Ken McClure
Zmowa
Przekład: Tomasz Wilusz
1
Channing House, Kent Listopad 1990
Księżyc wyłonił się zza chmur, oświetlając czarnego rovera, który wjeżdżał w bramę Channing House.
Zachrzęścił żwir i samochód się zatrzymał. Kierowca wysiadł i pospiesznie otworzył tylne drzwi. Z
zatroskaną miną patrzył na pasażera, który opatulony w gruby płaszcz, nieporadnie wygramolił się z wozu,
ściskając w ręku ciężką teczkę. Mężczyzna wyprostował się i kazał szoferowi zaczekać, po czym ruszył
chwiejnym krokiem ku schodom i frontowym drzwiom. Po sześćdziesięciokilometrowej podróży z Londynu
nogi miał lekko zdrętwiałe.
Drzwi otworzył służący. Poprosił mężczyznę o okazanie dowodu tożsamości, choć najwyraźniej rozpoznał
go od razu, bo zwracał się do niego „sir James”.
- Już, już - wymamrotał przybysz i zaczął grzebać w wewnętrznej kieszeni. - Nie przesadzajmy z
formalnościami, co?
- Ja tylko wykonuję polecenia pułkownika Warnera - wyjaśnił służący. Zamknął drzwi, wziął płaszcz od
gościa i zaprowadził go na górę. Otworzył podwójne drzwi i oznajmił: - Sir James Gardiner.
- Wejdź, James - powiedział mężczyzna o przystrzyżonych wąsach i postawie oficera. - Dziękuję, że
przyjechałeś tak szybko.
- Po twojej wiadomości nie miałem wyboru, Warner - odparł Gardiner.
W pokoju było jeszcze trzech mężczyzn. Gardiner skinął im głową i zajął miejsce przy stole.
- Niestety, nie było innego wyjścia - powiedział Warner.
-Napisałeś, że to ważne. I oby tak było. Miałem dziś jeść kolację z królową i ministrem obrony.
- Przykro mi, ale Crowe ma dla nas złe wieści - powiedział Warner. Zniżył głos i rzekł tonem
przedsiębiorcy pogrzebowego rozmawiającego z żałobnikami: - Zdarzył się wypadek, i to poważny.
Następstwa mogą być katastrofalne.
Gardiner spojrzał na Crowe’a.
- Domyślam się, że skoro Crowe ma z tym coś wspólnego, sprawa musi mieć związek z Porton Down. Nie
złapiemy dżumy, ospy ani niczego takiego?
- Nie, broń Boże - odparł Crowe. - Chodzi o szczepionkę, którą podajemy naszym żołnierzom przed
wyjazdem w rejon Zatoki Perskiej.
- A co to ma wspólnego z nami, do licha?
Crowe, chorobliwie chudy czterdziestoparolatek o zrytej bruzdami twarzy i żółtawej cerze
przypominającej stary pergamin, spojrzał przez przyciemnione okulary na stół, jakby zbierał myśli. Podniósł
wzrok.
- Szczepienia, odbywające się w sześciu etapach, mają zapewnić ochronę przed wieloma chorobami,
zarówno tymi, które są endemiczne w tamtych okolicach, jak i wywołanymi atakiem przy użyciu broni
biologicznej.
- Nadal nie rozumiem, co my mamy z tym wspólnego.
- Szczepionki zostały skażone - powiedział Crowe.
- Skażone - powtórzył Gardiner, a nie doczekawszy się dalszych wyjaśnień, dodał: - Czym?
Crowe wyjaśnił.
Gardinerowi opadła szczęka. Przez pół minuty wyglądał jak zdechła ryba.
- Chyba żartujesz - powiedział w końcu.
- Chciałbym.
- Ale jak to się stało, na litość boską?
- Jeden z członków mojego zespołu, doktor George Sebring, popełnił prosty błąd, który miał przykre
następstwa. Jak doskonale wiecie, dla dobra prowadzonych przez nas prac istnienie zespołu Beta musi
zostać utrzymane w tajemnicy. Właściwy cel naszych badań jest znany tylko garstce osób, a ciekawskim
naukowcom przedstawiamy oficjalną wersję: że pracujemy nad nową szczepionką. Jak na ironię, właśnie z
tego powodu poproszono nas o dostarczenie kompleksów genowych do wykorzystania w produkcji
szczepionki dla wojska. Okazało się, że producentom skończyły się, zapasy cytokin, które pobudzają system
immunologiczny
i zwiększają skuteczność szczepionek. Spytali nas więc o alternatywne rozwiązania. Niestety, Sebring
przekazał im nie to, co trzeba.
- Chyba nie żywego wirusa?
- Nie, sir James, to nie takie proste.
- Cholerny świat - mruknął Gardiner i pokręcił głową. - To nie do wiary.
- Wszystkim nam jest ogromnie przykro - powiedział Crowe.
- Na litość boską, przecież któryś z ludzi od szczepionek musiał sprawdzić, co dostał?
- Niestety, środki bezpieczeństwa wprowadzone przez władze uderzyły także w nas - wyjaśnił Crowe. -
Cztery składniki szczepionki zostały utajnione na mocy ustawy o tajemnicach państwowych. Producentom
nie wolno było o nie pytać ani ich badać.
- Nie możemy wycofać tego cholerstwa?
- Niestety, jest już za późno. Szczepionka została użyta.
- Dobry Boże - westchnął Gardiner. - Na ilu ludziach? - spytał z taką miną, jakby bał się odpowiedzi.
Crowe zajrzał do notatek.
- Szacujemy, że skażoną szczepionkę dostało około piętnastu procent stanu osobowego wojsk
sojuszniczych, wyłączając Francuzów, którzy
zrezygnowali ze szczepień.
- Cholerny świat! - krzyknął Gardiner. - To tysiące ludzi. Milczenie Crowe’a było aż nadto wymowne.
Gardiner wyjął dużą białą chusteczkę i otarł zroszone potem czoło.
- Co proponujecie, naukowcy od siedmiu boleści? - zapytał. Wszystkie oczy zwróciły się na Crowe’a,
który zachowywał kamienną twarz.
- Po pierwsze, chcę zapewnić, że ja i mój zespół bardzo żałujemy tego, co się stało - powiedział. -
Zwłaszcza doktor Sebring nie może się z tym pogodzić.
- Proszę odpowiedzieć na pytanie - rzucił Gardiner lodowato. Był wściekły, że Crowe znowu próbuje
zrzucić winę na kogoś innego. To on był szefem zespołu i odpowiadał za jego działania.
- Z uwagi na charakter naszej pracy jest to sprawa bez precedensu - rzekł Crowe.
Gardiner zasępił się.
- To znaczy, że tak naprawdę nie wiecie, jaki to wywrze skutek na naszych żołnierzach? - spytał.
- Dokładnie nie, ale możemy...
- Się domyślać? - wycedził Gardiner tak, jakby to było przekleństwo.
- Cóż, przynajmniej na podstawie informacji, które mamy. - Crowe spróbował się uśmiechnąć, co nadało
jego twarzy jeszcze bardziej trupi wygląd.
Gardiner spojrzał na niego obojętnym wzrokiem, w którym kryła się pogarda.
- Po kolei - powiedział cicho. - Czy to ich zabije?
- Na pewno nie - odparł Crowe.
- Obezwładni?
- Prawdopodobnie nie, choć trudno to stwierdzić z uwagi na brak szczegółowych badań... - Crowe urwał i
zapadła niezręczna cisza.
Gardiner znów popatrzył na niego bez wyrazu, po czym odwrócił się, zamyślony. Wreszcie rozejrzał się po
zgromadzonych i spytał;.
- Czyli jeśli nie padną trupem ani nie zaczną krztusić się i rzygać, to co nam zostaje?
Crowe wzruszył ramionami.
- Jak mówiłem, trudno powiedzieć. Być może przez dłuższy czas będą występować pewne objawy...
- Ale nie będzie jednego, charakterystycznego, który wskazywałby na określony czynnik chorobotwórczy?
- Nie sądzę. Zadaniem zespołu było...
- Dziękuję, wszyscy wiemy, jakie mieliście zadanie - przerwał mu Gardiner. - A teraz powiedzmy sobie
jasno: twierdzisz, że trudno będzie znaleźć jeden zewnętrzny czynnik odpowiedzialny za wszelkie choroby?
- Można tak to ująć - potwierdził Crowe. - Rzecz jasna, to też było częścią... zadania... co naturalnie już
wiecie.
- Dzięki Bogu chociaż za to - westchnął Gardiner. - Przynajmniej mamy jakieś pole manewru. Kto z
Porton o tym wie?
- Nikt - odparł Crowe. - Kazałem członkom zespołu milczeć, aż wszystko załatwię. \
- To dobrze. Przynajmniej mamy szansę ograniczyć skalę incydentu. Wszystkie spojrzenia zwróciły się na
niego. Wyczytał z nich wyrzut.
- Cóż, skoro nikt nie umrze i nie wystąpią objawy, które obciążyłyby zespół Beta albo nas, pojawia się
wyjście z sytuacji, zgodzicie się ze mną?
- Zdaje się, że sugeruje pan, sir James, że najlepszym rozwiązaniem jest siedzieć cicho i nic nie robić -
powiedział milczący do tej pory Rupert Everley, deweloper milioner i niedoszły polityk, mający za sobą trzy
przegrane wybory do parlamentu. Ten przystojny, czterdziestoparoletni mężczyzna o chłopięcej urodzie i
zaczesanych do tyłu jasnych włosach sprawiał wrażenie, jakby bardziej dbał o swój wygląd niż o to, co
mówi.
Pozostali uczestnicy spotkania nie uważali go za tytana intelektu i dobrze znali repertuar jego min; między
sobą mówili nawet, że ćwiczy je przed lustrem. W tej chwili jego twarz wyrażała szczere zatroskanie.
- A masz lepszy pomysł, Everley? - powiedział Gardiner. - Co, ogłosisz publicznie, że żołnierze dostali
skażoną szczepionkę? I że nie mamy pojęcia, jak na nich zadziała? A potem ujawnisz, czym została skażona
i skąd to się wzięło? Ciekawe, co media zrobiłyby z taką informacją.
Zapadła cisza. Everley naburmuszył się. Gardiner nie popuścił.
- A pomyślałeś, jak nasi żołnierze zareagują na wiadomość, że w przeddzień wyjazdu na wojnę zostali
otruci? Chryste, człowieku, równie dobrze moglibyśmy wysłać depeszę z gratulacjami do Bagdadu i
odwołać całą imprezę.
- Masz rację, James - powiedział Warner. - W takich chwilach trzeba zachować zimną krew.
- Jeśli tak na to spojrzeć... - ustąpił Everley.
- Inaczej się nie da - powiedział Gardiner. - Ten wypadek trzeba zachować w tajemnicy. - Spojrzał w oczy
wszystkim po kolei. - I zaraz ustalimy, jak to zrobić.
Baza lotnicza Dhahran, Arabia Saudyjska
20 stycznia 1991
Kurde, i jak tu walczyć ramię w ramię z kimś, kto tyle ryzykuje, mając tylko parę dwójek - powiedział
kapral Neil Anderson. Wyłożył karty na stół i zgarnął całą pulę. Miał trójkę. - To dowód braku zdrowego
rozsądku.
- No, no, koleś, zawahałeś się, sam widziałem - odparował kapral Co-lin Childs. - Prawie cię załatwiłem,
słoneczko, a w ogóle to pamiętaj: kto nie ryzykuje, nie wygrywa.
- Dobra, dobra - roześmiał się Anderson.
- Nie pieprz, tylko rozdawaj.
Anderson potasował karty i zaczął rozdawać.
- Czuję moc - zażartował. - Fortuna jest ze mną. I właśnie ściągnęła majtki.
Childs już miał coś odpowiedzieć, kiedy zawyły syreny. Obaj zerwali się od stołu i pobiegli przez
pogrążoną w ciemnościach bazę na stanowiska bojowe.
- Scud! - krzyknął Anderson i wskazał na niebo.
-Gdzie te zasrane patrioty? - wściekał się Childs, usiłując jednocześnie biec i rozglądać się dookoła.
Jak na zawołanie, powietrze przeciął świst amerykańskiej rakiety przechwytującej typu Patriot odpalonej z
baterii ustawionej na obrzeżach bazy. Żołnierze wrzasnęli z radości.
- Bierz skurwysyna, mała! - ryknął Anderson.
-I wsadź go Saddamowi w dupę - dodał Childs.
Cała baza rozbrzmiała wiwatami, kiedy patriot trafił nadlatującego scuda, który zaczął spadać spiralnym
torem czterysta metrów za ogrodzeniem. Anderson i Childs przypadli do ziemi i zatkali uszy w oczekiwaniu
na huk eksplozji. Zapadła jednak niepokojąca cisza. Nagle rozległo się potępieńcze wycie naiadów -
wykrywaczy broni chemicznej i biologicznej - i rozpętał się chaos.
- Nie wybuchła! To jakieś pieprzone bakcyle! - Anderson zerwał się na równe nogi. Pobiegli do magazynu
po kombinezony ochronne.
- Jezu, a jednak się odważyli - mruknął Anderson, wciskając się w kombinezon i podskakując na jednej
nodze.
- Słodki Jezu - powtarzał Childs, zmagając się z nieporęcznymi zapięciami. Żołądek miał ściśnięty ze
strachu, adrenalina krążyła mu w żyłach. Setki razy przećwiczyli to, co mieli robić w takich sytuacjach, ale
teraz to działo się naprawdę i, na Boga, nie tak to sobie wyobrażali.
Przez dwadzieścia minut siedzieli cicho. Przeszła im ochota na brawurę i przechwałki, zresztą w maskach i
tak nie mogli mówić. Zastanawiali się, co jest grane. Nie mogli wiedzieć, co wisi w powietrzu, być może tuż
za szybką osłaniającą ich oczy. Gaz trujący? Wirus? Zarazki dżumy? A może wszystko naraz?
Anderson przypomniał sobie wykłady o rosyjskiej taktyce stosowania mieszanych ładunków broni
chemicznej i biologicznej, uniemożliwiającej podjęcie działań zapobiegawczych. Doskonale pamiętał, jak
instruktor mówił że Rosjanie kumplują się z Saddamem. Odruchowo potarł ramię, w które-wstrzyknięto mu
szczepionkę.
Zauważył, że Childs ma zamknięte oczy. Pierwszy raz widział, żeby jego kumpel się modlił, ale cóż, to był
dobry moment, by zacząć. Pomyślał o swojej żonie Jenny i o dwójce dzieci. Claire, młodsza córka, urodziła
się miesiąc przed terminem, na tydzień przed jego wyjazdem w rejon Zatoki. Musieli robić cesarskie cięcie.
Claire była taka mała, taka bezbronna... mniej więcej tak samo Anderson czuł się w tej chwili.
W upiorną ciszę wdarł się sygnał odwołujący alarm. Andersonowi i Childsowi zrobiło się słabo, kiedy
miejsce adrenaliny zajęła ulga. Powoli wstali i zaczęli zdejmować kombinezony.
- Pewnie fałszywy alarm - powiedział Anderson.
- Ale moja sraczka jest prawdziwa - odparł Childs. - Chryste, nie cierpię nie widzieć tego, z czym mam
walczyć.
Kiedy poszli zanieść kombinezony do szafek, zobaczyli, że ktoś biegnie w ich stronę. Facet w stroju
ochronnym krzyczał coś i wymachiwał rękami, ale osłona na twarz tłumiła głos. Dopiero gdy się zbliżył,
Anderson poznał Gusa Macleana, sierżanta i członka pięcioosobowego zespołu obsługującego wykrywacze
broni biologicznej i chemicznej.
- Wkładajcie to z powrotem! - krzyczał. - To nie koniec. Wszędzie tu pełno gazu. Jak znajdę kretyna, który
odwołał alarm, jaja mu urwę.
Anderson i Childs włożyli kombinezony. Po kilku minutach znów rozbrzmiały naiady. Przez następnych
osiem godzin obowiązywał czarny stan zagrożenia NBC; innymi słowy, baza była celem ataku chemicznego
i biologicznego.
Następnym razem zobaczyli Gusa Macleana dwa dni później. Siedział sam w kantynie i grzebał w
jedzeniu, które wyraźnie mu nie smakowało.
- No to co jest grane? - spytał Anderson, siadając przy nim. Maclean wzruszył ramionami, rozejrzał się i
odparł:
- Oficjalnie nikt nie potwierdza, że baza została zaatakowana bronią chemiczną. - Położył nacisk na słowo
„potwierdza”.
- Myślałem, że wy to potwierdziliście - powiedział Childs.
- Potwierdzały to wszystkie zasrane wykrywacze, ale góra udaje, że nic się nie stało. Po cholerę nas tu
ściągnęli, skoro i tak nam nie wierzą? Kto inny może to „potwierdzić”, jeśli nie my, na litość boską?
- O w mordę - mruknął Childs. - Nie robisz sobie jaj?
- Dziadek opowiadał mi, jak armia dawała dupy w jego czasach - powiedział Anderson. - Osły dowodziły
lwami i tak dalej. Jak widać, nic się nie zmieniło.
- Acoz odwołaniem alarmu? - spytał Childs.
- To już inna historia - odparł Maclean. - Nikt się do tego nie przyzna je. Setki naszych chłopaków
niepotrzebnie wystawiono na działanie gazów trujących i wszyscy zgrywają niewiniątka. Jakby nic
wielkiego się nie stało.
- Nie dość, że musimy bić się z Irakijczykami, to jeszcze nasi dają nam w dupę - podsumował Childs.
32. Szpital Polowy, Wadi al Batin 23 stycznia 1991
Naczelny chirurg James Morton patrzył na helikopter lądujący w kłębach kurzu. Boczne drzwi otworzyły
się i trzej sanitariusze podbiegli pochyleni do maszyny, by pomóc wyjąć rannego. Był to mechanik, któremu
prawie urwało prawą rękę; pracował przy gąsienicy transportera opancerzonego, kiedy jego nieuważny
pomocnik, siedzący za kierownicą nagle zapalił silnik i ruszył. Chłopak tracił tyle krwi, że nie było czasu
przewieźć go do normalnego szpitala. Wadi al Batin był najbliższą placówką z odpowiednim
wyposażeniem.
Morton patrzył na nieprzytomnego żołnierza i słuchał, jak jeden z sanitariuszy odczytuje wskazania
przyrządów, gdy pacjenta przenoszono z noszy na stół operacyjny. Miał nie więcej niż dwadzieścia lat. Całe
życie powinno być przed nim.
- Krew? - spytał Morton.
- Już niosą - odparł jeden z pielęgniarzy.
- Zobaczmy - Morton ostrożnie zdjął bandaże z ręki pacjenta. - Jak się nazywa?
- Jackson, panie doktorze. Szeregowy Robert Jackson.
- Cóż, szeregowy Jackson - powiedział Morton - obawiam się, że więcej sobie nie powojujesz. I mam
nadzieję, że jesteś mańkutem, bo prawa ręka na nic ci się już nie przyda. Przygotujcie się do amputacji. Co z
nim?
Pytanie było adresowane do anestezjologa, młodego porucznika służb medycznych, który stał za głową
pacjenta i podawał Mortonowi odczyty podłączanych właśnie monitorów.
- Kiepsko. Jest bardzo słaby.
- Nie mamy wyjścia - powiedział Morton.
- Nie sądzi pan, że można by spróbować ustabilizować j ego stan i przewieźć chłopaka na oddział
intensywnej terapii z prawdziwego zdarzenia? - spytał porucznik.
Morton pokręcił głową.
- Nie dam rady go ustabilizować, dopóki to diabelstwo tkwi mu w ramieniu. Poza tym lada chwila może
się wdać zakażenie. Amputacja to jego jedyna nadzieja, więc bierzmy się do rzeczy. Gdzie ta krew, do
cholery?
- Już jest - odparł jeden z pielęgniarzy, kiedy pod szpitalem polowym zatrzymał się samochód.
Dwadzieścia minut później sanitariusze zawinęli odciętą rękę w gazę i wynieśli ją. Morton spytał o stan
pacjenta, wziął dwa płaty skóry,
które zostawił, by uformować zgrabny kikut, po czym zaczął je zszywać.
- Nadal z nim kiepsko - powiedział anestezjolog.
- Postaram się jak najszybciej skończyć.
Nagle zawyły syreny i ręka Mortona drgnęła. Zaklął, gdy igła zadrapała skórę pacjenta.
- Tylko tego brakowało - mruknął anestezjolog. - Nalot.
- To scudy - powiedział ktoś inny. - Słuchajcie. Wsłuchali się w odgłos nadlatującego pocisku.
- Chyba przejdzie górą - powiedział jakiś optymista ułamek sekundy przed tym, gdy rozległo się donośne
łupnięcie. Wszyscy popatrzyli po sobie znad masek.
- Chryste, nie było eksplozji, to musi być wybuch powietrzny - jęknął nawrócony optymista.
Morton nie przerywał szycia, a wszyscy wokół niego nerwowo przebierali nogami i zerkali po sobie z
niepokojem. Po chwili rozbrzmiały naiady i z głośników popłynął komunikat:
- NBC czarny. To nie ćwiczenia! - A potem słychać już było tylko raz po razie powtarzane słowa: - To nie
ćwiczenia.
- No dobra, ludzie, wiecie, co robić - powiedział Morton, nie podnosząc oczu, wciąż skupiony na pracy. -
Wskakujcie w kombinezony.
Nikt nie zaprotestował, ale anestezjolog stwierdził:
- Nie mogę go tak zostawić. Umrze.
- A jeśli tego nie zrobisz, ty umrzesz.
- Pójdę wtedy, kiedy pan. Morton uśmiechnął się pod maską.
- Niech ci będzie.
Zabieg skończył się po siedmiu minutach, które wydawały się siedmioma godzinami.
- Idź założyć kombinezon - powiedział Morton, ściągając rękawiczki. - I przynieś respirator. Przypilnujesz
go, kiedy będę się przebierał. Na
razie niech śpi.
Anestezjologowi nie trzeba było tego powtarzać.
Trzy godziny później, mimo wysiłków Mortona i jego zespołu, mechanik Robert Jackson zmarł, nie
odzyskawszy przytomności. Po kolejnych dwóch godzinach Morton i anestezjolog poczuli się źle. Mieli
silne bóle głowy i żołądka i przez całą noc wymiotowali.
- Wiedzą już, co to było? - wystękał Morton w przerwie między atakami torsji. Pytanie skierował do
współpracownika, który właśnie ocierał mu twarz. Słońce wschodziło nad bazą.
W biurze komendanta powiedzieli tylko, że nieprzyjaciel użył niezidentyfikowanej broni chemicznej -
odparł młody lekarz.
- A co mówią ludzie z monitoringu?
- Że to był sarin, ale to jeszcze niepotwierdzone.
- Co o nim piszą w podręcznikach?
- Jedyne informacje, jakie zdobyłem, pochodzą z badań przeprowadzonych przed laty na ochotnikach.
Wynika z nich, że ma pan objawy wystawienia na gaz o niskim stężeniu.
- Wolę nie wiedzieć, co się dzieje przy wysokim - jęknął Morton. - Wiadomo, jakie są długofalowe
następstwa?
- W podręczniku o tym nie piszą. Radzą, żeby w ogóle tego nie wdychać.
- Kto by pomyślał? - powiedział Morton. Znów chwyciły go skurcze żołądka. Kiedy ból zelżał, opadł na
poduszkę i zebrawszy siły, spytał: - Chyba robili jakieś dalsze badania na tych ochotnikach?
- Na to wygląda. - No i?
- Nie uwierzy pan, ale ich wyniki zostały utajnione.
- Uwierzę - burknął Morton. - Wszystko tu to jeden wielki burdel. Następnego dnia Morton czuł się na tyle
dobrze, że mógł wziąć udział
w oficjalnej odprawie dotyczącej incydentu ze scudem. Zebranych powiadomiono, że nic nie wskazuje, by
doszło do ataku przy użyciu broni chemicznej. Chmura zaobserwowana przez licznych świadków po
zniszczeniu rakiety powstała w wyniku zapłonu paliwa. Personel nie powinien dawać posłuchu plotkom. Nie
ma najmniejszego powodu do niepokoju.
Morton spojrzał na anestezjologa i lekarza, który opiekował się nim w nocy. Zza ich pleców dobiegł
pomruk szkockiego mechanika:
- Taa, jasne.
2
Baza lotnicza Dhahran, Arabia Saudyjska
Luty 1991
Podpułkownik James Blamire przyszedł do studia telewizyjnego wcześniej, żeby mieć czas na rozmowę ze
swoim amerykańskim odpowiednikiem, tak jak się umawiali. Pułkownik marines Max Schumacher, nieco
niższy od tyczkowatego Blamire’a, ale szerszy w barach i ostrzyżony na jeża kontrastującego z
rzedniejącymi włosami Anglika, wstał i podał mu rękę.
- Może wyjdziemy? - zaproponował z uśmiechem. Wziął teczkę z krzesła.
Technicy robili dużo hałasu, przygotowując sprzęt do konferencji prasowej. Blamire rzucił okiem po
studiu, skrzywił się i skinął głową.
Skierowali się do bocznego wyjścia, przestępując nad kablami i omijając urządzenia do transmisji
satelitarnej; zapewnili kierownika planu - który w jednej ręce ściskał tabliczkę, a drugą pokazywał coś
specowi od oświetlenia - że wrócą przed rozpoczęciem konferencji.
- Podobno pewni dziennikarze zamierzają zadać niewygodne pytania o broń biologiczną i chemiczną
Saddama - powiedział Blamire, gdy wyszli.
- Słyszałem o tym i wcale mnie to nie cieszy. Co właściwie wiedzą?
- Niestety nie mam pojęcia. Pytałem informatorów i nic. Miejmy nadzieję, że słyszeli tylko jakieś plotki,
choć trzeba przyznać, że krąży ich dużo.
Przez chwilę szli w milczeniu, które przerwał Schumacher.
- Wywiad wojskowy zameldował o odnalezieniu śladów wąglika w King Khalid City - powiedział. -
Pomyślałem, że ta wiadomość cię zainteresuje.
- Jedno z naszych laboratoriów polowych wykryło zarazki dżumy w Wadi al Batin - odparł Blamire.
- Jezu.
- Ale oficjalne stanowisko się nie zmienia - dodał Blamire.
- Czyli siedzimy okrakiem na drucie kolczastym - zauważył Schumacher.
- Powtarzamy te same bzdury jak papugi - mruknął Blamire i wyrecytował: - „Nie ma dowodów na celowe
użycie przez Saddama broni chemicznej i biologicznej”.
- Kluczem jest słowo „celowe” - prychnął Schumacher. - Bronią Irakijczyków jest dżuma, a naszą
semantyka. Z drugiej strony, w niektórych ONZ-owskich kręgach pewnie uznano by to za postęp.
- Komitet Połączonych Wywiadów sugeruje, że jeśli któryś z tajnych raportów mimo wszystko trafi do
mediów, mamy mówić, że to, co się stało, jest skutkiem zbombardowania laboratoriów Saddama.
Schumacher uśmiechnął się.
- Niefortunny, ale nieunikniony wyciek rozniesiony przez pustynny wiatr?
- Otóż to. Te obiekty stanowiły poważne zagrożenie dla cywilizowanego świata i musiały zostać
zniszczone. Wszelkie straty uboczne spowodowane przez uwolnione mikroorganizmy są godne
pożałowania.
- Myślisz, że media to łykną?
- Chciałbym, żeby połknęli te bakcyle i dali mi spokój. Dość już mam podlizywania się świętoszkowatym
pismakom tylko po to, żeby ludzie mogli sobie pooglądać wojnę.
- Rozumiem, co czujesz - przytaknął Schumacher.
- Niepokoi mnie jedno - powiedział Blamire. - Nie wiem, dlaczego ciągle wmawiamy ludziom, że Saddam
nie używa broni chemicznej i biologicznej, skoro to robi.
Schumacher spojrzał na niego z ukosa.
- Naprawdę nie wiesz? - Nie.
- To my sprzedaliśmy Saddamowi tę broń, James. Wuj Sam dostarczył mu bakcyle niecałe sześć lat temu i
George Bush uważa, że Amerykanów ta wiadomość raczej średnio by ucieszyła, zwłaszcza gdyby nasi
chłopcy zaczęli ginąć od dżumy wymalowanej w nasze barwy narodowe.
- Szamoczemy się we własnej sieci - westchnął Blamire. - Co właściwie mu daliście?
- Z tego, co wiem, prawie wszystko, o co prosił. Wąglik, dżumę, jad kiełbasiany, brucelozę, do wyboru, do
koloru. Aha, i jeszcze sarin na dokładkę.
- Chryste!
- A wiesz, co jest najlepsze? Amerykańska Narodowa Kolekcja Kultur Bakterii dostarczała mu te
cholerstwa po cenie, jaką bierze od naszych krajowych laboratoriów. Niecałe sześćdziesiąt dolarów za
sztukę.
- Dobry Boże.
- Drań nawet nie zapłacił.
- Więc teraz może wyprodukować tyle bakterii, ile zechce.
- Tak - potwierdził Schumacher, - Na szczęście nie ma odpowiednich środków przenoszenia, bo
mielibyśmy jeszcze bardziej przechlapane. Równie dobrze mógłby zastąpić stare scudy taczkami, skutki
byłyby podobne.
- Dobrze choć, że szczepionki okazały się skuteczne. Nie słyszałem o wybuchu żadnej epidemii.
- Fakt.
- Ale z gazem mogą być większe kłopoty. Moglibyśmy i to wyjaśnić skutkami zniszczenia laboratoriów,
gdyby nie świadkowie, którzy widzieli kilka scudów wybuchających w powietrzu.
- Słyszałem o tym - powiedział Schumacher.
- A w jednym przypadku odwołano alarm, zanim cholerstwo się rozproszyło. Można by pomyśleć, że ktoś
chciał wystawić żołnierzy na jego działanie.
- Dobrze, że o tym wspomniałeś. - Schumacher przystanął i zapalił papierosa. - Niepokoją mnie tabletki
PB, które podaje się żołnierzom. Wiesz, co w nich jest?
- Dla mnie to prochy jak każde inne. - Blamire wzruszył ramionami. - Nie znam się na tym. Zdaje się, że
mają przeciwdziałać skutkom użycia gazów bojowych?
- Z pewnymi zastrzeżeniami - odparł Schumacher. - Po pierwsze, substancja, którą zawierają, bromek
pirydostygminy, jest sama w sobie trująca, zwłaszcza w dużych dawkach.
- Właśnie dlatego żołnierzom każe się łykać je tylko bezpośrednio przed atakiem gazowym.
- Zgadza się, ale nie bardzo wiem, jak można ustalić właściwy moment.
- Fakt.
- Trudno się dziwić, że chłopaki sięgają po te prochy, ile razy leci nad nimi samolot. A to może być
niebezpieczne. Nie wiadomo, jakie są długofalowe skutki przedawkowania PB.
- Widzę, że znasz się na tym.
- Wystarczająco - przyznał Schumacher. - Spędziłem trochę czasu w Fort Dietrich. A wiesz, co jest w tym
wszystkim najdziwniejsze? PB nie tylko nie chroni przed wszystkimi rodzajami gazów, ale w połączeniu z
jednym z nich powoduje nasilenie objawów. Zgadniesz, o który chodzi?
- Sarin? - Tak.
- Jedyny gaz, który Saddam ma na pewno?
- Właśnie. PB jest skuteczny przeciwko somanowi i tabunowi, ale w połączeniu z sarinem tworzy zabójczą
mieszankę. Nawet przy małym stężeniu sarinu w powietrzu gość, który brał PB, może mieć kłopoty.
- Mówiłeś o tym komuś?
- Żartujesz? Fajnie jest być pułkownikiem. W mundurze szeregowca byłoby mi nie do twarzy. Nikt nie
może wiedzieć, że daliśmy Saddamowi sarin. Pamiętasz?
- No tak, to było głupie pytanie - przyznał Blamire. - Więc nasi wodzowie są gotowi niepotrzebnie narazić
żołnierzy tylko po to, żeby uniknąć kompromitacji?
- Na to wychodzi.
Stanęli i popatrzyli na dżipy, które zatrzymały się trzysta metrów dalej, pod budynkiem studia. Wysiadło z
nich kilku wysokich rangą oficerów. Nawet z tej odległości w oczy rzucała się zwalista sylwetka generała
Normana Schwarzkopfa.
- Mam nadzieję, że Norman szybko skończy tę zabawę i do końca miesiąca już nas tam nie będzie -
powiedział Schumacher.
- Ja też - westchnął Blamire. - Wracajmy, zaraz zacznie się show.
Blamire i Schumacher zajęli miejsca na przeciwległych końcach długiego stołu ustawionego przed rzędami
składanych krzeseł dla dziennikarzy. Obiektywy kamer i światła reflektorów skierowały się na generała
Schwarzkopfa, który stanął na środku podium za lasem mikrofonów z logo stacji telewizyjnych i radiowych.
Otaczali go amerykańscy i brytyjscy dowódcy, ale to do niego adresowane było pierwsze pytanie.
Schwarzkopf jak zawsze emanował pewnością siebie i poczuciem humoru, więc dziennikarze reagowali na
jego odpowiedzi śmiechem, a nawet od czasu do czasu brawami. Generał, twardy i nieprzebierający w
słowach, był ulubieńcem mediów; właśnie takich ludzi chcieli oglądać widzowie - i to po obu stronach
Atlantyku. Kiedy głos zabierali brytyjscy dowódcy, miało się wrażenie, że światła gasną, a do mikrofonu
przemawia robot.
Blamire już zaczynał myśleć, że niepotrzebnie bał się pytań o broń chemiczną i biologiczną, gdy wstała
drobna kobieta mówiąca z francuskim akcentem, która przedstawiła się jako dziennikarka francuskiej stacji
radiowej. Spytała, czy prawdziwa jest plotka, że laboratorium polowe wykryło w Dhahranie zarazki
wąglika.
Schwarzkopf zaczekał, aż ucichnie tumult, po czym powiedział:
- O niczym takim nie słyszałem, młoda damo. A ty, Max? Max Schumacher pokręcił głową.
- Nie, panie generale.
- A czy w Wadi al Batin wykryto zarazki dżumy? - ciągnęła dzienni karka.
Schumacher zerknął na Blamire’a, ten zaś odpowiedział:
- Nie wiadomo nam o żadnym przypadku zamierzonego użycia jakichkolwiek mikroorganizmów
przeciwko siłom sojuszniczym.
- A co z przypadkami użycia niezamierzonego? - spytała kobieta, kładąc nacisk na ostatnie słowo, co
wywołało salwę śmiechu pozostałych dziennikarzy. Jej akcent sprawił, że słowo to zabrzmiało wręcz
seksownie.
-Wbrew pozorom, nie jest to głupie pytanie - odparł Blamire i, wykorzystując znaną sztuczką PR-owców,
uśmiechnął się rozbrajająco, jakby chciał zdradzić słuchaczom jakąś tajemnicę. - Faktem jest, że naszym
lotnikom udało się zniszczyć kilka placówek badawczych, w których Saddam prowadził badania
mikrobiologiczne. - Zawiesił głos, żeby dzienni karze sami domyślili się dalszego ciągu. - Niestety, nie
można wykluczyć, że ze zniszczonych laboratoriów wydostała się pewna ilość niebezpiecznych zarazków i
choć rzecz jasna bardzo nam z tego powodu
przykro, pozostaje faktem, że nawet przy użyciu ładunków wybuchowych o dużej mocy nie da się zniszczyć
wszystkiego.
Blamire miał nadzieję, że jego odpowiedź zadowoli Francuzkę, ona jednak nie dała się zbyć. Wciąż stała
prosto, wyraźnie była pewna swego, jakby wiedziała, że jest na właściwym tropie. Włosy miała spięte w
koński ogon, a światła kamer odbijały się w jej okularach bez oprawek.
- Więc co może być w powietrzu, którym oddychamy? - spytała.
- Akurat to nie jest powodem do niepokoju - odparł Blamire. - Przypuszczamy, że wszelkie uwolnione
organizmy ulegająrozproszeniu w odległości trzech kilometrów od źródła. Jeśli zaś chodzi o ich
identyfikację, cóż, tego oczywiście nie jesteśmy w stanie zrobić.
- Jest pan pewien, pułkowniku? - nie ustępowała dziennikarka.
Blamire pomyślał, że za chwilę ta kobieta oskarży ich o to, że doskonałe wiedzą, do jakich organizmów
Saddam miał dostęp i skąd je wziął. Na szczęście w tym momencie wstał jakiś mężczyzna i powiedział:
- Tom Coogan, NBC News; może i inni dziennikarze chcą o coś spytać?
Francuzka wreszcie dała za wygraną i usiadła. Coogan zapytał Schwarzkopfa, czy zamierza zająć Bagdad.
- Jestem żołnierzem. Wykonuję rozkazy. Idę, gdzie mi każą – odparł generał i powróciła miła atmosfera.
Po konferencji Blamire podszedł do Schumachera.
- Tak dłużej nie można - powiedział. - Ta Francuzka wie, co jest grane.
- Może wkrótce problem sam się rozwiąże - odparł Schumacher. - Bombowce zniszczyły Saddamowi tyle
sprzętu, że jak tak dalej pójdzie, to w marcu Irakijczycy będą mieli już tylko katapulty. Może nawet nie
wytrzymają do marca, jeśli Schwarzkopf rozpocznie ofensywę lądową.
- Wiele może się jeszcze zdarzyć - zauważył Blamire. - Mamy do czynienia z przypartym do muru
megalomanem. Saddam może zaatakować Izrael bronią chemiczną albo biologiczną.
Schumacher pokręcił głową.
- Izraelczycy rozumieją, że muszą trzymać się z dala od wojny. Wiedzą, że nasi arabscy sojusznicy nie
mogliby walczyć ramię w ramię z Izraelem przeciwko innemu krajowi arabskiemu. Gdybyjednak stało się
najgorsze, nic na to nie poradzimy. Izraelczycy obrócą Bagdad w kupkę radioaktywnego pyłu, nie oglądając
się na innych.
Blamire skrzywił się na tę myśl.
- Norman skopie Saddamowi tyłek - powiedział Schumacher. - Głowa do góry. Na Wielkanoc będziemy w
domu.
Ministerstwo Obrony, Londyn Wrzesień 1991
BBC prosi, żebyśmy przysłali kogoś, kto odpowie na zarzuty, że wielu naszych żołnierzy rozchorowało się
po powrocie z Zatoki Perskiej. Co mam im powiedzieć?
- Przeklęte BBC! Po czyjej oni są stronie? Wygrywamy wojnę, a ci marudzą, bo kilku chłopców złapało
grypę. Gdzie się podział patriotyzm?
- Słyszałem, że Amerykanie mają podobne kłopoty, panie ministrze. - Nieszczęsny sekretarz już nieraz
słyszał podobne tyrady. - Nazwali to „syndromem wojny w Zatoce”.
- Nonsens - odparował minister. - Stek bzdur i tyle. Na litość boską, co się z nami dzieje? W
podręcznikach historii nie ma ani słowa o syndromie bitwy pod Agincourt, zgadza się?
- Tak, panie ministrze.
- No właśnie. Ani o syndromie Crecy czy Waterloo. W tamtych czasach nasi żołnierze byli prawdziwymi
mężczyznami.
- Tak, panie ministrze. Czyli mam spławić BBC? Minister pokręcił głową.
- Nie, lepiej nie - westchnął. - Poproś Jeffreya, żeby do nich zajrzał. Niech ich zapewni, że trzymamy rękę
na pulsie i konsultujemy się z najlepszymi specjalistami. Dobro naszych żołnierzy jest dla nas najważniejsze
i tak dalej. Jeffrey wie, co i jak.
- Tak jest, panie ministrze.
Kiedy sekretarz wyszedł, minister wyjął z szuflady biurka teczkę. Na okładce widniał napis Ściśle tajne:
Syndrom wojny w Zatoce Perskiej.
Channing House, Kent, Anglia 18 września 1991
Nie ma to jak Anglia jesienią, co, Warner? Nasza Anglia. Kto chciałby być gdziekolwiek indziej? - Sir
James Gardiner patrzył przez wykuszowe okno na drzewa w ogrodzie. - Pora mgieł, dojrzałego urodzaju i
tak dalej. Smutne to, nie sądzisz? Minął kolejny rok naszego życia. Za to zwieńcza go piękne requiem.
Warner mruknął potakująco.
- Gdyby tylko więcej ludzi to zauważało. Może wtedy nie siedzieliby z założonymi rękami, podczas gdy
kraj schodzi na psy.
- Przy odrobinie szczęścia nasze zwycięstwo w Zatoce Perskiej podniesie ich morale - powiedział
Gardiner.
Ze stosu spalonych wczesnym popołudniem liści wciąż unosiły się smużki dymu. W powietrzu wisiał swąd
spalenizny.
- Chodźmy do pozostałych - powiedział Gardiner.
Jak zwykle na tego rodzaju spotkaniach, zajął miejsce u szczytu stołu.
- Uznałem, że powinniśmy się spotkać z uwagi na publikacje prasowe dotyczące przypadłości, którą
nazwano „syndromem wojny w Zatoce Perskiej” - powiedział. - Czy ma to coś wspólnego z tym, co w
ubiegłym roku zdarzyło się w Porton? A jeśli tak, jak poważnych kłopotów może
my oczekiwać?
Pytanie było skierowane do doktora Donalda Crowe’a, kierownika zespołu Beta z bazy w Porton Down.
- Musimy zakładać, że zeszłoroczny wypadek nie jest tu bez winy - powiedział Crowe. - Trzeba jednak
uwzględnić wiele innych czynników, które, śmiem twierdzić, są dla nas korzystne.
- Proszę jaśniej.
- U weteranów wojny w Zatoce zaobserwowano różnorodne objawy. - Crowe zajrzał do notatek. -
Chroniczne przemęczenie, powracająca gorączka, pocenie nocne, ból głowy, wysypka, wzdęcia, biegunka i
tak dalej: lista praktycznie nie ma końca. Nie sposób przypisać wszystkich objawów jednej przypadłości.
- Ale przyczyną ich wszystkich jest skażona szczepionka? - spytał Gardiner.
- Skądże znowu - żachnął się Crowe. - Powinniśmy podziękować Saddamowi za nieudolne próby użycia
broni biologicznej i chemicznej. Niechcący zapewnił nam osłonę dymną. To miłe z jego strony.
- Więc niektóre dolegliwości mogły zostać spowodowane użyciem tej broni, a nie naszego czynnika?
-To prawie pewne.
Gardiner lekko się odprężył, pozostali też.
- Pomogli nam też amerykańscy przyjaciele, bo nie mówili zbyt otwarcie o stosowaniu PB jako antidotum
na atak gazowy 4 powiedział Cecil Mowbray, elegancki mężczyzna po pięćdziesiątce. Bystre, ale zimne
oczy i skłonność do słuchania raczej niż mówienia czyniły z niego naturalnego kandydata do pracy w
wywiadzie. Zatrudnił się w MI-5 przed dwudziestoma pięcioma laty, zaraz po ukończeniu filologii
klasycznej. - Sporo żołnierzy go przedawkowało, a niektórzy doświadczyli połączonych skutków działania
PB i sarinu.
- Zasłona dymna gęstnieje - rzekł Warner.
- Szkoda tylko, że nie można ujawnić opinii publicznej faktu użycia przez Saddama broni chemicznej i
biologicznej - powiedział Crowe.
- Opinia publiczna niejedno ma oblicze - odparł Warner. - W rejonie Zatoki krążyło wiele plotek. Pojawiło
się tyle spiskowych teorii, że nasi przyjaciele z mediów, którzy je uwielbiają, będą się uganiać za swoimi
ogonami, zamiast węszyć wokół własnych domów.
- Za kilka lat wyjdzie na jaw, że to Amerykanie dostarczyli Saddamowi tę broń, ale wtedy wojna będzie
już tylko mglistym wspomnieniem, więc nikt się tym za bardzo nie zainteresuje - powiedział Mowbray.
- Sugerujesz, że nie musimy się obawiać zainteresowania prasy syndromem wojny w Zatoce? - spytał
Gardiner.
- Takie jest moje zdanie - odparł Mowbray.
- Zgadzam się - rzekł Crowe.
- Gratulacje byłyby niestosowne, Crowe, bo do takiej sytuacji w ogóle nie powinno było dojść, ale
wygląda na to, że sprawy mogły się ułożyć znacznie gorzej. Zakładam, że ta wpadka nie będzie miała
żadnych długofalowych następstw?
Zapadła cisza. Po dłuższej chwili Crowe, ostrożnie dobierając słowa, powiedział:
- Taką mamy nadzieję, sir James. To była wczesna wersja czynnika, nad którym pracowaliśmy, więc nie
mieliśmy okazji dokładnie go przebadać, ale sądzę, że możemy zapomnieć o całej sprawie.
- Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Zakładam, że nikt z Porton nie zadawał niewygodnych pytań, a
wy, że tak powiem, posprzątaliście po sobie?
Crowe odkaszlnął, jakby zaskoczony pytaniem.
- Prace nad projektem zostały przerwane i wszystko zniszczyliśmy, tak jak pan kazał - zapewnił. - Nikt o
nic nie pytał.
- A co z członkami pańskiego zespołu? - spytał Gardiner.
- Doktorowi Sebringowi trudno było pogodzić się z tym, co się stało. Czuł się odpowiedzialny. I słusznie.
Gardiner na chwilę odwrócił wzrok, by ukryć niesmak. Crowe wciąż bezczelnie próbował zrzucić winę na
innych.
- Potrzebował pomocy medycznej - ciągnął Crowe. - Poszedł na długi urlop zdrowotny, a po powrocie
stwierdził, że nie chce kontynuować badań i odszedł z instytutu. Tak chyba było najlepiej.
- A co z innymi?
- Odszedł jeszcze jeden pracownik; pozostałych dwóch przydzieliliśmy do pracy przy innych projektach.
- Rozumiem, że wszyscy dobrze znają ustawę o tajemnicy państwowej?
Crowe już miał zapewnić, że jak najbardziej, kiedy wtrącił się Mow-bray.
- Sądzę, że pod tym względem nie mamy się czego obawiać. Od rozpadu zespołu są pod obserwacją, na
razie wszystko wydaje się w najlepszym porządku. Sebring został wykładowcą na uniwersytecie w Leice-
ster. Michael D’Arcy pracuje w firmie farmaceutycznej tu, w hrabstwie Kent, a Lowry i Rawlings, rzecz
jasna, nadal są w Porton.
- Prowadzą badania nad malarią - dodał Crowe.
- To dobrze - powiedział Gardiner.
- Oczywiście, jeśli liczba chorych weteranów wzrośnie, może to mieć poważne konsekwencje dla budżetu
państwa - rzekł Rupert Everley z zatroskaną miną. - To zaś może sprawić, że syndrom wojny w Zatoce
pozostanie w centrum zainteresowania.
- Chodzi ci o żądania odszkodowań? - spytał Gardiner. - Miejmy nadzieję, że rząd zajmie twarde
stanowisko. Dasz pieniądze jednemu, to zaraz zlecą się całe chmary nierobów.
- James, jesteś za surowy - powiedział Warner. - Po tym wszystkim, co działo się w Zatoce, niektórzy
rzeczywiście się rozchorowali,
- Państwo troszczy się o naprawdę chorych - odparował Gardiner. - Nie ma potrzeby poszerzania listy
chorób, zwłaszcza o syndrom, który nie istnieje. Zaciągając się do wojska, podejmujesz ryzyko. Tak było,
jest i będzie.
- Ale tylko kiedy latają kule, mój chłopcze, kiedy latają kule - powiedział Warner. - Co prawda - dodał,
gładząc wąsy kciukiem i palcem wskazującym - zwykle musieliśmy walczyć tylko z wrogiem...
- Przecież dopiero co zapewniono nas, że to cholerstwo nie wywoła żadnych długofalowych następstw -
warknął Gardiner.
- Głęboko w to wierzę - powiedział Crowe, uświadamiając sobie z niepokojem, że to na jego zapewnienia
powoływał się Gardiner. - Ale nie możemy być tego w stu procentach pewni...
3
Downing Street, Londyn Luty 1997
Wojna w Zatoce skończyła się prawie sześć lat temu - stwierdził premier z wyraźną irytacją - dlaczego
więc ciągle się mówi o syndromie wojny w Zatoce. Dlaczego jeszcze nie rozwiązano tej kwestii?
- Z całym szacunkiem, panie premierze - odparł jeden z urzędników ministerstwa zdrowia - ale sprawa jest
bardziej złożona, niż się wydaje. Przez cały ten czas rząd oficjalnie zaprzeczał istnieniu syndromu, po
szeroko zakrojonych konsultacjach ze specjalistami od medycyny, a mimo to coraz więcej ludzi nie
przyjmuje tego do wiadomości i żąda odszkodowań.
- „Więcej” to znaczy ile? - spytał premier.
- Według najnowszych szacunków, około piętnastu procent powracających żołnierzy wojsk sojuszniczych
uskarża się na dolegliwości, które przypisują swojemu udziałowi w konflikcie - odparł urzędnik.
- A ile to będzie w liczbach bezwzględnych?
- Około ćwierci miliona, panie premierze.
- Rozumiem, że mówimy o żołnierzach wszystkich armii sojuszniczych?
- Tak jest, panie premierze.
- Ilu zmarło?
- Dziesięć, może nawet dwanaście tysięcy. Nastąpiła długa chwila ciszy.
- Aż tylu? - spytał premier cicho.
- Z całym szacunkiem, panie premierze - powiedział minister obrony - ale tak dużą liczbę należy przypisać
ogólnej histerii. Niektórzy żołnierze zwęszyli okazję na uzyskanie odszkodowania i chodzą do lekarzy po
przepustki do słodkiego, miłego życia.
- A zmarli? Też symulują?
- Jak sam pan raczył zauważyć, od zakończenia wojny minęło sześć lat. Przez tyle czasu wiele może się
zdarzyć, a ludzie umierają z najprzeróżniejszych powodów. Nie ulega wątpliwości, że duża liczba objawów
wykazanych w aktach medycznych wyklucza istnienie jednej przyczyny zachorowań.
- Mimo to weterani są zdeterminowani jak nigdy - zauważył premier. - Czytałem pisma od ich
stowarzyszeń. Utworzyli dobrze zorganizowaną i przekonującą grupę nacisku.
- Ale fakty pozostają faktami - nie ustępował minister obrony.
- Chyba nie muszę wam przypominać, że za parę miesięcy wybory - powiedział premier. - Mówiąc wprost,
nie możemy pozwolić, by postrzegano nas jako dręczycieli chorych.
- Może ministerstwo skarbu złagodzi stanowisko w kwestii odszkodowań? - zasugerował jeden z
doradców premiera.
Urzędnik z ministerstwa zdrowia potrząsnął głową.
- Abstrahując od liczby osób, których mogłoby to dotyczyć, potrzebna byłaby jakaś metoda weryfikacji,
czy przyczyną określonych dolegliwości rzeczywiście był udział w wojnie. Nie trzeba jasnowidza, żeby
zauważyć, że byłby z tym duży kłopot, a co gorsza, ci, którym odmówiono by odszkodowania, poczuliby się
pokrzywdzeni, co zmusiłoby nas do powołania komisji apelacyjnych i tak dalej. Moim zdaniem byłby to
biurokratyczny koszmar.
- Ma pan rację - przyznał minister obrony. - Moim zdaniem prasa nie będzie nas zbyt ostro atakować. Za
dużo jest tych wszystkich objawów. Nawet głupiec zauważy, że nie da się ich przypisać jednej chorobie.
- Czyli sugerujesz, żebyśmy nic nie robili i przeczekali burzę, gdyby nadeszła? - spytał premier.
- Nie sądzę, żeby nadeszła - odparł minister. - Opinia publiczna ma już dość tego tematu.
- W pismach od weteranów coś mnie zdziwiło - powiedział premier. - Twierdzą że ich przypadłość jest
zakaźna. Że chorują ich żony i dzieci.
- Absurd - rzekł minister obrony. - To tylko potwierdza moje słowa. Ile razy jakiś ciura budzi się z kacem,
zwala to na służbę w rejonie Zatoki Perskiej.
- O jakich chorobach wspominali, panie premierze? - spytał doradca.
- Nie wyrażali się zbyt precyzyjnie - odparł premier. - Chodziło o chroniczne przemęczenie, zwiększoną
podatność na przeziębienie i grypę i tym podobne.
- Dobry Boże - prychnął minister obrony. - Tylko tego nam brakowało, zakaźna grypa japiszońska!
- Rzeczywiście brzmi to raczej niewiarygodnie - przyznał premier.
- Brednie i tyle - skwitował minister obrony. - Jeśli jednak uważa pan, że stowarzyszenia weteranów mogą
nagłośnić tę sprawę w czasie kampanii
wyborczej, możemy podjąć środki zaradcze. Na przykład dać do gazet przeciek, że Saddam używał broni
chemicznej i biologicznej.
- Kilka z nich już o tym wspominało - powiedział premier. - Zwłaszcza jedna z nadzwyczajną lubością
wskazywała, skąd Saddam tę broń wziął.
- I, o ile sobie przypominam, nie wzbudziło to większego zainteresowania - rzekł minister obrony.
- Dzięki Bogu - przytaknął premier.
- Wczorajsze wiadomości - dodał doradca. - Dziś można w nie co najwyżej ryby zawinąć.
- Mimo wszystko - powiedział minister obrony - dobrze by było poruszyć tę kwestię, bo zdaje się, że
stowarzyszeniom weteranów głównie o to chodzi. W zeszłym tygodniu hrabina Mar spytała w Izbie
Lordów, czy ministerstwo obrony dysponuje dokumentami dowodzącymi użycia broni chemicznej podczas
wojny w Zatoce.
- Co powiedział Howe?
- Że badania przeprowadzone przez ministerstwo wskazują, iż broni takiej nie użyto. Właśnie wtedy
przyszło mi do głowy, że gdybyśmy dali oficjalny przeciek, że Saddam jednak ją zastosował, prasa krajowa
połknie haczyk, co w kluczowym momencie odwróci uwagę opinii publicznej od rządu - powiedział
minister obrony.
- Zważywszy, że Saddam od czasu zakończenia wojny stara się odbudować swój arsenał, nie jest to głupi
pomysł. Gdyby znów uznano go za zagrożenie, mogłoby to nam pomóc w czasie wyborów, biorąc pod
uwagę nasze sukcesy na Falklandach i w Zatoce.
- To prawda, panie premierze - powiedział doradca. - Gdyby Saddam zaczął szaleć, wyborcy raczej nie
chcieliby być rządzeni przez lewicowych mięczaków.
- Udzielających azylu i darmowych porad wszystkim, którzy się napatoczą - prychnął minister obrony.
- No to doszliśmy do porozumienia - podsumował premier. - Nie zmieniamy stanowiska odnośnie
syndromu wojny w Zatoce i stosując chwyty PR, nie dopuszczamy, żeby ta kwestia wypłynęła podczas
kampanii wyborczej.
- Może napomknąć, że to Saddam powinien zapłacić chorym żołnierzom, skoro użył broni biologicznej i
chemicznej? - zasugerował doradca.
- Czemu nie - zgodził się premier.
Channing House, Kent Marzec 1997
Spójrzmy prawdzie w oczy, Warner, wkrótce spełnią się nasze najgorsze obawy - powiedział sir James
Gardiner do gospodarza, pułkownika Petera Warnera, kiedy po kolacji pili porto przy kominku.
- Może część wyborców zmieni zdanie w ostatniej chwili? – zastana wiał się Warner. - Fakt, nie jesteśmy
święci, ale przynajmniej wiedzą,
czego się po nas spodziewać.
Gardiner pokręcił głową z kwaśnym uśmiechem.
- Nie licz na to. No, chyba żeby nagle się okazało, że Blair i Brown są kochankami czy coś w tym stylu.
Tak, jak się sprawy mają, zanosi się na ich triumf.
- Boże, ale mnie to wkurza - mruknął Warner. - Wszystko przez brudasów z workami pieniędzy i słabością
do dziwek, które nie potrafią trzymać gęby na kłódkę. Skompromitowali nam partię.
- Nie chodzi tylko o partię - powiedział Gardiner. - Trzeba myśleć o kraju. Wkrótce ewolucja zacznie się
cofać. Zapamiętaj moje słowa. Dobór naturalny stanie się przeżytkiem. Słabi i kulawi odziedziczą ziemię.
Wszyscy będą zwycięzcami, bo nikomu nie będzie wolno przegrywać.
- A co z nami? - spytał Warner. - Co zrobimy?
- A co możemy zrobić? Zaczekamy, Warner. Będziemy mieli oczy i uszy otwarte i zaczekamy na
właściwy moment. Na razie naszym priorytetem jest dopilnowanie, żeby nieprzychylny nam rząd za bardzo
się nami nie interesował.
-~ Zawsze ostrożnie dobieraliśmy ludzi - powiedział Warner. - Nie sądzisz chyba, że coś nam grozi?
- Niepokoi mnie to zamieszanie w Porton - odparł Gardiner.
- Chodzi o tę szczepionkę? Myślałem, że Crowe wszystko załatwił. I to skutecznie.
- O Crowe’a się nie martwię, jest jednym z nas. Chodzi raczej o ludzi, którzy pracowali przy projekcie, o
zespół. Byli przekonani, że pracują na zlecenie rządu, a w gruncie rzeczy tak nie było. Finansowanie zespołu
odbywało się na dość luźnych zasadach, bo politykom nie chciało się dociekać, co dzieje się w Porton.
Pieniądze pochodziły ze środków na „projekty specjalne”.
- Rozumiem. - Warner napełnił kieliszek Gardinera z kryształowej karafki stojącej na stoliku przy krześle.
- Nowy minister obrony i nowi ludzie w Porton mogą zacząć zadawać niewygodne pytania.
- Mowbray będzie trzymał rękę na pulsie, od czasu tej cholernej wpadki dyskretnie obserwuje członków
zespołu; gdyby któremuś nagle zachciało się spisać pamiętniki, musielibyśmy coś z tym zrobić. Na razie się
na to nie zanosi, ale trzeba uważać.
- Przecież podpisali zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Wiedzieli, że wszystko, co robili w Porton,
było ściśle tajne - powiedział Warner.
Gardiner uśmiechnął się pod nosem.
- Zauważyłem, że ostatnimi czasy ustawa o tajemnicy państwowej nie robi już takiego wrażenia jak
kiedyś.
- I za odpowiednią sumę...
- To też znak czasów, do diabła. Ale co ważniejsze, gdyby ci ludzie dowiedzieli się, że ich prace nie miały
oficjalnej aprobaty władz i że rząd Jej Wysokości nie został poinformowany o kłopotach ze szczepionką,
Bóg raczy wiedzieć, co by się stało. Pamiętaj, że Sebring, ten naukowiec, na którego Crowe uporczywie
zwalał winę, nie jest jednym z nas. Trzeba na niego uważać.
- Co więc twoim zdaniem powinniśmy zrobić? - spytał Warner, patrząc na Gardinera znad kieliszka.
- Porozmawiam z Mowbrayem. Powiem mu o naszych obawach. Poproszę, żeby zwrócił szczególną
uwagę na Sebringa, gdyby doszło do jakichś przetasowań w Porton albo Ministerstwo Obrony zaczęło
zadawać niewygodne pytania o specjalne budżety.
Warner skinął głową.
- Myślisz, że całe to gadanie o syndromie wojny w Zatoce może być dla nas zagrożeniem? - Wstał z
krzesła i dorzucił do ognia. - Dziś rano znów mówili o tym w telewizji.
- Nasi ludzie z Ministerstwa Obrony powiedzieli mi w zaufaniu, że rząd Jej Wysokości nie zmieni
stanowiska w tej sprawie. Mnie to wystarczy. Dla nich żaden syndrom nie istnieje.
- A co z mięczakami, którzy po wyborach obejmą rządy? I ciągnącymi się za nimi hordami pracowników
opieki społecznej?
- Mięczaki do rządu nie trafią - odparł Gardiner. - To robota dla polityków, a ci są o wiele bardziej
przewidywalni. Nie zaczną nagle rozdawać pieniędzy. Założę się, że utrzymają nałożone przez torysów
ograniczenia wydatków, żeby można było za wszystko winić odchodzącą administrację. A weteranów z
Zatoki Perskiej odeślą do Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego, które utrzymuje, że syndrom wojny w
Zatoce nie istnieje.
- Ale ci ludzie nie dają za wygraną, żądają coraz to nowych dochodzeń.
-Może i tak, myślę jednak, że jesteśmy w miarę bezpieczni. Na szczęście w tej cholernej wojnie
popełniono tyle błędów, że nie trzeba podrzucać mediom tematów zastępczych, bo i tak co i rusz coś
nowego wychodzi na jaw.
Warner oparł głowę na skórzanej poduszce i spojrzał w płomienie.
- Pięć lat w cieniu, niezbyt zachęcająca perspektywa.
- Na pięciu może się nie skończyć - powiedział Gardiner.
- Myślisz?
- Szkoda, że Blair nie jest torysem. Jest zupełnym przeciwieństwem Majora. Major oczywiście odejdzie
przed następnymi wyborami, ale nie mam bladego pojęcia, kto mógłby zostać jego następcą.
- To trochę tak, jakby szukać dziewicy w burdelu - przytaknął Warner. - Więc co będziemy robić przez ten
czas? - spytał, kiedy zegar na kominku wybił jedenastą.
- Czekać na właściwy moment. Znajdziemy jakieś haki na nową ekipę i wykorzystamy je, kiedy nadarzy
się okazja. Będzie tego dużo, nie obawiaj się. W końcu to politycy.
Pomnik Nieznanego Żołnierza, Londyn
Listopad 1997
Emerytowany sierżant Królewskiego Korpusu Medycznego Angus Maclean oparł się o stalową barierkę i
patrzył beznamiętnie na gwardzistów powoli maszerujących Whitehall przy wtórze posępnej muzyki
Albinoniego. Szynele żołnierzy miały taką samą barwę jak niebo. Wszystko było szare oprócz
krwistoczerwonych maków. Kolory smutku, pomyślał Maclean.
Możni tego świata mieli w imieniu narodu oddać hołd poległym na polu chwały. Wystroją się w galowe
mundury i uroczyście zasalutują, a ich podwładni będą stać przed nimi na baczność i patrzeć niewidzącym
wzrokiem w dal. Na koniec oficjele złożą wieńce i pochylą głowy przed pomnikiem.
Maclean przygotował się psychicznie na to, co musiał zrobić. Dobrze, że akurat dziś leje, bo człowieka w
płaszczu przeciwdeszczowym trudniej rozpoznać. No i łatwiej to i owo ukryć. W przypadku Macleana była
to półlitrowa szklana butelka pełna krwi ze środkiem przeciwkrzepliwym i złożony transparent z hasłem
„Przeklęci hipokryci! Żądamy sprawiedliwości dla ofiar wojny w Zatoce”. Od trzech godzin stał w
upatrzonym miejscu, przy punkcie, w którym łączyły się dwie barierki, bo nie chciał
przeciskać się przez tłum, kiedy nadejdzie właściwy moment. Niepotrzebnie się martwił; zła pogoda i
cynizm młodego pokolenia sprawiły, że ludzi było mniej niż w poprzednich latach.
Kiedy nowy premier Tony Blair pójdzie złożyć wieniec, Maclean odsunie barierkę, prześliźnie się przez
powstałą szparę i podbiegnie do pomnika. Rzuci butelkę tak, żeby rozbiła się o granitowy postument i
zachlapała go krwią, a potem rozwinie transparent przed kamerami. Będzie niebezpiecznie. Może zostać
zastrzelony, nie przez żołnierzy, lecz przez cywili strzegących Windsorów i ich nowego rządu. Liczył
jednak na to, że nawet oni w razie czego się zawahają i dadzą mu dość czasu, by zrobił swoje. W końcu
Wielka Brytania to nie kraj kowbojów, na ogół nikt nie sięga tu po broń bez namysłu. A nawet gdyby go
zastrzelili, to i tak bez znaczenia. Nie liczyło się już nic poza tym, żeby pokazać tym draniom, że on i jemu
podobni mają dość.
Rozbrzmiały pierwsze, jak zawsze niepewne dźwięki dud i melodia „Over the Sea to Skye” napełniła
wilgotne powietrze jeszcze większą melancholią; krople deszczu osiadały na bermycach gwardzistów.
Maclean zabrał rękę z barierki i wsunął ją pod płaszcz. Chwycił szyjkę butelki wiszącej na sznurku
przywiązanym do pasa. Transparent miał pod marynarką, wetknięty za pasek. Jego palce, mokre i
zmarznięte od długiego ściskania barierki, zaczęły nieporadnie odwiązywać butelkę. Nagle zauważył, że
ściągnął na siebie podejrzliwe spojrzenia stojącej obok pary, a zwłaszcza kobiety, niskiej i pulchnej, o źle
ufarbowanych na blond włosach i ponurej minie. Wyraźnie zaintrygowało ją, czego szukał pod płaszczem.
Może sprawiło to zdenerwowanie wywołane podejrzliwym spojrzeniem kobiety, a może palce mu
zdrętwiały od długiego stania na zimnie, ale gdy wreszcie zdołał odwiązać butelkę, ta wyśliznęła mu się z
dłoni i roztrzaskała na chodniku, tworząc dużą czerwoną kałużę.
- O Boże, krew! - krzyknęła kobieta, ściskając ramię towarzysza i wskazując na ziemię.
Ludzie odsunęli się od Macleana. Zaczęło krzyczeć jeszcze kilka kobiet i ktoś wezwał policję. Jakiś
mężczyzna ryknął z cockneyowskim akcentem:
- Co jest, kurwa?!
Gus wpatrywał się w kałużę jak zahipnotyzowany. Jego plany legły w gruzach, miał zupełny mętlik w
głowie. Wokół widział same nieprzyjazne twarze. Stracił rekwizyt, którym chciał zwrócić na siebie uwagę,
ale miał nadzieję, że uda mu się choć rozwinąć transparent. Nie będzie to miało tak dramatycznego efektu
jak zbryzganie krwią pomnika, ale może
przynajmniej część kamer uchwyci hasło. Gorączkowo szarpnął barierkę, próbując powiększyć szparę, ale
okazało się to trudniejsze, niż przewidywał. Usiłował przecisnąć się przez małą lukę, którą udało mu się
zrobić, ale utknął. Próbował się uwolnić, gdy nagle zjawili się dwaj barczyści policjanci, by błyskawicznie
zażegnać incydent.
Tłum rozstąpił się przed nimi, żeby nie musieli wyprowadzać Macleana za barierki, gdzie mógłby
odwrócić uwagę od ceremonii, a nawet zostać sfotografowany. Wykręcili mu ręce, tak że musiał iść
pochylony i nie widział otaczających go ludzi - tylko las nóg - ale za to dobrze ich słyszał.
- Pieprzony świr.
- Chryste! Ostatnio wszędzie ich pełno.
- Królową chciał zabić, palant.
Ktoś kopnął go w nogę i Maclean krzyknął z bólu.
- Miał pistolet - krzyknął ktoś inny.
- Nie rozumiecie - wysapał Maclean. - Jestem jednym z was... byłem na wojnie... służyłem ojczyźnie...
Nie dajcie się ogłupić... Te dranie mają gdzieś... mają gdzieś nas wszystkich... modlitwy, saluty... dla nich to
szopka... Udają, wszyscy tylko udają. Nic ich nie obchodzi; nic a nic.
W odpowiedzi policjanci jeszcze mocniej wykręcili mu ręce. Jęknął z bólu, a oni wrzucili go do policyjnej
furgonetki i dokądś wywieźli.
Ulżyło mu, kiedy zamknęły się za nim drzwi celi i znów został sam. Lepsze to niż znosić szturchańce
policjantów, którzy od początku traktowali go jak śmiecia i uparcie nie chcieli go słuchać ani odpowiadać na
jego pytania. Czuł się, jakby był niewidzialny, a jego głos trafiał w próżnię.
Położył się na pryczy i wbił wzrok w sufit. Jego akcja pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza nie powiodła
się i czuł się z tego powodu podle. Był pewien, że widok krwi zrobiłby na ludziach niesamowite wrażenie.
Ale z drugiej strony, może teraz będzie miał okazję otwarcie powiedzieć w sądzie, co mu leży na sercu.
Zaczął układać w myślach mowę obrończą, którą wygłosi w obecności sędziów i, jeśli szczęście dopisze,
przedstawicieli prasy. Żałosne napisy na ścianach celi były kiepskim źródłem inspiracji.
Godzinę później, przebadany przez lekarza policyjnego i uznany za zdrowego na umyśle, został zabrany na
przesłuchanie.
- Więc jak to było z tą krwią? - spytał na początek przesłuchujący go policjant.
- Była końska - odpowiedział Maclean.
- Końska - powtórzył policjant, jakby próbował się dogadać z wiejskim głupkiem.
- Używamy jej w laboratorium, w płytkach z agarem - wyjaśnił Maclean. - Hoduje się na nich bakterie -
dodał, widząc minę policjanta.
- Że też się nie domyśliłem - mruknął policjant. - Może zacznijmy od początku. Kim pan właściwie jest i o
co w tym wszystkim chodzi?
- Nazywam się Gus Maclean, jestem technikiem na oddziale bakteriologii szpitala w Glasgow.
- No, to już coś. I co pan chciał zrobić z butelką krwi?
- Najchętniej wsadziłbym ją w dupę temu tłuściochowi Soamesowi, ale póki co, zamierzałem poprzestać
na rozbiciu jej o pomnik w celu zwrócenia uwagi na ofiary syndromu wojny w Zatoce.
- Tłuściochowi Soamesowi? - powtórzył policjant.
- Byłemu ministrowi obrony - wyjaśnił jego współpracownik.
- Ma pan coś do ministerstwa obrony?
- Między innymi.
- A co oni panu zrobili?
- Nie tylko mnie - odparł Maclean. - Jest nas tysiące. Wróciliśmy z wojny w Zatoce chorzy, a ci dranie
upierają się, że nic nam nie jest.
- Walczył pan w Zatoce?
- Byłem sierżantem w Pierwszej Jednostce Laboratoryjnej - odparł Maclean. - W tajnym zespole - dodał
takim tonem, jakby uznał to za kiepski żart.
Policjant podniósł oczy.
- W tajnym zespole? Jak to?
- Oficjalnie nie istnieliśmy - wyjaśnił Maclean. - Nie figurujemy na żadnej liście. Było nas czterdziestu,
podzielonych na osiem pięcioosobowych oddziałów. Naszą kwaterą główną było Porton Down.
- Ta baza wojskowa?
- Można i tak to nazwać - odparł Maclean sarkastycznie. - Wysłano nas w rejon Zatoki Perskiej, żebyśmy
wykrywali broń chemiczną i biologiczną i ją badali.
- Jeśli to prawda, to czy powinien nam pan o tym mówić? - zapytał policjant. - Ustawa o tajemnicy
państwowej...
- Sram na ustawę o tajemnicy państwowej - powiedział Maclean.
Po chwili namysłu policjant zwrócił się do mundurowego stojącego pod drzwiami.
- Odprowadź go do celi.
Dwie godziny później Maclean ponownie trafił do pokoju przesłuchań. Było tam dwóch cywilów. Na ich
żądanie policjanci wyszli. Jeden z cywilów spytał:
- Wie pan, kim jesteśmy?
- Bezpieka - odparł Maclean. - Spodziewałem się was.
- Zdaje pan sobie sprawę, że przed dwiema godzinami złamał pan ustawę o tajemnicy państwowej?
- Owszem - odparł Maclean. - Postawcie mi zarzuty.
- Żebyś mógł odstawić szopkę w sądzie? Nie ma mowy.
- No to będę dalej łamał ustawę.
- Mówić to jedno, Maclean, a sprawić, żeby ludzie cię słuchali, to drugie. Popatrz na siebie, na litość
boską. W Londynie są tysiące bezrobotnych Szkotów, którzy palą się do opowiadania dziejów swojego
życia. Wszyscy mają ich gdzieś.
- Nie jestem bezrobotny - powiedział Maclean. - Wziąłem urlop, bo jestem chory.
- Na głowę.
Maclean wbił wzrok w podłogę.
- Akurat z głową mam wszystko w porządku - wycedził przez zęby.
- Twoja córka umarła na białaczkę trzy lata temu. Rok temu straciłeś żonę, miała raka mózgu...
- To ja je zabiłem.
- O czym ty mówisz?
- Zabiłem je. A właściwie zabiło je to, co przywiozłem z Zatoki i przez co choruję.
- Bredzisz - powiedział człowiek z Wydziału Specjalnego łagodniejszym tonem. - Umarły na różne
choroby. Miałeś pecha, stary. Nie twoja wina.
Maclean spojrzał na niego roziskrzonymi oczami.
- Zabiło je to, co noszę w sobie, a ci dranie z Porton doskonale wiedzą, co to jest. Nie spocznę, dopóki
wszystkiego nie powiedzą.
Oficer uznał, że jego łagodność na nic się nie zdała.
- Wracaj do Szkocji, Gus - powiedział. - Weź się w garść. I przestań walczyć z wiatrakami, bo nie możesz
wygrać. Wierz mi; nie masz najmniejszych szans.
- Nie postawicie mi zarzutów?
- Jesteś wolny, możesz odejść.
4
St James’s Park, Londyn Kwiecień 2002
Wiesz, Warner, zwykle nie mogłem się doczekać wiosny, ale w tym roku jakoś mnie nie cieszy -
powiedział sir James Gardiner. Spacerował z Peterem Warnerem po parku skąpanym w blasku
popołudniowego słońca. - Dobrze wiem, że się starzeję, ale ostatnio coraz bardziej mnie to przygnębia.
- Wszyscy miewamy takie dni, Jimmy - odparł Warner.
- Mówię serio - ciągnął Gardiner. - Musiałem stawić czoła własnej śmiertelności i pogodzić się z faktem,
że nic z tego nie będzie.
- Z czego?
- Z naszego marzenia, stary. Żeby uczynić z Anglii kraj, w którym można spokojnie żyć, gdzie rozum i
inicjatywa są wynagradzane, konkurencja jest mile widziana, a uprzejmość i dobre maniery to standard. Nic
z tego. W partii ciągle panuje chaos. Do cholery! Mieli pięć lat, żeby wziąć się w garść, a wszystko zawalili
przez te wewnętrzne spory i gierki. Są wiarygodni jak sprzedawcy używanych samochodów. Nie ma
wątpliwości, czeka nas następne pięć lat rządów Blaira.
Warner nie zaprzeczył.
- Dla mnie to koniec - podjął Gardiner. - Jeszcze jedna-dwie kadencje i nasza przyszłość znajdzie się w
rękach wyszczekanych absolwentów prowincjonalnych uczelni, w których nawet czytać i pisać nie uczą. A
ci będą tylko siedzieć na tyłkach i czekać, aż wszyscy zaczną im nadskakiwać, bo do tego przywykli.
Rozczarują się. Zapanuje anarchia i będzie za późno, żeby cokolwiek ocalić. Nowa Partia Pracy, patronka
przeciętności, strażniczka wszystkiego, co bezwartościowe, płytkie i banalne, wy-szcza całe nasze
dziedzictwo na mur.
- Taki pesymizm jest nie w twoim stylu. Pierwszy raz słyszę, żebyś mówił takie rzeczy.
- Nie przywykłem do porażek. Ale najgorsze, że naszej Anglii już nie ma, Warner, zostało po niej tylko
wspomnienie. Chcę, żebyś zwołał spotkanie. Rozwiążę grupę i organizację.
Przeszli kilka kroków w milczeniu. Przerwał je Warner.
- Nie będę cię obrażał pytaniem, czy to przemyślałeś - rzekł - bo nie mam co do tego najmniejszych
wątpliwości. Ale proszę cię, żebyś jeszcze raz się nad tym zastanowił. Dziś kraj potrzebuje takich ludzi jak
my bardziej niż kiedykolwiek.
- Jesteś żołnierzem, Warner, więc wiesz lepiej niż inni, że nie ma sensu toczyć bitew, których nie można
wygrać, a tej nie wygramy na pewno. Żebyśmy mogli mieć na cokolwiek wpływ, nasza partia musi być u
władzy. Potrzebujemy przyjaznej infrastruktury, a na taką nie mamy co liczyć. Torysi wpadli do kibla i sami
spuścili wodę. Można by pomyśleć, że życie im niemiłe. Co ich opętało, żeby wybrać na szefa partii tego
nierozgarniętego uczniaka?
- Facet po wyborach odejdzie i ster przejmie ktoś bardziej wiarygodny. Mówi się, że Ken Clark. Jego Blair
tak łatwo nie przegada.
- Wtedy partia podzieli się w kwestii integracji europejskiej. I wrócimy do punktu wyjścia.
- Nadal uważam, że powinieneś to jeszcze raz przemyśleć.
- Już podjąłem decyzję. Zwołaj spotkanie możliwie jak najszybciej. Zakończymy wszystkie niezałatwione
sprawy i tyle.
- Co zrobisz potem?
- Mamy z Alice dom w Highlands w Szkocji, gdzie, chwała Bogu, wciąż można żyć, jak na
cywilizowanych ludzi przystało, bez ramp dla wózków inwalidzkich i tablic w języku urdu.
- A pedały są tylko w rowerach - dodał Warner z uśmiechem.
- Już to, że nazywali nas narodem sklepikarzy, było okropne - powiedział Gardiner. - Ale teraz staliśmy się
narodem zniewieściałych fryzjerów. Zorganizuj to spotkanie, dobrze?
- Skoro jesteś pewien swojej decyzji, postaram się ściągnąć wszystkich w przyszły piątek.
Szpital im. Księżniczki Luizy, Glasgow
Kwiecień 2002
Creorge Drummond, szef laboratorium, podniósł głowę znad biurka i uśmiechnął się na widok Gusa
Macleana. Gus miał na sobie tę samą granatową budrysówkę, z którą nie rozstawał się od kilkunastu lat.
Kiedy powiesił ją na wieszaku przy drzwiach, Drummond spytał:
- Jak minął weekend?
- Nieźle - odparł Maclean, wkładając kitel. - Ministerstwo Obrony zgodziło się zrewidować stanowisko i
sporządzić przed końcem roku nowy raport.
- Dobra robota. Trzeba wam przyznać, nie poddajecie się łatwo.
- A żebyś wiedział - odparł Maclean z żarem, który nawet Drummonda, znającego go od przeszło
dwudziestu lat, przyprawiał o dreszcz
niepokoju. Gusem zawładnęła ta sama obsesja, której uległa część krewnych ofiar katastrofy w Lockerbie.
Jakby czas się dla nich zatrzymał. - Zapewnili nas, że przeprowadzą dochodzenie w sprawie tego, co działo
się w Porton tuż przed wybuchem wojny.
- To dobrze - powiedział Drummond nie do końca szczerze. Wolałby, żeby jego przyjaciel wreszcie
pogodził się ze śmiercią żony
i córki i znów był taki jak dawniej, kiedy co weekend chodzili razem po górach; żeby wrócił Gus, który w
szpitalnej pantomimie potrafił wspaniale wcielić się w rolę staruchy, i z którym Drummond spędził upojny
wieczór kawalerski, zakończony rozmową z policjantami niemogącymi zrozumieć, co dorosły mężczyzna
robi o czwartej rano w stroju pielęgniarki, przywiązany do latarni. Ale po tamtym Gusie nie został nawet
ślad. Wciąż byli przyjaciółmi, lecz w życiu Macleana nie było miejsca na zabawę. Po wojnie w Zatoce
Perskiej zmienił się nie do poznania. Teraz liczyło się dla niego tylko stowarzyszenie weteranów, któremu
przewodniczył.
- Wygląda na to, że George W. postanowił załatwić Saddama na dobre - powiedział Drummond.
- Fakt - odparł Maclean obojętnym tonem.
-1 chce pociągnąć nas za sobą, jeśli wierzyć gazetom.
- Pies musi iść za swoim panem - skwitował Maclean.
- Mniej więcej to samo piszą w gazetach - rzekł Drummond.
- Pewnie w ministerstwie już pracują nad listami kondolencyjnymi - powiedział Maclean z goryczą. - Syn
państwa nie poległ na próżno. Zginął w walce o demokrację, wolność, prawa człowieka i inne górnolotnie
brzmiące pierdoły, jakie im do głowy wpadną. Dranie. Pojęcia nie mają, jak jest na wojnie. Tylko
udająmądrych. I nie zrobili nic dla tysięcy chłopaków, którzy wrócili z ostatniej wojny okaleczeni.
Drummond skinął głową.
- Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - powiedział, chcąc zmienić temat, zanim Maclean rozkręci się
na dobre. - Fachowcy twierdzą, że nie powinno się nic robić bez zgody ONZ-etu.
- Dobra, dobra - mruknął Maclean tonem wskazującym, że nie darzy ONZ-etu wielkim szacunkiem.
- Mary dzwoniła, że jest chora - powiedział Drummond. - Mógłbyś ją zastąpić na serologii? Zerknij, czyjej
ludzie wiedzą, co mają robić.
- Nie ma sprawy.
- Aha, dzwonili też z siódemki w sprawie meningókoka, którego wykryłeś w płynie mózgowo-
rdzeniowym Robina Chestera. Wzywali cię tu w nocy?
- O trzeciej - odparł Maclean. - A już prawie zasypiałem.
- Takie jest życie stwierdził Drummond.
Channing House, Kent 26 kwietnia 2002
Kiedy Gardiner oznajmił, że zamierza rozwiązać grupę, przy stole zapadła cisza. Przerwał ją Peter Warner.
- Widzę, że wszyscy są równie zaskoczeni jak ja, gdy sir James powiedział mi o tym w zeszłym tygodniu.
Próbowałem go przekonać do zmiany zdania, ale nic z tego.
- Musimy być pragmatyczni, panowie - powiedział Gardiner. - Jesteśmy w przededniu wyborów, które
zapewnią Partii Pracy kolejne pięć lat u władzy. Choas panujący w naszej partii uniemożliwi nam stawienie
czoła laburzystom, jesteśmy więc zbędni. Nie ma co się łudzić, w tych okolicznościach nie zmienimy stanu
rzeczy.
- Sir James. - Donald Crowe mówił uprzejmym tonem, ale jego twarz wyrażała gniew. - Wiem, że zawsze
traktował pan naukowe aspekty naszej działalności ze sceptycyzmem graniczącym z pogardą i trzeba
przyznać, że po tym, co zaszło w Porton, było to w pewnym stopniu uzasadnione, ale proszę, żeby mnie pan
wysłuchał. Nasza organizacja rozwija się od przeszło dziesięciu lat. Ludzie podzielający nasze przekonania
są niemal we wszystkich warstwach społecznych. To nie jest stosowny moment, żeby to przekreślić. Byłoby
to równoznaczne ze zdradą ich wszystkich i tego, w co wierzymy. Skoro nie możemy zmienić stanu rzeczy
w drodze wyborów, powinniśmy choćby rozważyć wykorzystanie innych środków.
- Zgadzam się - powiedział Mowbray.
- Ja też - rzekł Rupert Everley i odkaszlnął, onieśmielony faktem, że sprzeciwił się niewątpliwie
mądrzejszemu od niego Gardinerowi. - Jesteśmy potrzebni krajowi bardziej niż kiedykolwiek. Ktoś musi
walczyć z tą zgnilizną.
Gardiner popatrzył na nich z ponura miną.
- Jakie inne środki macie na myśli? - spytał.
- Na razie żadnych konkretnych - odparł Crowe. - Ale powinniśmy przeanalizować naszą sytuację na
chłodno, może nawet rozważyć podjęcie działań niekonwencjonalnych.
- Nie zaszkodziłoby trochę poczekać, James - powiedział Warner.
- Trzeba rozpatrzyć wszystkie możliwości - dodał Mowbray.
W obliczu jednomyślności pozostałych uczestników spotkania Gardiner oznajmił:
- Dobrze. Wstrzymam się na pół roku z rozwiązaniem grupy, ale na następnym spotkaniu mam nadzieję
usłyszeć propozycje konkretnych
działań. Zgodnych z prawem.
Gdy Donald Crowe wyszedł z domu, zobaczył, że przy jego samochodzie stoi Cecil Mowbray.
- Musimy porozmawiać.
Ruszyli ścieżką prowadzącą do różanego ogrodu.
- Nie przepadam za różami - powiedział Mowbray. - W porze kwitnienia są piękne, ale przez resztę roku
jest z nimi masa kłopotów. Boże, niewiele brakowało.
- Nie da się ukryć - przyznał Crowe. - Gdyby teraz rozwiązać grupę, wszystko diabli by wzięli. Potrzeba
nam jeszcze kilku miesięcy. Czynnik jest gotowy, ale do przeprowadzenia próby konieczna będzie pomoc
jed-nej-dwóch osób.
- Czy próba jest absolutnie niezbędna? - spytał Mowbray.
- Bez niej nie będzie transakcji - odparł Crowe. - Chcą zobaczyć, że to działa, zanim dadzą pieniądze.
- Postawili jakieś warunki? - Tak.
- Jakie?
Crowe powiedział.
- Chyba żartujesz? - krzyknął Mowbray.
- Albo to zrobimy, albo możemy się pożegnać z dwunastoma latami pracy i dwudziestoma milionami
dolarów.
- Czyli zgodziłeś się.
- Bo to jest do zrobienia, tyle że potrzeba nam sporo pieniędzy i godnych zaufania ludzi. Od pieniędzy jest
Everley. Może by go w to wciągnąć?
- To kretyn - odparł Mowbray - ale próżny i przewidywalny. Jeśli mu wmówimy, że pomagając nam,
zdobędzie wymarzony mandat poselski, bez szemrania wybuli, ile trzeba. Ilu ludzi ci potrzeba?
- Niewielu, byle byli specjalistami. Wyszukam odpowiednich kandydatów w bazie danych grupy. Paru już
mam, trzeba ich tylko we wszystko wtajemniczyć, zanim Gardiner zwinie interes. Czas nagli.
- Mamy jeszcze jedno zmartwienie - powiedział Mowbray. - Wywiad twierdzi, że Bush jest zdecydowany
wszcząć nową wojnę w Zatoce Perskiej. Zachowa pozory współpracy z inspektorami rozbrojeniowymi i
spróbuje uzyskać zgodę ONZ-etu na interwencję zbrojną, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że
w razie czego jest gotów działać w pojedynkę. -1 co z tego?
- Blair go poprze i nas w to wciągnie.
- Nadal nie rozumiem, w czym problem.
- Planuje się szczepienia wojsk przeciwko atakowi biologicznemu. Crowe’a przeszedł zimny dreszcz.
- Chcą zastosować tę samą szczepionkę?
- Zostało dość dawek dla pięciu tysięcy ludzi. Chcą je zużyć. To się nazywa oszczędność.
- Cholera!
- Na spotkaniu nic nie mówiłem, bo James zacząłby nalegać, żebyśmy wszystko ujawnili - powiedział
Mowbray.
Doszli do stawu na końcu różanego ogrodu. Odwrócili się i spojrzeli na Channing House, którego światła
odbijały się w stojącej wodzie. - Nie można jakoś zniszczyć zapasów? - spytał Crowe.
- Bez dobrego uzasadnienia raczej nie - odparł Mowbray.
- Przecież część twoich ludzi sympatyzuje z nami, a oni znają się na takich rzeczach. Akcje a la James
Bond to dla nich normalka.
- Żaden nie wie o wypadku sprzed dwunastu lat. Nie było potrzeby mówić im o tym.
- Rozumiem - Crowe skinął głową.
- Na razie wolałbym w nic ich nie mieszać - ciągnął Mowbray. - Może wkrótce przydadzą się do innych
celów.
- Rozumiem. - powtórzył Crowe. - Ale musimy coś zrobić, żeby to cholerstwo nie zostało użyte.
- Wielu weteranów wojny w Zatoce utrzymuje, że to szczepionka jest przyczyną ich dolegliwości.
Gdybyśmy ujawnili, że rząd Jej Wysokości planuje podać żołnierzom starą szczepionkę, wywoła to ogólne
oburzenie. Przy odrobinie szczęścia rząd będzie musiał ustąpić i zniszczyć zapasy.
Crowe zadrżał z zimna, które wkradło się w nocne powietrze.
- To brzmi obiecująco - powiedział, ruszając dalej.
- Powinno się udać - rzekł Mowbray. - Znamy wszystkich szefów stowarzyszeń weteranów wojny w
Zatoce, więc możemy dać im cynk, co jest grane, i dopilnować, żeby wiadomość dostała się do mediów. Ale
jest jeden szkopuł.
Jak zwykle, pomyślał Crowe.
-Kiedy o sprawie napiszą gazety - ciągnął Mowbray - dawni członkowie zespołu Beta z Porton zaczną się
zastanawiać, dlaczego rząd chciał
użyć szczepionki, o której wiedział, że jest skażona. A gdyby któryś z nich odgadł, że...
- Że rząd wcale tego nie wiedział - dokończył Crowe. - No właśnie.
- Brakuje nam tylko skandalu wywołanego z powodu incydentu sprzed dwunastu lat. Poradzisz sobie?
- Chyba tak - odparł Mowbray. Crowe skinął głową.
- To dobrze. - Zatarł dłonie. - Boże, zimno się robi. Kiedy otworzył drzwi samochodu, Mowbray
powiedział:
- Niedługo znów porozmawiamy.
5
Lotnisko w Glasgow, Szkocja 3 czerwca 2002
Doktor Steven Dunbar, śledczy Inspektoratu Naukowo-Medycznego, rozsiadł się wygodnie w fotelu w
samolocie British Airways. Zapinając pas, zauważył, że prawie wszystkie miejsca są zajęte. Wśród
pasażerów rozpoznał dwóch posłów; jednego z nich widział poprzedniego wieczora w telewizji, gdy
udzielał wywiadu na temat potencjalnych kosztów kolejnej wojny w Zatoce Perskiej. Jak większość
polityków, nie potrafił jasno odpowiedzieć na żadne pytanie.
Steven dostał wezwanie w Szkocji, gdzie spędzał - czy raczej miał nadzieję spędzić - długi weekend ze
swoją córką Jenny, która mieszkała tam z wujostwem i ich dwójką dzieci. Opiekowali się nią już prawie
cztery lata, od śmierci żony Stevena, Lisy.
Wezwanie przyszło w postaci SMS-a przysłanego przez oficera dyżurnego. Treść była krótka: John
Macmillan - szef inspektoratu - chciał jak najszybciej widzieć Dunbara w Londynie. W poniedziałek rano
Steven przejechał sto kilometrów dzielących wioskę Glenvane w Dumfriesshire, gdzie mieszkała Jenny, od
Glasgow, i na lotnisku jakimś cudem dostał bilet na pierwszy rejs do Londynu.
- Jak weekend? Udany? - spytał roztaczający silną woń płynu po goleniu pasażer, który usiadł obok. Był to
gruby mężczyzna o obwisłych
policzkach i rumianej cerze. Miał na sobie prążkowany garnitur, który był na niego za ciasny, podobnie jak
kołnierzyk koszuli w paski, spod którego wylewała się tłusta szyja. Facet sam się prosi o zawał, pomyślał
Steven.
- Tak, dziękuję - odparł, nieco zaskoczony, że zagaduje go obcy człowiek, ale uznał, że może to normalne
w samolocie pełnym Szkotów wracających do pracy w Londynie po weekendzie spędzonym w kraju. - A
pański?
- Córka wzięła ślub - odparł mężczyzna. - Cholera, kosztowało mnie to fortunę. Ten jej mąż niezbyt mi
przypadł do gustu, ale co zrobić? Dzieciaki i tak nikogo nie słuchają. Robią, co im się żywnie podoba,
cokolwiek im się mówi.
- Czasy się zmieniają - powiedział Steven.
-1 to jak. Gdybym odzywał się do ojca tak, jak ona do mnie...
Stara śpiewka. Steven nie miał ochoty jej słuchać. Skinął głową ze zrozumieniem i ostentacyjnie wsadził
nos w gazetę. Czytał w spokoju przez następną godzinę, do chwili, kiedy rozległ się chóralny jęk zawodu.
Była to reakcja na komunikat kapitana, że samolot krąży nad lotniskiem, oczekując zezwolenia na
lądowanie.
- Nieosiągalny wolny pas - westchnął grubas. - Święty Graal lotniska Heathrow. Gdybym dostawał piątaka
za każdy lot, w czasie którego krążyłem nad Watford czy West Drayton, byłbym milionerem.
Wylądowali z zaledwie dziesięciominutowym opóźnieniem i Steven pojechał Heathrow Expressem na
dworzec Paddington, a stamtąd taksówką do swojego mieszkania, gdzie wziął prysznic i przebrał się. Do
Szkocji wybrał się swobodnie ubrany - w skórzaną bluzę i drelichy - uznał więc, że przed wizytą u
Macmillana powinien włożyć „uniform”. Wprawdzie John Macmillan nie przywiązywał do takich
szczegółów większej wagi, wyraźnie jednak dawał do zrozumienia, że przychyla się do opinii, iż niechlujny
strój idzie w parze z niechlujnym umysłem.
Ubrany w ciemnoniebieski garnitur i krawat pułku spadochronowego Steven wyjrzał przez okno, by
sprawdzić, jaka jest pogoda. Jego mieszkanie na drugim piętrze nie było nad samym brzegiem rzeki - na
takie nie byłoby go stać - ale przez szparę między budynkami stojącymi naprzeciwko widział łodzie płynące
Tamizą. Spojrzał na zegarek i wyszedł z domu. Dwie przecznice dalej, na głównej ulicy, złapał taksówkę i
zamówił kurs do siedziby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Czekając, aż Macmillan go przyjmie, zamienił kilka słów z jego sekretarką Rosę Roberts. Rosę, jak
zwykle, spytała go o córkę, a on ją o jej dokonania wokalne - śpiewała w Południowolondyńskim Chórze
Bacha.
Kiedy skończyli wymieniać uprzejmości, Rosę wróciła do pracy, a Steven zajął się wyglądaniem przez
okno, jak zawsze, gdy czekał na nowe zadanie. Zauważył, że powróciło dobrze mu znane uczucie -
mieszanka niepokoju i podniecenia. Nie było to bynajmniej nieprzyjemne. Prawdę mówiąc, tego właśnie
poszukiwał przez większą część życia.
Po raz pierwszy poznał smak tego uczucia, kiedy w dzieciństwie chodził po górach Lakę District -
wychowywał się w wiosce Glenridding nad Ullswater. Przez młodzieńczą brawurę i brak wyobraźni kilka
razy znalazł się w tarapatach, ale przynajmniej dzięki temu lepiej poznał siebie i swoich przyjaciół i
rozsmakował się w haju, jaki wywoływało poczucie zagrożenia. Wiele razy stykał się z niebezpieczeństwem
w czasie służby wojskowej i zauważył, że można się od niego uzależnić jak od narkotyku - potwierdziłoby
to wielu pilotów myśliwców i kierowców wyścigowych. Kiedy człowiek stoi na krawędzi katastrofy, jego
zmysły są wyostrzone jak nigdy. Jak to ujął jego znajomy z wojska: dopiero stojąc w obliczu śmierci, można
poznać smak życia.
Ale gonitwa za tym „hajem” miała też złe strony. Nawet jeśli udawało się uniknąć przedwczesnej śmierci,
konsekwencją często bywała niezdolność do prowadzenia „normalnego”, szarego życia. To z kolei mogło
doprowadzić do kłopotów w małżeństwie, a nawet do wejścia w konflikt z prawem, jak to było w przypadku
wielu znajomych Stevena z SAS.
On sam skończył studia medyczne, ale nie został lekarzem. Uznał, że nie jest to jego powołaniem, a nie
chciał brać się za coś, do czego nie miał serca. Jak wielu młodych ludzi wywodzących się z klasy średniej,
poszedł na medycynę, by zadowolić rodziców i co poniektórych ambitnych nauczycieli - zawsze to dobrze
wygląda, gdy absolwent szkoły zostaje lekarzem. Jednak w odróżnieniu od większości byłych uczniów nie
ugrzązł na dobre w fachu, który mu nie odpowiadał. Po studiach odpracował roczny staż w szpitalu, po
czym zaciągnął się do wojska, gdzie po szkoleniu trafił do pułku spadochronowego, a potem został
przeniesiony do sił specjalnych.
Ponieważ był wysoki, silny i wysportowany, w wojsku czuł się jak ryba w wodzie. Uwielbiał wyzwania,
odpowiadał mu panujący w koszarach duch koleżeństwa. Podróżował po całym świecie i przy wielu
okazjach jego umiejętności poddane zostały najcięższym próbom. Większość ludzi nigdy się nie dowie, jak
to jest. Choć nie zdają sobie z tego sprawy, przeżyją całe życie i nie poznają tak naprawdę samych siebie.
Mogą sobie wyobrażać, że są bohaterami i snuć opowieści o swoich wyczynach, ale dopóki nie zweryfikują
tego w rzeczywistości, będą tylko się okłamywać.
W chwilach stresu bohaterami często okazywali się ludzie, po których nikt się tego nie spodziewał, i
odwrotnie: bywało, że mistrzowie sportowi zmieniali się w podłych tchórzy, kiedy rywalizacja toczyła się o
najwyższą możliwą stawkę.
Steven odchodził z wojska z dużym żalem - cóż, służba w SAS trwała niewiele dłużej niż kariera
zawodowego piłkarza. Został specjalistą od medycyny polowej i zdobył dużo umiejętności przydatnych w
walce, ale niewiele takich, które ułatwiłyby mu życie w cywilu. Miał w ręku tylko dyplom ukończenia
studiów medycznych. Już wisiała nad nim perspektywa objęcia funkcji lekarza zakładowego w jakiejś dużej
firmie i nudnego, ustabilizowanego życia, kiedy na ratunek przyszedł mu John Macmillan, proponując pracę
śledczego w Inspektoracie Naukowo-Medycznym.
Inspektorat był pomysłem Macmillana; funkcjonował jako mała niezależna komórka w ramach
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W jego kompetencjach leżało rozpoznawanie zagrożeń i prowadzenie
dochodzeń w sprawie domniemanych przestępstw w świecie nauki i medycyny, czyli w dziedzinach, w
których doświadczenie policji było niewielkie bądź żadne. Zresztą trudno ją za to winić. Te obszary
współczesnego życia stały się zbyt skomplikowane dla laików. Dlatego inspektorat werbował absolwentów
kierunków ścisłych lub medycyny, którzy po studiach imali się rozmaitych zajęć - robili doktoraty na
uniwersytecie życia, jak to określił Macmillan.
Od samego początku Steven świetnie się czuł w inspektoracie. Praca była pełna wyzwań, ekscytująca -
czasem wręcz niebezpieczna - a doświadczenia zebrane na pustyniach Iraku czy w dżunglach Ameryki
Południowej bardzo mu się przydały i z czasem stał się śledczym, do którego Macmillan miał największe
zaufanie.
On z kolei żywił ogromny szacunek do Johna Macmillana, który często musiał toczyć ciężkie boje o
zachowanie niezależności inspektoratu. Jego pracownicy od czasu do czasu odkrywali coś, co inne agencje
rządowe - często dysponujące o wiele większą władzą - wolałyby zachować w tajemnicy, ale Macmillan nie
ulegał. Wyznawał zasadę, że prawdy nie można złożyć na ołtarzu polityki. Był też bezgranicznie lojalny
wobec swoich ludzi, za co Steven miał okazję podziękować losowi przy kilku okazjach, kiedy zdarzyło mu
się wdepnąć na odciski wysoko postawionym osobom.
Choć Macmillan wyglądał jak typowy urzędnik z Whitehall, nie zachowywał się tak - nie uległ
machiawelskiej filozofii, którą na ogół wyznawali ludzie obcujący na co dzień z polityką. Był wysoki,
wyprostowany,
miał zaczesane do tyłu siwe włosy i gładką, pozbawioną zmarszczek twarz, co ujmowało mu lat.
- Wybacz, że kazałem ci czekać - powiedział, odkładając słuchawkę, kiedy Steven wszedł do gabinetu. -
Ministerstwo Zdrowia zawraca mi głowę. Wszystko przez to, że twój współpracownik Scott Jamieson
ujawnił niekompetencję chirurgów ze szpitala w hrabstwie Kent.
- Nic dziwnego - odparł Steven.
- Dobry Boże, wystarczyło spojrzeć na statystyki - westchnął Macmillan. - Ślepy rzeźnik ze scyzorykiem
przeprowadziłby więcej udanych operacji. Gdyby zarząd zajął się tym parę lat temu, szpital nie miałby na
głowie dziennikarzy, a na miejscowym cmentarzu byłoby więcej wolnych miejsc. Na litość boską, dlaczego
współpracownicy nic nie powiedzieli?
- Może nie chcieli tego widzieć - powiedział Steven. - Tak często bywa. Poza tym donosicielstwo nie jest
mile widziane wśród lekarzy. Chyba że ktoś nie ma nic przeciwko pracy w Nowej Zelandii.
- Cóż, w tej sytuacji taki konflikt nam nie grozi - rzekł Macmillan i pchnął w stronę Stevena leżącą na
biurku fotografię.
Steven wziął odbitkę formatu A4 i skrzywił się na widok mężczyzny, który leżał z rozrzuconymi rękami i
nogami, twarzą do ziemi, przy kanale ze stojącą wodą. Widoczna na zdjęciu żółta taśma wskazywała, że
zrobił je fotograf policyjny.
- Doktor George Sebring - powiedział Macmillan. - Trzydzieści osiem lat, wykładowca biologii
molekularnej na uniwersytecie w Leicester. Przed trzema dniami policja wyciągnęła jego zwłoki z kanału.
Znalazł go w trzcinach człowiek, który wyprowadzał psa na spacer. Wiesz, czasem myślę sobie, że gdyby
ludzie przestali wyprowadzać psy, policja nie miałaby nic do roboty. Chyba nikt nie znajduje tylu ciał co
oni.
- Fakt - przyznał Steven. - Czemu interesujemy się tą sprawą?
- Sebring był na uczelni od dziesięciu lat. Wcześniej pracował w Por-ton Down.
- Bazie wojskowej, gdzie prowadzone są badania mikrobiologiczne.
- Mierzył wysoko, ale na początku lat dziewięćdziesiątych przeszedł załamanie nerwowe i musiał odejść.
- Obrona kraju mu zbrzydła? - zażartował Steven. Macmillan spojrzał na niego poważnie znad okularów.
- Mówi się, że w świecie rzeczywistym ten, kto rzuciłby się na Goliata z procą, skończyłby z nią w tyłku.
Wsadzoną bokiem.
- Rozumiem - powiedział Steven. - Musimy być tak źli jak nasi bliźni. Zmieniają się tylko uzasadnienia
tego stanu rzeczy.
- Czasem podziwiam twój idealizm. Ale często... - Macmillan urwał, pozwalając, by Steven dopowiedział
sobie resztą w duchu.
- Przepraszam - rzekł Steven.
- Początkowo policja z Leicester nie widziała w śmierci Sebringa nic podejrzanego. Z uwagi na jego
dawne kłopoty uznali, że popełnił samobójstwo, ale jego żona uparcie twierdziła, że nie miał samobójczych
skłonności, choć ostatnio rzeczywiście wydawał się czymś bardzo poruszony. Była przekonana, że to był
wypadek.
-1 kto miał rację?
- Nikt - powiedział Macmillan. - Policyjny patolog wyprowadził ich z błędu. To młody chłopak, nowy w
tym fachu, i wręcz tryska energią.
Steven miał kłopot z dopasowaniem tego opisu do któregokolwiek z patologów, z jakimi miał okazję się
zetknąć. Posępni, cyniczni, zapijaczeni czy wręcz dziwaczni, owszem, takich nie brakowało, ale tryskający
energią?
- Ustalił, że Sebring utonął - ciągnął Macmillan - tyle że w płucach miał wodę z kranu, nie z kanału.
- Czyli został zamordowany? Macmillan skinął głową.
- Utopiony, prawdopodobnie w wannie, a potem wrzucony do kanału, żeby upozorować wypadek lub
samobójstwo.
- Motyw?
- Nieznany. Studenci go lubili, współpracownicy szanowali. Nikt do niego nic nie miał.
- Oprócz człowieka, który wsadził mu głowę pod wodę.
- Rzeczywiście - powiedział Macmillan tonem dającym do zrozumienia, że sam nie ująłby tego tak
dosadnie.
- Żona mówiła, co go tak poruszyło? - spytał Steven.
- Dobre pytanie - odparł Macmillan. - Zeznała, że przed kilkoma tygodniami odwiedził go mężczyzna,
weteran wojny w Zatoce Perskiej. O ile pamięta, nazywał się Maclean, ale nie jest tego w stu procentach
pewna, w każdym razie, sądząc po akcencie, był Szkotem. Wygląda na to, że znał Sebringa w czasach, kiedy
ten pracował w Porton Down.
- Co żołnierz robił w Porton Down? - zdziwił się Steven.
- Tego już ty musisz się dowiedzieć - rzekł Macmillan. - Pani Sebring mówiła, że Maclean był zły z
powodu czegoś, co nazywał chorobą wojny w Zatoce, i wydawał się przekonany, że jej mąż ma jakieś
informacje, które mogłyby mu pomóc. Sebring nic jej nie powiedział, a ona go nie wypytywała, bo
wiedziała, że badania, które prowadził w Porton, były tajne, ale jest pewna, że to po tej wizycie zachowanie
męża się zmieniło.
- Czyli mamy martwego naukowca, byłego żołnierza i coś, co być może zdarzyło się w czasie wojny w
Zatoce Perskiej - podsumował Steven. - To było dawno temu.
- Zanosi się na następną - zauważył Macmillan.
- Szkoda, że poprzednio nie załatwili wszystkiego, jak należy.
- O ile pamiętam, sugestie, żeby ruszyć na Bagdad, wywoływały ogólne oburzenie. Telewizyjni eksperci
przy każdej okazji przypominali, że mandat sojuszników przewidywał wyzwolenie Kuwejtu, nic więcej.
- Pamiętam - przytaknął Steven. - To co mam zrobić w sprawie Sebringa?
- Powęsz trochę. Policja de facto przyznaje, że nie ma żadnego tropu, choć szuka tego tajemniczego
Szkota Macleana. Jeśli śmierć Sebringa rzeczywiście miała związek z jego badaniami w Porton, to nikt im
niczego nie powie. My możemy im pomóc, posunąć śledztwo krok naprzód. Rozejrzyj się, może coś
znajdziesz. Panna Roberts da ci informacje o Sebringu, jakie mamy.
Kiedy Steven wyszedł z gabinetu Macmillana, Rosę Roberts podniosła głowę i podała mu cienką brązową
kopertę.
- Niestety, jest tego mało - powiedziała. - Badania prowadzone przez doktora Sebringa były tajne i musimy
prosić o informacje zwykłymi kanałami, a to, jak wiesz, zajmuje trochę czasu. Gdybyś uznał, że to, co
Sebring robił w Porton, jest istotne dla śledztwa, daj znać, postaram się
nadać sprawom szybszy bieg.
Steven wziął kopertę.
- Dziękuję, Rosę. Myślę, że dobrze by było od razu zacząć drążyć ten temat. Coś mi mówi, że to może być
ważne.
- Jeszcze dziś wyślę wniosek do Ministerstwa Obrony i zaznaczę, że sprawa jest priorytetowa. Dam ci
znać, kiedy coś dostaniemy, ale nie licz na zbyt wiele. Ci ludzie kochają tajemnice.
Steven postanowił spędzić resztę popołudnia w bibliotece. Musiał trochę poczytać o wojnie w Zatoce, żeby
lepiej zrozumieć, o co w niej chodziło. Na razie jego wiedza była znikoma. Najpierw jednak przeczytał
zebrane przez Rosę Roberts informacje o Sebringu.
George Sebring, syn pastora kościoła anglikańskiego, latem 1985 roku skończył z wyróżnieniem studia
medyczne na uniwersytecie w Edynburgu, po czym przeniósł się do Oksfordu, gdzie przez następne trzy lata
pracował nad doktoratem na temat klonowania genów patogenezy wirusowej. W styczniu 1989 roku został
asystentem w laboratorium w Porton Down, ale w czerwcu 1991 roku przeżył załamanie nerwowe i odszedł.
Próbował wrócić, ale wkrótce zrezygnował na dobre. W październiku 1991 roku został wykładowcą
biologii molekularnej na uniwersytecie w Leicester. W maju 1994 roku ożenił się z poznaną rok wcześniej
Jane Manson, nauczycielką. Nie mieli dzieci, choć niedawno złożyli wniosek o adopcję. Steven zanotował
adresy domu i szkoły, w której pracowała pani Sebring.
Odłożył kopertę i zaczął czytać artykuły na temat wojny w Zatoce Perskiej. Dawno o niej nie myślał, choć
słyszał o sporze rządu z weteranami w kwestii tak zwanego syndromu wojny w Zatoce. Po parogodzinnej
lekturze musiał przyznać, że rozumie stanowisko władz. Żadna choroba nie mogła mieć tylu różnych
objawów. Z drugiej strony, zaskoczyła go ogromna liczba żołnierzy chorujących po powrocie z rejonu
Zatoki Perskiej - i to, jak wielu z nich zmarło. Stwierdził, że prawda musi leżeć pośrodku.
Przypuszczał, że żołnierze byli wystawieni na działanie różnych szkodliwych czynników wywołujących
rozmaite przypadłości, które chorzy połączyli w jeden syndrom.
Popołudnie spędzone w bibliotece nie przyniosło wyjaśnienia zagadki, ale przynajmniej podsyciło apetyt
Stevena. Postanowił kontynuować poszukiwania w Internecie. O dziewiątej wieczorem piętrzył się przed
nim stos wydruków, których lektura mogła mu zająć resztę wieczoru i cały następny dzień.
Ściągnął dokumenty z rozmaitych źródeł, zarówno z oficjalnych stron Ministerstwa Obrony, jak i tych
założonych przez stowarzyszenia weteranów oraz osoby, które uważały, że mają coś do powiedzenia na ten
temat: zwykle były to wspomnienia z pobytu w rejonie Zatoki Perskiej. W wielu pojawiały się skargi na złą
opiekę medyczną bądź jej zupełny brak po powrocie do kraju.
Czytając, Steven robił notatki w nadziei, że na ich podstawie lepiej zrozumie argumenty obu stron.
Dopiero o czwartej następnego popołudnia był w stanie wyciągnąć następujące wnioski:
W czasie wojny w Zatoce Saddam użył broni biologicznej i chemicznej przeciwko wojskom sojuszniczym.
Broń tę Irakowi dostarczyły Stany Zjednoczone - co wyjaśniało, dlaczego oficjalne źródła uporczywie
zaprzeczały, jakoby kiedykolwiek doszło do jej użycia.
Wielu żołnierzy skarżyło się na skutki uboczne szczepionek. Ministerstwo Obrony nie paliło się do
ujawnienia ich składu; oświadczyło tylko, że niektóre składniki są „utajnione”, ale wyraźnie nie było zgody
co do
ich liczby. Zeznania naczelnego lekarza wojskowego admirała Revela przed parlamentarną Komisją
Obrony Narodowej, były sprzeczne z wypowiedziami przedstawicieli Ministerstwa Obrony.
Zastosowanie bromku pirydostygminy jako antidotum na gaz trujący było błędem, zważywszy na fakt, że
Irakijczycy używali głównie sarinu. Związek ten bowiem wzmagał działanie sarinu, zamiast mu
przeciwdziałać. Co więcej, sam w sobie był szkodliwy i wielu żołnierzy go przedawkowało, bo łykali
pigułki przy każdym alarmie.
Opowieści o błędach i nieporozumieniach, wskutek których wojska zostały wystawione na niepotrzebne
ryzyko, było bez liku.
Steven doszedł do wniosku, że wielu żołnierzy sił sojuszniczych doświadczyło skutków działania sarinu
i/lub antidotum przeciw niemu. Innym zaszkodziły szczepionki przeciwko wirusom i bakteriom. Jeszcze
inni zostali zaatakowani przy użyciu broni biologicznej. Wreszcie byli i tacy, którzy padli ofiarą błędów
popełnionych przez dowódców i zostali niepotrzebnie wystawieni na działanie trujących związków.
Zadowolony z wyników swojej pracy, Steven potarł oczy i przeciągnął się. Zesztywniał od długiego
siedzenia w jednej pozycji, a po wielogodzinnym patrzeniu w monitor czuł się, jakby miał piach w oczach,
ale teraz już lepiej rozumiał, dlaczego rząd i weterani wojny w Zatoce skaczą sobie do gardeł. Jako
bezstronny obserwator przypuszczał, że nie można wykluczyć, że obie strony mają rację. Nie istniało coś
takiego jak syndrom wojny w Zatoce Perskiej, ale z drugiej strony, wielu uczestniczących w niej żołnierzy
chorowało. Tylko jedno wciąż pozostawało zagadką: dlaczego George Sebring został zamordowany.
6
Następnego dnia Steven z samego rana pojechał do Leicester. Chciał się dowiedzieć od żony Sebringa,
dlaczego uważała, że jej mąż był ostatnio „poruszony” i wypytać ją o Szkota, którego wizyta tak go
zaniepokoiła. Jane Sebring twierdziła wprawdzie, że mąż nigdy nie opowiadał jej o pracy w Porton, ale
może mówiła tak tylko dla świętego spokoju. Jak każda żona, na podstawie swoich wieloletnich spostrzeżeń
musiała snuć jakieś domysły.
Steven postanowił, że zanim zacznie wypytywać kogokolwiek o cokolwiek, zgłosi się na policję w
Leicester, która prowadziła śledztwo w sprawie śmierci Sebringa. Wiedział z doświadczenia, że policjanci
potrafią
być bardzo drażliwi, kiedy na ich terenie pojawia się ktoś z zewnątrz. Jeśli teraz nie nawiąże z nimi
dobrych kontaktów, później będzie musiał stąpać po kruchym lodzie, gdyby inspektorat uznał, że warto
dalej interesować się sprawą.
Steven miał prawo oczekiwać - a nawet żądać - współpracy policji, ale wolał tego uniknąć. Dopóki nie
nabierze pewności, że inspektorat powinien zająć się sprawą Sebringa, będzie się podawał za obserwatora z
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, służącego pomocą i radą. Gdy dotarł na przedmieścia Leicester, w
radiu podali, że właśnie minęła dziesiąta. Pojechał prosto na komendę.
Nadkomisarz Glyn Norris, prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa Sebringa, przywitał go leniwym
skinieniem głowy.
- Siadaj pan - powiedział, oddając Stevenowi dowód tożsamości. - Od weekendu wróble ćwierkają, że
interesujecie się tą sprawą. Nie mówią tylko, dlaczego.
- To żadna tajemnica - odparł Steven. - Sebring pracował kiedyś w Por-ton Down. Chcemy wiedzieć,
czyjego śmierć miała coś wspólnego z tym faktem. Gdyby tak było, moglibyście mieć kłopoty z dalszym
prowadzeniem śledztwa.
- To znaczy nikt by nam nic nie mówił.
- Mniej więcej.
- A pan chce nam pomóc? - Norris nie krył niedowierzania.
- W pewnym sensie - powiedział Steven. Norris spojrzał na niego badawczo.
- Na jakiej podstawie sądzi pan, że praca Sebringa w Porton Down ma związek z jego śmiercią? - spytał.
- Powód jest jeden: wizyta tajemniczego Szkota, o której na pewno słyszeliście - odparł Steven. - Żona
Sebringa odniosła wrażenie, że znali się z Porton Down, a że na razie nie ma innych podejrzanych...
- On już nie jest podejrzany - wszedł mu w słowo Norris.
- Znaleźliście go?
- Bez trudu. Jest znany policji. To działacz stowarzyszenia weteranów wojny w Zatoce. Wykręcił kilka
niezłych numerów, żeby nadać rozgłos swojej sprawie. Sierżant w stanie spoczynku, mieszka w Glasgow,
pracuje jako technik w laboratorium jednego ze szpitali.
- Ale nie jest podejrzany?
- W czasie, kiedy popełniono zabójstwo, był w Glasgow. Może to udowodnić ponad wszelką wątpliwość.
Steven skinął głową.
- Pytał go pan, po co był u Sebringa?
- Uważa, że spece z Porton wiedzą o syndromie wojny w Zatoce więcej, niż mówią. Ostatnio odwiedza ich
wszystkich po kolei, bo ma nadzieję, że skłoni któregoś, żeby to przyznał.
- Skąd wziął ich nazwiska? Chyba nie chwalili się swoimi badaniami.
- Twierdzi, że podczas wojny w Zatoce służył w czymś, co nazywało się Pierwszą Jednostką
Laboratoryjną, i że przeszli szkolenie w Porton Down. To wtedy miał poznać kilku pracujących tam
naukowców.
- Udało się to potwierdzić? Norris potrząsnął głową.
- Ministerstwo Obrony twierdzi, że nie słyszało o Macleanie ani o Pierwszej Jednostce Laboratoryjnej.
- Czyli Maclean kłamie?
- Ktoś kłamie na pewno - odparł Norris. - A Maclean nie ma wątpliwości co do tego, kto. „Bezczelni
kłamcy”, tak ich określił.
- Zdaje się, że pan mu wierzy.
- Był bardzo przekonujący. Wyrecytował nazwiska, daty, miejsca; twierdził, że było ich czterdziestu,
podzielonych na pięcioosobowe oddziały, sami lekarze i technicy przeszkoleni w wykrywaniu dowodów
ataku biologicznego i chemicznego.
- Po co ministerstwo miałoby temu zaprzeczać?
- Tak to już jest z burżujami. W prywatnych szkołach uczą ich wszystkiemu zaprzeczać, żeby nie wyszło
na jaw, że tak naprawdę są bandą popieprzonych baranów.
- Widać robią to niezbyt skutecznie - skomentował Steven. - Pan przejrzał ich na wylot.
Norris nie był pewien, jak odebrać te słowa. W końcu rzekł:
- Mój szwagier walczył w wojnie w Zatoce. Był dowódcą czołgu. Pół roku po powrocie został zwolniony
ze służby z powodów zdrowotnych.
- Przykro mi. Co mu się stało?
- Zupełnie nic, zdaniem Ministerstwa Obrony. Nie ma najmniejszego powodu, żeby moja siostra została
jedyną żywicielką rodziny. Fakt, że jej mąż waży dwadzieścia pięć kilo mniej niż przed wyjazdem i po
zrobieniu dwóch kroków pada ze zmęczenia, to według nich tylko urojenie.
- Ostatnio czytałem dużo podobnych historii - zauważył Steven.
- Mniejsza z tym - mruknął Norris. - W każdym razie Maclean nie jest już podejrzany. Kiedy popełniono
zabójstwo, pełnił dyżur w szpitalu w Glasgow. Personel i pacjenci to potwierdzają.
- No to jaki będzie następny krok w śledztwie?
- Jeśli nie okaże się, że Sebring prowadził podwójne życie, a między nami mówiąc, wątpię w to,
znajdziemy się w ślepym zaułku. To dla policji najgorszy możliwy scenariusz: zabójstwo bez motywu,
popełnione przez nieznajomego.
Steven pokiwał głową ze współczuciem.
- Nie zabiorę panu już więcej czasu - powiedział, wstając. - Powodzenia.
- Wraca pan do Londynu? - Norris wyszedł zza biurka, żeby odprowadzić go do drzwi.
- Najpierw porozmawiam z żoną Sebringa.
- Jest zajęta - powiedział Norris. Steven spojrzał na niego pytająco. Norris zerknął na zegarek.
- O dwunastej ma pogrzeb George’a.
- Cholera, powinienem był to przewidzieć. Przecież dopiero co umarł. Na parkingu Steven wyjął kupiony
na przydrożnej stacji obsługi plan
Leicester i sprawdził, gdzie jest cmentarz. Dzieliły go od niego niecałe trzy kilometry. Była za pięć
dwunasta. Uznał, że pojedzie na cmentarz i zorientuje się w sytuacji. Jeśli wdowa będzie wyglądać na
zrozpaczoną, zostawi ją na razie w spokoju i wróci do Londynu.
Dopiero gdy zaparkował samochód i z rozgrzaną słońcem twarzą podszedł do bramy cmentarza, zauważył,
jak piękny jest dzień. Chmury, które rano zasnuwały niebo, zniknęły bez śladu, ptaki śpiewały wśród drzew.
Ruszył w stronę skrzyżowania dróg przecinających duży, dobrze utrzymany gminny cmentarz. Rozejrzał się,
wypatrując konduktu pogrzebowego.
O tej porze roku drzewa były porośnięte zasłaniającymi widok liśćmi, więc zszedł ze ścieżki i wdrapał się
na oddalony o dwadzieścia metrów trawiasty pagórek, żeby rozejrzeć się po okolicy. Orszak pogrzebowy
był po lewej stronie, jakieś dwieście metrów dalej. Steven wrócił na ścieżkę, by go dogonić. Nie chciał
przeszkadzać, więc zszedł na trawnik i okrążył kępę cisów, za którą wznosiły się duże granitowe nagrobki z
innej - prawdopodobnie wiktoriańskiej - epoki. Tam żaden z żałobników nie mógł go zauważyć.
Ze swojego punktu obserwacyjnego zobaczył około pięćdziesięciu osób zgromadzonych przy grobie, nad
którym pastor odprawiał nabożeństwo żałobne. Tak najlepiej rozstać się z tym światem, pomyślał. Anglia
nie sprawiła George’owi Sebringowi zawodu. Błękit letniego nieba, bujna zieleń świeżo skoszonej trawy,
czerń ubrań żałobników, wierzby płaczące - wszystko to tworzyło obraz idealnego pożegnania. Steven był
na wielu pogrzebach zepsutych przez paskudną pogodę, kiedy ziemia pod nogami zmieniała się w błoto, a
mowa pożegnalna ginęła na wietrze. Tym razem było inaczej; tak, jak być powinno.
Jane Sebring rzucała się w oczy. Choć była drobna i w czarnym kapeluszu z osłaniającą twarz woalką,
wyróżniała się na tle pozostałych. Żaden z otaczających ją ludzi - prawdopodobnie krewnych - nie dotykał
jej ani nie podtrzymywał, jakby wiedzieli, że nie życzy sobie takich gestów. Stała sama, ze splecionymi
dłońmi i lekko pochyloną głową. Kiedy trumna spoczęła w grobie, przyjęła żółtą różę od człowieka
stojącego u jej boku i rzuciła ją na wieko. Zamieniła kilka słów z pastorem, po czym pewnym krokiem
ruszyła w stronę oczekujących samochodów. Pozostali żałobnicy poszli za nią.
Steven podjął decyzję. Spróbuje z nią porozmawiać. Pojedzie za kawalkadą samochodów, zobaczy, gdzie
trafi, i na miejscu zastanowi się, jak to rozegrać. Właśnie wychodził z cmentarza - jako ostatni - kiedy
poczuł na ramieniu czyjąś dłoń i usłyszał szorstki głos mówiący „stój”. Odwrócił się i zobaczył krępego
mężczyznę w jasnoszarym garniturze z żółtą koszulą i czarnym krawatem, tak krótkim i wąskim, że byłby w
sam raz dla dziecka. Nieznajomy szukał czegoś w wewnętrznej kieszeni marynarki. Steven poczuł bijący od
niego zapach potu.
- Kim pan jest? - spytał mężczyzna.
- Mogę zapytać pana o to samo - odparł Steven.
- Policja. Proszę odpowiedzieć na pytanie. - Mężczyzna wreszcie znalazł legitymację i pokazał ją
Stevenowi.
Steven wyjął swoją.
Zachowanie mężczyzny od razu się zmieniło.
- Najmocniej przepraszam - powiedział. - Mieliśmy sprawdzić, czy na pogrzeb Sebringa przyjdzie ktoś
obcy. Szef myślał, że może zjawi się morderca. Podobno czasem tak robią.
Steven skinął głową bez przekonania. Zabójca musiałby być niespełna rozumu, żeby przyjść na pogrzeb,
skoro motyw ten pojawia się w co drugim serialu kryminalnym. Zostawił policjanta i pobiegł do samochodu.
Zauważył, że wozy żałobników u wylotu ulicy skręciły w lewo. Miał nadzieję, że ich nie zgubi.
Nie było ruchu, więc wcisnął gaz, minął bramę cmentarza i odbił w lewo z piskiem opon. Zobaczył pustą
drogę.
- Cholera - mruknął i znów przyspieszył. Na pierwszym skrzyżowaniu po lewej stronie zauważył
ciemnoniebieską mazdę skręcającą w prawo.
Przypomniał sobie, że jeden z żałobników miał taki samochód. Dogonił go. Tak, to ten wóz. Limuzyny
były kilka samochodów dalej.
Kawalkada skręciła na urokliwą półkolistą drogę, przy której stały duże domy z wykuszowymi oknami i
ścianami obrośniętymi dzikim winem. Steven doszedł do wniosku, że jadą do domu Jane Sebring, a nie
jednego z miejscowych hoteli, które „z szacunkiem” obsługiwały uczestników pogrzebów. To znaczyło, że
trudniej mu będzie wmieszać się w tłum żałobników. Musiał zdecydować: wejść na stypę bez zaproszenia
czy odjechać i wrócić później?
Zaryzykował i przyłączył się do żałobników; w podjęciu decyzji pomógł mu fakt, że przyjechali prawie
wszyscy, którzy byli na cmentarzu, więc nie powinien za bardzo rzucać się w oczy. Niemożliwe, żeby każdy
tu znał każdego. Idąc ścieżką za grupą żałobników, zauważył, że dom nazywa się „Vermont”.
Jane Sebring okazała się bardzo atrakcyjną kobietą. Wyglądała na trzydzieści kilka lat, miała jasne włosy,
niebieskie, bystre oczy, z których nic nie dało się wyczytać, i była tak pełna godności i opanowana, że
Steven mimo woli próbował sobie wyobrazić, jaka jest, gdy zrzuca maskę. Choć emanował z niej smutek,
wyraźnie nie chciała obnosić się z żałobą. Od razu zajęła się wypytywaniem starszych członków rodziny o
zdrowie, dziękowaniem gościom za przybycie i pilnowaniem, by mieli co jeść i pić.
- Wiecie, stary George podobno był szpiegiem - powiedział jeden z mężczyzn z grupy, przy której stanął
Steven. Najprawdopodobniej był to współpracownik Sebringa z uczelni i Steven z miejsca zaszufladkował
go jako typowego członka społeczności akademickiej.
- Ci niepozorni zawsze mają jakieś tajemnice - ciągnął mężczyzna. - George niewiele mówił o tym, co
robił przed przyjściem do nas. Jak dla mnie, to wszystko wyjaśnia.
- Fakt - przyznał ktoś inny. - Był bardzo skryty. To co, myślisz, że załatwiło go KGB?
- Albo inna podobna organizacja. Pamiętacie tego faceta, który podpadł Bułgarom? Zabili go parasolem z
zatrutym czubkiem.
- Na Jamesa Bonda to on nie wyglądał - powiedział inny mężczyzna. - Na litość boską, śpiewał w chórze
uczelnianym.
Steven odłączył się od grupy dyskutantów i podszedł do starszej pani, która wyglądała przez okno.
- Ładny ogródek - powiedział.
- George nie cierpiał w nim pracować - odparła kobieta, nie patrząc na niego. - To Jane o niego dba. Jest w
tym dobra. Jak we wszystkim. Czy pracował pan z George’em, panie...?
- Dunbar, Steven Dunbar, kiedyś byliśmy współpracownikami - skłamał Steven. - A pani?
- Jestem jego matką.
- Tak mi przykro, nie wiedziałem. - Stevenowi zrobiło się głupio. - To straszna tragedia - powiedział. -
Żadna matka nie powinna oglądać pogrzebu syna.
Kobieta odwróciła się i pierwszy raz na niego spojrzała. Steven czuł na sobie jej badawczy wzrok.
- To prawda - powiedziała wreszcie. - Proszę wybaczyć, że pytam, ale domyślam się, że taki ból nie jest
panu całkowicie obcy?
Ken McClure Zmowa Przekład: Tomasz Wilusz 1 Channing House, Kent Listopad 1990 Księżyc wyłonił się zza chmur, oświetlając czarnego rovera, który wjeżdżał w bramę Channing House. Zachrzęścił żwir i samochód się zatrzymał. Kierowca wysiadł i pospiesznie otworzył tylne drzwi. Z zatroskaną miną patrzył na pasażera, który opatulony w gruby płaszcz, nieporadnie wygramolił się z wozu, ściskając w ręku ciężką teczkę. Mężczyzna wyprostował się i kazał szoferowi zaczekać, po czym ruszył chwiejnym krokiem ku schodom i frontowym drzwiom. Po sześćdziesięciokilometrowej podróży z Londynu nogi miał lekko zdrętwiałe. Drzwi otworzył służący. Poprosił mężczyznę o okazanie dowodu tożsamości, choć najwyraźniej rozpoznał go od razu, bo zwracał się do niego „sir James”. - Już, już - wymamrotał przybysz i zaczął grzebać w wewnętrznej kieszeni. - Nie przesadzajmy z formalnościami, co? - Ja tylko wykonuję polecenia pułkownika Warnera - wyjaśnił służący. Zamknął drzwi, wziął płaszcz od gościa i zaprowadził go na górę. Otworzył podwójne drzwi i oznajmił: - Sir James Gardiner. - Wejdź, James - powiedział mężczyzna o przystrzyżonych wąsach i postawie oficera. - Dziękuję, że przyjechałeś tak szybko. - Po twojej wiadomości nie miałem wyboru, Warner - odparł Gardiner. W pokoju było jeszcze trzech mężczyzn. Gardiner skinął im głową i zajął miejsce przy stole. - Niestety, nie było innego wyjścia - powiedział Warner. -Napisałeś, że to ważne. I oby tak było. Miałem dziś jeść kolację z królową i ministrem obrony. - Przykro mi, ale Crowe ma dla nas złe wieści - powiedział Warner. Zniżył głos i rzekł tonem przedsiębiorcy pogrzebowego rozmawiającego z żałobnikami: - Zdarzył się wypadek, i to poważny. Następstwa mogą być katastrofalne. Gardiner spojrzał na Crowe’a. - Domyślam się, że skoro Crowe ma z tym coś wspólnego, sprawa musi mieć związek z Porton Down. Nie złapiemy dżumy, ospy ani niczego takiego? - Nie, broń Boże - odparł Crowe. - Chodzi o szczepionkę, którą podajemy naszym żołnierzom przed wyjazdem w rejon Zatoki Perskiej. - A co to ma wspólnego z nami, do licha? Crowe, chorobliwie chudy czterdziestoparolatek o zrytej bruzdami twarzy i żółtawej cerze przypominającej stary pergamin, spojrzał przez przyciemnione okulary na stół, jakby zbierał myśli. Podniósł wzrok. - Szczepienia, odbywające się w sześciu etapach, mają zapewnić ochronę przed wieloma chorobami,
zarówno tymi, które są endemiczne w tamtych okolicach, jak i wywołanymi atakiem przy użyciu broni biologicznej. - Nadal nie rozumiem, co my mamy z tym wspólnego. - Szczepionki zostały skażone - powiedział Crowe. - Skażone - powtórzył Gardiner, a nie doczekawszy się dalszych wyjaśnień, dodał: - Czym? Crowe wyjaśnił. Gardinerowi opadła szczęka. Przez pół minuty wyglądał jak zdechła ryba. - Chyba żartujesz - powiedział w końcu. - Chciałbym. - Ale jak to się stało, na litość boską? - Jeden z członków mojego zespołu, doktor George Sebring, popełnił prosty błąd, który miał przykre następstwa. Jak doskonale wiecie, dla dobra prowadzonych przez nas prac istnienie zespołu Beta musi zostać utrzymane w tajemnicy. Właściwy cel naszych badań jest znany tylko garstce osób, a ciekawskim naukowcom przedstawiamy oficjalną wersję: że pracujemy nad nową szczepionką. Jak na ironię, właśnie z tego powodu poproszono nas o dostarczenie kompleksów genowych do wykorzystania w produkcji szczepionki dla wojska. Okazało się, że producentom skończyły się, zapasy cytokin, które pobudzają system immunologiczny i zwiększają skuteczność szczepionek. Spytali nas więc o alternatywne rozwiązania. Niestety, Sebring przekazał im nie to, co trzeba. - Chyba nie żywego wirusa? - Nie, sir James, to nie takie proste. - Cholerny świat - mruknął Gardiner i pokręcił głową. - To nie do wiary. - Wszystkim nam jest ogromnie przykro - powiedział Crowe. - Na litość boską, przecież któryś z ludzi od szczepionek musiał sprawdzić, co dostał? - Niestety, środki bezpieczeństwa wprowadzone przez władze uderzyły także w nas - wyjaśnił Crowe. - Cztery składniki szczepionki zostały utajnione na mocy ustawy o tajemnicach państwowych. Producentom nie wolno było o nie pytać ani ich badać. - Nie możemy wycofać tego cholerstwa? - Niestety, jest już za późno. Szczepionka została użyta. - Dobry Boże - westchnął Gardiner. - Na ilu ludziach? - spytał z taką miną, jakby bał się odpowiedzi. Crowe zajrzał do notatek. - Szacujemy, że skażoną szczepionkę dostało około piętnastu procent stanu osobowego wojsk sojuszniczych, wyłączając Francuzów, którzy zrezygnowali ze szczepień. - Cholerny świat! - krzyknął Gardiner. - To tysiące ludzi. Milczenie Crowe’a było aż nadto wymowne. Gardiner wyjął dużą białą chusteczkę i otarł zroszone potem czoło. - Co proponujecie, naukowcy od siedmiu boleści? - zapytał. Wszystkie oczy zwróciły się na Crowe’a, który zachowywał kamienną twarz. - Po pierwsze, chcę zapewnić, że ja i mój zespół bardzo żałujemy tego, co się stało - powiedział. - Zwłaszcza doktor Sebring nie może się z tym pogodzić. - Proszę odpowiedzieć na pytanie - rzucił Gardiner lodowato. Był wściekły, że Crowe znowu próbuje zrzucić winę na kogoś innego. To on był szefem zespołu i odpowiadał za jego działania. - Z uwagi na charakter naszej pracy jest to sprawa bez precedensu - rzekł Crowe. Gardiner zasępił się. - To znaczy, że tak naprawdę nie wiecie, jaki to wywrze skutek na naszych żołnierzach? - spytał. - Dokładnie nie, ale możemy... - Się domyślać? - wycedził Gardiner tak, jakby to było przekleństwo. - Cóż, przynajmniej na podstawie informacji, które mamy. - Crowe spróbował się uśmiechnąć, co nadało jego twarzy jeszcze bardziej trupi wygląd. Gardiner spojrzał na niego obojętnym wzrokiem, w którym kryła się pogarda. - Po kolei - powiedział cicho. - Czy to ich zabije? - Na pewno nie - odparł Crowe. - Obezwładni? - Prawdopodobnie nie, choć trudno to stwierdzić z uwagi na brak szczegółowych badań... - Crowe urwał i zapadła niezręczna cisza. Gardiner znów popatrzył na niego bez wyrazu, po czym odwrócił się, zamyślony. Wreszcie rozejrzał się po zgromadzonych i spytał;. - Czyli jeśli nie padną trupem ani nie zaczną krztusić się i rzygać, to co nam zostaje?
Crowe wzruszył ramionami. - Jak mówiłem, trudno powiedzieć. Być może przez dłuższy czas będą występować pewne objawy... - Ale nie będzie jednego, charakterystycznego, który wskazywałby na określony czynnik chorobotwórczy? - Nie sądzę. Zadaniem zespołu było... - Dziękuję, wszyscy wiemy, jakie mieliście zadanie - przerwał mu Gardiner. - A teraz powiedzmy sobie jasno: twierdzisz, że trudno będzie znaleźć jeden zewnętrzny czynnik odpowiedzialny za wszelkie choroby? - Można tak to ująć - potwierdził Crowe. - Rzecz jasna, to też było częścią... zadania... co naturalnie już wiecie. - Dzięki Bogu chociaż za to - westchnął Gardiner. - Przynajmniej mamy jakieś pole manewru. Kto z Porton o tym wie? - Nikt - odparł Crowe. - Kazałem członkom zespołu milczeć, aż wszystko załatwię. \ - To dobrze. Przynajmniej mamy szansę ograniczyć skalę incydentu. Wszystkie spojrzenia zwróciły się na niego. Wyczytał z nich wyrzut. - Cóż, skoro nikt nie umrze i nie wystąpią objawy, które obciążyłyby zespół Beta albo nas, pojawia się wyjście z sytuacji, zgodzicie się ze mną? - Zdaje się, że sugeruje pan, sir James, że najlepszym rozwiązaniem jest siedzieć cicho i nic nie robić - powiedział milczący do tej pory Rupert Everley, deweloper milioner i niedoszły polityk, mający za sobą trzy przegrane wybory do parlamentu. Ten przystojny, czterdziestoparoletni mężczyzna o chłopięcej urodzie i zaczesanych do tyłu jasnych włosach sprawiał wrażenie, jakby bardziej dbał o swój wygląd niż o to, co mówi. Pozostali uczestnicy spotkania nie uważali go za tytana intelektu i dobrze znali repertuar jego min; między sobą mówili nawet, że ćwiczy je przed lustrem. W tej chwili jego twarz wyrażała szczere zatroskanie. - A masz lepszy pomysł, Everley? - powiedział Gardiner. - Co, ogłosisz publicznie, że żołnierze dostali skażoną szczepionkę? I że nie mamy pojęcia, jak na nich zadziała? A potem ujawnisz, czym została skażona i skąd to się wzięło? Ciekawe, co media zrobiłyby z taką informacją. Zapadła cisza. Everley naburmuszył się. Gardiner nie popuścił. - A pomyślałeś, jak nasi żołnierze zareagują na wiadomość, że w przeddzień wyjazdu na wojnę zostali otruci? Chryste, człowieku, równie dobrze moglibyśmy wysłać depeszę z gratulacjami do Bagdadu i odwołać całą imprezę. - Masz rację, James - powiedział Warner. - W takich chwilach trzeba zachować zimną krew. - Jeśli tak na to spojrzeć... - ustąpił Everley. - Inaczej się nie da - powiedział Gardiner. - Ten wypadek trzeba zachować w tajemnicy. - Spojrzał w oczy wszystkim po kolei. - I zaraz ustalimy, jak to zrobić. Baza lotnicza Dhahran, Arabia Saudyjska 20 stycznia 1991 Kurde, i jak tu walczyć ramię w ramię z kimś, kto tyle ryzykuje, mając tylko parę dwójek - powiedział kapral Neil Anderson. Wyłożył karty na stół i zgarnął całą pulę. Miał trójkę. - To dowód braku zdrowego rozsądku. - No, no, koleś, zawahałeś się, sam widziałem - odparował kapral Co-lin Childs. - Prawie cię załatwiłem, słoneczko, a w ogóle to pamiętaj: kto nie ryzykuje, nie wygrywa. - Dobra, dobra - roześmiał się Anderson. - Nie pieprz, tylko rozdawaj. Anderson potasował karty i zaczął rozdawać. - Czuję moc - zażartował. - Fortuna jest ze mną. I właśnie ściągnęła majtki. Childs już miał coś odpowiedzieć, kiedy zawyły syreny. Obaj zerwali się od stołu i pobiegli przez pogrążoną w ciemnościach bazę na stanowiska bojowe. - Scud! - krzyknął Anderson i wskazał na niebo. -Gdzie te zasrane patrioty? - wściekał się Childs, usiłując jednocześnie biec i rozglądać się dookoła. Jak na zawołanie, powietrze przeciął świst amerykańskiej rakiety przechwytującej typu Patriot odpalonej z baterii ustawionej na obrzeżach bazy. Żołnierze wrzasnęli z radości. - Bierz skurwysyna, mała! - ryknął Anderson. -I wsadź go Saddamowi w dupę - dodał Childs. Cała baza rozbrzmiała wiwatami, kiedy patriot trafił nadlatującego scuda, który zaczął spadać spiralnym torem czterysta metrów za ogrodzeniem. Anderson i Childs przypadli do ziemi i zatkali uszy w oczekiwaniu na huk eksplozji. Zapadła jednak niepokojąca cisza. Nagle rozległo się potępieńcze wycie naiadów - wykrywaczy broni chemicznej i biologicznej - i rozpętał się chaos. - Nie wybuchła! To jakieś pieprzone bakcyle! - Anderson zerwał się na równe nogi. Pobiegli do magazynu
po kombinezony ochronne. - Jezu, a jednak się odważyli - mruknął Anderson, wciskając się w kombinezon i podskakując na jednej nodze. - Słodki Jezu - powtarzał Childs, zmagając się z nieporęcznymi zapięciami. Żołądek miał ściśnięty ze strachu, adrenalina krążyła mu w żyłach. Setki razy przećwiczyli to, co mieli robić w takich sytuacjach, ale teraz to działo się naprawdę i, na Boga, nie tak to sobie wyobrażali. Przez dwadzieścia minut siedzieli cicho. Przeszła im ochota na brawurę i przechwałki, zresztą w maskach i tak nie mogli mówić. Zastanawiali się, co jest grane. Nie mogli wiedzieć, co wisi w powietrzu, być może tuż za szybką osłaniającą ich oczy. Gaz trujący? Wirus? Zarazki dżumy? A może wszystko naraz? Anderson przypomniał sobie wykłady o rosyjskiej taktyce stosowania mieszanych ładunków broni chemicznej i biologicznej, uniemożliwiającej podjęcie działań zapobiegawczych. Doskonale pamiętał, jak instruktor mówił że Rosjanie kumplują się z Saddamem. Odruchowo potarł ramię, w które-wstrzyknięto mu szczepionkę. Zauważył, że Childs ma zamknięte oczy. Pierwszy raz widział, żeby jego kumpel się modlił, ale cóż, to był dobry moment, by zacząć. Pomyślał o swojej żonie Jenny i o dwójce dzieci. Claire, młodsza córka, urodziła się miesiąc przed terminem, na tydzień przed jego wyjazdem w rejon Zatoki. Musieli robić cesarskie cięcie. Claire była taka mała, taka bezbronna... mniej więcej tak samo Anderson czuł się w tej chwili. W upiorną ciszę wdarł się sygnał odwołujący alarm. Andersonowi i Childsowi zrobiło się słabo, kiedy miejsce adrenaliny zajęła ulga. Powoli wstali i zaczęli zdejmować kombinezony. - Pewnie fałszywy alarm - powiedział Anderson. - Ale moja sraczka jest prawdziwa - odparł Childs. - Chryste, nie cierpię nie widzieć tego, z czym mam walczyć. Kiedy poszli zanieść kombinezony do szafek, zobaczyli, że ktoś biegnie w ich stronę. Facet w stroju ochronnym krzyczał coś i wymachiwał rękami, ale osłona na twarz tłumiła głos. Dopiero gdy się zbliżył, Anderson poznał Gusa Macleana, sierżanta i członka pięcioosobowego zespołu obsługującego wykrywacze broni biologicznej i chemicznej. - Wkładajcie to z powrotem! - krzyczał. - To nie koniec. Wszędzie tu pełno gazu. Jak znajdę kretyna, który odwołał alarm, jaja mu urwę. Anderson i Childs włożyli kombinezony. Po kilku minutach znów rozbrzmiały naiady. Przez następnych osiem godzin obowiązywał czarny stan zagrożenia NBC; innymi słowy, baza była celem ataku chemicznego i biologicznego. Następnym razem zobaczyli Gusa Macleana dwa dni później. Siedział sam w kantynie i grzebał w jedzeniu, które wyraźnie mu nie smakowało. - No to co jest grane? - spytał Anderson, siadając przy nim. Maclean wzruszył ramionami, rozejrzał się i odparł: - Oficjalnie nikt nie potwierdza, że baza została zaatakowana bronią chemiczną. - Położył nacisk na słowo „potwierdza”. - Myślałem, że wy to potwierdziliście - powiedział Childs. - Potwierdzały to wszystkie zasrane wykrywacze, ale góra udaje, że nic się nie stało. Po cholerę nas tu ściągnęli, skoro i tak nam nie wierzą? Kto inny może to „potwierdzić”, jeśli nie my, na litość boską? - O w mordę - mruknął Childs. - Nie robisz sobie jaj? - Dziadek opowiadał mi, jak armia dawała dupy w jego czasach - powiedział Anderson. - Osły dowodziły lwami i tak dalej. Jak widać, nic się nie zmieniło. - Acoz odwołaniem alarmu? - spytał Childs. - To już inna historia - odparł Maclean. - Nikt się do tego nie przyzna je. Setki naszych chłopaków niepotrzebnie wystawiono na działanie gazów trujących i wszyscy zgrywają niewiniątka. Jakby nic wielkiego się nie stało. - Nie dość, że musimy bić się z Irakijczykami, to jeszcze nasi dają nam w dupę - podsumował Childs. 32. Szpital Polowy, Wadi al Batin 23 stycznia 1991 Naczelny chirurg James Morton patrzył na helikopter lądujący w kłębach kurzu. Boczne drzwi otworzyły się i trzej sanitariusze podbiegli pochyleni do maszyny, by pomóc wyjąć rannego. Był to mechanik, któremu prawie urwało prawą rękę; pracował przy gąsienicy transportera opancerzonego, kiedy jego nieuważny pomocnik, siedzący za kierownicą nagle zapalił silnik i ruszył. Chłopak tracił tyle krwi, że nie było czasu przewieźć go do normalnego szpitala. Wadi al Batin był najbliższą placówką z odpowiednim wyposażeniem. Morton patrzył na nieprzytomnego żołnierza i słuchał, jak jeden z sanitariuszy odczytuje wskazania przyrządów, gdy pacjenta przenoszono z noszy na stół operacyjny. Miał nie więcej niż dwadzieścia lat. Całe
życie powinno być przed nim. - Krew? - spytał Morton. - Już niosą - odparł jeden z pielęgniarzy. - Zobaczmy - Morton ostrożnie zdjął bandaże z ręki pacjenta. - Jak się nazywa? - Jackson, panie doktorze. Szeregowy Robert Jackson. - Cóż, szeregowy Jackson - powiedział Morton - obawiam się, że więcej sobie nie powojujesz. I mam nadzieję, że jesteś mańkutem, bo prawa ręka na nic ci się już nie przyda. Przygotujcie się do amputacji. Co z nim? Pytanie było adresowane do anestezjologa, młodego porucznika służb medycznych, który stał za głową pacjenta i podawał Mortonowi odczyty podłączanych właśnie monitorów. - Kiepsko. Jest bardzo słaby. - Nie mamy wyjścia - powiedział Morton. - Nie sądzi pan, że można by spróbować ustabilizować j ego stan i przewieźć chłopaka na oddział intensywnej terapii z prawdziwego zdarzenia? - spytał porucznik. Morton pokręcił głową. - Nie dam rady go ustabilizować, dopóki to diabelstwo tkwi mu w ramieniu. Poza tym lada chwila może się wdać zakażenie. Amputacja to jego jedyna nadzieja, więc bierzmy się do rzeczy. Gdzie ta krew, do cholery? - Już jest - odparł jeden z pielęgniarzy, kiedy pod szpitalem polowym zatrzymał się samochód. Dwadzieścia minut później sanitariusze zawinęli odciętą rękę w gazę i wynieśli ją. Morton spytał o stan pacjenta, wziął dwa płaty skóry, które zostawił, by uformować zgrabny kikut, po czym zaczął je zszywać. - Nadal z nim kiepsko - powiedział anestezjolog. - Postaram się jak najszybciej skończyć. Nagle zawyły syreny i ręka Mortona drgnęła. Zaklął, gdy igła zadrapała skórę pacjenta. - Tylko tego brakowało - mruknął anestezjolog. - Nalot. - To scudy - powiedział ktoś inny. - Słuchajcie. Wsłuchali się w odgłos nadlatującego pocisku. - Chyba przejdzie górą - powiedział jakiś optymista ułamek sekundy przed tym, gdy rozległo się donośne łupnięcie. Wszyscy popatrzyli po sobie znad masek. - Chryste, nie było eksplozji, to musi być wybuch powietrzny - jęknął nawrócony optymista. Morton nie przerywał szycia, a wszyscy wokół niego nerwowo przebierali nogami i zerkali po sobie z niepokojem. Po chwili rozbrzmiały naiady i z głośników popłynął komunikat: - NBC czarny. To nie ćwiczenia! - A potem słychać już było tylko raz po razie powtarzane słowa: - To nie ćwiczenia. - No dobra, ludzie, wiecie, co robić - powiedział Morton, nie podnosząc oczu, wciąż skupiony na pracy. - Wskakujcie w kombinezony. Nikt nie zaprotestował, ale anestezjolog stwierdził: - Nie mogę go tak zostawić. Umrze. - A jeśli tego nie zrobisz, ty umrzesz. - Pójdę wtedy, kiedy pan. Morton uśmiechnął się pod maską. - Niech ci będzie. Zabieg skończył się po siedmiu minutach, które wydawały się siedmioma godzinami. - Idź założyć kombinezon - powiedział Morton, ściągając rękawiczki. - I przynieś respirator. Przypilnujesz go, kiedy będę się przebierał. Na razie niech śpi. Anestezjologowi nie trzeba było tego powtarzać. Trzy godziny później, mimo wysiłków Mortona i jego zespołu, mechanik Robert Jackson zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Po kolejnych dwóch godzinach Morton i anestezjolog poczuli się źle. Mieli silne bóle głowy i żołądka i przez całą noc wymiotowali. - Wiedzą już, co to było? - wystękał Morton w przerwie między atakami torsji. Pytanie skierował do współpracownika, który właśnie ocierał mu twarz. Słońce wschodziło nad bazą. W biurze komendanta powiedzieli tylko, że nieprzyjaciel użył niezidentyfikowanej broni chemicznej - odparł młody lekarz. - A co mówią ludzie z monitoringu? - Że to był sarin, ale to jeszcze niepotwierdzone. - Co o nim piszą w podręcznikach? - Jedyne informacje, jakie zdobyłem, pochodzą z badań przeprowadzonych przed laty na ochotnikach. Wynika z nich, że ma pan objawy wystawienia na gaz o niskim stężeniu.
- Wolę nie wiedzieć, co się dzieje przy wysokim - jęknął Morton. - Wiadomo, jakie są długofalowe następstwa? - W podręczniku o tym nie piszą. Radzą, żeby w ogóle tego nie wdychać. - Kto by pomyślał? - powiedział Morton. Znów chwyciły go skurcze żołądka. Kiedy ból zelżał, opadł na poduszkę i zebrawszy siły, spytał: - Chyba robili jakieś dalsze badania na tych ochotnikach? - Na to wygląda. - No i? - Nie uwierzy pan, ale ich wyniki zostały utajnione. - Uwierzę - burknął Morton. - Wszystko tu to jeden wielki burdel. Następnego dnia Morton czuł się na tyle dobrze, że mógł wziąć udział w oficjalnej odprawie dotyczącej incydentu ze scudem. Zebranych powiadomiono, że nic nie wskazuje, by doszło do ataku przy użyciu broni chemicznej. Chmura zaobserwowana przez licznych świadków po zniszczeniu rakiety powstała w wyniku zapłonu paliwa. Personel nie powinien dawać posłuchu plotkom. Nie ma najmniejszego powodu do niepokoju. Morton spojrzał na anestezjologa i lekarza, który opiekował się nim w nocy. Zza ich pleców dobiegł pomruk szkockiego mechanika: - Taa, jasne. 2 Baza lotnicza Dhahran, Arabia Saudyjska Luty 1991 Podpułkownik James Blamire przyszedł do studia telewizyjnego wcześniej, żeby mieć czas na rozmowę ze swoim amerykańskim odpowiednikiem, tak jak się umawiali. Pułkownik marines Max Schumacher, nieco niższy od tyczkowatego Blamire’a, ale szerszy w barach i ostrzyżony na jeża kontrastującego z rzedniejącymi włosami Anglika, wstał i podał mu rękę. - Może wyjdziemy? - zaproponował z uśmiechem. Wziął teczkę z krzesła. Technicy robili dużo hałasu, przygotowując sprzęt do konferencji prasowej. Blamire rzucił okiem po studiu, skrzywił się i skinął głową. Skierowali się do bocznego wyjścia, przestępując nad kablami i omijając urządzenia do transmisji satelitarnej; zapewnili kierownika planu - który w jednej ręce ściskał tabliczkę, a drugą pokazywał coś specowi od oświetlenia - że wrócą przed rozpoczęciem konferencji. - Podobno pewni dziennikarze zamierzają zadać niewygodne pytania o broń biologiczną i chemiczną Saddama - powiedział Blamire, gdy wyszli. - Słyszałem o tym i wcale mnie to nie cieszy. Co właściwie wiedzą? - Niestety nie mam pojęcia. Pytałem informatorów i nic. Miejmy nadzieję, że słyszeli tylko jakieś plotki, choć trzeba przyznać, że krąży ich dużo. Przez chwilę szli w milczeniu, które przerwał Schumacher. - Wywiad wojskowy zameldował o odnalezieniu śladów wąglika w King Khalid City - powiedział. - Pomyślałem, że ta wiadomość cię zainteresuje. - Jedno z naszych laboratoriów polowych wykryło zarazki dżumy w Wadi al Batin - odparł Blamire. - Jezu. - Ale oficjalne stanowisko się nie zmienia - dodał Blamire. - Czyli siedzimy okrakiem na drucie kolczastym - zauważył Schumacher. - Powtarzamy te same bzdury jak papugi - mruknął Blamire i wyrecytował: - „Nie ma dowodów na celowe użycie przez Saddama broni chemicznej i biologicznej”. - Kluczem jest słowo „celowe” - prychnął Schumacher. - Bronią Irakijczyków jest dżuma, a naszą semantyka. Z drugiej strony, w niektórych ONZ-owskich kręgach pewnie uznano by to za postęp. - Komitet Połączonych Wywiadów sugeruje, że jeśli któryś z tajnych raportów mimo wszystko trafi do mediów, mamy mówić, że to, co się stało, jest skutkiem zbombardowania laboratoriów Saddama. Schumacher uśmiechnął się. - Niefortunny, ale nieunikniony wyciek rozniesiony przez pustynny wiatr? - Otóż to. Te obiekty stanowiły poważne zagrożenie dla cywilizowanego świata i musiały zostać zniszczone. Wszelkie straty uboczne spowodowane przez uwolnione mikroorganizmy są godne pożałowania. - Myślisz, że media to łykną? - Chciałbym, żeby połknęli te bakcyle i dali mi spokój. Dość już mam podlizywania się świętoszkowatym pismakom tylko po to, żeby ludzie mogli sobie pooglądać wojnę. - Rozumiem, co czujesz - przytaknął Schumacher. - Niepokoi mnie jedno - powiedział Blamire. - Nie wiem, dlaczego ciągle wmawiamy ludziom, że Saddam
nie używa broni chemicznej i biologicznej, skoro to robi. Schumacher spojrzał na niego z ukosa. - Naprawdę nie wiesz? - Nie. - To my sprzedaliśmy Saddamowi tę broń, James. Wuj Sam dostarczył mu bakcyle niecałe sześć lat temu i George Bush uważa, że Amerykanów ta wiadomość raczej średnio by ucieszyła, zwłaszcza gdyby nasi chłopcy zaczęli ginąć od dżumy wymalowanej w nasze barwy narodowe. - Szamoczemy się we własnej sieci - westchnął Blamire. - Co właściwie mu daliście? - Z tego, co wiem, prawie wszystko, o co prosił. Wąglik, dżumę, jad kiełbasiany, brucelozę, do wyboru, do koloru. Aha, i jeszcze sarin na dokładkę. - Chryste! - A wiesz, co jest najlepsze? Amerykańska Narodowa Kolekcja Kultur Bakterii dostarczała mu te cholerstwa po cenie, jaką bierze od naszych krajowych laboratoriów. Niecałe sześćdziesiąt dolarów za sztukę. - Dobry Boże. - Drań nawet nie zapłacił. - Więc teraz może wyprodukować tyle bakterii, ile zechce. - Tak - potwierdził Schumacher, - Na szczęście nie ma odpowiednich środków przenoszenia, bo mielibyśmy jeszcze bardziej przechlapane. Równie dobrze mógłby zastąpić stare scudy taczkami, skutki byłyby podobne. - Dobrze choć, że szczepionki okazały się skuteczne. Nie słyszałem o wybuchu żadnej epidemii. - Fakt. - Ale z gazem mogą być większe kłopoty. Moglibyśmy i to wyjaśnić skutkami zniszczenia laboratoriów, gdyby nie świadkowie, którzy widzieli kilka scudów wybuchających w powietrzu. - Słyszałem o tym - powiedział Schumacher. - A w jednym przypadku odwołano alarm, zanim cholerstwo się rozproszyło. Można by pomyśleć, że ktoś chciał wystawić żołnierzy na jego działanie. - Dobrze, że o tym wspomniałeś. - Schumacher przystanął i zapalił papierosa. - Niepokoją mnie tabletki PB, które podaje się żołnierzom. Wiesz, co w nich jest? - Dla mnie to prochy jak każde inne. - Blamire wzruszył ramionami. - Nie znam się na tym. Zdaje się, że mają przeciwdziałać skutkom użycia gazów bojowych? - Z pewnymi zastrzeżeniami - odparł Schumacher. - Po pierwsze, substancja, którą zawierają, bromek pirydostygminy, jest sama w sobie trująca, zwłaszcza w dużych dawkach. - Właśnie dlatego żołnierzom każe się łykać je tylko bezpośrednio przed atakiem gazowym. - Zgadza się, ale nie bardzo wiem, jak można ustalić właściwy moment. - Fakt. - Trudno się dziwić, że chłopaki sięgają po te prochy, ile razy leci nad nimi samolot. A to może być niebezpieczne. Nie wiadomo, jakie są długofalowe skutki przedawkowania PB. - Widzę, że znasz się na tym. - Wystarczająco - przyznał Schumacher. - Spędziłem trochę czasu w Fort Dietrich. A wiesz, co jest w tym wszystkim najdziwniejsze? PB nie tylko nie chroni przed wszystkimi rodzajami gazów, ale w połączeniu z jednym z nich powoduje nasilenie objawów. Zgadniesz, o który chodzi? - Sarin? - Tak. - Jedyny gaz, który Saddam ma na pewno? - Właśnie. PB jest skuteczny przeciwko somanowi i tabunowi, ale w połączeniu z sarinem tworzy zabójczą mieszankę. Nawet przy małym stężeniu sarinu w powietrzu gość, który brał PB, może mieć kłopoty. - Mówiłeś o tym komuś? - Żartujesz? Fajnie jest być pułkownikiem. W mundurze szeregowca byłoby mi nie do twarzy. Nikt nie może wiedzieć, że daliśmy Saddamowi sarin. Pamiętasz? - No tak, to było głupie pytanie - przyznał Blamire. - Więc nasi wodzowie są gotowi niepotrzebnie narazić żołnierzy tylko po to, żeby uniknąć kompromitacji? - Na to wychodzi. Stanęli i popatrzyli na dżipy, które zatrzymały się trzysta metrów dalej, pod budynkiem studia. Wysiadło z nich kilku wysokich rangą oficerów. Nawet z tej odległości w oczy rzucała się zwalista sylwetka generała Normana Schwarzkopfa. - Mam nadzieję, że Norman szybko skończy tę zabawę i do końca miesiąca już nas tam nie będzie - powiedział Schumacher. - Ja też - westchnął Blamire. - Wracajmy, zaraz zacznie się show. Blamire i Schumacher zajęli miejsca na przeciwległych końcach długiego stołu ustawionego przed rzędami
składanych krzeseł dla dziennikarzy. Obiektywy kamer i światła reflektorów skierowały się na generała Schwarzkopfa, który stanął na środku podium za lasem mikrofonów z logo stacji telewizyjnych i radiowych. Otaczali go amerykańscy i brytyjscy dowódcy, ale to do niego adresowane było pierwsze pytanie. Schwarzkopf jak zawsze emanował pewnością siebie i poczuciem humoru, więc dziennikarze reagowali na jego odpowiedzi śmiechem, a nawet od czasu do czasu brawami. Generał, twardy i nieprzebierający w słowach, był ulubieńcem mediów; właśnie takich ludzi chcieli oglądać widzowie - i to po obu stronach Atlantyku. Kiedy głos zabierali brytyjscy dowódcy, miało się wrażenie, że światła gasną, a do mikrofonu przemawia robot. Blamire już zaczynał myśleć, że niepotrzebnie bał się pytań o broń chemiczną i biologiczną, gdy wstała drobna kobieta mówiąca z francuskim akcentem, która przedstawiła się jako dziennikarka francuskiej stacji radiowej. Spytała, czy prawdziwa jest plotka, że laboratorium polowe wykryło w Dhahranie zarazki wąglika. Schwarzkopf zaczekał, aż ucichnie tumult, po czym powiedział: - O niczym takim nie słyszałem, młoda damo. A ty, Max? Max Schumacher pokręcił głową. - Nie, panie generale. - A czy w Wadi al Batin wykryto zarazki dżumy? - ciągnęła dzienni karka. Schumacher zerknął na Blamire’a, ten zaś odpowiedział: - Nie wiadomo nam o żadnym przypadku zamierzonego użycia jakichkolwiek mikroorganizmów przeciwko siłom sojuszniczym. - A co z przypadkami użycia niezamierzonego? - spytała kobieta, kładąc nacisk na ostatnie słowo, co wywołało salwę śmiechu pozostałych dziennikarzy. Jej akcent sprawił, że słowo to zabrzmiało wręcz seksownie. -Wbrew pozorom, nie jest to głupie pytanie - odparł Blamire i, wykorzystując znaną sztuczką PR-owców, uśmiechnął się rozbrajająco, jakby chciał zdradzić słuchaczom jakąś tajemnicę. - Faktem jest, że naszym lotnikom udało się zniszczyć kilka placówek badawczych, w których Saddam prowadził badania mikrobiologiczne. - Zawiesił głos, żeby dzienni karze sami domyślili się dalszego ciągu. - Niestety, nie można wykluczyć, że ze zniszczonych laboratoriów wydostała się pewna ilość niebezpiecznych zarazków i choć rzecz jasna bardzo nam z tego powodu przykro, pozostaje faktem, że nawet przy użyciu ładunków wybuchowych o dużej mocy nie da się zniszczyć wszystkiego. Blamire miał nadzieję, że jego odpowiedź zadowoli Francuzkę, ona jednak nie dała się zbyć. Wciąż stała prosto, wyraźnie była pewna swego, jakby wiedziała, że jest na właściwym tropie. Włosy miała spięte w koński ogon, a światła kamer odbijały się w jej okularach bez oprawek. - Więc co może być w powietrzu, którym oddychamy? - spytała. - Akurat to nie jest powodem do niepokoju - odparł Blamire. - Przypuszczamy, że wszelkie uwolnione organizmy ulegająrozproszeniu w odległości trzech kilometrów od źródła. Jeśli zaś chodzi o ich identyfikację, cóż, tego oczywiście nie jesteśmy w stanie zrobić. - Jest pan pewien, pułkowniku? - nie ustępowała dziennikarka. Blamire pomyślał, że za chwilę ta kobieta oskarży ich o to, że doskonałe wiedzą, do jakich organizmów Saddam miał dostęp i skąd je wziął. Na szczęście w tym momencie wstał jakiś mężczyzna i powiedział: - Tom Coogan, NBC News; może i inni dziennikarze chcą o coś spytać? Francuzka wreszcie dała za wygraną i usiadła. Coogan zapytał Schwarzkopfa, czy zamierza zająć Bagdad. - Jestem żołnierzem. Wykonuję rozkazy. Idę, gdzie mi każą – odparł generał i powróciła miła atmosfera. Po konferencji Blamire podszedł do Schumachera. - Tak dłużej nie można - powiedział. - Ta Francuzka wie, co jest grane. - Może wkrótce problem sam się rozwiąże - odparł Schumacher. - Bombowce zniszczyły Saddamowi tyle sprzętu, że jak tak dalej pójdzie, to w marcu Irakijczycy będą mieli już tylko katapulty. Może nawet nie wytrzymają do marca, jeśli Schwarzkopf rozpocznie ofensywę lądową. - Wiele może się jeszcze zdarzyć - zauważył Blamire. - Mamy do czynienia z przypartym do muru megalomanem. Saddam może zaatakować Izrael bronią chemiczną albo biologiczną. Schumacher pokręcił głową. - Izraelczycy rozumieją, że muszą trzymać się z dala od wojny. Wiedzą, że nasi arabscy sojusznicy nie mogliby walczyć ramię w ramię z Izraelem przeciwko innemu krajowi arabskiemu. Gdybyjednak stało się najgorsze, nic na to nie poradzimy. Izraelczycy obrócą Bagdad w kupkę radioaktywnego pyłu, nie oglądając się na innych. Blamire skrzywił się na tę myśl. - Norman skopie Saddamowi tyłek - powiedział Schumacher. - Głowa do góry. Na Wielkanoc będziemy w domu.
Ministerstwo Obrony, Londyn Wrzesień 1991 BBC prosi, żebyśmy przysłali kogoś, kto odpowie na zarzuty, że wielu naszych żołnierzy rozchorowało się po powrocie z Zatoki Perskiej. Co mam im powiedzieć? - Przeklęte BBC! Po czyjej oni są stronie? Wygrywamy wojnę, a ci marudzą, bo kilku chłopców złapało grypę. Gdzie się podział patriotyzm? - Słyszałem, że Amerykanie mają podobne kłopoty, panie ministrze. - Nieszczęsny sekretarz już nieraz słyszał podobne tyrady. - Nazwali to „syndromem wojny w Zatoce”. - Nonsens - odparował minister. - Stek bzdur i tyle. Na litość boską, co się z nami dzieje? W podręcznikach historii nie ma ani słowa o syndromie bitwy pod Agincourt, zgadza się? - Tak, panie ministrze. - No właśnie. Ani o syndromie Crecy czy Waterloo. W tamtych czasach nasi żołnierze byli prawdziwymi mężczyznami. - Tak, panie ministrze. Czyli mam spławić BBC? Minister pokręcił głową. - Nie, lepiej nie - westchnął. - Poproś Jeffreya, żeby do nich zajrzał. Niech ich zapewni, że trzymamy rękę na pulsie i konsultujemy się z najlepszymi specjalistami. Dobro naszych żołnierzy jest dla nas najważniejsze i tak dalej. Jeffrey wie, co i jak. - Tak jest, panie ministrze. Kiedy sekretarz wyszedł, minister wyjął z szuflady biurka teczkę. Na okładce widniał napis Ściśle tajne: Syndrom wojny w Zatoce Perskiej. Channing House, Kent, Anglia 18 września 1991 Nie ma to jak Anglia jesienią, co, Warner? Nasza Anglia. Kto chciałby być gdziekolwiek indziej? - Sir James Gardiner patrzył przez wykuszowe okno na drzewa w ogrodzie. - Pora mgieł, dojrzałego urodzaju i tak dalej. Smutne to, nie sądzisz? Minął kolejny rok naszego życia. Za to zwieńcza go piękne requiem. Warner mruknął potakująco. - Gdyby tylko więcej ludzi to zauważało. Może wtedy nie siedzieliby z założonymi rękami, podczas gdy kraj schodzi na psy. - Przy odrobinie szczęścia nasze zwycięstwo w Zatoce Perskiej podniesie ich morale - powiedział Gardiner. Ze stosu spalonych wczesnym popołudniem liści wciąż unosiły się smużki dymu. W powietrzu wisiał swąd spalenizny. - Chodźmy do pozostałych - powiedział Gardiner. Jak zwykle na tego rodzaju spotkaniach, zajął miejsce u szczytu stołu. - Uznałem, że powinniśmy się spotkać z uwagi na publikacje prasowe dotyczące przypadłości, którą nazwano „syndromem wojny w Zatoce Perskiej” - powiedział. - Czy ma to coś wspólnego z tym, co w ubiegłym roku zdarzyło się w Porton? A jeśli tak, jak poważnych kłopotów może my oczekiwać? Pytanie było skierowane do doktora Donalda Crowe’a, kierownika zespołu Beta z bazy w Porton Down. - Musimy zakładać, że zeszłoroczny wypadek nie jest tu bez winy - powiedział Crowe. - Trzeba jednak uwzględnić wiele innych czynników, które, śmiem twierdzić, są dla nas korzystne. - Proszę jaśniej. - U weteranów wojny w Zatoce zaobserwowano różnorodne objawy. - Crowe zajrzał do notatek. - Chroniczne przemęczenie, powracająca gorączka, pocenie nocne, ból głowy, wysypka, wzdęcia, biegunka i tak dalej: lista praktycznie nie ma końca. Nie sposób przypisać wszystkich objawów jednej przypadłości. - Ale przyczyną ich wszystkich jest skażona szczepionka? - spytał Gardiner. - Skądże znowu - żachnął się Crowe. - Powinniśmy podziękować Saddamowi za nieudolne próby użycia broni biologicznej i chemicznej. Niechcący zapewnił nam osłonę dymną. To miłe z jego strony. - Więc niektóre dolegliwości mogły zostać spowodowane użyciem tej broni, a nie naszego czynnika? -To prawie pewne. Gardiner lekko się odprężył, pozostali też. - Pomogli nam też amerykańscy przyjaciele, bo nie mówili zbyt otwarcie o stosowaniu PB jako antidotum na atak gazowy 4 powiedział Cecil Mowbray, elegancki mężczyzna po pięćdziesiątce. Bystre, ale zimne oczy i skłonność do słuchania raczej niż mówienia czyniły z niego naturalnego kandydata do pracy w wywiadzie. Zatrudnił się w MI-5 przed dwudziestoma pięcioma laty, zaraz po ukończeniu filologii klasycznej. - Sporo żołnierzy go przedawkowało, a niektórzy doświadczyli połączonych skutków działania PB i sarinu. - Zasłona dymna gęstnieje - rzekł Warner.
- Szkoda tylko, że nie można ujawnić opinii publicznej faktu użycia przez Saddama broni chemicznej i biologicznej - powiedział Crowe. - Opinia publiczna niejedno ma oblicze - odparł Warner. - W rejonie Zatoki krążyło wiele plotek. Pojawiło się tyle spiskowych teorii, że nasi przyjaciele z mediów, którzy je uwielbiają, będą się uganiać za swoimi ogonami, zamiast węszyć wokół własnych domów. - Za kilka lat wyjdzie na jaw, że to Amerykanie dostarczyli Saddamowi tę broń, ale wtedy wojna będzie już tylko mglistym wspomnieniem, więc nikt się tym za bardzo nie zainteresuje - powiedział Mowbray. - Sugerujesz, że nie musimy się obawiać zainteresowania prasy syndromem wojny w Zatoce? - spytał Gardiner. - Takie jest moje zdanie - odparł Mowbray. - Zgadzam się - rzekł Crowe. - Gratulacje byłyby niestosowne, Crowe, bo do takiej sytuacji w ogóle nie powinno było dojść, ale wygląda na to, że sprawy mogły się ułożyć znacznie gorzej. Zakładam, że ta wpadka nie będzie miała żadnych długofalowych następstw? Zapadła cisza. Po dłuższej chwili Crowe, ostrożnie dobierając słowa, powiedział: - Taką mamy nadzieję, sir James. To była wczesna wersja czynnika, nad którym pracowaliśmy, więc nie mieliśmy okazji dokładnie go przebadać, ale sądzę, że możemy zapomnieć o całej sprawie. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Zakładam, że nikt z Porton nie zadawał niewygodnych pytań, a wy, że tak powiem, posprzątaliście po sobie? Crowe odkaszlnął, jakby zaskoczony pytaniem. - Prace nad projektem zostały przerwane i wszystko zniszczyliśmy, tak jak pan kazał - zapewnił. - Nikt o nic nie pytał. - A co z członkami pańskiego zespołu? - spytał Gardiner. - Doktorowi Sebringowi trudno było pogodzić się z tym, co się stało. Czuł się odpowiedzialny. I słusznie. Gardiner na chwilę odwrócił wzrok, by ukryć niesmak. Crowe wciąż bezczelnie próbował zrzucić winę na innych. - Potrzebował pomocy medycznej - ciągnął Crowe. - Poszedł na długi urlop zdrowotny, a po powrocie stwierdził, że nie chce kontynuować badań i odszedł z instytutu. Tak chyba było najlepiej. - A co z innymi? - Odszedł jeszcze jeden pracownik; pozostałych dwóch przydzieliliśmy do pracy przy innych projektach. - Rozumiem, że wszyscy dobrze znają ustawę o tajemnicy państwowej? Crowe już miał zapewnić, że jak najbardziej, kiedy wtrącił się Mow-bray. - Sądzę, że pod tym względem nie mamy się czego obawiać. Od rozpadu zespołu są pod obserwacją, na razie wszystko wydaje się w najlepszym porządku. Sebring został wykładowcą na uniwersytecie w Leice- ster. Michael D’Arcy pracuje w firmie farmaceutycznej tu, w hrabstwie Kent, a Lowry i Rawlings, rzecz jasna, nadal są w Porton. - Prowadzą badania nad malarią - dodał Crowe. - To dobrze - powiedział Gardiner. - Oczywiście, jeśli liczba chorych weteranów wzrośnie, może to mieć poważne konsekwencje dla budżetu państwa - rzekł Rupert Everley z zatroskaną miną. - To zaś może sprawić, że syndrom wojny w Zatoce pozostanie w centrum zainteresowania. - Chodzi ci o żądania odszkodowań? - spytał Gardiner. - Miejmy nadzieję, że rząd zajmie twarde stanowisko. Dasz pieniądze jednemu, to zaraz zlecą się całe chmary nierobów. - James, jesteś za surowy - powiedział Warner. - Po tym wszystkim, co działo się w Zatoce, niektórzy rzeczywiście się rozchorowali, - Państwo troszczy się o naprawdę chorych - odparował Gardiner. - Nie ma potrzeby poszerzania listy chorób, zwłaszcza o syndrom, który nie istnieje. Zaciągając się do wojska, podejmujesz ryzyko. Tak było, jest i będzie. - Ale tylko kiedy latają kule, mój chłopcze, kiedy latają kule - powiedział Warner. - Co prawda - dodał, gładząc wąsy kciukiem i palcem wskazującym - zwykle musieliśmy walczyć tylko z wrogiem... - Przecież dopiero co zapewniono nas, że to cholerstwo nie wywoła żadnych długofalowych następstw - warknął Gardiner. - Głęboko w to wierzę - powiedział Crowe, uświadamiając sobie z niepokojem, że to na jego zapewnienia powoływał się Gardiner. - Ale nie możemy być tego w stu procentach pewni... 3 Downing Street, Londyn Luty 1997 Wojna w Zatoce skończyła się prawie sześć lat temu - stwierdził premier z wyraźną irytacją - dlaczego
więc ciągle się mówi o syndromie wojny w Zatoce. Dlaczego jeszcze nie rozwiązano tej kwestii? - Z całym szacunkiem, panie premierze - odparł jeden z urzędników ministerstwa zdrowia - ale sprawa jest bardziej złożona, niż się wydaje. Przez cały ten czas rząd oficjalnie zaprzeczał istnieniu syndromu, po szeroko zakrojonych konsultacjach ze specjalistami od medycyny, a mimo to coraz więcej ludzi nie przyjmuje tego do wiadomości i żąda odszkodowań. - „Więcej” to znaczy ile? - spytał premier. - Według najnowszych szacunków, około piętnastu procent powracających żołnierzy wojsk sojuszniczych uskarża się na dolegliwości, które przypisują swojemu udziałowi w konflikcie - odparł urzędnik. - A ile to będzie w liczbach bezwzględnych? - Około ćwierci miliona, panie premierze. - Rozumiem, że mówimy o żołnierzach wszystkich armii sojuszniczych? - Tak jest, panie premierze. - Ilu zmarło? - Dziesięć, może nawet dwanaście tysięcy. Nastąpiła długa chwila ciszy. - Aż tylu? - spytał premier cicho. - Z całym szacunkiem, panie premierze - powiedział minister obrony - ale tak dużą liczbę należy przypisać ogólnej histerii. Niektórzy żołnierze zwęszyli okazję na uzyskanie odszkodowania i chodzą do lekarzy po przepustki do słodkiego, miłego życia. - A zmarli? Też symulują? - Jak sam pan raczył zauważyć, od zakończenia wojny minęło sześć lat. Przez tyle czasu wiele może się zdarzyć, a ludzie umierają z najprzeróżniejszych powodów. Nie ulega wątpliwości, że duża liczba objawów wykazanych w aktach medycznych wyklucza istnienie jednej przyczyny zachorowań. - Mimo to weterani są zdeterminowani jak nigdy - zauważył premier. - Czytałem pisma od ich stowarzyszeń. Utworzyli dobrze zorganizowaną i przekonującą grupę nacisku. - Ale fakty pozostają faktami - nie ustępował minister obrony. - Chyba nie muszę wam przypominać, że za parę miesięcy wybory - powiedział premier. - Mówiąc wprost, nie możemy pozwolić, by postrzegano nas jako dręczycieli chorych. - Może ministerstwo skarbu złagodzi stanowisko w kwestii odszkodowań? - zasugerował jeden z doradców premiera. Urzędnik z ministerstwa zdrowia potrząsnął głową. - Abstrahując od liczby osób, których mogłoby to dotyczyć, potrzebna byłaby jakaś metoda weryfikacji, czy przyczyną określonych dolegliwości rzeczywiście był udział w wojnie. Nie trzeba jasnowidza, żeby zauważyć, że byłby z tym duży kłopot, a co gorsza, ci, którym odmówiono by odszkodowania, poczuliby się pokrzywdzeni, co zmusiłoby nas do powołania komisji apelacyjnych i tak dalej. Moim zdaniem byłby to biurokratyczny koszmar. - Ma pan rację - przyznał minister obrony. - Moim zdaniem prasa nie będzie nas zbyt ostro atakować. Za dużo jest tych wszystkich objawów. Nawet głupiec zauważy, że nie da się ich przypisać jednej chorobie. - Czyli sugerujesz, żebyśmy nic nie robili i przeczekali burzę, gdyby nadeszła? - spytał premier. - Nie sądzę, żeby nadeszła - odparł minister. - Opinia publiczna ma już dość tego tematu. - W pismach od weteranów coś mnie zdziwiło - powiedział premier. - Twierdzą że ich przypadłość jest zakaźna. Że chorują ich żony i dzieci. - Absurd - rzekł minister obrony. - To tylko potwierdza moje słowa. Ile razy jakiś ciura budzi się z kacem, zwala to na służbę w rejonie Zatoki Perskiej. - O jakich chorobach wspominali, panie premierze? - spytał doradca. - Nie wyrażali się zbyt precyzyjnie - odparł premier. - Chodziło o chroniczne przemęczenie, zwiększoną podatność na przeziębienie i grypę i tym podobne. - Dobry Boże - prychnął minister obrony. - Tylko tego nam brakowało, zakaźna grypa japiszońska! - Rzeczywiście brzmi to raczej niewiarygodnie - przyznał premier. - Brednie i tyle - skwitował minister obrony. - Jeśli jednak uważa pan, że stowarzyszenia weteranów mogą nagłośnić tę sprawę w czasie kampanii wyborczej, możemy podjąć środki zaradcze. Na przykład dać do gazet przeciek, że Saddam używał broni chemicznej i biologicznej. - Kilka z nich już o tym wspominało - powiedział premier. - Zwłaszcza jedna z nadzwyczajną lubością wskazywała, skąd Saddam tę broń wziął. - I, o ile sobie przypominam, nie wzbudziło to większego zainteresowania - rzekł minister obrony. - Dzięki Bogu - przytaknął premier. - Wczorajsze wiadomości - dodał doradca. - Dziś można w nie co najwyżej ryby zawinąć. - Mimo wszystko - powiedział minister obrony - dobrze by było poruszyć tę kwestię, bo zdaje się, że
stowarzyszeniom weteranów głównie o to chodzi. W zeszłym tygodniu hrabina Mar spytała w Izbie Lordów, czy ministerstwo obrony dysponuje dokumentami dowodzącymi użycia broni chemicznej podczas wojny w Zatoce. - Co powiedział Howe? - Że badania przeprowadzone przez ministerstwo wskazują, iż broni takiej nie użyto. Właśnie wtedy przyszło mi do głowy, że gdybyśmy dali oficjalny przeciek, że Saddam jednak ją zastosował, prasa krajowa połknie haczyk, co w kluczowym momencie odwróci uwagę opinii publicznej od rządu - powiedział minister obrony. - Zważywszy, że Saddam od czasu zakończenia wojny stara się odbudować swój arsenał, nie jest to głupi pomysł. Gdyby znów uznano go za zagrożenie, mogłoby to nam pomóc w czasie wyborów, biorąc pod uwagę nasze sukcesy na Falklandach i w Zatoce. - To prawda, panie premierze - powiedział doradca. - Gdyby Saddam zaczął szaleć, wyborcy raczej nie chcieliby być rządzeni przez lewicowych mięczaków. - Udzielających azylu i darmowych porad wszystkim, którzy się napatoczą - prychnął minister obrony. - No to doszliśmy do porozumienia - podsumował premier. - Nie zmieniamy stanowiska odnośnie syndromu wojny w Zatoce i stosując chwyty PR, nie dopuszczamy, żeby ta kwestia wypłynęła podczas kampanii wyborczej. - Może napomknąć, że to Saddam powinien zapłacić chorym żołnierzom, skoro użył broni biologicznej i chemicznej? - zasugerował doradca. - Czemu nie - zgodził się premier. Channing House, Kent Marzec 1997 Spójrzmy prawdzie w oczy, Warner, wkrótce spełnią się nasze najgorsze obawy - powiedział sir James Gardiner do gospodarza, pułkownika Petera Warnera, kiedy po kolacji pili porto przy kominku. - Może część wyborców zmieni zdanie w ostatniej chwili? – zastana wiał się Warner. - Fakt, nie jesteśmy święci, ale przynajmniej wiedzą, czego się po nas spodziewać. Gardiner pokręcił głową z kwaśnym uśmiechem. - Nie licz na to. No, chyba żeby nagle się okazało, że Blair i Brown są kochankami czy coś w tym stylu. Tak, jak się sprawy mają, zanosi się na ich triumf. - Boże, ale mnie to wkurza - mruknął Warner. - Wszystko przez brudasów z workami pieniędzy i słabością do dziwek, które nie potrafią trzymać gęby na kłódkę. Skompromitowali nam partię. - Nie chodzi tylko o partię - powiedział Gardiner. - Trzeba myśleć o kraju. Wkrótce ewolucja zacznie się cofać. Zapamiętaj moje słowa. Dobór naturalny stanie się przeżytkiem. Słabi i kulawi odziedziczą ziemię. Wszyscy będą zwycięzcami, bo nikomu nie będzie wolno przegrywać. - A co z nami? - spytał Warner. - Co zrobimy? - A co możemy zrobić? Zaczekamy, Warner. Będziemy mieli oczy i uszy otwarte i zaczekamy na właściwy moment. Na razie naszym priorytetem jest dopilnowanie, żeby nieprzychylny nam rząd za bardzo się nami nie interesował. -~ Zawsze ostrożnie dobieraliśmy ludzi - powiedział Warner. - Nie sądzisz chyba, że coś nam grozi? - Niepokoi mnie to zamieszanie w Porton - odparł Gardiner. - Chodzi o tę szczepionkę? Myślałem, że Crowe wszystko załatwił. I to skutecznie. - O Crowe’a się nie martwię, jest jednym z nas. Chodzi raczej o ludzi, którzy pracowali przy projekcie, o zespół. Byli przekonani, że pracują na zlecenie rządu, a w gruncie rzeczy tak nie było. Finansowanie zespołu odbywało się na dość luźnych zasadach, bo politykom nie chciało się dociekać, co dzieje się w Porton. Pieniądze pochodziły ze środków na „projekty specjalne”. - Rozumiem. - Warner napełnił kieliszek Gardinera z kryształowej karafki stojącej na stoliku przy krześle. - Nowy minister obrony i nowi ludzie w Porton mogą zacząć zadawać niewygodne pytania. - Mowbray będzie trzymał rękę na pulsie, od czasu tej cholernej wpadki dyskretnie obserwuje członków zespołu; gdyby któremuś nagle zachciało się spisać pamiętniki, musielibyśmy coś z tym zrobić. Na razie się na to nie zanosi, ale trzeba uważać. - Przecież podpisali zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Wiedzieli, że wszystko, co robili w Porton, było ściśle tajne - powiedział Warner. Gardiner uśmiechnął się pod nosem. - Zauważyłem, że ostatnimi czasy ustawa o tajemnicy państwowej nie robi już takiego wrażenia jak kiedyś. - I za odpowiednią sumę... - To też znak czasów, do diabła. Ale co ważniejsze, gdyby ci ludzie dowiedzieli się, że ich prace nie miały
oficjalnej aprobaty władz i że rząd Jej Wysokości nie został poinformowany o kłopotach ze szczepionką, Bóg raczy wiedzieć, co by się stało. Pamiętaj, że Sebring, ten naukowiec, na którego Crowe uporczywie zwalał winę, nie jest jednym z nas. Trzeba na niego uważać. - Co więc twoim zdaniem powinniśmy zrobić? - spytał Warner, patrząc na Gardinera znad kieliszka. - Porozmawiam z Mowbrayem. Powiem mu o naszych obawach. Poproszę, żeby zwrócił szczególną uwagę na Sebringa, gdyby doszło do jakichś przetasowań w Porton albo Ministerstwo Obrony zaczęło zadawać niewygodne pytania o specjalne budżety. Warner skinął głową. - Myślisz, że całe to gadanie o syndromie wojny w Zatoce może być dla nas zagrożeniem? - Wstał z krzesła i dorzucił do ognia. - Dziś rano znów mówili o tym w telewizji. - Nasi ludzie z Ministerstwa Obrony powiedzieli mi w zaufaniu, że rząd Jej Wysokości nie zmieni stanowiska w tej sprawie. Mnie to wystarczy. Dla nich żaden syndrom nie istnieje. - A co z mięczakami, którzy po wyborach obejmą rządy? I ciągnącymi się za nimi hordami pracowników opieki społecznej? - Mięczaki do rządu nie trafią - odparł Gardiner. - To robota dla polityków, a ci są o wiele bardziej przewidywalni. Nie zaczną nagle rozdawać pieniędzy. Założę się, że utrzymają nałożone przez torysów ograniczenia wydatków, żeby można było za wszystko winić odchodzącą administrację. A weteranów z Zatoki Perskiej odeślą do Brytyjskiego Stowarzyszenia Medycznego, które utrzymuje, że syndrom wojny w Zatoce nie istnieje. - Ale ci ludzie nie dają za wygraną, żądają coraz to nowych dochodzeń. -Może i tak, myślę jednak, że jesteśmy w miarę bezpieczni. Na szczęście w tej cholernej wojnie popełniono tyle błędów, że nie trzeba podrzucać mediom tematów zastępczych, bo i tak co i rusz coś nowego wychodzi na jaw. Warner oparł głowę na skórzanej poduszce i spojrzał w płomienie. - Pięć lat w cieniu, niezbyt zachęcająca perspektywa. - Na pięciu może się nie skończyć - powiedział Gardiner. - Myślisz? - Szkoda, że Blair nie jest torysem. Jest zupełnym przeciwieństwem Majora. Major oczywiście odejdzie przed następnymi wyborami, ale nie mam bladego pojęcia, kto mógłby zostać jego następcą. - To trochę tak, jakby szukać dziewicy w burdelu - przytaknął Warner. - Więc co będziemy robić przez ten czas? - spytał, kiedy zegar na kominku wybił jedenastą. - Czekać na właściwy moment. Znajdziemy jakieś haki na nową ekipę i wykorzystamy je, kiedy nadarzy się okazja. Będzie tego dużo, nie obawiaj się. W końcu to politycy. Pomnik Nieznanego Żołnierza, Londyn Listopad 1997 Emerytowany sierżant Królewskiego Korpusu Medycznego Angus Maclean oparł się o stalową barierkę i patrzył beznamiętnie na gwardzistów powoli maszerujących Whitehall przy wtórze posępnej muzyki Albinoniego. Szynele żołnierzy miały taką samą barwę jak niebo. Wszystko było szare oprócz krwistoczerwonych maków. Kolory smutku, pomyślał Maclean. Możni tego świata mieli w imieniu narodu oddać hołd poległym na polu chwały. Wystroją się w galowe mundury i uroczyście zasalutują, a ich podwładni będą stać przed nimi na baczność i patrzeć niewidzącym wzrokiem w dal. Na koniec oficjele złożą wieńce i pochylą głowy przed pomnikiem. Maclean przygotował się psychicznie na to, co musiał zrobić. Dobrze, że akurat dziś leje, bo człowieka w płaszczu przeciwdeszczowym trudniej rozpoznać. No i łatwiej to i owo ukryć. W przypadku Macleana była to półlitrowa szklana butelka pełna krwi ze środkiem przeciwkrzepliwym i złożony transparent z hasłem „Przeklęci hipokryci! Żądamy sprawiedliwości dla ofiar wojny w Zatoce”. Od trzech godzin stał w upatrzonym miejscu, przy punkcie, w którym łączyły się dwie barierki, bo nie chciał przeciskać się przez tłum, kiedy nadejdzie właściwy moment. Niepotrzebnie się martwił; zła pogoda i cynizm młodego pokolenia sprawiły, że ludzi było mniej niż w poprzednich latach. Kiedy nowy premier Tony Blair pójdzie złożyć wieniec, Maclean odsunie barierkę, prześliźnie się przez powstałą szparę i podbiegnie do pomnika. Rzuci butelkę tak, żeby rozbiła się o granitowy postument i zachlapała go krwią, a potem rozwinie transparent przed kamerami. Będzie niebezpiecznie. Może zostać zastrzelony, nie przez żołnierzy, lecz przez cywili strzegących Windsorów i ich nowego rządu. Liczył jednak na to, że nawet oni w razie czego się zawahają i dadzą mu dość czasu, by zrobił swoje. W końcu Wielka Brytania to nie kraj kowbojów, na ogół nikt nie sięga tu po broń bez namysłu. A nawet gdyby go zastrzelili, to i tak bez znaczenia. Nie liczyło się już nic poza tym, żeby pokazać tym draniom, że on i jemu podobni mają dość.
Rozbrzmiały pierwsze, jak zawsze niepewne dźwięki dud i melodia „Over the Sea to Skye” napełniła wilgotne powietrze jeszcze większą melancholią; krople deszczu osiadały na bermycach gwardzistów. Maclean zabrał rękę z barierki i wsunął ją pod płaszcz. Chwycił szyjkę butelki wiszącej na sznurku przywiązanym do pasa. Transparent miał pod marynarką, wetknięty za pasek. Jego palce, mokre i zmarznięte od długiego ściskania barierki, zaczęły nieporadnie odwiązywać butelkę. Nagle zauważył, że ściągnął na siebie podejrzliwe spojrzenia stojącej obok pary, a zwłaszcza kobiety, niskiej i pulchnej, o źle ufarbowanych na blond włosach i ponurej minie. Wyraźnie zaintrygowało ją, czego szukał pod płaszczem. Może sprawiło to zdenerwowanie wywołane podejrzliwym spojrzeniem kobiety, a może palce mu zdrętwiały od długiego stania na zimnie, ale gdy wreszcie zdołał odwiązać butelkę, ta wyśliznęła mu się z dłoni i roztrzaskała na chodniku, tworząc dużą czerwoną kałużę. - O Boże, krew! - krzyknęła kobieta, ściskając ramię towarzysza i wskazując na ziemię. Ludzie odsunęli się od Macleana. Zaczęło krzyczeć jeszcze kilka kobiet i ktoś wezwał policję. Jakiś mężczyzna ryknął z cockneyowskim akcentem: - Co jest, kurwa?! Gus wpatrywał się w kałużę jak zahipnotyzowany. Jego plany legły w gruzach, miał zupełny mętlik w głowie. Wokół widział same nieprzyjazne twarze. Stracił rekwizyt, którym chciał zwrócić na siebie uwagę, ale miał nadzieję, że uda mu się choć rozwinąć transparent. Nie będzie to miało tak dramatycznego efektu jak zbryzganie krwią pomnika, ale może przynajmniej część kamer uchwyci hasło. Gorączkowo szarpnął barierkę, próbując powiększyć szparę, ale okazało się to trudniejsze, niż przewidywał. Usiłował przecisnąć się przez małą lukę, którą udało mu się zrobić, ale utknął. Próbował się uwolnić, gdy nagle zjawili się dwaj barczyści policjanci, by błyskawicznie zażegnać incydent. Tłum rozstąpił się przed nimi, żeby nie musieli wyprowadzać Macleana za barierki, gdzie mógłby odwrócić uwagę od ceremonii, a nawet zostać sfotografowany. Wykręcili mu ręce, tak że musiał iść pochylony i nie widział otaczających go ludzi - tylko las nóg - ale za to dobrze ich słyszał. - Pieprzony świr. - Chryste! Ostatnio wszędzie ich pełno. - Królową chciał zabić, palant. Ktoś kopnął go w nogę i Maclean krzyknął z bólu. - Miał pistolet - krzyknął ktoś inny. - Nie rozumiecie - wysapał Maclean. - Jestem jednym z was... byłem na wojnie... służyłem ojczyźnie... Nie dajcie się ogłupić... Te dranie mają gdzieś... mają gdzieś nas wszystkich... modlitwy, saluty... dla nich to szopka... Udają, wszyscy tylko udają. Nic ich nie obchodzi; nic a nic. W odpowiedzi policjanci jeszcze mocniej wykręcili mu ręce. Jęknął z bólu, a oni wrzucili go do policyjnej furgonetki i dokądś wywieźli. Ulżyło mu, kiedy zamknęły się za nim drzwi celi i znów został sam. Lepsze to niż znosić szturchańce policjantów, którzy od początku traktowali go jak śmiecia i uparcie nie chcieli go słuchać ani odpowiadać na jego pytania. Czuł się, jakby był niewidzialny, a jego głos trafiał w próżnię. Położył się na pryczy i wbił wzrok w sufit. Jego akcja pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza nie powiodła się i czuł się z tego powodu podle. Był pewien, że widok krwi zrobiłby na ludziach niesamowite wrażenie. Ale z drugiej strony, może teraz będzie miał okazję otwarcie powiedzieć w sądzie, co mu leży na sercu. Zaczął układać w myślach mowę obrończą, którą wygłosi w obecności sędziów i, jeśli szczęście dopisze, przedstawicieli prasy. Żałosne napisy na ścianach celi były kiepskim źródłem inspiracji. Godzinę później, przebadany przez lekarza policyjnego i uznany za zdrowego na umyśle, został zabrany na przesłuchanie. - Więc jak to było z tą krwią? - spytał na początek przesłuchujący go policjant. - Była końska - odpowiedział Maclean. - Końska - powtórzył policjant, jakby próbował się dogadać z wiejskim głupkiem. - Używamy jej w laboratorium, w płytkach z agarem - wyjaśnił Maclean. - Hoduje się na nich bakterie - dodał, widząc minę policjanta. - Że też się nie domyśliłem - mruknął policjant. - Może zacznijmy od początku. Kim pan właściwie jest i o co w tym wszystkim chodzi? - Nazywam się Gus Maclean, jestem technikiem na oddziale bakteriologii szpitala w Glasgow. - No, to już coś. I co pan chciał zrobić z butelką krwi? - Najchętniej wsadziłbym ją w dupę temu tłuściochowi Soamesowi, ale póki co, zamierzałem poprzestać na rozbiciu jej o pomnik w celu zwrócenia uwagi na ofiary syndromu wojny w Zatoce. - Tłuściochowi Soamesowi? - powtórzył policjant. - Byłemu ministrowi obrony - wyjaśnił jego współpracownik.
- Ma pan coś do ministerstwa obrony? - Między innymi. - A co oni panu zrobili? - Nie tylko mnie - odparł Maclean. - Jest nas tysiące. Wróciliśmy z wojny w Zatoce chorzy, a ci dranie upierają się, że nic nam nie jest. - Walczył pan w Zatoce? - Byłem sierżantem w Pierwszej Jednostce Laboratoryjnej - odparł Maclean. - W tajnym zespole - dodał takim tonem, jakby uznał to za kiepski żart. Policjant podniósł oczy. - W tajnym zespole? Jak to? - Oficjalnie nie istnieliśmy - wyjaśnił Maclean. - Nie figurujemy na żadnej liście. Było nas czterdziestu, podzielonych na osiem pięcioosobowych oddziałów. Naszą kwaterą główną było Porton Down. - Ta baza wojskowa? - Można i tak to nazwać - odparł Maclean sarkastycznie. - Wysłano nas w rejon Zatoki Perskiej, żebyśmy wykrywali broń chemiczną i biologiczną i ją badali. - Jeśli to prawda, to czy powinien nam pan o tym mówić? - zapytał policjant. - Ustawa o tajemnicy państwowej... - Sram na ustawę o tajemnicy państwowej - powiedział Maclean. Po chwili namysłu policjant zwrócił się do mundurowego stojącego pod drzwiami. - Odprowadź go do celi. Dwie godziny później Maclean ponownie trafił do pokoju przesłuchań. Było tam dwóch cywilów. Na ich żądanie policjanci wyszli. Jeden z cywilów spytał: - Wie pan, kim jesteśmy? - Bezpieka - odparł Maclean. - Spodziewałem się was. - Zdaje pan sobie sprawę, że przed dwiema godzinami złamał pan ustawę o tajemnicy państwowej? - Owszem - odparł Maclean. - Postawcie mi zarzuty. - Żebyś mógł odstawić szopkę w sądzie? Nie ma mowy. - No to będę dalej łamał ustawę. - Mówić to jedno, Maclean, a sprawić, żeby ludzie cię słuchali, to drugie. Popatrz na siebie, na litość boską. W Londynie są tysiące bezrobotnych Szkotów, którzy palą się do opowiadania dziejów swojego życia. Wszyscy mają ich gdzieś. - Nie jestem bezrobotny - powiedział Maclean. - Wziąłem urlop, bo jestem chory. - Na głowę. Maclean wbił wzrok w podłogę. - Akurat z głową mam wszystko w porządku - wycedził przez zęby. - Twoja córka umarła na białaczkę trzy lata temu. Rok temu straciłeś żonę, miała raka mózgu... - To ja je zabiłem. - O czym ty mówisz? - Zabiłem je. A właściwie zabiło je to, co przywiozłem z Zatoki i przez co choruję. - Bredzisz - powiedział człowiek z Wydziału Specjalnego łagodniejszym tonem. - Umarły na różne choroby. Miałeś pecha, stary. Nie twoja wina. Maclean spojrzał na niego roziskrzonymi oczami. - Zabiło je to, co noszę w sobie, a ci dranie z Porton doskonale wiedzą, co to jest. Nie spocznę, dopóki wszystkiego nie powiedzą. Oficer uznał, że jego łagodność na nic się nie zdała. - Wracaj do Szkocji, Gus - powiedział. - Weź się w garść. I przestań walczyć z wiatrakami, bo nie możesz wygrać. Wierz mi; nie masz najmniejszych szans. - Nie postawicie mi zarzutów? - Jesteś wolny, możesz odejść. 4 St James’s Park, Londyn Kwiecień 2002 Wiesz, Warner, zwykle nie mogłem się doczekać wiosny, ale w tym roku jakoś mnie nie cieszy - powiedział sir James Gardiner. Spacerował z Peterem Warnerem po parku skąpanym w blasku popołudniowego słońca. - Dobrze wiem, że się starzeję, ale ostatnio coraz bardziej mnie to przygnębia. - Wszyscy miewamy takie dni, Jimmy - odparł Warner. - Mówię serio - ciągnął Gardiner. - Musiałem stawić czoła własnej śmiertelności i pogodzić się z faktem, że nic z tego nie będzie.
- Z czego? - Z naszego marzenia, stary. Żeby uczynić z Anglii kraj, w którym można spokojnie żyć, gdzie rozum i inicjatywa są wynagradzane, konkurencja jest mile widziana, a uprzejmość i dobre maniery to standard. Nic z tego. W partii ciągle panuje chaos. Do cholery! Mieli pięć lat, żeby wziąć się w garść, a wszystko zawalili przez te wewnętrzne spory i gierki. Są wiarygodni jak sprzedawcy używanych samochodów. Nie ma wątpliwości, czeka nas następne pięć lat rządów Blaira. Warner nie zaprzeczył. - Dla mnie to koniec - podjął Gardiner. - Jeszcze jedna-dwie kadencje i nasza przyszłość znajdzie się w rękach wyszczekanych absolwentów prowincjonalnych uczelni, w których nawet czytać i pisać nie uczą. A ci będą tylko siedzieć na tyłkach i czekać, aż wszyscy zaczną im nadskakiwać, bo do tego przywykli. Rozczarują się. Zapanuje anarchia i będzie za późno, żeby cokolwiek ocalić. Nowa Partia Pracy, patronka przeciętności, strażniczka wszystkiego, co bezwartościowe, płytkie i banalne, wy-szcza całe nasze dziedzictwo na mur. - Taki pesymizm jest nie w twoim stylu. Pierwszy raz słyszę, żebyś mówił takie rzeczy. - Nie przywykłem do porażek. Ale najgorsze, że naszej Anglii już nie ma, Warner, zostało po niej tylko wspomnienie. Chcę, żebyś zwołał spotkanie. Rozwiążę grupę i organizację. Przeszli kilka kroków w milczeniu. Przerwał je Warner. - Nie będę cię obrażał pytaniem, czy to przemyślałeś - rzekł - bo nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale proszę cię, żebyś jeszcze raz się nad tym zastanowił. Dziś kraj potrzebuje takich ludzi jak my bardziej niż kiedykolwiek. - Jesteś żołnierzem, Warner, więc wiesz lepiej niż inni, że nie ma sensu toczyć bitew, których nie można wygrać, a tej nie wygramy na pewno. Żebyśmy mogli mieć na cokolwiek wpływ, nasza partia musi być u władzy. Potrzebujemy przyjaznej infrastruktury, a na taką nie mamy co liczyć. Torysi wpadli do kibla i sami spuścili wodę. Można by pomyśleć, że życie im niemiłe. Co ich opętało, żeby wybrać na szefa partii tego nierozgarniętego uczniaka? - Facet po wyborach odejdzie i ster przejmie ktoś bardziej wiarygodny. Mówi się, że Ken Clark. Jego Blair tak łatwo nie przegada. - Wtedy partia podzieli się w kwestii integracji europejskiej. I wrócimy do punktu wyjścia. - Nadal uważam, że powinieneś to jeszcze raz przemyśleć. - Już podjąłem decyzję. Zwołaj spotkanie możliwie jak najszybciej. Zakończymy wszystkie niezałatwione sprawy i tyle. - Co zrobisz potem? - Mamy z Alice dom w Highlands w Szkocji, gdzie, chwała Bogu, wciąż można żyć, jak na cywilizowanych ludzi przystało, bez ramp dla wózków inwalidzkich i tablic w języku urdu. - A pedały są tylko w rowerach - dodał Warner z uśmiechem. - Już to, że nazywali nas narodem sklepikarzy, było okropne - powiedział Gardiner. - Ale teraz staliśmy się narodem zniewieściałych fryzjerów. Zorganizuj to spotkanie, dobrze? - Skoro jesteś pewien swojej decyzji, postaram się ściągnąć wszystkich w przyszły piątek. Szpital im. Księżniczki Luizy, Glasgow Kwiecień 2002 Creorge Drummond, szef laboratorium, podniósł głowę znad biurka i uśmiechnął się na widok Gusa Macleana. Gus miał na sobie tę samą granatową budrysówkę, z którą nie rozstawał się od kilkunastu lat. Kiedy powiesił ją na wieszaku przy drzwiach, Drummond spytał: - Jak minął weekend? - Nieźle - odparł Maclean, wkładając kitel. - Ministerstwo Obrony zgodziło się zrewidować stanowisko i sporządzić przed końcem roku nowy raport. - Dobra robota. Trzeba wam przyznać, nie poddajecie się łatwo. - A żebyś wiedział - odparł Maclean z żarem, który nawet Drummonda, znającego go od przeszło dwudziestu lat, przyprawiał o dreszcz niepokoju. Gusem zawładnęła ta sama obsesja, której uległa część krewnych ofiar katastrofy w Lockerbie. Jakby czas się dla nich zatrzymał. - Zapewnili nas, że przeprowadzą dochodzenie w sprawie tego, co działo się w Porton tuż przed wybuchem wojny. - To dobrze - powiedział Drummond nie do końca szczerze. Wolałby, żeby jego przyjaciel wreszcie pogodził się ze śmiercią żony i córki i znów był taki jak dawniej, kiedy co weekend chodzili razem po górach; żeby wrócił Gus, który w szpitalnej pantomimie potrafił wspaniale wcielić się w rolę staruchy, i z którym Drummond spędził upojny wieczór kawalerski, zakończony rozmową z policjantami niemogącymi zrozumieć, co dorosły mężczyzna
robi o czwartej rano w stroju pielęgniarki, przywiązany do latarni. Ale po tamtym Gusie nie został nawet ślad. Wciąż byli przyjaciółmi, lecz w życiu Macleana nie było miejsca na zabawę. Po wojnie w Zatoce Perskiej zmienił się nie do poznania. Teraz liczyło się dla niego tylko stowarzyszenie weteranów, któremu przewodniczył. - Wygląda na to, że George W. postanowił załatwić Saddama na dobre - powiedział Drummond. - Fakt - odparł Maclean obojętnym tonem. -1 chce pociągnąć nas za sobą, jeśli wierzyć gazetom. - Pies musi iść za swoim panem - skwitował Maclean. - Mniej więcej to samo piszą w gazetach - rzekł Drummond. - Pewnie w ministerstwie już pracują nad listami kondolencyjnymi - powiedział Maclean z goryczą. - Syn państwa nie poległ na próżno. Zginął w walce o demokrację, wolność, prawa człowieka i inne górnolotnie brzmiące pierdoły, jakie im do głowy wpadną. Dranie. Pojęcia nie mają, jak jest na wojnie. Tylko udająmądrych. I nie zrobili nic dla tysięcy chłopaków, którzy wrócili z ostatniej wojny okaleczeni. Drummond skinął głową. - Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - powiedział, chcąc zmienić temat, zanim Maclean rozkręci się na dobre. - Fachowcy twierdzą, że nie powinno się nic robić bez zgody ONZ-etu. - Dobra, dobra - mruknął Maclean tonem wskazującym, że nie darzy ONZ-etu wielkim szacunkiem. - Mary dzwoniła, że jest chora - powiedział Drummond. - Mógłbyś ją zastąpić na serologii? Zerknij, czyjej ludzie wiedzą, co mają robić. - Nie ma sprawy. - Aha, dzwonili też z siódemki w sprawie meningókoka, którego wykryłeś w płynie mózgowo- rdzeniowym Robina Chestera. Wzywali cię tu w nocy? - O trzeciej - odparł Maclean. - A już prawie zasypiałem. - Takie jest życie stwierdził Drummond. Channing House, Kent 26 kwietnia 2002 Kiedy Gardiner oznajmił, że zamierza rozwiązać grupę, przy stole zapadła cisza. Przerwał ją Peter Warner. - Widzę, że wszyscy są równie zaskoczeni jak ja, gdy sir James powiedział mi o tym w zeszłym tygodniu. Próbowałem go przekonać do zmiany zdania, ale nic z tego. - Musimy być pragmatyczni, panowie - powiedział Gardiner. - Jesteśmy w przededniu wyborów, które zapewnią Partii Pracy kolejne pięć lat u władzy. Choas panujący w naszej partii uniemożliwi nam stawienie czoła laburzystom, jesteśmy więc zbędni. Nie ma co się łudzić, w tych okolicznościach nie zmienimy stanu rzeczy. - Sir James. - Donald Crowe mówił uprzejmym tonem, ale jego twarz wyrażała gniew. - Wiem, że zawsze traktował pan naukowe aspekty naszej działalności ze sceptycyzmem graniczącym z pogardą i trzeba przyznać, że po tym, co zaszło w Porton, było to w pewnym stopniu uzasadnione, ale proszę, żeby mnie pan wysłuchał. Nasza organizacja rozwija się od przeszło dziesięciu lat. Ludzie podzielający nasze przekonania są niemal we wszystkich warstwach społecznych. To nie jest stosowny moment, żeby to przekreślić. Byłoby to równoznaczne ze zdradą ich wszystkich i tego, w co wierzymy. Skoro nie możemy zmienić stanu rzeczy w drodze wyborów, powinniśmy choćby rozważyć wykorzystanie innych środków. - Zgadzam się - powiedział Mowbray. - Ja też - rzekł Rupert Everley i odkaszlnął, onieśmielony faktem, że sprzeciwił się niewątpliwie mądrzejszemu od niego Gardinerowi. - Jesteśmy potrzebni krajowi bardziej niż kiedykolwiek. Ktoś musi walczyć z tą zgnilizną. Gardiner popatrzył na nich z ponura miną. - Jakie inne środki macie na myśli? - spytał. - Na razie żadnych konkretnych - odparł Crowe. - Ale powinniśmy przeanalizować naszą sytuację na chłodno, może nawet rozważyć podjęcie działań niekonwencjonalnych. - Nie zaszkodziłoby trochę poczekać, James - powiedział Warner. - Trzeba rozpatrzyć wszystkie możliwości - dodał Mowbray. W obliczu jednomyślności pozostałych uczestników spotkania Gardiner oznajmił: - Dobrze. Wstrzymam się na pół roku z rozwiązaniem grupy, ale na następnym spotkaniu mam nadzieję usłyszeć propozycje konkretnych działań. Zgodnych z prawem. Gdy Donald Crowe wyszedł z domu, zobaczył, że przy jego samochodzie stoi Cecil Mowbray. - Musimy porozmawiać. Ruszyli ścieżką prowadzącą do różanego ogrodu. - Nie przepadam za różami - powiedział Mowbray. - W porze kwitnienia są piękne, ale przez resztę roku
jest z nimi masa kłopotów. Boże, niewiele brakowało. - Nie da się ukryć - przyznał Crowe. - Gdyby teraz rozwiązać grupę, wszystko diabli by wzięli. Potrzeba nam jeszcze kilku miesięcy. Czynnik jest gotowy, ale do przeprowadzenia próby konieczna będzie pomoc jed-nej-dwóch osób. - Czy próba jest absolutnie niezbędna? - spytał Mowbray. - Bez niej nie będzie transakcji - odparł Crowe. - Chcą zobaczyć, że to działa, zanim dadzą pieniądze. - Postawili jakieś warunki? - Tak. - Jakie? Crowe powiedział. - Chyba żartujesz? - krzyknął Mowbray. - Albo to zrobimy, albo możemy się pożegnać z dwunastoma latami pracy i dwudziestoma milionami dolarów. - Czyli zgodziłeś się. - Bo to jest do zrobienia, tyle że potrzeba nam sporo pieniędzy i godnych zaufania ludzi. Od pieniędzy jest Everley. Może by go w to wciągnąć? - To kretyn - odparł Mowbray - ale próżny i przewidywalny. Jeśli mu wmówimy, że pomagając nam, zdobędzie wymarzony mandat poselski, bez szemrania wybuli, ile trzeba. Ilu ludzi ci potrzeba? - Niewielu, byle byli specjalistami. Wyszukam odpowiednich kandydatów w bazie danych grupy. Paru już mam, trzeba ich tylko we wszystko wtajemniczyć, zanim Gardiner zwinie interes. Czas nagli. - Mamy jeszcze jedno zmartwienie - powiedział Mowbray. - Wywiad twierdzi, że Bush jest zdecydowany wszcząć nową wojnę w Zatoce Perskiej. Zachowa pozory współpracy z inspektorami rozbrojeniowymi i spróbuje uzyskać zgodę ONZ-etu na interwencję zbrojną, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że w razie czego jest gotów działać w pojedynkę. -1 co z tego? - Blair go poprze i nas w to wciągnie. - Nadal nie rozumiem, w czym problem. - Planuje się szczepienia wojsk przeciwko atakowi biologicznemu. Crowe’a przeszedł zimny dreszcz. - Chcą zastosować tę samą szczepionkę? - Zostało dość dawek dla pięciu tysięcy ludzi. Chcą je zużyć. To się nazywa oszczędność. - Cholera! - Na spotkaniu nic nie mówiłem, bo James zacząłby nalegać, żebyśmy wszystko ujawnili - powiedział Mowbray. Doszli do stawu na końcu różanego ogrodu. Odwrócili się i spojrzeli na Channing House, którego światła odbijały się w stojącej wodzie. - Nie można jakoś zniszczyć zapasów? - spytał Crowe. - Bez dobrego uzasadnienia raczej nie - odparł Mowbray. - Przecież część twoich ludzi sympatyzuje z nami, a oni znają się na takich rzeczach. Akcje a la James Bond to dla nich normalka. - Żaden nie wie o wypadku sprzed dwunastu lat. Nie było potrzeby mówić im o tym. - Rozumiem - Crowe skinął głową. - Na razie wolałbym w nic ich nie mieszać - ciągnął Mowbray. - Może wkrótce przydadzą się do innych celów. - Rozumiem. - powtórzył Crowe. - Ale musimy coś zrobić, żeby to cholerstwo nie zostało użyte. - Wielu weteranów wojny w Zatoce utrzymuje, że to szczepionka jest przyczyną ich dolegliwości. Gdybyśmy ujawnili, że rząd Jej Wysokości planuje podać żołnierzom starą szczepionkę, wywoła to ogólne oburzenie. Przy odrobinie szczęścia rząd będzie musiał ustąpić i zniszczyć zapasy. Crowe zadrżał z zimna, które wkradło się w nocne powietrze. - To brzmi obiecująco - powiedział, ruszając dalej. - Powinno się udać - rzekł Mowbray. - Znamy wszystkich szefów stowarzyszeń weteranów wojny w Zatoce, więc możemy dać im cynk, co jest grane, i dopilnować, żeby wiadomość dostała się do mediów. Ale jest jeden szkopuł. Jak zwykle, pomyślał Crowe. -Kiedy o sprawie napiszą gazety - ciągnął Mowbray - dawni członkowie zespołu Beta z Porton zaczną się zastanawiać, dlaczego rząd chciał użyć szczepionki, o której wiedział, że jest skażona. A gdyby któryś z nich odgadł, że... - Że rząd wcale tego nie wiedział - dokończył Crowe. - No właśnie. - Brakuje nam tylko skandalu wywołanego z powodu incydentu sprzed dwunastu lat. Poradzisz sobie? - Chyba tak - odparł Mowbray. Crowe skinął głową. - To dobrze. - Zatarł dłonie. - Boże, zimno się robi. Kiedy otworzył drzwi samochodu, Mowbray powiedział:
- Niedługo znów porozmawiamy. 5 Lotnisko w Glasgow, Szkocja 3 czerwca 2002 Doktor Steven Dunbar, śledczy Inspektoratu Naukowo-Medycznego, rozsiadł się wygodnie w fotelu w samolocie British Airways. Zapinając pas, zauważył, że prawie wszystkie miejsca są zajęte. Wśród pasażerów rozpoznał dwóch posłów; jednego z nich widział poprzedniego wieczora w telewizji, gdy udzielał wywiadu na temat potencjalnych kosztów kolejnej wojny w Zatoce Perskiej. Jak większość polityków, nie potrafił jasno odpowiedzieć na żadne pytanie. Steven dostał wezwanie w Szkocji, gdzie spędzał - czy raczej miał nadzieję spędzić - długi weekend ze swoją córką Jenny, która mieszkała tam z wujostwem i ich dwójką dzieci. Opiekowali się nią już prawie cztery lata, od śmierci żony Stevena, Lisy. Wezwanie przyszło w postaci SMS-a przysłanego przez oficera dyżurnego. Treść była krótka: John Macmillan - szef inspektoratu - chciał jak najszybciej widzieć Dunbara w Londynie. W poniedziałek rano Steven przejechał sto kilometrów dzielących wioskę Glenvane w Dumfriesshire, gdzie mieszkała Jenny, od Glasgow, i na lotnisku jakimś cudem dostał bilet na pierwszy rejs do Londynu. - Jak weekend? Udany? - spytał roztaczający silną woń płynu po goleniu pasażer, który usiadł obok. Był to gruby mężczyzna o obwisłych policzkach i rumianej cerze. Miał na sobie prążkowany garnitur, który był na niego za ciasny, podobnie jak kołnierzyk koszuli w paski, spod którego wylewała się tłusta szyja. Facet sam się prosi o zawał, pomyślał Steven. - Tak, dziękuję - odparł, nieco zaskoczony, że zagaduje go obcy człowiek, ale uznał, że może to normalne w samolocie pełnym Szkotów wracających do pracy w Londynie po weekendzie spędzonym w kraju. - A pański? - Córka wzięła ślub - odparł mężczyzna. - Cholera, kosztowało mnie to fortunę. Ten jej mąż niezbyt mi przypadł do gustu, ale co zrobić? Dzieciaki i tak nikogo nie słuchają. Robią, co im się żywnie podoba, cokolwiek im się mówi. - Czasy się zmieniają - powiedział Steven. -1 to jak. Gdybym odzywał się do ojca tak, jak ona do mnie... Stara śpiewka. Steven nie miał ochoty jej słuchać. Skinął głową ze zrozumieniem i ostentacyjnie wsadził nos w gazetę. Czytał w spokoju przez następną godzinę, do chwili, kiedy rozległ się chóralny jęk zawodu. Była to reakcja na komunikat kapitana, że samolot krąży nad lotniskiem, oczekując zezwolenia na lądowanie. - Nieosiągalny wolny pas - westchnął grubas. - Święty Graal lotniska Heathrow. Gdybym dostawał piątaka za każdy lot, w czasie którego krążyłem nad Watford czy West Drayton, byłbym milionerem. Wylądowali z zaledwie dziesięciominutowym opóźnieniem i Steven pojechał Heathrow Expressem na dworzec Paddington, a stamtąd taksówką do swojego mieszkania, gdzie wziął prysznic i przebrał się. Do Szkocji wybrał się swobodnie ubrany - w skórzaną bluzę i drelichy - uznał więc, że przed wizytą u Macmillana powinien włożyć „uniform”. Wprawdzie John Macmillan nie przywiązywał do takich szczegółów większej wagi, wyraźnie jednak dawał do zrozumienia, że przychyla się do opinii, iż niechlujny strój idzie w parze z niechlujnym umysłem. Ubrany w ciemnoniebieski garnitur i krawat pułku spadochronowego Steven wyjrzał przez okno, by sprawdzić, jaka jest pogoda. Jego mieszkanie na drugim piętrze nie było nad samym brzegiem rzeki - na takie nie byłoby go stać - ale przez szparę między budynkami stojącymi naprzeciwko widział łodzie płynące Tamizą. Spojrzał na zegarek i wyszedł z domu. Dwie przecznice dalej, na głównej ulicy, złapał taksówkę i zamówił kurs do siedziby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Czekając, aż Macmillan go przyjmie, zamienił kilka słów z jego sekretarką Rosę Roberts. Rosę, jak zwykle, spytała go o córkę, a on ją o jej dokonania wokalne - śpiewała w Południowolondyńskim Chórze Bacha. Kiedy skończyli wymieniać uprzejmości, Rosę wróciła do pracy, a Steven zajął się wyglądaniem przez okno, jak zawsze, gdy czekał na nowe zadanie. Zauważył, że powróciło dobrze mu znane uczucie - mieszanka niepokoju i podniecenia. Nie było to bynajmniej nieprzyjemne. Prawdę mówiąc, tego właśnie poszukiwał przez większą część życia. Po raz pierwszy poznał smak tego uczucia, kiedy w dzieciństwie chodził po górach Lakę District - wychowywał się w wiosce Glenridding nad Ullswater. Przez młodzieńczą brawurę i brak wyobraźni kilka razy znalazł się w tarapatach, ale przynajmniej dzięki temu lepiej poznał siebie i swoich przyjaciół i rozsmakował się w haju, jaki wywoływało poczucie zagrożenia. Wiele razy stykał się z niebezpieczeństwem w czasie służby wojskowej i zauważył, że można się od niego uzależnić jak od narkotyku - potwierdziłoby
to wielu pilotów myśliwców i kierowców wyścigowych. Kiedy człowiek stoi na krawędzi katastrofy, jego zmysły są wyostrzone jak nigdy. Jak to ujął jego znajomy z wojska: dopiero stojąc w obliczu śmierci, można poznać smak życia. Ale gonitwa za tym „hajem” miała też złe strony. Nawet jeśli udawało się uniknąć przedwczesnej śmierci, konsekwencją często bywała niezdolność do prowadzenia „normalnego”, szarego życia. To z kolei mogło doprowadzić do kłopotów w małżeństwie, a nawet do wejścia w konflikt z prawem, jak to było w przypadku wielu znajomych Stevena z SAS. On sam skończył studia medyczne, ale nie został lekarzem. Uznał, że nie jest to jego powołaniem, a nie chciał brać się za coś, do czego nie miał serca. Jak wielu młodych ludzi wywodzących się z klasy średniej, poszedł na medycynę, by zadowolić rodziców i co poniektórych ambitnych nauczycieli - zawsze to dobrze wygląda, gdy absolwent szkoły zostaje lekarzem. Jednak w odróżnieniu od większości byłych uczniów nie ugrzązł na dobre w fachu, który mu nie odpowiadał. Po studiach odpracował roczny staż w szpitalu, po czym zaciągnął się do wojska, gdzie po szkoleniu trafił do pułku spadochronowego, a potem został przeniesiony do sił specjalnych. Ponieważ był wysoki, silny i wysportowany, w wojsku czuł się jak ryba w wodzie. Uwielbiał wyzwania, odpowiadał mu panujący w koszarach duch koleżeństwa. Podróżował po całym świecie i przy wielu okazjach jego umiejętności poddane zostały najcięższym próbom. Większość ludzi nigdy się nie dowie, jak to jest. Choć nie zdają sobie z tego sprawy, przeżyją całe życie i nie poznają tak naprawdę samych siebie. Mogą sobie wyobrażać, że są bohaterami i snuć opowieści o swoich wyczynach, ale dopóki nie zweryfikują tego w rzeczywistości, będą tylko się okłamywać. W chwilach stresu bohaterami często okazywali się ludzie, po których nikt się tego nie spodziewał, i odwrotnie: bywało, że mistrzowie sportowi zmieniali się w podłych tchórzy, kiedy rywalizacja toczyła się o najwyższą możliwą stawkę. Steven odchodził z wojska z dużym żalem - cóż, służba w SAS trwała niewiele dłużej niż kariera zawodowego piłkarza. Został specjalistą od medycyny polowej i zdobył dużo umiejętności przydatnych w walce, ale niewiele takich, które ułatwiłyby mu życie w cywilu. Miał w ręku tylko dyplom ukończenia studiów medycznych. Już wisiała nad nim perspektywa objęcia funkcji lekarza zakładowego w jakiejś dużej firmie i nudnego, ustabilizowanego życia, kiedy na ratunek przyszedł mu John Macmillan, proponując pracę śledczego w Inspektoracie Naukowo-Medycznym. Inspektorat był pomysłem Macmillana; funkcjonował jako mała niezależna komórka w ramach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W jego kompetencjach leżało rozpoznawanie zagrożeń i prowadzenie dochodzeń w sprawie domniemanych przestępstw w świecie nauki i medycyny, czyli w dziedzinach, w których doświadczenie policji było niewielkie bądź żadne. Zresztą trudno ją za to winić. Te obszary współczesnego życia stały się zbyt skomplikowane dla laików. Dlatego inspektorat werbował absolwentów kierunków ścisłych lub medycyny, którzy po studiach imali się rozmaitych zajęć - robili doktoraty na uniwersytecie życia, jak to określił Macmillan. Od samego początku Steven świetnie się czuł w inspektoracie. Praca była pełna wyzwań, ekscytująca - czasem wręcz niebezpieczna - a doświadczenia zebrane na pustyniach Iraku czy w dżunglach Ameryki Południowej bardzo mu się przydały i z czasem stał się śledczym, do którego Macmillan miał największe zaufanie. On z kolei żywił ogromny szacunek do Johna Macmillana, który często musiał toczyć ciężkie boje o zachowanie niezależności inspektoratu. Jego pracownicy od czasu do czasu odkrywali coś, co inne agencje rządowe - często dysponujące o wiele większą władzą - wolałyby zachować w tajemnicy, ale Macmillan nie ulegał. Wyznawał zasadę, że prawdy nie można złożyć na ołtarzu polityki. Był też bezgranicznie lojalny wobec swoich ludzi, za co Steven miał okazję podziękować losowi przy kilku okazjach, kiedy zdarzyło mu się wdepnąć na odciski wysoko postawionym osobom. Choć Macmillan wyglądał jak typowy urzędnik z Whitehall, nie zachowywał się tak - nie uległ machiawelskiej filozofii, którą na ogół wyznawali ludzie obcujący na co dzień z polityką. Był wysoki, wyprostowany, miał zaczesane do tyłu siwe włosy i gładką, pozbawioną zmarszczek twarz, co ujmowało mu lat. - Wybacz, że kazałem ci czekać - powiedział, odkładając słuchawkę, kiedy Steven wszedł do gabinetu. - Ministerstwo Zdrowia zawraca mi głowę. Wszystko przez to, że twój współpracownik Scott Jamieson ujawnił niekompetencję chirurgów ze szpitala w hrabstwie Kent. - Nic dziwnego - odparł Steven. - Dobry Boże, wystarczyło spojrzeć na statystyki - westchnął Macmillan. - Ślepy rzeźnik ze scyzorykiem przeprowadziłby więcej udanych operacji. Gdyby zarząd zajął się tym parę lat temu, szpital nie miałby na głowie dziennikarzy, a na miejscowym cmentarzu byłoby więcej wolnych miejsc. Na litość boską, dlaczego współpracownicy nic nie powiedzieli?
- Może nie chcieli tego widzieć - powiedział Steven. - Tak często bywa. Poza tym donosicielstwo nie jest mile widziane wśród lekarzy. Chyba że ktoś nie ma nic przeciwko pracy w Nowej Zelandii. - Cóż, w tej sytuacji taki konflikt nam nie grozi - rzekł Macmillan i pchnął w stronę Stevena leżącą na biurku fotografię. Steven wziął odbitkę formatu A4 i skrzywił się na widok mężczyzny, który leżał z rozrzuconymi rękami i nogami, twarzą do ziemi, przy kanale ze stojącą wodą. Widoczna na zdjęciu żółta taśma wskazywała, że zrobił je fotograf policyjny. - Doktor George Sebring - powiedział Macmillan. - Trzydzieści osiem lat, wykładowca biologii molekularnej na uniwersytecie w Leicester. Przed trzema dniami policja wyciągnęła jego zwłoki z kanału. Znalazł go w trzcinach człowiek, który wyprowadzał psa na spacer. Wiesz, czasem myślę sobie, że gdyby ludzie przestali wyprowadzać psy, policja nie miałaby nic do roboty. Chyba nikt nie znajduje tylu ciał co oni. - Fakt - przyznał Steven. - Czemu interesujemy się tą sprawą? - Sebring był na uczelni od dziesięciu lat. Wcześniej pracował w Por-ton Down. - Bazie wojskowej, gdzie prowadzone są badania mikrobiologiczne. - Mierzył wysoko, ale na początku lat dziewięćdziesiątych przeszedł załamanie nerwowe i musiał odejść. - Obrona kraju mu zbrzydła? - zażartował Steven. Macmillan spojrzał na niego poważnie znad okularów. - Mówi się, że w świecie rzeczywistym ten, kto rzuciłby się na Goliata z procą, skończyłby z nią w tyłku. Wsadzoną bokiem. - Rozumiem - powiedział Steven. - Musimy być tak źli jak nasi bliźni. Zmieniają się tylko uzasadnienia tego stanu rzeczy. - Czasem podziwiam twój idealizm. Ale często... - Macmillan urwał, pozwalając, by Steven dopowiedział sobie resztą w duchu. - Przepraszam - rzekł Steven. - Początkowo policja z Leicester nie widziała w śmierci Sebringa nic podejrzanego. Z uwagi na jego dawne kłopoty uznali, że popełnił samobójstwo, ale jego żona uparcie twierdziła, że nie miał samobójczych skłonności, choć ostatnio rzeczywiście wydawał się czymś bardzo poruszony. Była przekonana, że to był wypadek. -1 kto miał rację? - Nikt - powiedział Macmillan. - Policyjny patolog wyprowadził ich z błędu. To młody chłopak, nowy w tym fachu, i wręcz tryska energią. Steven miał kłopot z dopasowaniem tego opisu do któregokolwiek z patologów, z jakimi miał okazję się zetknąć. Posępni, cyniczni, zapijaczeni czy wręcz dziwaczni, owszem, takich nie brakowało, ale tryskający energią? - Ustalił, że Sebring utonął - ciągnął Macmillan - tyle że w płucach miał wodę z kranu, nie z kanału. - Czyli został zamordowany? Macmillan skinął głową. - Utopiony, prawdopodobnie w wannie, a potem wrzucony do kanału, żeby upozorować wypadek lub samobójstwo. - Motyw? - Nieznany. Studenci go lubili, współpracownicy szanowali. Nikt do niego nic nie miał. - Oprócz człowieka, który wsadził mu głowę pod wodę. - Rzeczywiście - powiedział Macmillan tonem dającym do zrozumienia, że sam nie ująłby tego tak dosadnie. - Żona mówiła, co go tak poruszyło? - spytał Steven. - Dobre pytanie - odparł Macmillan. - Zeznała, że przed kilkoma tygodniami odwiedził go mężczyzna, weteran wojny w Zatoce Perskiej. O ile pamięta, nazywał się Maclean, ale nie jest tego w stu procentach pewna, w każdym razie, sądząc po akcencie, był Szkotem. Wygląda na to, że znał Sebringa w czasach, kiedy ten pracował w Porton Down. - Co żołnierz robił w Porton Down? - zdziwił się Steven. - Tego już ty musisz się dowiedzieć - rzekł Macmillan. - Pani Sebring mówiła, że Maclean był zły z powodu czegoś, co nazywał chorobą wojny w Zatoce, i wydawał się przekonany, że jej mąż ma jakieś informacje, które mogłyby mu pomóc. Sebring nic jej nie powiedział, a ona go nie wypytywała, bo wiedziała, że badania, które prowadził w Porton, były tajne, ale jest pewna, że to po tej wizycie zachowanie męża się zmieniło. - Czyli mamy martwego naukowca, byłego żołnierza i coś, co być może zdarzyło się w czasie wojny w Zatoce Perskiej - podsumował Steven. - To było dawno temu. - Zanosi się na następną - zauważył Macmillan. - Szkoda, że poprzednio nie załatwili wszystkiego, jak należy.
- O ile pamiętam, sugestie, żeby ruszyć na Bagdad, wywoływały ogólne oburzenie. Telewizyjni eksperci przy każdej okazji przypominali, że mandat sojuszników przewidywał wyzwolenie Kuwejtu, nic więcej. - Pamiętam - przytaknął Steven. - To co mam zrobić w sprawie Sebringa? - Powęsz trochę. Policja de facto przyznaje, że nie ma żadnego tropu, choć szuka tego tajemniczego Szkota Macleana. Jeśli śmierć Sebringa rzeczywiście miała związek z jego badaniami w Porton, to nikt im niczego nie powie. My możemy im pomóc, posunąć śledztwo krok naprzód. Rozejrzyj się, może coś znajdziesz. Panna Roberts da ci informacje o Sebringu, jakie mamy. Kiedy Steven wyszedł z gabinetu Macmillana, Rosę Roberts podniosła głowę i podała mu cienką brązową kopertę. - Niestety, jest tego mało - powiedziała. - Badania prowadzone przez doktora Sebringa były tajne i musimy prosić o informacje zwykłymi kanałami, a to, jak wiesz, zajmuje trochę czasu. Gdybyś uznał, że to, co Sebring robił w Porton, jest istotne dla śledztwa, daj znać, postaram się nadać sprawom szybszy bieg. Steven wziął kopertę. - Dziękuję, Rosę. Myślę, że dobrze by było od razu zacząć drążyć ten temat. Coś mi mówi, że to może być ważne. - Jeszcze dziś wyślę wniosek do Ministerstwa Obrony i zaznaczę, że sprawa jest priorytetowa. Dam ci znać, kiedy coś dostaniemy, ale nie licz na zbyt wiele. Ci ludzie kochają tajemnice. Steven postanowił spędzić resztę popołudnia w bibliotece. Musiał trochę poczytać o wojnie w Zatoce, żeby lepiej zrozumieć, o co w niej chodziło. Na razie jego wiedza była znikoma. Najpierw jednak przeczytał zebrane przez Rosę Roberts informacje o Sebringu. George Sebring, syn pastora kościoła anglikańskiego, latem 1985 roku skończył z wyróżnieniem studia medyczne na uniwersytecie w Edynburgu, po czym przeniósł się do Oksfordu, gdzie przez następne trzy lata pracował nad doktoratem na temat klonowania genów patogenezy wirusowej. W styczniu 1989 roku został asystentem w laboratorium w Porton Down, ale w czerwcu 1991 roku przeżył załamanie nerwowe i odszedł. Próbował wrócić, ale wkrótce zrezygnował na dobre. W październiku 1991 roku został wykładowcą biologii molekularnej na uniwersytecie w Leicester. W maju 1994 roku ożenił się z poznaną rok wcześniej Jane Manson, nauczycielką. Nie mieli dzieci, choć niedawno złożyli wniosek o adopcję. Steven zanotował adresy domu i szkoły, w której pracowała pani Sebring. Odłożył kopertę i zaczął czytać artykuły na temat wojny w Zatoce Perskiej. Dawno o niej nie myślał, choć słyszał o sporze rządu z weteranami w kwestii tak zwanego syndromu wojny w Zatoce. Po parogodzinnej lekturze musiał przyznać, że rozumie stanowisko władz. Żadna choroba nie mogła mieć tylu różnych objawów. Z drugiej strony, zaskoczyła go ogromna liczba żołnierzy chorujących po powrocie z rejonu Zatoki Perskiej - i to, jak wielu z nich zmarło. Stwierdził, że prawda musi leżeć pośrodku. Przypuszczał, że żołnierze byli wystawieni na działanie różnych szkodliwych czynników wywołujących rozmaite przypadłości, które chorzy połączyli w jeden syndrom. Popołudnie spędzone w bibliotece nie przyniosło wyjaśnienia zagadki, ale przynajmniej podsyciło apetyt Stevena. Postanowił kontynuować poszukiwania w Internecie. O dziewiątej wieczorem piętrzył się przed nim stos wydruków, których lektura mogła mu zająć resztę wieczoru i cały następny dzień. Ściągnął dokumenty z rozmaitych źródeł, zarówno z oficjalnych stron Ministerstwa Obrony, jak i tych założonych przez stowarzyszenia weteranów oraz osoby, które uważały, że mają coś do powiedzenia na ten temat: zwykle były to wspomnienia z pobytu w rejonie Zatoki Perskiej. W wielu pojawiały się skargi na złą opiekę medyczną bądź jej zupełny brak po powrocie do kraju. Czytając, Steven robił notatki w nadziei, że na ich podstawie lepiej zrozumie argumenty obu stron. Dopiero o czwartej następnego popołudnia był w stanie wyciągnąć następujące wnioski: W czasie wojny w Zatoce Saddam użył broni biologicznej i chemicznej przeciwko wojskom sojuszniczym. Broń tę Irakowi dostarczyły Stany Zjednoczone - co wyjaśniało, dlaczego oficjalne źródła uporczywie zaprzeczały, jakoby kiedykolwiek doszło do jej użycia. Wielu żołnierzy skarżyło się na skutki uboczne szczepionek. Ministerstwo Obrony nie paliło się do ujawnienia ich składu; oświadczyło tylko, że niektóre składniki są „utajnione”, ale wyraźnie nie było zgody co do ich liczby. Zeznania naczelnego lekarza wojskowego admirała Revela przed parlamentarną Komisją Obrony Narodowej, były sprzeczne z wypowiedziami przedstawicieli Ministerstwa Obrony. Zastosowanie bromku pirydostygminy jako antidotum na gaz trujący było błędem, zważywszy na fakt, że Irakijczycy używali głównie sarinu. Związek ten bowiem wzmagał działanie sarinu, zamiast mu przeciwdziałać. Co więcej, sam w sobie był szkodliwy i wielu żołnierzy go przedawkowało, bo łykali pigułki przy każdym alarmie. Opowieści o błędach i nieporozumieniach, wskutek których wojska zostały wystawione na niepotrzebne
ryzyko, było bez liku. Steven doszedł do wniosku, że wielu żołnierzy sił sojuszniczych doświadczyło skutków działania sarinu i/lub antidotum przeciw niemu. Innym zaszkodziły szczepionki przeciwko wirusom i bakteriom. Jeszcze inni zostali zaatakowani przy użyciu broni biologicznej. Wreszcie byli i tacy, którzy padli ofiarą błędów popełnionych przez dowódców i zostali niepotrzebnie wystawieni na działanie trujących związków. Zadowolony z wyników swojej pracy, Steven potarł oczy i przeciągnął się. Zesztywniał od długiego siedzenia w jednej pozycji, a po wielogodzinnym patrzeniu w monitor czuł się, jakby miał piach w oczach, ale teraz już lepiej rozumiał, dlaczego rząd i weterani wojny w Zatoce skaczą sobie do gardeł. Jako bezstronny obserwator przypuszczał, że nie można wykluczyć, że obie strony mają rację. Nie istniało coś takiego jak syndrom wojny w Zatoce Perskiej, ale z drugiej strony, wielu uczestniczących w niej żołnierzy chorowało. Tylko jedno wciąż pozostawało zagadką: dlaczego George Sebring został zamordowany. 6 Następnego dnia Steven z samego rana pojechał do Leicester. Chciał się dowiedzieć od żony Sebringa, dlaczego uważała, że jej mąż był ostatnio „poruszony” i wypytać ją o Szkota, którego wizyta tak go zaniepokoiła. Jane Sebring twierdziła wprawdzie, że mąż nigdy nie opowiadał jej o pracy w Porton, ale może mówiła tak tylko dla świętego spokoju. Jak każda żona, na podstawie swoich wieloletnich spostrzeżeń musiała snuć jakieś domysły. Steven postanowił, że zanim zacznie wypytywać kogokolwiek o cokolwiek, zgłosi się na policję w Leicester, która prowadziła śledztwo w sprawie śmierci Sebringa. Wiedział z doświadczenia, że policjanci potrafią być bardzo drażliwi, kiedy na ich terenie pojawia się ktoś z zewnątrz. Jeśli teraz nie nawiąże z nimi dobrych kontaktów, później będzie musiał stąpać po kruchym lodzie, gdyby inspektorat uznał, że warto dalej interesować się sprawą. Steven miał prawo oczekiwać - a nawet żądać - współpracy policji, ale wolał tego uniknąć. Dopóki nie nabierze pewności, że inspektorat powinien zająć się sprawą Sebringa, będzie się podawał za obserwatora z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, służącego pomocą i radą. Gdy dotarł na przedmieścia Leicester, w radiu podali, że właśnie minęła dziesiąta. Pojechał prosto na komendę. Nadkomisarz Glyn Norris, prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa Sebringa, przywitał go leniwym skinieniem głowy. - Siadaj pan - powiedział, oddając Stevenowi dowód tożsamości. - Od weekendu wróble ćwierkają, że interesujecie się tą sprawą. Nie mówią tylko, dlaczego. - To żadna tajemnica - odparł Steven. - Sebring pracował kiedyś w Por-ton Down. Chcemy wiedzieć, czyjego śmierć miała coś wspólnego z tym faktem. Gdyby tak było, moglibyście mieć kłopoty z dalszym prowadzeniem śledztwa. - To znaczy nikt by nam nic nie mówił. - Mniej więcej. - A pan chce nam pomóc? - Norris nie krył niedowierzania. - W pewnym sensie - powiedział Steven. Norris spojrzał na niego badawczo. - Na jakiej podstawie sądzi pan, że praca Sebringa w Porton Down ma związek z jego śmiercią? - spytał. - Powód jest jeden: wizyta tajemniczego Szkota, o której na pewno słyszeliście - odparł Steven. - Żona Sebringa odniosła wrażenie, że znali się z Porton Down, a że na razie nie ma innych podejrzanych... - On już nie jest podejrzany - wszedł mu w słowo Norris. - Znaleźliście go? - Bez trudu. Jest znany policji. To działacz stowarzyszenia weteranów wojny w Zatoce. Wykręcił kilka niezłych numerów, żeby nadać rozgłos swojej sprawie. Sierżant w stanie spoczynku, mieszka w Glasgow, pracuje jako technik w laboratorium jednego ze szpitali. - Ale nie jest podejrzany? - W czasie, kiedy popełniono zabójstwo, był w Glasgow. Może to udowodnić ponad wszelką wątpliwość. Steven skinął głową. - Pytał go pan, po co był u Sebringa? - Uważa, że spece z Porton wiedzą o syndromie wojny w Zatoce więcej, niż mówią. Ostatnio odwiedza ich wszystkich po kolei, bo ma nadzieję, że skłoni któregoś, żeby to przyznał. - Skąd wziął ich nazwiska? Chyba nie chwalili się swoimi badaniami. - Twierdzi, że podczas wojny w Zatoce służył w czymś, co nazywało się Pierwszą Jednostką Laboratoryjną, i że przeszli szkolenie w Porton Down. To wtedy miał poznać kilku pracujących tam naukowców.
- Udało się to potwierdzić? Norris potrząsnął głową. - Ministerstwo Obrony twierdzi, że nie słyszało o Macleanie ani o Pierwszej Jednostce Laboratoryjnej. - Czyli Maclean kłamie? - Ktoś kłamie na pewno - odparł Norris. - A Maclean nie ma wątpliwości co do tego, kto. „Bezczelni kłamcy”, tak ich określił. - Zdaje się, że pan mu wierzy. - Był bardzo przekonujący. Wyrecytował nazwiska, daty, miejsca; twierdził, że było ich czterdziestu, podzielonych na pięcioosobowe oddziały, sami lekarze i technicy przeszkoleni w wykrywaniu dowodów ataku biologicznego i chemicznego. - Po co ministerstwo miałoby temu zaprzeczać? - Tak to już jest z burżujami. W prywatnych szkołach uczą ich wszystkiemu zaprzeczać, żeby nie wyszło na jaw, że tak naprawdę są bandą popieprzonych baranów. - Widać robią to niezbyt skutecznie - skomentował Steven. - Pan przejrzał ich na wylot. Norris nie był pewien, jak odebrać te słowa. W końcu rzekł: - Mój szwagier walczył w wojnie w Zatoce. Był dowódcą czołgu. Pół roku po powrocie został zwolniony ze służby z powodów zdrowotnych. - Przykro mi. Co mu się stało? - Zupełnie nic, zdaniem Ministerstwa Obrony. Nie ma najmniejszego powodu, żeby moja siostra została jedyną żywicielką rodziny. Fakt, że jej mąż waży dwadzieścia pięć kilo mniej niż przed wyjazdem i po zrobieniu dwóch kroków pada ze zmęczenia, to według nich tylko urojenie. - Ostatnio czytałem dużo podobnych historii - zauważył Steven. - Mniejsza z tym - mruknął Norris. - W każdym razie Maclean nie jest już podejrzany. Kiedy popełniono zabójstwo, pełnił dyżur w szpitalu w Glasgow. Personel i pacjenci to potwierdzają. - No to jaki będzie następny krok w śledztwie? - Jeśli nie okaże się, że Sebring prowadził podwójne życie, a między nami mówiąc, wątpię w to, znajdziemy się w ślepym zaułku. To dla policji najgorszy możliwy scenariusz: zabójstwo bez motywu, popełnione przez nieznajomego. Steven pokiwał głową ze współczuciem. - Nie zabiorę panu już więcej czasu - powiedział, wstając. - Powodzenia. - Wraca pan do Londynu? - Norris wyszedł zza biurka, żeby odprowadzić go do drzwi. - Najpierw porozmawiam z żoną Sebringa. - Jest zajęta - powiedział Norris. Steven spojrzał na niego pytająco. Norris zerknął na zegarek. - O dwunastej ma pogrzeb George’a. - Cholera, powinienem był to przewidzieć. Przecież dopiero co umarł. Na parkingu Steven wyjął kupiony na przydrożnej stacji obsługi plan Leicester i sprawdził, gdzie jest cmentarz. Dzieliły go od niego niecałe trzy kilometry. Była za pięć dwunasta. Uznał, że pojedzie na cmentarz i zorientuje się w sytuacji. Jeśli wdowa będzie wyglądać na zrozpaczoną, zostawi ją na razie w spokoju i wróci do Londynu. Dopiero gdy zaparkował samochód i z rozgrzaną słońcem twarzą podszedł do bramy cmentarza, zauważył, jak piękny jest dzień. Chmury, które rano zasnuwały niebo, zniknęły bez śladu, ptaki śpiewały wśród drzew. Ruszył w stronę skrzyżowania dróg przecinających duży, dobrze utrzymany gminny cmentarz. Rozejrzał się, wypatrując konduktu pogrzebowego. O tej porze roku drzewa były porośnięte zasłaniającymi widok liśćmi, więc zszedł ze ścieżki i wdrapał się na oddalony o dwadzieścia metrów trawiasty pagórek, żeby rozejrzeć się po okolicy. Orszak pogrzebowy był po lewej stronie, jakieś dwieście metrów dalej. Steven wrócił na ścieżkę, by go dogonić. Nie chciał przeszkadzać, więc zszedł na trawnik i okrążył kępę cisów, za którą wznosiły się duże granitowe nagrobki z innej - prawdopodobnie wiktoriańskiej - epoki. Tam żaden z żałobników nie mógł go zauważyć. Ze swojego punktu obserwacyjnego zobaczył około pięćdziesięciu osób zgromadzonych przy grobie, nad którym pastor odprawiał nabożeństwo żałobne. Tak najlepiej rozstać się z tym światem, pomyślał. Anglia nie sprawiła George’owi Sebringowi zawodu. Błękit letniego nieba, bujna zieleń świeżo skoszonej trawy, czerń ubrań żałobników, wierzby płaczące - wszystko to tworzyło obraz idealnego pożegnania. Steven był na wielu pogrzebach zepsutych przez paskudną pogodę, kiedy ziemia pod nogami zmieniała się w błoto, a mowa pożegnalna ginęła na wietrze. Tym razem było inaczej; tak, jak być powinno. Jane Sebring rzucała się w oczy. Choć była drobna i w czarnym kapeluszu z osłaniającą twarz woalką, wyróżniała się na tle pozostałych. Żaden z otaczających ją ludzi - prawdopodobnie krewnych - nie dotykał jej ani nie podtrzymywał, jakby wiedzieli, że nie życzy sobie takich gestów. Stała sama, ze splecionymi dłońmi i lekko pochyloną głową. Kiedy trumna spoczęła w grobie, przyjęła żółtą różę od człowieka stojącego u jej boku i rzuciła ją na wieko. Zamieniła kilka słów z pastorem, po czym pewnym krokiem
ruszyła w stronę oczekujących samochodów. Pozostali żałobnicy poszli za nią. Steven podjął decyzję. Spróbuje z nią porozmawiać. Pojedzie za kawalkadą samochodów, zobaczy, gdzie trafi, i na miejscu zastanowi się, jak to rozegrać. Właśnie wychodził z cmentarza - jako ostatni - kiedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń i usłyszał szorstki głos mówiący „stój”. Odwrócił się i zobaczył krępego mężczyznę w jasnoszarym garniturze z żółtą koszulą i czarnym krawatem, tak krótkim i wąskim, że byłby w sam raz dla dziecka. Nieznajomy szukał czegoś w wewnętrznej kieszeni marynarki. Steven poczuł bijący od niego zapach potu. - Kim pan jest? - spytał mężczyzna. - Mogę zapytać pana o to samo - odparł Steven. - Policja. Proszę odpowiedzieć na pytanie. - Mężczyzna wreszcie znalazł legitymację i pokazał ją Stevenowi. Steven wyjął swoją. Zachowanie mężczyzny od razu się zmieniło. - Najmocniej przepraszam - powiedział. - Mieliśmy sprawdzić, czy na pogrzeb Sebringa przyjdzie ktoś obcy. Szef myślał, że może zjawi się morderca. Podobno czasem tak robią. Steven skinął głową bez przekonania. Zabójca musiałby być niespełna rozumu, żeby przyjść na pogrzeb, skoro motyw ten pojawia się w co drugim serialu kryminalnym. Zostawił policjanta i pobiegł do samochodu. Zauważył, że wozy żałobników u wylotu ulicy skręciły w lewo. Miał nadzieję, że ich nie zgubi. Nie było ruchu, więc wcisnął gaz, minął bramę cmentarza i odbił w lewo z piskiem opon. Zobaczył pustą drogę. - Cholera - mruknął i znów przyspieszył. Na pierwszym skrzyżowaniu po lewej stronie zauważył ciemnoniebieską mazdę skręcającą w prawo. Przypomniał sobie, że jeden z żałobników miał taki samochód. Dogonił go. Tak, to ten wóz. Limuzyny były kilka samochodów dalej. Kawalkada skręciła na urokliwą półkolistą drogę, przy której stały duże domy z wykuszowymi oknami i ścianami obrośniętymi dzikim winem. Steven doszedł do wniosku, że jadą do domu Jane Sebring, a nie jednego z miejscowych hoteli, które „z szacunkiem” obsługiwały uczestników pogrzebów. To znaczyło, że trudniej mu będzie wmieszać się w tłum żałobników. Musiał zdecydować: wejść na stypę bez zaproszenia czy odjechać i wrócić później? Zaryzykował i przyłączył się do żałobników; w podjęciu decyzji pomógł mu fakt, że przyjechali prawie wszyscy, którzy byli na cmentarzu, więc nie powinien za bardzo rzucać się w oczy. Niemożliwe, żeby każdy tu znał każdego. Idąc ścieżką za grupą żałobników, zauważył, że dom nazywa się „Vermont”. Jane Sebring okazała się bardzo atrakcyjną kobietą. Wyglądała na trzydzieści kilka lat, miała jasne włosy, niebieskie, bystre oczy, z których nic nie dało się wyczytać, i była tak pełna godności i opanowana, że Steven mimo woli próbował sobie wyobrazić, jaka jest, gdy zrzuca maskę. Choć emanował z niej smutek, wyraźnie nie chciała obnosić się z żałobą. Od razu zajęła się wypytywaniem starszych członków rodziny o zdrowie, dziękowaniem gościom za przybycie i pilnowaniem, by mieli co jeść i pić. - Wiecie, stary George podobno był szpiegiem - powiedział jeden z mężczyzn z grupy, przy której stanął Steven. Najprawdopodobniej był to współpracownik Sebringa z uczelni i Steven z miejsca zaszufladkował go jako typowego członka społeczności akademickiej. - Ci niepozorni zawsze mają jakieś tajemnice - ciągnął mężczyzna. - George niewiele mówił o tym, co robił przed przyjściem do nas. Jak dla mnie, to wszystko wyjaśnia. - Fakt - przyznał ktoś inny. - Był bardzo skryty. To co, myślisz, że załatwiło go KGB? - Albo inna podobna organizacja. Pamiętacie tego faceta, który podpadł Bułgarom? Zabili go parasolem z zatrutym czubkiem. - Na Jamesa Bonda to on nie wyglądał - powiedział inny mężczyzna. - Na litość boską, śpiewał w chórze uczelnianym. Steven odłączył się od grupy dyskutantów i podszedł do starszej pani, która wyglądała przez okno. - Ładny ogródek - powiedział. - George nie cierpiał w nim pracować - odparła kobieta, nie patrząc na niego. - To Jane o niego dba. Jest w tym dobra. Jak we wszystkim. Czy pracował pan z George’em, panie...? - Dunbar, Steven Dunbar, kiedyś byliśmy współpracownikami - skłamał Steven. - A pani? - Jestem jego matką. - Tak mi przykro, nie wiedziałem. - Stevenowi zrobiło się głupio. - To straszna tragedia - powiedział. - Żadna matka nie powinna oglądać pogrzebu syna. Kobieta odwróciła się i pierwszy raz na niego spojrzała. Steven czuł na sobie jej badawczy wzrok. - To prawda - powiedziała wreszcie. - Proszę wybaczyć, że pytam, ale domyślam się, że taki ból nie jest panu całkowicie obcy?