na wszystko, co genetycznie zmodyfikowane - to także nic nadzwyczajnego, choć Steven zauważył, że nigdzie nie ma informacji, kto opłaca reprezentujących ich prawników. Agrigene stać było na długotrwały bój na sali sądowej. A Rafferty’ego i mieszkańców wsi? Autorzy raportu laboratorium rządowego - Steven podkreślił te słowa - stwierdzili, że rzepak zawiera trzeci, nieopatentowany obcy gen i nie zrobili nic, by rozwiać spowodowane tym sformułowaniem nieuzasadnione wątpliwości. Było to bardzo dziwne, podobnie jak fakt, że nikt nie powołał się na pierwotną analizę, która mogłaby wykazać, że uprawiana odmiana rzepaku niczym nie różniła się od opisanej we wniosku o zgodę na eksperyment. Przed otwarciem dochodzenia śledczy Inspektoratu Naukowo-Medycznego mieli w zwyczaju poświęcać zapoznawaniu się z aktami sprawy tyle czasu, ile uznawali za konieczne. Czasami, gdy śledztwo wymagało poszerzenia zakresu wiedzy, wysyłano ich na minikursy. Inspektorat zazwyczaj organizował im spotkania w cztery oczy z uznanymi ekspertami w danych dziedzinach. W tym przypadku Steven nie widział potrzeby zgłaszania się na przyspieszony kurs; był dobrze obeznany z tematyką, której dotyczyło śledztwo, ale miał kilka pytań. Po pierwsze, czy laboratoria rządowe rutynowo prowadziły badania zlecone przez prywatne osoby - tak jak się to zdarzyło w tym przypadku? Był też ciekaw czy Inspektorat ma jakieś informacje dotyczące tego, kto opłacił analizę i pokrył koszty oskarżenia. Ponadto chciał dowiedzieć się, gdzie jest pierwszy raport dotyczący DNA rzepaku Agrigene. Kiedy pozna odpowiedzi na te pytania, będzie mógł pomyśleć o wyprawie na północ. Uzyskał je następnego dnia, kwadrans przed dwunastą. Tak, laboratoria ministerialne rutynowo prowadziły analizy na zlecenie firm i osób prywatnych. Stanowiło to część rządowej inicjatywy mającej uczynić je bardziej rentownymi, tego typu usługi były więc szeroko promowane. Nie, nie ma żadnych informacji na temat osoby, która opłaciła analizę rzepaku Agrigene i rachunki firmy prawniczej McGraw and Littlejohn, ale poszukiwania trwają. Ministerstwo nie dostarczyło jeszcze kopii pierwotnej analizy rzepaku. Inspektorat ponowił więc prośbę i dyżurny obiecał, że prześle Stevenowi ten dokument, kiedy tylko go dostanie - prawdopodobnie jeszcze tego samego dnia po południu. Steven był nieco rozczarowany odpowiedzią na jego pytanie dotyczące współpracy laboratoriów rządowych z prywatnymi zleceniodawcami. Myślał, że odkrył coś niezwykłego, ale cóż... widać ostatnimi czasy wiele się zmieniło w sektorze publicznym. Wszystko musiało przynosić zysk. College^ i uniwersytety były skłaniane do zacieśniania więzi z przemysłem, tworzenia spółek, szukania sponsorów i prowadzenia konsultacji. Liczyła się tylko współpraca. Wieże z kości słoniowej i zdobywanie wiedzy dla własnej satysfakcji stały się koncepcjami, których miejsce było za porośniętymi bluszczem murami przeszłości. Jeszcze bardziej rozczarował Stevena fakt, że nie udało mu się zdobyć pierwotnej analizy rzepaku Agrigene; jego zdaniem, to właśnie ona była kluczem do całego nieporozumienia. Przecież to oczywiste, że należało zacząć od porównania pierwotnej sekwencji genów z obecną. Steven nie mógł zrozumieć, dlaczego tego nie zrobiono. Jeśli sekwencje niczym się nie różniły, to wszystko w porządku, jeśli tak, no to Agrigene ma problem. Wydawało się to tak oczywiste, że Steven zaczął się zastanawiać, czy aby czegoś nie przeoczył. Postanowił zadzwonić do Inspektoratu, by spytać, czy jest szansa na szybsze ściągnięcie dokumentu. - Ponaglamy ministerstwo, jak możemy - padła odpowiedź. – Wyślemy analizą przez kuriera, kiedy tylko ją dostaniemy. No dobrze, pomyślał Steven. Jeśli dostanie analizę dziś po południu i okaże się, że obie sekwencje są identyczne, będzie mógł pojechać nocnym pociągiem do Szkocji, odwiedzić prawników obu stron i w

cywilizowany sposób rozstrzygnąć sprawę tajemniczego genu. Piętnaście po trzeciej zadzwonił Macmillan i poprosił, by Steven przyszedł do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Nie powiedział dlaczego, ale sprawiał wrażenie, jakby coś go gnębiło. Jego zły humor najwyraźniej udzielił się pannie Roberts, ponieważ na widok Stevena tylko wzruszyła ramionami w ostrzegawczym geście i poleciła mu szeptem, by wszedł do gabinetu. - Usiądź - powiedział Macmillan, podnosząc na chwilę głowę znad papierów. Steven usiadł. - Dranie! Co oni sobie myślą? - Panie dyrektorze? - Dali mi do zrozumienia, że nie powinienem zajmować się tą sprawą! Jak tak można! Steven nie odzywał się, czekając, aż Macmillan będzie gotów mówić dalej. - Panna Roberts mówiła mi, że prosiłeś o pierwotną analizę DNA rzepaku Agrigene. - Moim zdaniem to klucz do rozstrzygnięcia sporu, czy jest to ta sama odmiana, na którą uzyskali zezwolenie, czy też nie - powiedział Steven. - Wystarczy zwykłe porównanie. Oczywiście, zostaje jeszcze problem sąsiedztwa z farmą organiczną, ale przynajmniej mielibyśmy z głowy oskarżenia o łamanie prawa i moglibyśmy dać sobie spokój z tą sprawą. - Tak czy inaczej, analiza gdzieś się zawieruszyła. Nie do wiary, co? Urząd wydający zezwolenia zgubił własny cholerny dokument. - To stawia Agrigene w korzystniejszej sytuacji - zauważył Steven. - Ludzie z ministerstwa tak nie uważają - powiedział Macmillan. - Utrzymują, że fakt, iż pierwotne zezwolenie wspominało o dwóch obcych genach, a według aktualnej analizy są one trzy, wystarczy, by przekonać sąd o słuszności zarzutów. - Ale to bzdura - zaprotestował Steven. Powiedział Macmillanowi o zidentyfikowanym przez siebie trzecim genie. - Przecież oni muszą o tym wiedzieć - stwierdził Macmillan. Steven wzruszył ramionami na znak, że jest tego samego zdania. - Mnie też się tak wydaje. Macmillan patrzył na niego przez chwilę. - Kiedy ministerstwo poinformowało mnie, że sekwencja zaginęła, przyszło mi do głowy, że Agrigene może mieć kopię pierwotnej analizy, więc skontaktowałem się z kierownikiem firmy. On spytał, czy robię sobie żarty. Kiedy próbowałem pytać dalej, odłożył słuchawkę. - O co mu chodziło? - Oddzwoniłem do niego i kiedy wyjaśniłem, jakie pełnię stanowisko i czym jest Inspektorat Naukowo- Medyczny, facet nieco się uspokoił, ale myślę, że wciąż nie do końca wierzył w naszą niezależność. Narzekał, że to trochę tak, jakby policja prowadziła śledztwo we własnej sprawie, ale w końcu udało mi się wyciągnąć z niego, co się stało. W chwili, gdy pojawiły się pierwsze zarzuty wobec firmy, kopia zezwolenia została wysłana do adwokatów Agrigene w Glasgow. Wkrótce potem ktoś włamał się do ich biura i zgadnij, co zginęło? - Zezwolenie? - Zezwolenie - odparł Macmillan. - Między innymi. Steven gwizdnął przeciągle. - Zadzwoniłem więc do działu wydawania licencji w Ministerstwie Rolnictwa, Żywności i Rybołówstwa i spytałem, czy do nich też było włamanie. Starałem się też dowiedzieć, czy to dlatego ich kopia „zginęła”, a jeśli tak, to czy sprawa została zgłoszona policji? Urzędas, z którym rozmawiałem, strasznie się nagimnastykował, żeby nic nie powiedzieć. W końcu obiecał, że skontaktuje się ze mną. - I co? - I zadzwonił do mnie osobisty sekretarz ministra, który zapewnił, że Inspektorat Naukowo-Medyczny nie ma powodu zajmować się tą sprawą. Wszystko jest pod kontrolą i minister byłby bardzo wdzięczny, gdybyśmy nie mącili wody. - No, no. Zaczynam myśleć, że w tym, co mówi Agrigene, coś jest. Ktoś rzeczywiście chce im się dobrać do skóry. - Ale dlaczego? - Może ktoś przez pomyłkę zgodził się na ulokowanie farmy organicznej obok pól z genetycznie zmodyfikowanym rzepakiem i teraz szuka pretekstu, by spławić Agrigene? Macmillan spojrzał na niego w zamyśleniu, stukając się palcem wskazującym w czubek nosa. - A minister byłby bardzo wdzięczny, gdybyśmy nie mącili wody - wycedził powoli. - Nie, nie. Coś mi mówi, że tu chodzi o coś więcej. - Czyli mam działać? - spytał Steven.

- Twoja córka nadal mieszka w Szkocji? - Niedaleko Dumfries. - Jak daleko od Blackbridge? Steven wzruszył ramionami. - Około stu kilometrów. - Może odwiedzisz ją w ten weekend, a przy okazji nieoficjalnie rozejrzysz się po Blackbridge i zobaczysz, co i jak. Jeśli uznasz, że coś jest nie w porządku... a, niech diabli porwą ministra. My zrobimy swoje. 3 Moira Lawson stała w przedpokoju swojego domu i zastanawiała się, czy włożyć kurtkę. W końcu postanowiła jej nie brać. W Szkocji pogoda rzadko pozwalała na to, by wieczorem wyjść na dwór bez ciepłego okrycia, więc Moira uznała, że ten jeden raz zaszaleje. - Biorę Sama na spacer - krzyknęła do męża i zaczekała na odpowiedź. Wokół niej uganiał się szczeniak, labrador, energicznie merdając ogonem. Uznała przytłumiony pomruk męża za sygnał „przyjąłem do wiadomości”, wzięła ze stolika smycz Sama i przypięła ją do obroży, tłumacząc mu jak zawsze, że to tylko do chwili, kiedy zejdą z szosy, potem będzie wolny. Nie chciała, by pętał się po ogrodach sąsiadów. Przez całą drogę Sam wyrywał się naprzód, z nosem blisko ziemi i ogonem w ciągłym ruchu. Kiedy Moira zatrzymała się niedaleko szczytu wzgórza, by porozmawiać z sąsiadką, pies, zaskoczony nieoczekiwaną przerwą w spacerze zaczął skakać wokół kobiety i łasić się do niej. - Ty serdelku! - roześmiała się sąsiadka, bawiąc się z Samem. - W tym wieku są takie śliczne, prawda? - Głupi jak but - uśmiechnęła się Moira. - Nadmiar energii, niedobór rozumu. - Zabierasz go nad kanał? Moira przytaknęła. - Słyszałaś o tych dzieciakach z Blackbridge? - Jasne. Złapali chorobę Weila. Podobno może być groźna. Uszkadza wątrobę. Wczoraj w autobusie rozmawiałam z matką jednego z nich. Właśnie wracała ze szpitala. Mówiła, że wszyscy trzej byli w ciężkim stanie, ale jej syn ma się już lepiej. Niestety, z tym pogryzionym jest źle. - Tak, słyszałam. Który to? - Syn pani Ferguson. Zrobili mu operację, stopa była okropnie poszarpana. W dodatku wdało się jakieś zakażenie czy coś takiego. - Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tych paskudnych szczurach. A tak w ogóle, to kto przy zdrowych zmysłach kąpie się w kanale? W tym obrzydliwym szlamie? - No cóż, nadmiar energii, niedobór rozumu? To dotyczy i młodych psów, i młodych chłopców. Sąsiadka roześmiała się i przyznała jej rację. Moira ruszyła dalej. Zeszła na ścieżkę biegnącą wzdłuż kanału i zdjęła Samowi smycz. Pies wystrzelił naprzód jak rakieta. Przez chwilę wydawało się, że chce pobiec we wszystkie strony jednocześnie. Moira pomogła mu podjąć decyzję: podniosła mały patyk i rzuciła go na ścieżkę. Patrząc, jak szczeniak szaleje z radości, poczuła się szczęśliwa. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, ale wciąż było ciepło a wiatr ucichł. Powietrze wypełniały zapachy późnego lata, zmieszane z wonią glonów pokrywających powierzchnię kanału. Sam zrobił sobie przerwę w zabawie i poszedł podlać drzewko, a Moira skorzystała z okazji, by spojrzeć w niebo i pomyślała sobie, o ileż byłoby przyjemniej, gdyby w Szkocji częściej zdarzała się taka pogoda. Tak rzadko człowiek mógł wyjść z domu, nie troszcząc się o ciepłe ubranie. Była zadowolona, że nie wzięła kurtki. Na odkrytych ramionach czuła przyjemny podmuch chłodnego wieczornego powietrza. Zauważyła, że Sam patrzy na nią wyczekująco. - No, leć, ty głupi kundlu - powiedziała i rzuciła patyk. Następnym razem spróbowała cisnąć go nieco dalej, ale zrobiła to tak niezręcznie, że wpadł do wody. Sam pobiegł w stronę kanału, ale Moira kazała mu się zatrzymać. Nie chciała, by kąpał się w tej brei. Pies stanął niepewnie na brzegu; instynkt walczył w nim z nawykami wpojonymi podczas tresury. - Dobry piesek - krzyknęła Moira. Sam znieruchomiał z podniesionym zadem i nosem skierowanym w stronę wody. - Dobry piesek. Zaczekaj na mnie - powiedziała Moira, idąc ku niemu. Nagle Sam zaskowyczał z bólu i zaczął gwałtownie machać głową na boki. W pierwszej chwili Moira pomyślała, że wziął coś do pyska - może przez pomyłkę ugryzł jeża i dostał nauczkę - ale podchodząc bliżej zauważyła, że stało się coś zupełnie innego. Jakieś małe zwierzę wczepiło się w nos Sama. Krew zastygła jej w żyłach. To był szczur. Moira bardzo chciała pomóc Samowi, uwolnić go od paskudnego szczura, ale nie mogła przezwyciężyć strachu i obrzydzenia. Ruszyła w stronę szamoczącego się szczeniaka, machając rękami na wszystkie strony, ale cofnęła się z odrazą. Zobaczyła, że na brzeg wyczołgał się drugi szczur i przylgnął do przedniej łapy Sama. To już był koszmar. Moira zaczęła krzyczeć, ale dźwięk, który wydobył się z jej ust, brzmiał

całkowicie obco; był w nim strach zmieszany z gniewem, uczucie, jakiego rzadko - o ile w ogóle kiedykolwiek - doświadczała w swoim życiu. Zauważyła, że Sam przegrywa. Tracił siły, lada chwila mógł się przewrócić. Kiedy na ścieżkę wyszedł trzeci szczur, strach Moiry o los szczeniaka przezwyciężył obrzydzenie. Przypadła do niego i zaczęła kopać te małe, rozwścieczone bestie, klnąc na cały głos, co pomagało jej stłumić lęk. Kiedy jeden ze szczurów przekoziołkował w powietrzu i spadł na ziemię, krzyknęła z triumfem i spróbowała zadeptać tego, który trzymał się łapy Sama. Szczeniak rozpaczliwie rzucał się na wszystkie strony. - Cholera! Cholera! Cholera! - krzyczała. - Puśćcie go, śmierdziele! Zostawcie go! Na szczęście, w tej właśnie chwili nadjechał rowerzysta. Na widok kobiety, która zdawała się bawić z psem, zadzwonił ostrzegawczo. - Pomocy! - krzyknęła Moira. - Proszę mi pomóc! Niech pan ściągnie z niego te paskudztwa. Wysoki mężczyzna w drelichu i butach roboczych zsiadł z roweru i wziął do ręki pompkę. Uderzył nią pierwszego szczura tak mocno, że ten od razu puścił łapę Sama. Rowerzysta przewrócił psa na ziemię, mocno go przytrzymał i zaczął tłuc pompką gryzonia wczepionego w j ego pysk. Sam był uratowany. Skomlał cicho, kiedy Moira oglądała jego silnie krwawiące rany. - Mój ty biedulku - mówiła, trzymając go na rękach. - Co się stało, do licha? - spytał rowerzysta. Moira pokręciła głową. - Nie wiem - wydyszała. - Patrzył w wodę i ani się obejrzałam, a jedna z tych bestii skoczyła mu na pysk. - Musiał wdepnąć w ich norę - powiedział mężczyzna. - Te skubańce potrafiąbyć cholernie zajadłe, kiedy czują się zagrożone. - Poszedł na brzeg rzeki i rozejrzał się. - Chociaż nigdzie tu nie widzę szczurzych jam. - Rozgarnął trzciny pompką, ale tam też niczego nie znalazł. - Dziwne - mruknął. - Skurczybyki w zeszłym tygodniu pogryzły jednego chłopaka z Blackbridge, chociaż cholera wie, po co pływał w tym kanale. Trzeba mieć nasrane w głowie. Moiry tak naprawdę nie obchodziło, dlaczego to się stało. Nogi uginały się pod nią, przeszywał ją chłód i ogarniał lęk. Jej bluzka była zalana krwią Sama. W dodatku ten facet, zamiast zająć się nią i jej rannym psem, zdawał się prowadzić jakieś dochodzenie. Skarciła się w duchu za te myśli; w końcu to on przyszedł jej z pomocą i gdyby nie zjawił się w tym momencie, Bóg jeden wie, jak skończyłoby się to wszystko. - Czy mógłby pan mi pomóc? - spytała, próbując podnieść się z ziemi, z Samem na rękach. - Rozumie się - odparł mężczyzna. Wziął od niej szczeniaka i spytał: - To dokąd idziemy? - Mój dom jest kilkaset metrów stąd. - Jeśli weźmie pani mój rower, to ja zajmę się psem. Trzeba go opatrzyć. Co pani chce z nim zrobić? - W Blackbridge jest weterynarz. Mój mąż zawiezie nas do niego. Mężczyzna spojrzał na zegarek. - Już po dziewiątej - powiedział. - Jeśli go nie zastaniemy, w Edynbur gu jest weterynarz, który przyjmuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Trzeba tylko sprawdzić adres w książce telefonicznej. - Dziękuję, najpierw chodźmy do Blackbridge - powiedziała Moira. Idąc szosą, wzbudzali ogólne zainteresowanie: mężczyzna uginający się nieco pod ciężarem rannego psa i kobieta, zszokowana i przygnębiona, w zakrwawionej bluzce. Kilku sąsiadów podeszło do nich, by spytać, co się stało, ale Moira nie czuła się na siłach opowiedzieć im całej historii. Bliska załamania unikała ich wzroku. Oparła rower o mur otaczający ogród i otworzyła drzwi domu. - Andrew! - krzyknęła. Słysząc niepokój w jej głosie, mąż Moiry podszedł do drzwi z gazetą w ręku i podsunął okulary na grzbiet nosa. - Dobry Boże, co się stało? - Sam jest ciężko ranny. Musimy go zanieść do weterynarza. Andrew poszedł po kurtkę, a Moira zwróciła się twarzą do mężczyzny trzymającego Sama. - Panie...? - McDougal. Lawrie McDougal. - Panie McDougal, nie wiem, jak panu podziękować za wszystko, co pan zrobił. Nie wiem, co zrobiłabym, gdyby pan się nie zjawił. Mężczyzna zaczął przestępować z nogi na nogę, nieco speszony, i oddał jej psa. - Nie ma sprawy. Mam nadzieję, że psina szybko wyzdrowieje. Moira uśmiechnęła się i pomachała mu na pożegnanie. Z domu wyszedł jej mąż z kluczykami w ręku. Przez całą drogę do oddalonego o niecałe trzy kilometry Blackbridge Moira siedziała z Samem na kolanach. - Miejmy nadzieję, że jest w domu - mruknął Andrew. - Gdybyśmy go nie zastali, to pan McDougal mówił, że w Edynburgu jest weterynarz, który przyjmuje dwadzieścia cztery godziny na dobę – odparła Moira.

Podjechali pod stary budynek z piaskowca na ulicy biegnącej równolegle do głównej drogi. Weterynarz, James Binnie, przyjmował w domu; jego gabinet mieścił się w niskiej, betonowej przybudówce na tyłach. Ponieważ przede wszystkim zajmował się zwierzętami hodowlanymi, małe pomieszczenie z powodzeniem wystarczało na wszelkie potrzeby związane z leczeniem nielicznych zwierząt domowych, z jakimi się stykał. Andrew zapukał do drzwi, niosąc psa na rękach. Moira stanęła obok niego wciąż w zakrwawionej bluzce. Otworzył im Binnie we własnej osobie drobny łysiejący mężczyzna po czterdziestce, powoli popadający w marazm wieku średniego. Na nogach miał kapcie, a w ręku trzymał szklankę z jakimś płynem. - Co do pioruna! - krzyknął, wyraźnie zaskoczony widokiem, jaki powitał go na progu. - To mój pies, Sam - powiedziała Moira bezbarwnym tonem, wciąż jeszcze w szoku. - Zaatakowały go szczury. - Lepiej chodźmy do gabinetu - rzucił Binnie, odstawił szklankę za drzwi i zdjął kurtkę z wieszaka. Zaprowadził gości do przybudówki, przeciskając się między ścianą a zabłoconym volvo kombi. Andrew, idący za nim, przeniósł Sama nad lusterkiem wstecznym samochodu. Moira szła na końcu. W gabinecie rozbłysły jarzeniówki i Andrew ostrożnie położył psa na stole do badań. Moira delikatnie poklepała Sama, pragnąc dodać mu otuchy, a Binnie wziął się do pracy. - Widzę, że dzielnie walczyłeś, mały - powiedział, oglądając pysk Sama. Szczeniak zaskomlał cicho. - Obawiam się, że trzeba będzie szyć. - Zajął się łapą Sama, który tym razem zaprotestował głośniej. - No cóż, wygląda na to, że dopisało ci szczęście, mały. Nie ma złamanych kości, ale prawdopodob nie trzeba będzie wysłać cię do szkoły weterynaryjnej. Tam zajmą się twoimi ścięgnami. Tymczasem cię wyczyścimy, zaszyjemy rany, a do tego do staniesz parę zastrzyków przeciwko infekcji. Moira odetchnęła z ulgą. Ze słów doktora wynikało jedno: Sam będzie zdrowy. - Może pani usiądzie? - powiedział do niej Binnie, kiedy lekko się zachwiała i przytrzymała krawędzi stołu. - Dziękuję - odparła Moira i uśmiechnęła się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Usiadła przy Andrew, który z łokciami opartymi na kolanach obserwował pracę weterynarza. - Rozumiem, że to on pierwszy zaatakował - powiedział Binnie, dezynfekując rany Sama. - Nie wiem. Nie jestem pewna - odparła Moira. - Kazałam mu aportować i niechcący wrzuciłam patyk do kanału. Sam stał na brzegu i gapił się na wodę, a to paskudztwo skoczyło mu na pysk. - To zdarzyło się nad kanałem? - upewnił się Binnie. - Tak, szliśmy ścieżką flisacką. - Myślałem, że po prostu rzucił się na szczury w jakiejś stodole. Pewnie znalazł na brzegu ich jamę. - Człowiek, który mi pomógł, też tak myślał - powiedziała Moira. - Nawet rozejrzał się po zaroślach, ale niczego nie znalazł. Binnie spojrzał na nią. - W którym dokładnie miejscu to się zdarzyło? Moira zamyśliła się na chwilę. - Przy granicy Mossgiel, niedaleko Peat Ridge. Binnie ponownie spojrzał na nią tak, jakby chciał coś powiedzieć. Zamiast tego, spytał: - Czy ten człowiek, który pani pomógł, zabił jakiegoś szczura? - Obydwa - odparła Moira. - Zatłukł je pompką do roweru. - Jest pani pewna, że zdechły? - Tak, w każdym razie wyglądały na martwe. - To dobrze - powiedział weterynarz. Nie wyjaśnił, co ma na myśli, tylko dokończył opatrywać rany Sama. - No i po bólu, mój mały – oświadczył. - Przez jakiś czas nie będziesz mógł uganiać się za szczurami, ale wszystko jeszcze przed tobą. Moira i Andrew wylewnie podziękowali Binniemu i zaproponowali, że zapłacą od ręki, ale weterynarz powiedział, że wyśle im rachunek. Papierkową robotą zajmowała się jego żona, a tego wieczoru była u siostry. On sam nie miał pojęcia, gdzie co jest. Andrew i Moira odjechali, a Binnie zgasił światła w gabinecie i wrócił do domu, pogrążony w zadumie. Był to już drugi przypadek ukąszenia przez szczura w ostatnim tygodniu, nie licząc chłopca pogryzionego podczas kąpieli w kanale. Z najświeższych raportów wynika, że populacja szczurów wzrasta w całym kraju, ale to, co działo się w okolicy, zaczynało być niepokojące. Binnie wychylił drinka i postanowił pójść nad kanał. Jeśli skieruje się na zachód, wzdłuż granicy farmy Peat Ridge, to dotrze w miejsce, w którym zaatakowany został Sam. Liczył na to, że, o ile nie uprzedziła go natura, znajdzie tam szczury zabite przez rowerzystę. Miał zamiar wysłać jednego z nich na wydział patologii weterynaryjnej i poprosić o przeprowadzenie sekcji. Zostawił wiadomość żonie na wypadek, gdyby wróciła, a jego jeszcze nie było, wyjął z szuflady w kuchni latarkę i włożył krótki płaszcz, by ochronić się przed chłodnym nocnym powietrzem. Po niecałym kwadransie dotarł w miejsce, gdzie kończyła się farma Peat Ridge, a zaczynała Mossgiel. Niebo było bezchmurne, usiane gwiazdami, ale księżyc jeszcze nie wzeszedł, więc Binnie musiał zapalać

latarkę. Wolałby poszukać martwych szczurów rankiem, ale do tego czasu najprawdopodobniej nie zostałby po nich już żaden ślad. Nie bał się ciemności - przynajmniej tak do tej pory myślał, ale czuł się nieswojo. Odgłosy, których w ogóle nie zauważa się w ciągu dnia, po zmroku nabierały złowieszczego brzmienia. Z żywopłotów rosnących wzdłuż brzegu kanału dobiegał szelest niewidocznych łap i pazurów. Birmie wstrzymał oddech i zatrzymał się, gdy snop światła padł na szczura przebiegającego przez ścieżkę niecały metr przed nim. Za nim podążał następny. - Co u...? - krzyknął weterynarz na widok trzeciego. Spojrzał na północ, w kierunku, z którego nadciągały szczury, i zauważył łagodnie falujące łodygi rzepaku rosnącego na farmie Peat Ridge. Podmuch wiatru przyniósł dochodzący z oddali potępieńczy skowyt Khana, psa Toma Rafferty’ego. Po plecach Binniego przeszedł dreszcz niepokoju. Dobry Boże, spraw, by ten zwierz był uwiązany i nie biegał po okolicy. Jako weterynarz, Binnie nieraz miał już z nim do czynienia, ale wolałby nie sprawdzać, czy pies o tym pamięta. Khan był po prostu wściekłą bestią. Co to się mówi o wielkich psach i nieudacznikach? - zastanawiał się Binnie, myśląc o właścicielu Khana, Tomie Raffertym. Czy była to jakaś prawidłowość? Im słabszy człowiek ma charakter, tym bardziej agresywny jest jego pies? Ruszył dalej ścieżką, wypatrując martwych szczurów, choć zaczynał mieć wątpliwości, czy to rzeczywiście dobry pomysł. Zamierzał już dać sobie z tym spokój, kiedy je zauważył. Pierwszy był mocno pokąsany - prawdopodobnie przez swoich współbraci - ale drugi wyglądał lepiej. Binnie wyjął plastikowy worek i wyciągnął rękę. Nagle zwierzę szarpnęło się i ugryzło go w palec. Binnie krzyknął i cofnął rękę, w ostatniej chwili powstrzymując się przed włożeniem palca do ust. Jeszcze tylko brakowało, żeby nabawił się gorączki od ukąszenia szczura. Zamiast tego zaczekał, aż płynąca krew sama oczyści ranę. Teraz już rozumiał, dlaczego ten szczur był w tak dobrym stanie: po prostu wciąż żył! W świetle latarki zauważył, że zwierzę miało złamany kręgosłup, ale oddychało. Było w stanie ruszać tylko głową. Binnie nie chciał spowodować uszkodzeń, które mogłyby wpłynąć na wynik sekcji, dlatego postanowił skrócić cierpienia szczura, dusząc go. Odwiązał chusteczkę z rannego palca i zatkał zwierzęciu pysk i nozdrza. Trwało to kilka minut, było bardzo nieprzyjemne i Binniego chwyciły mdłości. Kiedy szczur wreszcie zdechł, weterynarz podniósł go za ogon, wrzucił do plastikowego worka i ruszył z powrotem do domu. Teraz żałował, że w ogóle tu przyszedł. Powinien siedzieć przed telewizorem ze szklaneczką whisky w ręku. Kiedy zbliżał się do polany, na której miał zejść ze ścieżki na szosę, ogarnęło go nieprzyjemne wrażenie, że nie jest sam. W pierwszej chwili było to tylko przeczucie, choć pod jego wpływem włosy zjeżyły mu się na karku; zaraz potem jednak usłyszał szelest w żywopłocie po drugiej stronie polany. Ruszył dalej, gdy nagle usłyszał szept: Ciii! W pewnym sensie zrobiło mu się lżej na sercu. Przynajmniej wiedział, że nie on jest obiektem zainteresowania bandytów czy kimkolwiek byli ludzie chowający się w krzakach. Czekali, aż sobie pójdzie, w nadziei, że ich nie zauważy. Kiedy zszedł z polany na drogę, poczuł lekki zapach... czegoś. Co to było? Coś zwyczajnego, jakaś substancja, z którą stykał się na co dzień, tyle że w innych okolicznościach... Benzyna! Natychmiast zorientował się, co jest grane. Akurat w tym miejscu przebiegała wschodnia granica farmy Peat Ridge. Ludzie przyczajeni za żywopłotem najwyraźniej zamierzali podpalić rosnący tam transgeniczny rzepak. Birmie pobiegł do domu i od razu zadzwonił na policję. Jego żona, Ann, weszła do przedpokoju i spojrzała na niego jak na wariata. - Co się dzieje? - spytała. - Nieprędko zapomnę ten wieczór - odparł, odkładając słuchawkę i siląc się na uśmiech. - Będę musiał to opatrzyć - powiedział, podnosząc palec owinięty zakrwawioną chusteczką. - Farma Ronalda Lane’a jest w niebezpieczeństwie. W rowie na brzegu kanału zaczaili się jacyś ludzie. Mają benzynę. -1 co, pobiłeś się z nimi? - Nie, szczur mnie ugryzł - odparł Binnie. - O, ten. - Pokazał jej plastikowy worek z martwym zwierzęciem. - Wrzuć to do lodówki, co? Dziękuję, skarbie. - Mój Boże, we Wszystkich stworzeniach dużych i małych inaczej to wyglądało - powiedziała jego żona. - Gdzie podziały się słodkie kocięta i rudziki ze złamanymi skrzydełkami? - Może powinienem też zadzwonić do Ronalda Lane’a - powiedział Binnie po chwili. - Policja może nie zdążyć na czas. - Jakby na przekór jego słowom, z oddali dobiegło wycie syreny wozu policyjnego. -1 tak to zrobię - powiedział Binnie. - Lane powinien wiedzieć, co się dzieje. A co tam u twojej siostry? - Wszystko w porządku - odparła zdezorientowana pani Binnie, patrząc, jak jej mąż wychodzi do przedpokoju. - Cała pozieleniała i od czwartku się pali. - To dobrze - powiedział Binnie z roztargnieniem, podnosząc słuchawkę i wykręcając numer Lane’a. Kiedy tylko go ostrzegł, przyszło mu do głowy, że powinien też zadzwonić do Toma Rafferty’ego, który na pewno zastanawiał się, co jest grane.

W słuchawce rozległ się nieznajomy męski głos. - Kto chce rozmawiać z panem Raffertym? - James Binnie, weterynarz. Rafferty podszedł do telefonu. Binnie powiedział mu, co się dzieje. - Policja chyba zdąży na czas - zakończył. - Szkoda - powiedział Rafferty. - Najwyższy czas, żebyście się ze sobą dogadali - upomniał go Binnie. - Przez was wieś jest podzielona. - Miałem zadzwonić do ciebie rano - powiedział Rafferty, puszczając jego słowa mimo uszu. - Z Khanem nie jest najlepiej. Chciałbym, żebyś rzucił na niego okiem. - A co mu dolega tym razem? - Wściekł się do reszty - odparł Rafferty. - Nawet na mnie się rzuca. Kiedy dziś rano przyniosłem mu żarcie, o mało nie odgryzł mi ręki. Binnie uśmiechnął się. - Khan nigdy nie przypominał Lassie, co, Tom? - powiedział. - Wiem, że nie było z nim lekko - przyznał Rafferty - ale rottweilery to nie pieski salonowe, no nie? A poza tym teraz jest inaczej. Pogarsza mu się, wiem to na pewno. - Pewnie starzeje się i zaczyna zrzędzić jak my wszyscy. Nieważne, wpadnę jutro do ciebie i rzucę na niego okiem. Dobranoc. W tle rozległ się męski głos, który powiedział coś, czego Binnie nie usłyszał wyraźnie - że starczy już tego gadania, czy coś takiego - po czym połączenie zostało przerwane. Weterynarz spojrzał na słuchawkę i powiedział: - Tobie też życzę dobrej nocy, słodki książę. Binnie wrócił do salonu i już miał zacząć opowiadać żonie, co wydarzyło się tego wieczoru, kiedy powietrze przeszył potężny huk. Obydwoje wybiegli na ganek i zauważyli pomarańczową łunę na południowym zachodzie. - No i po benzynie - stwierdził Binnie. - Pewnie niszczą dowody: nie zdążyli rozlać jej na polu Lane’a. - Oby tylko nikomu nic się nie stało - powiedziała Ann Binnie. - Amen - dodał jej mąż. 4 Steven pojechał do Szkocji w piątek. Zamierzał spędzić sobotę z Jenny, a w niedzielę wybrać się do Blackbridge, sprawdzić na miejscu, jak wygląda sytuacja i być może porozmawiać z kilkoma osobami. W sobotni ranek niebo było bezchmurne, więc Steven namówił Sue, by pozwoliła mu zabrać dzieci na wycieczkę, a sama skorzystała z okazji i wyskoczyła gdzieś z mężem - co ostatnimi czasy rzadko się zdarzało. Mogli na przykład pojechać do Glasgow, zrobić zakupy i zjeść lunch w jakiejś przytulnej restauracji. Sue zgodziła się, ale pod warunkiem, że Steven weźmie ze sobą przygotowane przez nią drugie śniadanie. Kazała mu też zapisać numer swojej komórki na wypadek, gdyby coś się stało. Pogoda była tak piękna, że Steven postanowił zabrać dzieci na wybrzeże Solway, gdzie mogły budować zamki z piasku, kopać tunele i robić to, co na plażach robiły normalne rodziny. W czasie jazdy wsłuchiwał się w ożywione pogawędki dzieci zajmujących tylne siedzenie. Ku jego zadowoleniu, Mary i Robin traktowali Jenny jak swoją siostrę, czego dowodem były ich niekończące się kłótnie. Steven zawsze pamiętał, by przyjeżdżając w odwiedziny przywieźć prezenty dla całej trójki. Nie chciał być dla Jenny ojcem, który pojawia się raz na jakiś czas obładowany podarunkami, a jednocześnie unika wszelkich trudnych obowiązków, ale zdawał sobie sprawę, że w pewnym sensie tak to właśnie wygląda. Na razie Steven dążył do tego, by być częścią - i to istotną - życia tych dzieci. Nie wybiegał myślą w przyszłość. Prawdę mówiąc, wiedział tylko, że jutro rano pojedzie do Blackbridge i znów zacznie pracować. Co będzie potem - nie miał pojęcia. Z nastaniem wieczoru przypływ zalał babki z piasku i wielki zamek, budowany przez cały dzień. Jenny podniosła głowę i spojrzała na ojca. Widząc smutek w jej oczach, poczuł ucisk w gardle. Przez krótką, ulotną chwilę, dostrzegł w nich oczy Lisy. - Nie martw się - powiedział łagodnie. - Zbudujemy jeszcze niejeden zamek. Obiecuję. W drodze powrotnej dzieci zasnęły po dwudziestu minutach jazdy. Ste-ven włączył radio i ściszył dźwięk. Złapał wiadomości Radio Scotland i nagle w ucho wpadło mu słowo „Blackbridge”. Po przeczytaniu akt był wyczulony na tę nazwę i teraz wychwycił ją jak człowiek, który słyszy swoje nazwisko wypowiedziane w gwarnym pomieszczeniu. Podgłośnił nieco dźwięk. Materiał dotyczył nieudanej próby zniszczenia

eksperymentalnego rzepaku uprawianego na farmie Peat Ridge. Choć policja zdążyła zapobiec podpaleniu i nie postawiono nikomu zarzutów, we wsi zapanowała napięta atmosfera i właściciel farmy postanowił wynająć prywatną agencję ochroniarską. Następnie stacja nadała wywiad z Ronaldem Lane’em. Mówił z południowoafrykańskim akcentem i upierał się, że prawo musi być przestrzegane. Nieodpowiedni akcent na tego rodzaju stwierdzenie, pomyślał Steven. Potem, dla równowagi, przeprowadzono rozmowę z jednym z mieszkańców wsi, który bełkotliwie tłumaczył, że „oni” tak naprawdę nie wiedzą, czy takie uprawy są bezpieczne, czy nie. Na tym reportaż się skończył i Steven wyłączył radio. Na chwilę przekręcił lusterko wsteczne, by rzucić okiem na trójkę dzieci. Wyglądały jak śpiące cherubinki o zaróżowionych słońcem policzkach. Steven wyjechał o dziesiątej następnego ranka, wśród serdecznych pożegnań i obietnic, że niedługo znów się zjawi, ale w ostatniej chwili pojawił się pewien kłopot. Robin przypomniał sobie, że zostawił w samochodzie wujka swojego zabawkowego astronautę. W wyniku szybkiego przeszukania tylnego siedzenia dzielny zdobywca kosmosu odnalazł się za oparciem, gdzie laserowy pistolet na niewiele mu się przydał. Im dalej na północ, tym niebo było ciemniejsze; po jedenastej zaczął padać deszcz, który zmienił jezdnię w rząd fontann wzbijanych przez koła wielkich ciężarówek. O dwunastej, kiedy Steven wjechał do Blackbridge, lało już jak z cebra. Może sprawiły to ciemności, a może padający deszcz, ale Steven od razu poczuł niechęć do tego miejsca. Wyglądało na to, że nie ma tu wielu atrakcji: ot, brzydka mała wieś pełna brzydkich domów, położona na odludziu, choć stosunkowo niedaleko stolicy. Nic ciekawego, można by przejechać przez nią, nawet jej nie zauważając. Dwa machnięcia wycieraczek i zostawała z tyłu. Steven powoli krążył po ulicach, rozglądając się i porównując ich rozkład z mapą leżącą na siedzeniu pasażera. Wjechał na wzgórze oddzielające farmę Peat Ridge od Crawhill; na moście nad kanałem pomyślał o trzech chłopcach, którzy przeżyli tu tragiczną przygodę. Na szczycie zjechał na drogę prowadzącą na farmę Peat Ridge, pragnąc zawrócić. Natychmiast wyrośli przed nim dwaj mężczyźni w żółtych płaszczach przeciwdeszczowych. Jeden trzymał owczarka niemieckiego na krótkiej smyczy, a drugi miał w ręku telefon komórkowy. Steven otworzył okno. - Czego tu szukasz? - wychrypiał mężczyzna z komórką. - Chcę tylko zawrócić - odparł Steven. - Na przyszłość tego nie rób - warknął mężczyzna. - Jasne - uśmiechnął się Steven, spoglądając na widniejące na kurtce strażnika logo Sector One Security. Wrócił do wsi. Na ulicach nie było żywej duszy; najwyraźniej wszyscy schowali się przed deszczem. Spacer po Blackbridge nie miał zatem sensu. Stevenowi nie pozostawało nic innego, jak tylko pójść w ślady mieszkańców wsi i znaleźć suchy kąt. Miał wybór między dwoma lokalami. Na wschodnim końcu Main Street stał ponuro wyglądający pub o nazwie Castle Tavern, a nieco bliżej przycupnął mały biały hotel Blackbridge Arms. Pod hotelem stało sporo samochodów wyglądających na służbowe, co wskazywało, że to tu zebrali się ludzie z Ministerstwa Rolnictwa oraz przedstawiciele szkockich władz. Steven nie mógł się nadziwić, że pracowali nawet w niedzielę; z drugiej strony, może po prostu tu zostali zakwaterowani. Wiedział, że ryzyko spotkania kogoś znajomego było niewielkie, ale mimo to postanowił nie kusić losu. Macmillan powiedział, że to ma być nieoficjalna wizyta, więc Steven wybrał się do pubu. Castle Tavera była równie brzydka i brudna wewnątrz jak od frontu, ale wyglądała na popularną w okolicy. Panował duży tłok. Wchodząc do lokalu, Steven wyczuł w powietrzu agresję, ale zaraz przypomniał sobie, że w ustach Szkota nawet Modlitwa Pańska brzmiała jak stek wyzwisk. Po prostu na sali było dużo ludzi i wszyscy mówili naraz. Rozglądając się, Steven zauważył, że po lewej stronie drzwi siedzą gracze w domino, po prawej natomiast umieszczone były dwa stoły do bilardu, a za nimi, wzdłuż długiej ściany ustawiono automaty do gry, wydające elektroniczne dźwięki wzmagające ogólny hałas. Jeden z mężczyzn grających w bilard odwrócił się i na widok Stevena powiedział na cały głos: - Kurwa, następny. - Jego kompani wybuchnęli śmiechem. Steven był ciekaw, za kogo ci ludzie go biorą. Podchodząc do kontuaru, zauważył, że barman ostentacyjnie przybiera obojętną minę. Zamówił piwo, dostał je i zapłacił. Przez cały ten czas z ust mężczyzny stojącego za kontuarem nie padło ani jedno słowo. Steven wypił łyk piwa i rozejrzał się, omiatając wzrokiem plamy rozlanego piwa na plastikowym kontuarze, nieuprzątnięte stoły, gęsty dym wiszący w powietrzu i niedopałki walające się na podłodze. W ciągu pierwszych kilku minut tyle razy usłyszał słowo „kurwa” odmieniane na wszelkie możliwe sposoby, że przypomniał mu się program radiowy, w którym twierdzono, iż przekleństwa wkrótce zastąpią wszystkie inne wyrazy. Zostanie sama „kurwa”. Wymiana informacji i idei będzie dokonywana przez dodawanie do tego słowa różnych końcówek. Bywalcy pubu w Blackbridge najwyraźniej postanowili wypróbować to w praktyce.

- A ty z jakiej jesteś gazety? - usłyszał. Steven odwrócił się i zobaczył niskiego, rudowłosego mężczyznę z wąsami. - Z żadnej - odparł. - Nie jestem dziennikarzem. - Przepraszam, myślałem, że pracujesz w którejś z angielskich gazet - powiedział mężczyzna. - Aha, nazywam się Alex McColl. Piszę do „Clariona” o próbie zniszczenia genetycznie zmodyfikowanego rzepaku. - Słyszałem, że były jakieś kłopoty - powiedział Steven. - Mówili o tym w radiu. - A, to nic takiego. Policja dotarła na miejsce, zanim te typki zdążyły podłożyć ogień. - Wydajesz się zawiedziony. - To, co dla jednego człowieka jest nieszczęściem, dla drugiego może stać się materiałem na pierwszą stronę - powiedział sentencjonalnie McColl. - Nie jesteś stąd; czym się zajmujesz? - Pracuję w służbie cywilnej. - Ty też? Wszędzie was pełno. Dlaczego nie pijesz ze swoimi kumplami w Arms? - Dopiero przyjechałem. Nie wiem jeszcze, gdzie co jest. Najpierw przyszedłem tutaj. A dlaczego ciebie tam nie ma, skoro szukasz informacji? - Znudziło mi się walenie głową w mur. Łatwiej byłoby zdjąć majtki zakonnicy niż wyciągnąć cokolwiek z tej hołoty. No i piwo jest tu tańsze. Do kontuaru podszedł wysoki, chudy mężczyzna. - Cholerny świat, ale leje - poskarżył się, strząsając wodę ze strzechy ciemnych włosów i wycierając kurtkę. W pierwszej chwili Steven miał wrażenie, że nowo przybyły mówi z angielskim akcentem, ale słuchając go dłużej zorientował się, że jest to akcent szkocki, charakterystyczny dla wykształconych ludzi. - No proszę, młody Jamie Brown ze „Scotsmana” - powiedział McColl. - Gazeta dla tych, którzy potrzebują łyżki do opon, żeby rano rozewrzeć sobie dupsko. Ani chybi też zabłądził w burzy. - Cześć, McColl - odparł Brown uprzejmym tonem. - Pewnie prowadzisz tu konkurs dla twoich czytelników na poprawne przeliterowanie terminu „genetycznie zmodyfikowane”. Nagrodą jest wycieczka do Disneylandu, co? - Ha, ha, ale śmieszne - powiedział McColl. - Gdybyś potrafił pisać równie dowcipne artykuły, to może zwiększyłby się wam nakład. - A wtedy mógłbym kupić prawdziwy papier toaletowy i przestać używać „Clariona”. - No, my tu gadu-gadu, a czas płynie - powiedział McColl, zapinając kurtkę. - Spróbuję zadać kilka pytań Thomasowi Rafferty’emu, bohaterowi ludu. Podobno jest moczymordą, więc buteleczka whisky powinna rozwiązać mu język. - Powodzenia - rzucił Brown ponurym tonem. - Właśnie stamtąd wracam. Dlatego tak zmokłem. Pół godziny kłóciłem się z jego gorylami. - Gorylami? - zdziwił się McColl. - A po cholerę Rafferty’emu ochrona? Przecież zakłada farmę organiczną, a nie bank szwajcarski. Brown wzruszył ramionami. - Dobre pytanie. W każdym razie, w Crawhill jest dwóch facetów w garniturach, powtarzają w kółko, że Pan Rafferty nie ma prasie nic do powiedzenia. McColl postanowił mimo to spróbować szczęścia. Steven i Brown zostali przy kontuarze. - Chcesz drinka? - zaproponował Steven. - To miło z twojej strony. Napiłbym się whisky, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Steven złożył zamówienie. Patrząc, jak Brown dolewa do drinka wody z dzbanka stojącego na kontuarze, pomyślał o kanale płynącym przez wieś. - Jesteś Anglikiem - powiedział dziennikarz. - Witaj w Blackbridge... partnerskim mieście Auschwitz - dodał szeptem. - Niezbyt tu ładnie, co? - odparł Steven. - W West Lothian ludzie specjalizują się w budowie takich wsi jak ta - powiedział Brown. - Jest ich tu od cholery i trochę. - Twój kolega narzekał, że ta sprawa z genetycznie modyfikowanym rzepakiem to żaden materiał - stwierdził Steven. - W końcu to nic nowego. Na południu ciągle dzieją się takie rzeczy, ale kiedy coś takiego zdarza się u nas, zaraz trzeba to zatuszować. - Brown rozejrzał się, po czym dodał, sotto voce: - Chociaż kilka obcych genów mogłoby się tu przydać. Połowa tych cymbałów nadaje się tylko do prostowania bananów. Steven powstrzymał się od uśmiechu. Wydawało mu się, że barman usłyszał słowa Browna, ale albo nie zrozumiał żartu, albo udawał, że nie rozumie. Kłótnia przy jednym ze stolików wyraźnie nabierała rozmachu. Krzyki z każdą chwilą były coraz głośniejsze. Barman zawołał: „Panowie, proszę o spokój!”, ale nic to nie dało. Stolik znalazł się w centrum

uwagi. - Mówię ci, Lane ma prawo chronić swoją własność tak, jak chce - mówił j eden mężczyzna. - A ja ci mówię, że wszyscy wdychamy to genetyczne gówno, które uprawia na Peat Ridge. Niech se sprowadza tylu ochroniarzy, ilu chce, ale my i tak puścimy ten syf z dymem! - Chryste, przecież facet dostał zezwolenie. Nie daliby mu zezwolenia, gdyby z tym rzepakiem było coś nie tak! - Po cholerę fajansiarz w ogóle tu wracał? Palant z południowej Afryki - wtrącił inny głos. - Przecież się tu, kurna, urodził! Ma prawo tu być! To farma jego ojca! - Taa, dopóki żył stary Lane, to szanowny pan studencik trzymał się z dala od rodzinnego domu. Zwiał za granicę, a ojciec zaharował się na śmierć. Po kiego grzyba w ogóle tu wracał? - Gus ma rację - powiedział inny głos. - Nikt tak naprawdę nie wie, co ten palant uprawia na swoim polu, a my mamy małe dzieci. Aż strach pomyśleć, jak działają na nie te wszystkie geny, których pełno w powietrzu! - Jezu! Przecież on uprawia rzepak. Dobrze o tym wiecie. Normalny rzepak, tyle że odporny na środki chwastobójcze. - To on tak mówi. - Nawet rząd w to do końca nie wierzy. Steven i Brown przysłuchiwali się rozmowie do chwili, kiedy jeden z mężczyzn trącił swoich kumpli i ostrzegawczo kiwnął głową w stronę kontuaru. - Oho - szepnął Brown i odwrócił się, kiedy wszystkie spojrzenia skierowały się ku niemu i Stevenowi, który zaczął udawać, że nie interesuje go nic poza drinkiem. Spór trwał dalej, ale toczony był już nieco ciszej. - Może jeszcze będzie z tego materiał - mruknął Brown. - Wygląda na to, że psy Lane’a przyjechały. - To prawda - przytaknął Steven. - Jednego z nich spotkałem po drodze. Smycz trzymała firma Sector One Security. Mówi ci coś ta nazwa? - Rzuciła mi się w oczy. Po kilku minutach podszedł do nich młodzieniec w skórzanej kurtce i dżinsach. Stanął w rozkroku, ścisnął w rękach kij bilardowy. - Chyba nie zamierzacie wydrukować tego, co tu usłyszeliście, co? - wycedził. - Ależ skąd - odparł Steven szybko, szczerze i niemal wesoło. Zrobił to, by rozładować atmosferę zagrożenia, jaką próbował roztaczać młodzieniec. - Nie sądzę - stwierdził Brown, jakby nigdy nic. Mina młodzieńca przez chwilę wyrażała zdumienie. Takiej odpowiedzi oczekiwał, ale jakoś nie dała mu ona satysfakcji. Miał niejasne przeczucie, że dał się zrobić w konia. W końcu odwrócił się i poszedł. Steven i Brown odprowadzili go wzrokiem. - Jak Marlon Brando - powiedział Steven. - W Na nabrzeżu - dodał Brown. - Nie powiedziałeś, co tu robisz. - Jestem urzędnikiem państwowym. -1 to wszystko? - Zajmuję się ochroną środowiska - dodał niejasno Steven. - Jesteś jednym z ludzi, którzy zadecydują, czy rzepak Lane’a dostanie czerwoną kartkę? - Nie jestem dość ważny, żeby podejmować takie decyzje. A co ty sądzisz o tym wszystkim? - odparł Steven. - Jeśli rzeczywiście robi coś, na co nie uzyskał zezwolenia, to trzeba go powstrzymać. Cały system weryfikacji straciłby sens, gdyby jakiejś firmie miały ujść na sucho takie przekręty. Kłopot polega na tym, że trudno zorientować się, kto właściwie ma rację. Władze nie potrafią krótko i zwięźle odpowiedzieć na proste pytania. Miałem już dość tych typków w garniturach, więc zadzwoniłem do laboratorium, które przeprowadziło analizę, ale tam było to samo. Wyciąganie informacji z tych ludzi przypomina wyrywanie zębów. - Jeśli nie powiesz nic prasie, nie będziesz miał kłopotów - powiedział Steven. - Urzędnicy służby cywilnej też muszą myśleć o emeryturze. - Mogę cię zacytować w moim artykule? - uśmiechnął się Brown. - Wolałbym, żebyś tego nie robił. - A z tą farmą organiczną Crawhill to już zupełny cyrk. Żaden z miejscowych, z którymi rozmawiałem, nie wierzy, że Thomas Rafferty interesuje się rolnictwem ekologicznym... czy w ogóle jakimkolwiek. Wszyscy mówią, że to pijak i leń. Zarabia na życie wynajmowaniem maszyn rolniczych. Jak dotąd interesowało go tylko szczanie piwem po ścianach. Słyszałem, że z tego powodu niedawno zostawiła go żona. - Może facet myśli o sprzedaży farmy - zasugerował Steven. - I chce z niej zrobić sprawnie funkcjonujące przedsiębiorstwo, żeby przyciągnąć nabywców?

- To całkiem możliwe - powiedział Brown w zamyśleniu. - Prawdę mówiąc, nie pomyślałem o tym. Ale dlaczego w takim razie nie rozmawia z prasą? Przecież powinno mu zależeć na popularności. Lane jest czarnym charakterem, więc Rafferty mógłby zagrać rolę ekologicznie uświadomionego bohatera. No i po co mu ci goryle? Steven wzruszył ramionami. - Może to siedmiu wspaniałych - powiedział - którzy przybywają z pomocą biednemu chłopu? - Było ich tylko dwóch. Steven spojrzał na Browna z ukosa i zauważył, że dziennikarz jest roz-kojarzony, nie głupi. - Będę musiał sprawdzić, czy Crawhill została wystawiona na sprzedaż - powiedział Brown. - Podsunąłeś mi dobry pomysł. Dać ci znak, jeśli czegoś się dowiem? - Jak chcesz - powiedział Steven. Podał Brownowi numer swojej komórki. - Jeśli to wypali, masz u mnie flaszkę szkockiej. Steven wpadł na jeszcze lepszy pomysł, ale na razie zachował go dla siebie: być może Rafferty już sprzedał farmę i był tylko figurantem kryjącym nowych właścicieli. To wyjaśniałoby, skąd wzięli się ludzie, których Brown nazwał gorylami; no dobrze, ale po co im figurant? Czyżby chcieli zachować anonimowość? Steven starał się dojść po nitce do kłębka. Czemu nie chcą się ujawnić? Boją się kompromitacji? Ale dlaczego ta transakcja miałaby ich skompromitować? Może... nowi właściciele wcale nie byli prywatnymi nabywcami, tylko... tylko... działali w imieniu jakiejś firmy. Spółki handlowej. Firmy biotechnologicznej! Konkurującej z Agrigene! To miałoby sens, pomyślał Steven. Rywale Agrigene wkraczają na ten teren i wykupują tereny sąsiadujące z polami konkurencji; potem udaje im się zdobyć zezwolenie na założenie farmy organicznej. Mogliby wtedy zyskać przychylność okolicznych mieszkańców, jednocześnie przysparzając kłopotów Agrigene i przeszkadzając w prowadzeniu programu badawczego. - Właściwie to jakim urzędnikiem państwowym jesteś? - spytał Brown. - Spragnionym - odparł Steven. Brown zamówił następne dwa drinki i Steven zaczął mgliście tłumaczyć, że szkocki parlament konsultuje się z nim w sprawach związanych z ochroną środowiska. Jednocześnie myślał o tym, że jego teoria na temat Crawhill zgrabnie wyjaśniałaby, skąd protestujący mająpieniądze na prawników i niezależne analizy. Nie tłumaczyło to jednak, jak udało im się tak szybko zdobyć zezwolenie na prowadzenie farmy organicznej i dlaczego raport z laboratorium był tak niejasny. - Czyli jesteś z Ministerstwa Rolnictwa - powiedział Brown. - A może przyjechałeś z tą nową ekipą ze szkockiego parlamentu? - Ani jedno, ani drugie - odparł Steven. - Mam za zadanie sprawdzić, czy Departament Środowiska powinien zainteresować się tą sprawą, ale z tego, co widzę, Ministerstwo Rolnictwa panuje nad sytuacją. - Mnie nie nabierzesz - powiedział Brown. - Czemu tak mówisz? - Słyszałeś, jakie nastroje panują we wsi - stwierdził Brown, wskazując głową w stronę stolika ustawionego za jego plecami. - Miejscowa ludność szykuje się do wojny domowej, a Ministerstwo Rolnictwa i szkockie władze siedzą na tyłkach i toczą prawnicze spory o to, kto jest za co odpowiedzialny. - Przecież - ktoś musiał rozmawiać z mieszkańcami wsi? - powiedział Steven. - Jakiś facet wygłosił przemówienie w remizie. Tłumaczył ludziom, że władze sprawdzają pewne niejasności w umowie zawartej z Lane’em. I tyle. - A spory prawne trwają - powiedział Steven. - Na litość boską, ludzie powinni być o wszystkim informowani - powiedział Brown. - Plotki najlepiej rozchodzą się w próżni. Steven w duchu przyznał mu rację. Na tym skończyli rozmowę, ale zanim Brown zdołał wyjść, do pubu wszedł jakiś mężczyzna i stanął na środku, jakby chciał coś ogłosić. Jak za skinieniem różdżki, w sali zapanowała cisza. - Chłopak Fergusonów nie żyje - powiedział mężczyzna. - Umarł dziś rano w szpitalu św. Jana. Rodzice byli przy nim do samego końca. Biedny dzieciak. - Myślałem, że już z nim lepiej - stwierdził ktoś. - Że wszyscy trzej się z tego wyliżą. - I tak było z nim ciężko, a w dodatku przyplątało się zakażenie rany. Po prostu nie miał już sił walczyć. - Chryste, Alex mógł być na jego miejscu - krzyknął mężczyzna siedzą cy przy stoliku niedaleko Stevena. - Lepiej pójdę do domu i powiem Mary. - Odsunął krzesło, wstał i wyszedł. - Jego syn kąpał się w kanale razem z małym Fergusonem - wyjaśnił ktoś. -Najwyższy czas zrobić coś z tymi cholernymi szczurami. Wszędzie ich pełno.

- To samo dzieje się w całym kraju, stary. Mówili o tym rano w telewizji. Ponoć ma to coś wspólnego z tym, że na świecie robi się coraz cieplej. - Cholerny efekt cieplarniany. - Te skubańce są naprawdę agresywne. Dziś rano w papierniczym spotkałem weterynarza. Powiedział, że wczoraj była u niego kobieta z Gartside. Jej młody labrador polazł nad kanał i szczury go pogryzły. Była cała roztrzęsiona. Gdyby nie jakiś facet na rowerze, kundel byłby w strzępach. A tak, gość zabił parę skubańców i pomógł jej zanieść psa do domu. - Pamiętam, jak Meg zobaczyła szczura w stodole - wtrącił jeden z mężczyzn, rozpoczynając dłuższą opowieść. - Muszę zadzwonić do redakcji i powiedzieć o śmierci chłopca - szepnął Brown do Stevena. - Dam ci znać, czego dowiem się o Crawhill. Steven skinął głową i został sam, ale nie na długo. Do pubu wrócił Alex McColl, wyraźnie niezadowolony. - Nie udało mi się dostać do Rafferty’ego - poskarżył się. - Wydawałoby się, że powinno mu zależeć na rozgłosie - dodał. - Twój kolega mówił to samo - powiedział Steven. - Kto ci przeszkodził? - Dwaj faceci w garniturach. Zbyt uprzejmi jak na goryli. Poza tym mają iloraz inteligencji większy od rozmiaru kołnierzyków. Kiedy spytałem, kim są, odpowiedzieli: doradcami pana Rafferty’ego. - W tych czasach każdy ma jakieś ważne stanowisko - powiedział Steven. - Taa, już nikt nie przerzuca łopatą gnoju. Teraz mamy do czynienia z „urzędnikami odpowiedzialnymi za relokację ścieków”. Coś tu się stało? Steven powiedział mu o śmierci małego Fergusona. - No, to przynajmniej będę miał co wysłać do redakcji – powiedział McColl wyraźnie zadowolony i wyjął notes. Mówiąc to, nie zauważył miny Stevena. - O ile się nie mylę, zapowiada się łzawy pogrzeb. Ściągnę fotografa, żeby pstryknął parę zdjęć na cmentarzu. To powinno na razie wystarczyć. Steven przełknął ślinę i powiedział sobie w duchu, że jest tu tylko obserwatorem. Nokautując tego pismaka może i poczułby się lepiej, ale na dłuższą metę narobiłby sobie sporych kłopotów. Lepiej wyjść. - Nie skończyłeś drinka - zauważył McColl. - Już dość wypiłem. 5 Przestało padać. Steven ucieszył się, że wreszcie może odetchnąć świeżym powietrzem po przeszło godzinie spędzonej w dusznym, zadymionym pubie. Postanowił przespacerować się, by zebrać myśli i przewietrzyć płuca. Czuł na sobie ciężar odpowiedzialności. Macmillan pozostawił mu podjęcie decyzji, czy Inspektorat Naukowo-Medyczny powinien zająć się sytuacją w Blackbridge. Na razie Steven nie był pewien. Najchętniej porozmawiałby z Lane’em i Raffertym, ale nie mógł tego zrobić, nie zdradzając, kim jest i nie ujawniając, że sprawą intf. uje się Inspektorat Naukowo-Medyczny. Macmillan powiedział wyraźnie; ze ma to być nieoficjalne rozpoznanie. No właśnie, i dlatego władze próbowały zniechęcić Inspektorat. Steven był ciekaw, czy nie jest to trochę zbyt przesadzona interpretacja tego, co zaszło między Macmiłlanem a człowiekiem z ministerstwa; dyrektor Inspektoratu był przewrażliwiony na punkcie niezależności swojej agencji. Oficjalnym uzasadnieniem udzielonej mu „rady” było to, że Ministerstwo Rolnictwa panuje nad sytuacją, więc nie ma potrzeby, by zajmował się nią Inspektorat. W czasie rozmowy z szefem Steven odniósł wrażenie, że brzmi to rozsądnie - nawet jeśli Macmillan uznał to za ingerencję w sprawy wydziału. Jednak teraz, będąc na miejscu, zdał sobie sprawę, że sytuacja wcale nie była opanowana. Jak zauważył ten dziennikarz, Jamie Brown, władze nie wydały jasnych instrukcji i we wsi panowała atmosfera nieufności. Stevenowi całe to zamieszanie wydawało się zupełnie niepotrzebne. Dlaczego nikt nie porozmawiał po prostu z miejscowymi, uczciwie i otwarcie? Wiadomo, że ludzie są podejrzliwi i nieufni, że boją się tych genetycznie modyfikowanych roślin. Powinno się ich o wszystkim informować i wszystko wyjaśnić. Niezbyt dobrym pomysłem było też unikanie rozmów z prasą. To tylko zachęcało dziennikarzy do doszukiwania się we wszystkim spisków i mrocznych tajemnic. Niewiele przemawiało za tym, by Inspektorat Naukowo-Medyczny musiał zająć się tą sprawą. Nawet gdyby okazało się, że jakaś firma biotechnologiczna rzeczywiście kupiła Crawhill, Brown odkryje to, kiedy sprawdzi, kto wpisany jest do akt jako właściciel. Wówczas z pewnością opisze ten przekręt w swojej gazecie i skompromituje winnych. Prasa była w tym dobra - prawdopodobnie o wiele lepsza od Inspektoratu. Stevena kusiło, żeby przekazać Macmillanowi, iż sprawa nie jest godna zainteresowania. Szef byłby zadowolony, a on sam mógłby wreszcie opuścić Blackbridge. Ta wieś miała w sobie tyle uroku co ciężka

choroba. Zbliżając się do szczytu wzgórza między Crawhill a Peat Ridge, Steven zszedł z szosy przy moście i ruszył ścieżką flisacką na wschód, nie przerywając swoich rozważań. Musiał sam przed sobą przyznać, że pragnienie wyjazdu uniemożliwia mu w pełni obiektywną ocenę sytuacji. Chyba powinien wstrzymać się z decyzją i przemyśleć to wszystko w spokoju. W końcu uznał, że przed podjęciem ostatecznej decyzji może jeszcze pojechać do laboratorium Ministerstwa Rolnictwa, w którym przeprowadzono analizę rzepaku Agrigene. Jamiemu Brownowi nie udało się tam niczego dowiedzieć, ale on jest dziennikarzem. Steven natomiast, jako pracownik oficjalnej agencji rządowej, mógł domagać się od autorów niejasnej analizy wszelkich wyjaśnień. Laboratorium mieściło się w Ayrshire, na zachodzie kraju, orv? J stu kilometrów od Blackbridge, więc wizyta w nim raczej nie mogła wzbudzić podejrzeń żadnej ze stron sporu. Podjąwszy decyzję, Steven poczuł się nieco lepiej. Postanowił spędzić noc w Edynburgu i rano pojechać do Ayrshire. Teraz mógł się zrelaksować, zaczerpnąć świeżego powietrza i rozprostować nogi. Przybierający na sile wiatr wywiał z jego włosów i ubrania resztki tytoniowego smrodu. Steven zauważył, że ścieżka biegnąca brzegiem kanału stanowi południową granicę farmy Crawhill. Za zakrętem widać było włości Thomasa Rafferty’ego. Nie były one rozległe: trzy pola leżące odłogiem, duża stodoła i ogrodzenie, za którym stały maszyny rolnicze, w większości pomalowane na żółto. Jedna z nich właśnie wjeżdżała po wąskich pochylniach na budę ciężarówki. Operacja ta wymagała nie lada precyzji, toteż Steven z podziwem przyglądał się poczynaniom człowieka siedzącego w kabinie. Sam nie miał, co prawda, pojęcia, do czego ta maszyna służy, ale potrafił zrozumieć, że rolnicy wolą wynajmować taki sprzęt niż kupować. Zresztą mieli w czym wybierać. Niektóre ze stojących za ogrodzeniem maszyn najprawdopodobniej służyły do spryskiwania pól. Steven był ciekaw, czy nie razi to Rafferty’ego, bądź co bądź od niedawna zwolennika ekologicznych sposobów uprawy roli. Steven z czystej ciekawości postanowił poprosić Inspektorat o sprawdzenie sytuacji finansowej firmy Rafferty’ego. Już miał zawrócić, kiedy zdał sobie sprawę, że ktoś jest na ścieżce, kilkadziesiąt metrów przed nim. Zauważył nieznajomą dopiero teraz, ponieważ przycupnęła w trzcinach, odwrócona plecami do niego. Miała piękne rude włosy. Zaintrygowany, podszedł bliżej i cicho odkaszlnął, by uprzedzić ją o swojej obecności. Odwróciła się i podniosła głowę. Była blada, a po policzkach płynęły łzy. Steven zauważył wśród trzcin mały bukiet kwiatów. Domyślił się, iż ma to jakiś związek z chłopcem, który umarł po kąpieli w kanale. - Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać - powiedział cicho. - Nic się nie stało - odparła młoda kobieta. - Właściwie to, co robię, jest głupie. Po prostu pomyślałam sobie, że pożegnam się tutaj z łanem. Szpital wydawał się taki dziwny i obcy. Zupełnie, jakby to nie nasz łan tam leżał, wie pan, o co mi chodzi? Ciągle kręciło się przy nim tyle osób. Steven spojrzał w jej wilgotne oczy. - Doskonale panią rozumiem - powiedział z przekonaniem. - Czy jest pani spokrewniona z łanem? - Jestem jego siostrą, starszą siostrą. - Tak mi przykro. To straszna tragedia. - Miał trzynaście lat, nic nie wiedział o życiu, ale myślał, że zjadł wszystkie rozumy. - Jak wszyscy trzynastoletni chłopcy - stwierdził Steven. - No właśnie. - Uśmiechnęła się, wstała i powiedziała: - Nazywam się Eve Ferguson. Była atrakcyjną, dwudziestoparoletnią kobietą. Tym, co najbardziej rzucało się w oczy w jej wyglądzie, była opadająca na ramiona kaskada ciemno-rudych włosów. Z daleka wydawało się, że są farbowane, z bliska natomiast widać było, iż ich kolor jest naturalny. Steven wyczuł, że chciała porozmawiać z nim o swoim bracie; także to pragnienie było mu dobrze znane. Kilkoma ostrożnymi pytaniami rozwiązał jej język. - Rodzice byli zaskoczeni, kiedy okazało się, że mama jest w ciąży z łanem - powiedziała Eve. - Pewnie myśleli sobie, że na dwóch córkach się skończy, a tu pojawił się chłopak. Oczywiście, był oczkiem w głowie ojca. Kiedy się urodził, ja miałam już dziesięć lat. - Założę się, że strasznie go z siostrą rozpieszczałyście - powiedział Steven. - No jasne - odparła Eve i uśmiechnęła się. - Traktowałyśmy go jak lalkę! - Siostra nie mieszka z tobą? - W zeszłym roku wyszła za mąż i wyprowadziła się. Mama zadzwoniła do niej dziś rano. Przyjedzie tu na pogrzeb. Bóg jeden wie, jak przez to przebrniemy. - Dacie sobie radę - powiedział Steven. - A potem wszystko zacznie zmieniać się na lepsze. Eve spojrzała na niego kątem oka. - Mówisz tak, jakbyś sam stracił kogoś bliskiego. - Żonę - powiedział Steven. - Dziewięć miesięcy temu.

- Przykro mi. Ruszyli ścieżką w stronę wsi. Steven zatrzymał się, by jeszcze raz rzucić okiem na farmę Crawhill. Wciąż ładowano maszyny na ciężarówkę. - Przyjechałeś tu w sprawie tego genetycznie zmodyfikowanego rzepaku? - spytała Eve. - W pewnym sensie - odparł Steven. - To właśnie jest ta przyszła farma organiczna, zgadza się? - Tak mówią - powiedziała Eve. - Ale to na pewno nie był pomysł Toma Rafferty’ego. - Dlaczego? - To nie w jego stylu - odparła Eve. - No, a poza tym od wielu lat nie obchodziło go nic poza tym, co miał w butelce. Myślę, że to dlatego Trish go zostawiła. - Jego żona? - Tak. - A ty uważasz, że kto wpadł na pomysł, by przerobić Crawhill na farmę organiczną? - Nie wiem. Ostatnimi czasy wszyscy w Blackbridge zrobili się strasznie podejrzliwi. Nikt nie wie, co tu się, do licha, dzieje. Boją się. - To zrozumiałe, skoro cała ich wiedza opiera się na plotkach i strachu przed nieznanym. Rozumiem, że nie jesteś zachwycona działaniami władz? - Nawet o nich nie wspominaj - powiedziała Eve z oburzeniem. - Depczą sobie nawzajem po piętach, a im więcej ludzi tu przyjeżdża, tym mniej robią. Są przedstawiciele Departamentu Zdrowia, Ministerstwa Rolnictwa, Ministerstwa Zdrowia i Opieki Społecznej i Ministerstwa Wsi. Steven uśmiechnął się i spytał: - A cóż to za ministerstwa? - Nowe, szkockie - powiedziała Eve z pogardą. - Nie jesteś z nich dumna? - A wyglądam jak Mel Gibson? Steven roześmiał się. - No tak, to wszystko przez niego. - No pewnie! Ludzie zachwycili się Braveheartem i całą tą gadaniną o wolności i samostanowieniu. Powstańcie, bądźcie jednym narodem! Nieźle brzmi. Gdyby Mel powiedział po prostu: Nigdy nie zrezygnuję z mojej częściowej wolności z ograniczonym prawem do ściągania podatków, byłby bliższy prawdy. Skończyło się na tym, że mamy 129 samolubnych bałwanów, powielających to, co już było, ale za o wiele większe pieniądze. Nie jestem przekonana, czy wszyscy potrafią czytać i pisać. Z tego, co widziałam w hotelu, znają się tylko na prowadzeniu kłótni. - Słucham? - powiedział Steven na dźwięk słowa „hotel”. - W wakacje pracuję w Blackbridge Arms - wyjaśniła. - Nie mogę nie słyszeć, co się dzieje. Urzędnicy założyli tam swoją nieoficjalną kwaterę główną. - Czyli widziałaś na własne oczy, jak funkcjonuje demokracja i współpraca międzywydziałowa? - Tak to się nazywa? Z większości tych pacanów jest tyle pożytku, co z księżniczki Małgorzaty. Jeśli jedni twierdzą, że coś jest czarne, to drudzy dla zasady będą się upierać, że białe i w końcu nie robią nic. Jakby tego było mało, McKay i Smith bez przerwy skaczą sobie do gardeł, bo nie mogą się dogadać. - Kto? - spytał Steven, ciesząc się w duchu z tego, że przypadkowo znalazł tak cennego informatora. - McKay jest ze szkockiego Ministerstwa Wsi, Smitha przysłało Ministerstwo Rolnictwa z Londynu. Kiedy Smith zgłasza jakąś propozycję, McKay natychmiast upiera się, że to jego wydział powinien się tym zająć, a potem nagle wyskakuje ten balon, Barclay... - Kto? - Cyril Barclay. Zajmuje się zdrowiem i bezpieczeństwem. Włącza się do każdej dyskusji i stwierdza, że zdrowie jest priorytetem numer jeden, więc decyzja powinna należeć do niego. McKay i Smith oczywiście nie zgadzają się z nim i kłótnia zaczyna się od nowa. - A Rzym płonie. - No właśnie. A jaki ty masz z tym wszystkim związek? - spytała Eve. - Jestem tylko obserwatorem - odparł Steven, po części zgodnie z prawdą. - Szef poprosił mnie, żebym spróbował wyczuć, co tu jest grane. Bardzo mi pomogłaś. - Może powiedziałam za dużo, ale nikt mi tego nie zabronił. Dla tych facetów z teczkami jestem tylko kelnerką. - A kim jesteś poza tym? - spytał Steven. - Robię magisterkę z nauki o żywności na uniwersytecie Heriota-Watta. Steven uśmiechnął się i powiedział: - Pewnie wiesz o transgenetycznych uprawach więcej niż wszyscy ci urzędnicy razem wzięci! - Chcą ode mnie tylko ginu z tonikiem, więc to im daję - odparła Eve. - O mój Boże... Steven podążył za jej wzrokiem, zauważył szczura płynącego przez kanał. Zwierzę zniknęło w zaroślach na