uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Koźniewski Kazimierz - Rehabilitacja

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :777.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Koźniewski Kazimierz - Rehabilitacja.pdf

uzavrano EBooki K Koźniewski Kazimierz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 100 stron)

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

2 Kazimierz Koźniewski Rehabilitacja

3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

4 Maj, 1956 Milczał. Towarzysz Gustaw Wagner milczał. Zdjął grube, dwustronnie szlifowane okulary, z kie- szeni wyjął kawałek żółtej irchy i starannie przecierał szkła. Wykrzywił się przy tym – jak krzywił się zawsze – i grymas krótkowidza zniekształcił dużą kwadratową twarz, złożoną z geometrycznych figur. Od początku zebrania nie odezwał się ani jednym słowem. Czyżby oczekiwali, że przemówi pierwszy? Że przełożony i rozkazodawca Bogdana Kile- nia zacznie się usprawiedliwiać? Ułatwi im sytuację? Wybawi z kłopotu? Raz jeszcze zade- cyduje za nich wszystkich? Nie wiedzieli więc, czy w tej chwili jest z nimi solidarny. Kogo popiera, komu jest przeciwny? Czekali na jego zdanie. Czyżby lękali się rozbieżności z gene- ralną polityką swego resortu? Ależ właśnie teraz tworzą ją bardziej samodzielnie niż kiedy- kolwiek dotąd. Od niedawna wszystkie decyzje są nie ustalone, płynne, ciągle się zmieniają- ce. Oni jednak, od których w tej chwili zależy dostatecznie wiele, nie posiadają jeszcze żad- nego wspólnego poglądu. Patrzą na niego – siedzącego wśród nich – czekają, aż się odezwie. Ponad konarami drzew rozłożystych, gęstych i ciężkich napływało ku oknom wysokiego piętra majowe powietrze – gorące, już przedwieczorne. Nie był to czas sprzyjający naradom, a przecież odbywały się one w całym mieście, w całym kraju. Przy tysiącach zielonym suk- nem obłożonych stołów spierano się w tej chwili o strategię oraz próbowano ustalać taktykę najbliższych tygodni. Wszystko się zakołysało i bardzo trudno było odzyskać zagubioną rów- nowagę. Wzajemnie się oskarżano i indywidualnie broniono. Formułowano pytania i unikano odpowiedzi. Bito się we własne i cudze piersi. Badano atuty, studiowano akta i mozolnie, niezgrabnie stylizowano wnioski. Nikt nie był pewien swej racji. Mówiono: trzęsienie ziemi. Siedzący przodem do okien wzdłuż długiego stołu narad w skupieniu obserwowali ciem- niejący błękit nieba nad Ujazdowem i Czerniakowem. Siedzący tyłem zajmowali się byle czym. Norbert Szper powoli i dokładnie na czystej kartce papieru rysował fantazyjnego smo- ka, niebieską plamą cieniował ostre szpony i jeden spiczasty róg. Franciszek Partum brzuś- cem palca systematycznie zbierał z ciemnozielonej materii niewidoczne dla oczu pyłki. Wal- demar Nocoń oglądał swe krótko przycięte, starannie utrzymane paznokcie. Zazwyczaj nie pozwalali sobie na takie marnotrawienie czasu. Nie po to zwoływano egze- kutywę, by celebrować wzajemne milczenie. Zbyt długo i zbyt dobrze się znali – Szper z Wa- gnerem wyliczali już sobie ponad trzydzieści lat kontaktów partyjnych, współpracy, sporów i zgody, wspólnych cel więziennych i wspólnej wolności – by zabranie głosu miało ich krępo- wać. Wszyscy oni potrafili określać i uzasadniać swoje racje. Potrafili – aż dotąd, do dnia dzisiejszego, może do wczoraj jeszcze. Pytanie – tym razem już niecierpliwie ponaglające – postawione przez sekretarza egzeku- tywy organizacji partyjnej, towarzysza majora Henryka Wrzosa, godziło w nich wszystkich. W niego, pułkownika służby bezpieczeństwa Gustawa Wagnera, oraz w nich, najbliższych współpracowników i podkomendnych. Wiedzieli, że nie unikną odpowiedzi – zresztą nie wy- obrażali sobie, że mogliby jej nie udzielić. Nie zamierzali się uchylać, choć tak bardzo tego w tej chwili pragnęli. Łatwo było zwrócić legitymację partyjną Bogdanowi Kileniowi – literal- nie czyniąc zadość pytaniom postawionym przez Wrzosa. Kileń odbierze sobie zasekwestro- waną przed laty legitymację – gdzie indziej będzie pracował, do innej należeć będzie organi- zacji partyjnej, bez najmniejszego więc kłopotu, natychmiast, mogli powiedzieć: tak. Wie- dzieli jednak, że manewr z legitymacją Bogdana Kilenia posiada w tej chwili wagę szczegól- ną. Ich decyzja będzie wskazaniem – czy tego chcą, czy przed tym się bronią – dla setek, dla tysięcy towarzyszy czekających w rozterce i niepewności, aby wreszcie usłyszeć, jak zacho- wać się winni wobec niepokoju politycznego, który od paru tygodni wstrząsa krajem. Atako-

5 wano ich urząd, który przyzwyczajono się – i oni przyzwyczaili się również – utożsamiać z partią i z rządem. Rehabilitacja Bogdana Kilenia mogła stać się ich samokrytyką albo ich sa- moobroną. Publicyści drukowali w gazetach rozdygotane artykuły. W kawiarniach rzucano oskarżenia – wszystkie i jakiekolwiek. W fabrykach gniewnie analizowano zarobki, a zebra- nia organizacji partyjnych przemieniały się w kłębowisko inkwizytorskich żądań. Mieli od- powiadać na pytania majora Wrzosa, gdy nagle przestały ich obowiązywać dotychczasowe miary i kryteria, gdy co godzina musieli rewidować dokonane przedwczoraj, powiedziane wczoraj, pomyślane dziś rano. Gustaw Wagner milczał. Każdy musiał decydować o sobie. Pozostawił im samodzielność. Każdy z nich – siedmiu członków egzekutywy organizacji partyjnej departamentu mini- sterstwa – związany był z dramatem porucznika Bogdana Kilenia. W przypadku tym nie było nic osobliwego: sprawa inżyniera Suchowilka – jej tajemnice i jej ważność – znana była tylko towarzyszom zajmującym w departamencie stanowiska najważniejsze oraz paru innym, któ- rzy stali się znaczącymi przez swój udział w tym misternym, jak im się wówczas zdawało, a groźnym, jak to dzisiaj mają ocenić, planie. Więc ich właśnie wybierano potem do wielu ko- lejnych egzekutyw, aż w końcu doszli do tej, od której zażądano generalnego rachunku. Ongiś byli oni przyjaciółmi, przełożonymi bądź kolegami Bogdana Kilenia, bardziej niż inni pra- cownicy departamentu przeżywający sensację jego aresztowania i skazania. Wyrok sądu nie okazał się ostateczny – jak zwykle żaden polityczny wyrok. Rzecz znowu wróciła do nich: mieli zadecydować o rehabilitacji partyjnej człowieka, któremu sądy darowały niedawno przeważającą część kary. Darowanie kary, powodując natychmiastową wolność, nie przywra- cało jeszcze obywatelskiej czci. Bogdan Kileń zażądał partyjnej rehabilitacji. Do nich właśnie należało odmówić mu jej – lub mu ją przyznać. Major Henryk Wrzos zająknął się leciutko – a jednak usłyszeli i zareagowali – gdy w za- gajeniu wypadło mu użyć dwóch słów: oficer i towarzysz. Czy wszyscy oni wzdrygali się na myśl o łączącej ich niegdyś wspólnocie partyjnej i ideowej? Lata całe odtrącali, grzebali pamięć o swoich dawno usuniętych i polikwidowanych przy- wódcach, przyjaciołach, towarzyszach: postarali się uwierzyć w sprawiedliwość oskarżeń, w które uwierzyć im było tak trudno, że wiarę taką niejeden spośród nich tylko pozorował, za- kładając wyższość interesów społecznych nad losami jednostki. Już niemal we wszystko uwierzyli, już niemal zapomnieli i pogodzili się, gdy oto zakomunikowano im o fałszu, nie- prawości i zbrodni. Wezwano ich – rozmaicie to określając i nazywając – by w dawno zagi- nionych znowu uznali najlepszych, najwierniejszych sprawie towarzyszy. Poczuli radość i ulgę, lecz równocześnie ogarnął ich lęk i zagubienie. Stracili pewność działania oraz pewność myślenia – niezbędne dla wyrokowania. Sprawę Bogdana Kilenia odruchowo porównywali teraz ze sprawą tamtych, oskarżonych o coś zupełnie innego i przez inne zupełnie sądzonych wokandy, gdy oni byli wyłącznie czytelnikami bałamutnych relacji prasowych. Bogdana Ki- lenia natomiast sądzili sami i dobrze znali racje, które spowodowały aresztowanie, oskarżenie i wyrok. Dany im został człowieczy przywilej wątpienia w sprawiedliwość wykonywaną przez innych – ale czy ktokolwiek kwestionuje własną odpowiedzialność i przez siebie okre- ślaną miarę sprawiedliwości? Musieli odpowiedzieć na pytanie towarzysza Wrzosa. Domagał się tego od nich gwałtow- nie i coraz natarczywiej – sam będąc już gotów dać żądaną przez czasy odpowiedź. – Zawsze za prędko znasz prawidłowe odpowiedzi na zbyt pospiesznie formułowane pyta- nia – niespokojnie uśmiechał się Szper. W rozmowach prywatnych od dawna już przerzucali się sprawą Kilenia – wcześniej, nim wznowiła ją decyzja prokuratora, nim sąd uwolnił go z więzienia. Ale ich rozmowy były tylko unikami. Nawet Henryk Wrzos nie wypowiadał się jasno i bez wątpliwości. Omijali wszelkie wyraźne formuły. Plastycznie poddawali się wyda- rzeniom w kraju, w mieście, w partii – uginali się, odkształcali i z powrotem, elastycznie, przybierali kształt, jaki wydawał się im pierwotny. Czy Kileń był taki rzeczywiście? Jeszcze o

6 tym nikt nie wiedział i oni sami tego również nie wiedzieli. Zmieniali swe opinie, poprawiali – dla ich poparcia lub dla ich zwalczania odnajdywali coraz to nowe argumenty, mnożyli je, wycofywali raz przyjęte, by nazajutrz do odrzuconych powrócić. Gustaw Wagner w rozmo- wach tych nie brał żadnego udziału. Na koniec jednak padło pytanie oficjalne, ostateczne: tak – lub nie? Wydarzenia żądały od nich oświadczeń możliwie najjaśniejszych, a rzecznikiem tych wydarzeń okazał się niespo- dziewanie pierwszy sekretarz ich egzekutywy, major Wrzos, panicznie lękający się, by nie pozostać w ariergardzie wypadków. Istniały terminy śledztw, sądów i wyroków – dla rehabi- litacji partyjnej takich terminów jednak nie było: nikt dotąd spraw tego rodzaju nie przewi- dywał. Po kilkunastu minutach wzajemnego milczenia mogli odroczyć wydanie opinii jeszcze o tydzień, jeszcze o dwa tygodnie. I jeszcze milczeć o tym przy stole, a gadać poza tym po- kojem. Żeby zebrać pełniejszy materiał, żeby gruntowniej przemyśleć sprawę – do której już żadnych więcej materiałów nie było i nad którą już dostatecznie długo rozmyślali. Znali żon- glerkę takich słów, znakomicie potrafili się nimi posługiwać – zarówno gwałtownie przyspie- szając tok działań, jak i rozwlekając je na miesiące, na lata całe. Właśnie teraz, gdy w kraju nie doszło ani do pokazowych procesów schizmatyckich, ani do oskarżeń najpodlejszych – i to właśnie okazało się szczęśliwe – poznali dobrodziejstwo zwłoki, zysk dobroczynnej po- wolności w prowadzeniu spraw zawiłych, korzyść płynącą z niezapadłych wyroków. Pospie- szyli się kiedyś ze skazaniem Kilenia – z tego czyniono im zarzut. Może więc teraz nie należy się spieszyć z rehabilitacją? Może działać ostrożnie, powoli rozpatrując argumenty i krok w tyle – a nie krok na przedzie – posuwać się za rzeczywistością. Może całą sprawę uznać za niegodną pośpiechu – jeżeli Kileń i tak jest już na wolności! W czyim właściwie interesie Wrzos tak ją przyspiesza? Kileń jest już z żoną, z dzieckiem. Może poczekać. Nie należy hi- steryzować na temat godności ludzkiej, co od paru tygodni modne jest w sposób szczególny, ale nie powinno ważyć na tej sprawie. Dyskusja nie może się zacząć. Nikt jednak nie stawia wniosku o jej odroczenie. Milczy Wagner – milczą wszyscy. Na początku zebrania towarzysz Wrzos określił temat: – Prawem zajmą się prawnicy, historią – historycy. My natomiast winniśmy orzec, czy in- teres polityczny dni dzisiejszych wymaga, by Kileń z powrotem otrzymał legitymację partyj- ną. My zajmujemy się teraźniejszością... – Nie ma teraźniejszości bez przeszłości – mruknął Szper, – Powinniśmy jednak zdać sobie sprawę, czy słuszny był rozkaz wydany Kileniowi? Czy wolno nam było go wydać? Od nas zależy... – Czy cokolwiek jeszcze od nas zależy? – szarpnął się Partum. Szper nie dokończył zdania. Wrzos kontynuował zagajenie: – Od nas zależy, czy Bogdan Kileń będzie miał zwróconą legitymację partyjną, czy nie. Czy będzie zrehabilitowany jako towarzysz i oficer – w tym właśnie miejscu major leciutko się zająknął. – Sądy mają swoje oceny, prawa i kodeksy, my mamy swoje. Oczywiście nie muszą być one jednoznaczne. Tego już chyba nauczyliśmy się na całe życie. Jednoznaczność była zbyt kosztowna. Ale dalsze przewlekanie naszej oceny i decyzji, sprzeczne z tym odczu- ciem powszechnym, któremu wyraz dał sąd, byłoby droczeniem się z opinią publiczną. Dro- czeniem może zbyt już... Czy ocena partii winna więc być przeciwstawna wyrokowi sądu? Któż może odnieść korzyść z takiej różnicy? – Zawsze tak mawialiśmy, tylko odwrotnie ustawialiśmy zależność. Przyzwyczajenie stało się nam naturą... – Szper przerwał powtórnie. Wrzos nie zareagował, tylko kończył: – Na razie nie chcę jeszcze wypowiadać swojego zdania. Kto z towarzyszy pragnąłby w tej sprawie...? Nie chciał nikt. Nie mogli potwierdzić propozycji Wrzosa – taki unik był dla nich nie do przyjęcia. Decydować o partyjnej rehabilitacji Kilenia bez oceny tego wszystkiego, co wyda-

7 rzyło się przed pięciu laty? Nie! – zbyt wiele szacunku mieli dla samych siebie. Choćby słowa głośno nie wymówili – każdy z nich musiał tę ocenę sam przeprowadzić, sam dla siebie tylko. Z miasta napływały meldunki o potwornej gadaninie, o plotkach rwących zarówno spotkania w kawiarniach, jak i narady partyjne. Dowiadywali się w ten sposób, że w ich aparacie dzia- łały prowokacje. Kto ich prowokował? Kto nimi sterował? Wbrew nim samym? Może w in- nej jakiejś – ale nie w tej sprawie! Pamiętali dokładnie: byli zupełnie przeświadczeni o słusz- ności własnego postępowania. Nie mogli nie być o tym przekonani – Bogdan Kileń rzeczywi- ście był winien sabotażu. Sabotażu popełnionego w służbie. Wyraźnie pamiętali okoliczności, w jakich wiosną pięćdziesiątego pierwszego Gustaw Wagner wydał rozkaz, który wszyscy zgodnie uznali za celowy i słuszny. Solidarnie żałowali, iż wykonanie zostało fatalnie pokrzyżowane postępowaniem Kilenia. Jego wina nie budziła – budzić nie mogła – żadnych wątpliwości. Te pojawiły się o wiele później – dopiero teraz. Rozkazodawca nadal jest ich przełożonym, towarzyszem, członkiem egzekutywy. Siedzi wśród nich i w własnej sprawie powinien zabrać głos. Niski, krępy, zbudowany z geome- trycznych figur – kubistyczna rzeźba. Nie ma jeszcze sześćdziesięciu lat, ale wygląda na znacznie starszego. Z bardzo bogatej rodziny łódzkiej, niegdyś niemieckich, później dokład- nie spolszczonych fabrykantów. Od klas gimnazjalnych czynny w ruchu rewolucyjnym, któ- rego walki, gorycze i sukcesy były dlań najważniejszą i jedyną treścią życia. W milczeniu bawi się długopisem, z cichutkim trzaskiem wyciska i chowa ruchomy grafit. Leciutkie skrzywienie warg może oznaczać zarówno gorycz, jak szyderstwo. Powinien – może? – oce- nić swój rozkaz wydany pięć lat temu. Powinien – może? – wygłosić samokrytykę. Milczy. Wyciska tylko i chowa grafit automatycznego instrumenciku. Bogusław Damazyn wyjął chustkę i wytarł spocone czoło. Udręka wzajemnego milczenia. Któryś na koniec zerwie się i wybiegnie stąd pierwszy, bez słowa. Major Wrzos zmuszony będzie odroczyć dyskusję nad rehabilitacją Kilenia do następnego tygodnia. Dręczące roz- mowy prywatne, kuluarowe, korytarzowe rozpoczną się od nowa. Ale za tydzień milczenie będzie jeszcze trudniejsze do zniesienia. Milczenie nie będące zgodą ani na dalszą dyskrymi- nację, ani na rehabilitację Kilenia. Milczeli. Bezradność? Lęk? Wiedzieli, że to, co między sobą nazywali siłą partii, co dla nich było prawdziwą partią – ich głos wspólny i jednolity – teraz powinien dać się słyszeć. I wiedzieli, że właśnie teraz nie może się odezwać. Nie mogą, nie potrafią odezwać się razem i zgodnie – więc milczą, więc wahają się przemówić samodzielnie. W tej chwili milczenie wydaje się im jedynym ratunkiem przed sporem mogącym ich zniszczyć. Więc trudniej jest im w tej chwili przerwać to milczenie, niż rehabilitować Kilenia. Dotąd solidarni – już solidarni nie są. To wiedzieli – i tego się bali najbardziej. Braku jed- nomyślności. Odzwyczaili się od niej? Lękali się sporu? Lękali różnicy zdań? Sparaliżowało ich poczucie społecznej odpowiedzialności? Henryk Wrzos zdjął zegarek z ręki i powoli, dokładnie nakręcał sprężynę. Szper meandro- wał spiralny ogon smoka. Partum zbierał pyłki ze stołu. Janina Łaszewska, zawsze ruchliwa, teraz tkwiła ścięta, zastygła, nieruchoma. Nocoń zapalił papierosa. Damazyn łamał zapałki i układał wzorek na zielonym suknie. Było coraz goręcej i duszniej. Wagner milczał. Głośno brzęcząca mucha obijała się o szybę, nie umiejąc trafić do otwartego okna. – Qui tacet consentire videtur – Wrzos przerwał milczenie. – Akceptujemy więc prośbę Kilenia. Notuję uchwałę egzekutywy pozytywnie zalecającą organizacji partyjnej rehabilitację towarzysza Bogdana Kilenia, skazanego... – Szczury, szczury! – krzyknął Partum i gwałtownie zerwał się od stołu. – Już i my mamy się bać tych gówniarzy z redakcji „Zwyczajnie”? My... – Sąd... – zaczął Wrzos, ale Partum nie dał sobie przerwać.

8 – Sam powiedziałeś: inne są kryteria sądowe, inne nasze. Nie chcę mówić o decyzji sądu w tej sprawie i o tym, dokąd ona nas zaprowadzi. Ale dlaczegóż to my mamy kulić ogon pod siebie i odwoływać to, co było najprawdziwsze i najsłuszniejsze. Stawiam wniosek formalny: oddalić prośbę Kilenia i zdjąć ten punkt z obrad naszej egzekutywy. Niech Kileń lata sobie po Warszawie, gdzie chce i do kogo chce, ale nam tego akceptować nie wolno. – Partum cofnął się od stołu, oparł o filar i szeptem, świszczącym, jakby się zmęczył, kończył perorę: – Nie wolno. Kwestionuję i odrzucam tę całą rehabilitacyjną farsę. Żadnych wątpliwości nie mam i mieć nie będę... – Pozazdrościć... – mruknął Szper, wysoki, zwalisty, tyjący mężczyzna o dużej nieregular- nej twarzy, pod prawą szczęką przeciętej głęboką blizną. Siwe ruchliwe oczy, niesforna ster- cząca czupryna i miękki, melodyjny głos, w którym znakomicie modulowały się wszystkie akcenty: wątpliwości, szyderstwa, nacisku. Nie przerywając rysowania następnego już smoka – jednorożca, podjął dyskusyjne wezwanie: – Pozazdrościć ci spokojnego sumienia. – Jak chcesz: możesz zazdrościć. Żadnych wątpliwości nie mam i mieć nie będę. Ani teraz, ani później... – warczał Partum. – Ani teraz, ani wtedy – Szper westchnął. Franciszek Partum, zanim przeszedł do ich de- partamentu, był prokuratorem. Oskarżał w procesie Bogdana Kilenia. – Ani teraz, ani wtedy – Partum nie myślał ustępować, ale Wrzos wdał się głośno i apo- dyktycznie: – To nie jest żadne stanowisko. Ani wczoraj, ani dziś, ani jutro, ani pojutrze... Upór i bez- myślność. Po prostu: bezmyślność. Dzień dzisiejszy nie jest dniem wczorajszym. Coś się, u diabła, tymczasem zdarzyło. Zdarzyło wśród nas. I zdarzyło poza nami. A jakie będzie jutro? Ty zawsze chcesz być niezmiennie taki sam? Niezależnie od okoliczności? Myślący człowiek każdy dzień poddaje nowej analizie, aby wysnuć nowe wnioski i nowe powziąć decyzje. Cza- sy się zmieniają... – I władze się zmieniają... – znowu mruknął Szper. – Raczej powiedz: i władze też muszą się zmieniać, podlegają bowiem procesom... – Wrzos z jawną niechęcią spojrzał na Szpera. Szper powtórzył swoje: – Chciałem powiedzieć to akurat, co powiedziałem: i władze się zmieniają... – Masz rację! – Wrzos holendrował zuchwale. – I władze się zmieniają. Już się zmieniły i władze naszego ruchu, naszego obozu również. Każdy myślący człowiek powinien z tego faktu wyciągnąć konsekwencje. My cenimy dialektyczną zdolność myślenia, a ona wymaga od nas... – ...ułaskawiających glejtów dla wszystkich naszych wrogów? Tak? Powiedz to wreszcie wyraźnie i bez osłonek. – Partum znowu wtargnął w tok sporu. – Menu na dziś: ułaskawienie wrogów pod beszamelem. Szef kuchni poleca... Ale nam wątpić nie wolno, i nikt poza niektó- rymi towarzyszami partyjnymi w to nie wątpi, że wtedy, przed pięciu laty, i wcześniej, i póź- niej, łeb chciano ukręcić i nam, i naszej rewolucji. To była wojna, Kileń za swój sabotaż i za swoją dezercję powinien być rozstrzelany. Zwyczajny dezerter. Jakże byliśmy wspaniało- myślni: zamiast egzekucyjnego plutonu tylko więzienna cela. Gdyby oni nas wtedy zwycię- żyli, gdyby oni nas wtedy pokonali, nikt by dziś nie gaworzył o żadnej rehabilitacji, a sam Kileń kiblowałby w jednej celi ze szczeniakami ze „Zwyczajnie”... – Co dobrze by i o nim, i o nich świadczyło. Nie sądzisz, że tego rodzaju prognostyki mu- szą nas tylko utwierdzać w rehabilitacyjnej decyzji? – Szper domyślał rzecz do końca. – Może i tak, ale ja pragnę zwrócić wam uwagę, że nikt by się z nimi nie patyczkował. I z nami też by się nikt nie patyczkował. My tylko dyskutujemy nad rehabilitacją. Może go jesz- cze mamy przeprosić? Z identyczną furią Partum piętnował Kilenia na rozprawie sądowej oraz przed procesem, podczas śledztwa, które było bardzo krótkie. Dla Partuma sytuacja była zupełnie jasna wów- czas, jasna jest i teraz.

9 – Boisz się, że rehabilitacja Kilenia może się stać degradacją Partuma? – Szper szydził lekko. – Moją degradacją? – eks-prokurator roześmiał się. – Tyle lat mnie znasz i wiesz dobrze, że mogę ruszyć do fabryki i toczyć wałki stalowe. Gotów jestem to uczynić nawet wbrew wszystkim, byle tylko... – Byle tylko twoje było na wierzchu. – Jeżeli chcesz, to możesz tak powiedzieć. Byle tylko moje było na wierzchu. Dobra. Tyl- ko że moje to jest i twoje. Mnie nie idzie o władzę i nie o te metamorfozy władzy, o jakich wy z takim wdziękiem dyskutujecie. Ale jeżeli chcemy, jeżeli mamy wolę przekształcić to społe- czeństwo, nie możemy się cofać ani przed ulicą, ani przed literatami, ani przed kimkolwiek... Partum siekł kantem dłoni w zielone sukno stołu. Wybuchnął. Oskarżał o tchórzostwo tych, którzy po latach gotowi są rehabilitować ówczesne tchórzostwo Kilenia. Gdy na chwilę zawiesił głos, Nocoń skorzystał z okazji: – Chciałem przypomnieć: Kilenia nigdy nie oskarżaliśmy o tchórzostwo. Kileń był odważ- ny. Ostatecznie przeciwstawił się nam wszystkim i w śledztwie nie szukał wykrętów. Oskar- żaliśmy go o zdradę, o zastarzałą prowokację, o konszachty z wrogiem, o wszystko, na co nie posiadaliśmy najmniejszych dowodów. Dlatego sąd zdjął mu teraz porcję kary, a my zasta- nawiamy się, czy nie powinniśmy go rehabilitować z zarzutów najcięższych i nieuzasadnio- nych. – Nocoń mówił powoli, z namysłem, z wysiłkiem wydobywał słowa. Mówił boleśnie. – Nie było dowodów? – Partum demonstracyjnie się zdziwił. – Nie opowiadajmy sobie bajek dla dzieci. Logika niezmiernie prosta: jeżeli postępowaniem swoim działam na korzyść wroga, to znaczy, że działam, że chcę działać na szkodę naszego ruchu, naszej idei i naszej polityki. Nie lubicie, wiem, że nie lubicie od pewnego czasu słówka: obiektywnie. Ale ono istnieje – jako słowo i jako zjawisko. Obiektywnie biorąc Kileń swoim postępowaniem dzia- łał na rzecz naszych wrogów, bez względu na tłumaczenia i usprawiedliwienia. Reguły walki politycznej mają swoją prawidłowość... – Przestań! – Szper przerwał rysowanie i całym swym wielkim ciałem zwrócił się w stronę sąsiada. – Franek, przestań! Tym „obiektywizmem” posługiwaliśmy się jak maczugą. To złe słowo. Kilenia skazaliśmy nie dlatego, że nas zdradził – choć tak o tym krzyczałeś w sądzie – ale dlatego, że wtedy myślał po prostu inaczej niż my wszyscy. Myślał uczciwiej. To był prawdziwy i autentyczny konflikt. Różnica poglądów na walkę z wrogiem. Ale jeżeli w czymkolwiek zmądrzeliśmy, to chyba w tym właśnie, iż przestaliśmy demonizować takie róż- nice. Czy ty naprawdę sądzisz, że obowiązkiem komunisty znajdującego się nawet w ogniach społecznych i politycznych walk jest rezygnacja z własnej, samodzielnej myśli? Czy nasze prawo do myślenia mamy cedować tylko na tych, których uprzednio obdarowaliśmy specjal- nym mandatem? Wstępując do partii mamy przestać myśleć samodzielnie, czekając, aż nas wybiorą na odpowiedzialne stanowisko? Wybiorą dlatego, że nie myśleliśmy samodzielnie... Czy tak? – Kileń był nie tylko członkiem partii, był żołnierzem skierowanym do walki frontowej... – Demagogiczne rozróżnienie... – Szper zamachał ręką przed twarzą Partuma. – Demagogiczne utożsamienie. Kileń był oficerem służby bezpieczeństwa, miał słuchać rozkazów i wykonywać je. – Przyjmując ich do aparatu mówiliśmy – Szper kontynuował spór najostrzejszy – że po- trzebujemy najlepszych komunistów, a nie policjantów, żandarmów, stupajów... Szper dokładnie pamiętał jesień czterdziestego czwartego. Bogdan Kileń gwałtownie wzdragał się przed służbą w aparacie bezpieczeństwa. Szper długo musiał go namawiać i przekonywać. Ich wzajemne zaufanie datowało się jeszcze z dawnych lat, gdy razem – Bog- dan, początkujący student, oraz Norbert, człowiek już dojrzały, matematyk pracujący w za- kładzie ubezpieczeń społecznych – organizowali nielegalne przerzuty z kraju przez Zakopane i tatrzańskie ścieżki do Czechosłowacji, Francji i dalej, do Hiszpanii. Na koniec towarzysz

10 Norbert sam tam powędrował, ostatecznie rozstając się z losem matematyka, a Kileń pozostał w Polsce, dzieląc z partią dni najbardziej trudne. Po ośmiu latach spotkali się w Warszawie, na Pradze, z której artyleria radziecka – mimo hitlerowskiego obstrzału – waliła w dymiące coraz bardziej ruiny lewobrzeżnego śródmieścia. Towarzysz Józef – Norbert Szper – pierwszy wśród tłumu ulicznych przechodniów rozpo- znał Kilenia: od wielu tygodni nastawiony był na odnajdywanie starych przyjaciół. Jeszcze w Lublinie opowiadali mu peperowcy, że Kileń czynny był w podziemiu warszawskim. Z Żoli- borza, po kapitulacji dzielnicy, Kileń przedostał się na północ, wyminął opanowany przez akowców Kampinos, gdzieś na Kurpiach udało mu się prześliznąć przez front i wrócić na Pragę. W zimnym, nieprzytulnym pokoiku na Grochowie, w jakim Szper sypiał razem z gro- madą innych oficerów, dwaj przyjaciele składali sobie relację z wojennych przeżyć. Po dłu- giej rozmowie Szper przedstawił swą propozycję: szukał towarzyszy do pracy w aparacie bezpieczeństwa. Wtedy zaczęli się kłócić. Praca w bezpieczeństwie wydała się Kileniowi obrzydliwa. Szper długo pamiętał tę zdenerwowaną gadaninę: refren rozmowy powracał do niego natarczywie przez wszystkie lata. Słowa Bogdana, nerwowo rzucane w ciasnym poko- iku odartej z tynku praskiej kamieniczki, dźwięczały mu w uszach, gdy razem z Wagnerem słuchali taśm nagranych na procesie Kilenia: „Dlaczegóż to akurat ja mam wsadzać ludzi do więzienia, mam ich zamykać nawet i wtedy, gdy wiem – a to wiem! – że rewolucja powinna niszczyć swoich wrogów. Niezbędne, konieczne – świetnie to rozumiem, ale dlaczego akurat ja? A gdybyś mnie dzisiaj nie spotkał na ulicy? No więc – wyobraź sobie, żeśmy się nie spo- tkali. Zapomnij, że mnie spotkałeś. Nie spotkaliśmy się! Rozumiem: każdy ustrój, każdy rząd musi posiadać policję, która z jednej strony dba o spokój reszty obywateli, ale z drugiej strony robi całkiem brudną robotę. Ale każdy ustrój potrzebuje również – ba, przede wszystkim – inżynierów i nauczycieli, lekarzy i urzędników. Potrafię robić tyle innych rzeczy. Z wykształ- cenia jestem przecież mechanikiem. Dlaczegóż to ja mam być tym, który aresztuje?” Zdener- wowany Kileń biegał po przekątnej małego pokoiku. Wściekły, iż propozycja partyjna – Szper tak zaakcentował jej charakter – trafiła akurat na niego. Wędrując dzisiaj rano ulicą Kawęczyńską mógł spotkać towarzysza, przyjaciela z zupełnie innego resortu państwowego. Zresztą zamierzał wstąpić do wojska. Szper ofuknął go ostro: „Czy członek partii ma prawo w takim momencie historii uchylać się od trudnej, rzeczywiście delikatnej i moralnie niebez- piecznej roboty? Jeżeli w aparacie bezpieczeństwa nie znajdą się najlepsi partyjniacy – Szper powtarzał argumenty z czasów Dzierżyńskiego, jakby przemawiał na publicznym wiecu – najlepsi towarzysze, na których uczciwości można bezwarunkowo polegać, niechybnie zaczną działać mechaniczne prawa każdego urzędu państwowego. Instytucja, skoro jest potrzebna, nie może nie powstać jedynie z tej przyczyny, iż nie ma stosownych pracowników, a że ist- nieć musi, więc zapełnią ją lada jacy. A wtedy? Tam gdzie na każdym niemal dokumencie znajduje się symbol tajności, gdzie pojedynczy człowiek otrzymuje niezmiernie szerokie pra- wa decydowania o losie innego człowieka, tam gdzie metody działania łatwiej demoralizują tych, którzy się nimi posługują, niż tych, dla których zwalczania winny one służyć – tam bar- dzo dużo, niemal wszystko, zależy od indywidualnego charakteru człowieka”. Szper dowodził z ferworem, gdyż od dłuższego już czasu przekonywał sam siebie: nie wolno tej najprzykrzej- szej funkcji rewolucji spychać na barki innych. Nie brudzić sobie rąk – najłatwiejsze! Nader wygodnie jest upierać się, iż inni są godniejsi, inni bywają lepsi. Żaden z nich – Szper prze- konywał Kilenia argumentami, z pomocą których niedawno pokonywał samego siebie – nie jest w stanie osądzić własnej wartości ani własnej przydatności. Tę znają jedynie towarzysze. Nie wolno mówić: niech robią to inni. Znali się od wielu lat, a rozmawiali jakby po raz pierwszy. Osiem lat wojennego rozstania było wystarczająco dużo, by musieli odnajdywać się na nowo. Właściwie obcy życiorys, obce poglądy, nieznane reakcje. Szper pamiętał: gdy do Moskwy przywędrowała delegacja pepe- rowców z okupowanej przez hitlerowców Warszawy, bardzo długo te same słowa dla obu

11 grup komunistów znaczyły coś jednak innego. Teraz też – rozmawiał z człowiekiem właści- wie mu obcym i żyrował mu swe specjalne zaufanie. Ale jakże inaczej w czterdziestym czwartym można było postępować z ludźmi? Tych, których znało się naprawdę, było tak nie- wielu, rozpaczliwa garstka. Rachunek zaczynał się od nowa: ab urbe condita – powtórzy po- tem poeta. Na ślepo musieli ufać – innym i nawet sobie samym. Norbert Szper, towarzysz Józef, darował Kileniowi szeroki kredyt. Darował mu tym sko- rzej, im gwałtowniej Kileń przeciwstawiał się jego propozycjom. Swoim wstrętem i oporem Kileń bardziej zyskiwał Szpera niż wspólnotą dawnej walki konspiracyjnej. Kileń tego nie wiedział, nie znał teorii Szpera. Szper lękał się tych, którzy do pracy w bezpieczeństwie zgła- szali się sami lub którzy na propozycję takiej pracy reagowali z ochoczą gotowością. Zawsze – zawsze! – ogarniała go odruchowa nieufność wobec tych, którzy najtrudniejsze decyzje polityczne, ideowe, osobiste, zawodowe podejmowali natychmiast, spontanicznie, bez jednej choćby bezsennej nocy. Jeszcze dawniej, przed wyprawą do Hiszpanii, dziwił się, a zdumie- nie to kryło ziarno odruchowej niechęci, ilekroć któryś z młodszych towarzyszy zbyt skwa- pliwie i beztrosko decydował się na los działacza nielegalnego, nieustannie poszukiwanego przez policję. Zdarzało się, iż uczyniwszy komuś propozycję pracy partyjnej, sam aż podpo- wiadał mu wahania, sam wyliczał tamtemu wszystkie jej niedogodności, rozpościerał przed nim widma ewentualnych klęsk. Pragnął, by każdy z nich parokroć cofał się i na nowo po- dejmował raz przyjęte propozycje. Chciał, by pierwszym słowem każdej odpowiedzi było słowo: nic! Był podejrzliwy wobec wszelkich entuzjastów. Dziwił się sam i namawiał na zdziwienie innych, jak można się było tak łatwo, od razu i z miejsca, godzić z perspektywą więzienia, z kłopotami i smutkiem z rzadka widywanej rodziny, z ryzykiem pedagogicznym kryjącym się w wychowywaniu dziecka, często długo – regułami konspiracji lub wyrokami więziennymi – pozbawionego ojca i matki. Szper, matematyk, który tę naukę tyle razy zdra- dzał dla drugiej wielkiej sprawy swego życia, dla partii komunistycznej – pragnął, by innym matematykom żal było ich wspaniałej dyscypliny, by toczył się w nich permanentny konflikt między wielkością pracy twórczej a ofiarą składaną walce ideowej. Upierał się, iż ludzie – młodzi lub starsi – którzy nie zdają sobie sprawy z grożących im niebezpieczeństw i drama- tów, są potencjalnie niebezpieczni i dla siebie, i dla partii. Szper mawiał zawsze: nie cenię zapaleńców, boję się fanatyków, wolę tych, którzy mają wątpliwości, mam zaufanie do tych tylko, którzy do siebie nie mają zaufania. Życie człowieka powodowane jest brakiem kon- fliktu krwi u rodziców, ale byt człowieka tyle tylko jest wart, ile w nim samym istnieje we- wnętrznych konfliktów ideowych i niepokojów intelektualnych. Łatwo zapomniał – a może zbyt dobrze pamiętał? – jak on sam prosto, natychmiast i bez odwlekań, piętnastolatek w gimnazjum, przystąpił do organizacji komunistycznej, wtedy jeszcze nazywanej jaczejką. Z najwyższej klasy wypędzony za komunizm – maturę zdawał jako ekstern. Mając pretensję do innych – może miał ją i do samego siebie, iż kiedyś zaniedbał jakiegoś własnego rachunku. Więc nieprzyjaźnią i niechęcią reagował wobec tych, którzy trudną i moralnie ryzykowną pracę w bezpieczeństwie podejmowali z nadmierną partyjną karnością, demonstrowali zado- wolenie z otrzymanego przydziału. Podejrzewał ich o karierowiczostwo, o chęć zemsty na kimś, za coś. Groźnymi i niebezpiecznymi mogą stać się w aparacie bezpieczeństwa ci, którzy noszą w sobie tajoną zemstę lub którzy są fanatykami. Może oni nie lubią ludzi? – podejrze- wał ich Szper. W pierwszym odruchu winni mu byli odpowiedzieć: nie. Potem dopiero ulec jego różnorakim perswazjom. Ulec naciskom autorytetu partyjnego – ale ulec wbrew sobie. Na koniec Szper zmusił Kilenia do służby w aparacie bezpieczeństwa. Wszystkich potrafił zmusić do tego, do czego skłonić pragnął. Lubił przekonywać ludzi, spierać się z nimi, zbijać ich argumenty – akurat takie same, jakie on by formułował w tym sporze. Cenił zgodę wyni- kłą ze starcia i kłótni. Więc i Kilenia cenił właśnie za to, że tamten, już będąc w aparacie, nosił stałą niechęć do tej pracy. Kilenia drążyło nieustanne poczucie lęku przed wywołaniem czyjejś krzywdy, przed sprowokowaniem katastrofy. Był szoferem nigdy wewnętrznie nie

12 pogodzonym z darowanym mu przywilejem prowadzenia maszyny, jaką można przejechać człowieka. Zwierzał się Szperowi, tym właśnie posługując się przykładem: „Jest mi nieustan- nie wstyd przechodniów, czuję wobec nich swą potencjalną winę, wstyd mi obywateli, u któ- rych pewnego dnia mogę odkryć wrogie wobec nas działanie, a wtedy ich zaaresztuję i znisz- czę”. Kileń nigdy nie stał się zawodowym tropicielem wrogów – był tylko sumiennym pra- cownikiem aparatu. Gdy po raz pierwszy doprowadził do celi mokotowskiego więzienia członka konspiracyjnej bandy, przybiegł do Szpera z dramatycznym żądaniem dymisji. Wy- rzekł się rangi oficera bezpieczeństwa: „Zrobiłem, co do mnie należało, niech no każdy czło- nek partii unieszkodliwi tylko jednego wroga, i teraz mogę już odejść”. W gorączkowym mo- nologu siebie samego podstawiał na miejsce przychwyconego, a równocześnie porównywał się z agentami policyjnymi, którzy aresztowali go przed wojną. Ja – oni, tamci – ja, tamci – oni. Nie umiał wywikłać się z sieci sylogizmów, którą zaciągnął na pole swego działania. Z trudem docierały do niego argumenty ściśle określające sytuację moralną, polityczną, spo- łeczną, w jakiej rozgrywały się fakty jedynie z pozoru identyczne. Ich tożsamość była wy- łącznie tożsamością gestów – ale wykonywanych z różnymi zamiarami. – Czy gesty mogą decydować o istocie naszego postępowania? Sam pomyśl – Szper atakował Kilenia. – Jeżeli przyjmiemy założenie o merytorycznej tożsamości gestów, zagubimy się w ahistorycznym, jałowym bezsensie. Będziemy się poruszać jak pijani w ciemnościach, wyłączymy motor my- ślenia, a może w końcu zaczniemy celować w samych siebie – tłumaczył młodszemu przyja- cielowi. I Kileń stygł – na jakiś czas. Nie umiał jednak dać sobie z tym wszystkim rady, ale któż z nas – rozumował Szper – mógłby o sobie powiedzieć z czystym sumieniem, że opano- wał wątpliwości i niepokoje, aż do samego kresu białych nocy? Który z nas osiągnąłby taką spokojna pewność siebie – kiedyś Szper wykładał to Wagnerowi – natychmiast powinien rzu- cić pracę w rewolucyjnym bezpieczeństwie. – Nie rozumiem ciebie – odpowiedział mu wtedy Wagner i zalecił parotygodniowy odpoczynek, może w jakimś zagranicznym kurorcie. Po paru dalszych latach Szper przeraził się: wszystko wskazywało na to, iż on sam zdobył już swój zawodowy spokój, funkcja stała się dlań rutyną. Kileń takiego spokoju najwyraźniej nie zdobył nigdy. To Szper poradził Wagnerowi, by w sprawie inżyniera Suchowilka posłużył się Bogdanem Kileniem. – Policjantów, żandarmów, stupajów... mowa, trawa, jak ładnie to określa nasz najnowszy i najmłodszy wieszcz narodowy. Ja go też czytuję, a jakże – Partum ironizował. – Ale jak ty sobie wyobrażasz państwo, w którym każdy funkcjonariusz będzie robił, co mu się żywnie podoba? Żołnierz – jak chce. Policjant – jak mu w duszy gra. Urzędnik – wedle humorku. Nawet w słodkiej Francji tak nie ma, a komuniści nigdy nie byli dyskusyjnym klubem deli- katnych liberałów. Dlatego dziś mamy państwo socjalistyczne... – Jeżeli jesteś taki uprzejmy, to powstrzymaj się od repetycji krótkiego kursu – syknął Wrzos. – Umiemy go na pamięć. – Minął czas lekcji, już jest po dzwonku. Teraz jest czas dyskusji – sentencjonalnie zade- kretował Szper. – Teraz... – Partum wzruszył ramionami. – Teraz towarzysze rzucają legitymacje partyjne. – Jedni rzucają, inni odbierają je znowu. To może i normalniej... – Szper nie poddawał się furii Partuma. – Po prostu zmieniają się układy sił wewnątrz naszego obozu. To świadczy o naszej ży- wotności – Wrzos starał się być najbardziej rzeczowy. – Ale wtedy, w pięćdziesiątym, przecież tak nie było – Łaszewska odezwała się po raz pierwszy. Spojrzeli na nią. Wysoka, szczupła, jeszcze młoda i efektowna, dotąd nie brała udziału w chaotycznej dyspucie. Siedząc naprzeciw Szpera uparcie śledziła jego szeroką dłoń kreślącą pokrętne smoki. Janina Wanda Bratys-Łaszewska – dwojga imion, dwojga nazwisk:

13 za dwie kobiety wysoka i przygarbiona, za pół kobiety szczupła – żartowali z niej. Swego czasu pierwsza znalazła się na scenie, na której rozegrała się sprawa inżyniera Suchowilka – z Berlina przywiozła inicjującą wiadomość. Mówiła szybko i cicho: – Wtedy walczyliśmy w Korei i wtedy do nas strzelano. Mówicie: jest czas walki i jest czas dyskusji. Wtedy był czas walki, może teraz jest inaczej, ale... ale czy powinniśmy tak prędko zmieniać nasze zdania i poglądy? Czy to dopiero nie jest najbardziej podejrzane? Le- dwo zjazd coś uchwalił, a nawet tylko w tajemnicy nad czymś obradował, a my wszyscy już od razu... – To już, jak mówisz, trwa bez mała dwa lata... – mruknął Szper. Łaszewska nie zwróciła na niego uwagi. Ciągnęła swoją myśl: – Już, od razu... Jakby wszystko dotąd to były tylko nasze maski, które nareszcie z taką ulgą odrzucamy, jak kobiety odrzucają już niemodne sukienki. Towarzyszu Wrzos! Toż to dopiero teraz demonstrujecie, że rację mieli ci, którzy narzucali nam rezygnację z własnych przemyśleń na rzecz dyscypliny partyjnej. – Powiedz mi, kiedy chcesz być samodzielny, a powiem ci, kim jesteś – zażartował Szper. – Może to i dobrze, że każdy z czymś innym kiedy indziej nie chce się zgadzać. – Więc lepiej upierać się przy błędach raz popełnionych? Czy tak mam cię rozumieć? – Nocoń zapytał Łaszewską. – Więc lepiej jest raz-dwa odrzucać wszystko? – Pytaniem odparowała pytanie. Ale Nocoń znał odpowiedź: – Bywają chwile, gdy upieranie się przy starych błędach rodzi błędy następne. Komuniści zawsze potrafili dokonywać oceny realistycznej. – Gdy byli o swoim błędzie przekonani. Ale ja wiem, że Kileń nie miał wtedy racji i nie miał prawa tak postępować, jak postępował. – Łaszewska wołała z pasją: – Nie miał prawa, nie miał prawa sabotować otrzymanego rozkazu! – Ciekawe, czy pod Guadalajarą dyskutowałeś wydawane ci rozkazy? – Partum chciał bo- leśnie dotknąć Szpera. Wspomnienia hiszpańskie były dla towarzysza Józefa szczególnie dro- gie. Tym droższe, im bardziej podejrzewane i dyskryminowane. Zawsze wydawało mu się, iż tam, pod silnym słońcem, wśród obcego narodu, osiągnął apogeum swej ideowej walki. Więc tylko odwarknął Partumowi: – Ciebie pod Guadalajarą nie było. – Ale w Warszawie też był front. Nie lada jaki. – I jeszcześ się nie nastrzelał? Ciągle chcesz front montować w poprzek normalnego pań- stwa... – W pięćdziesiątym pierwszym to nie Partum tutaj front montował, ale oni nam nadsyłali dywersantów – zauważyła Łaszewska. – Oni chcieli strzelać. – I strzelali. Niejeden poległ jeszcze wtedy – dopowiedział Damazyn. – I teraz też będą strzelać, jeżeli im tylko na to pozwolimy. Łupnąć ich po palcach, zanim sięgną po broń. – Oszalałeś! – Szper nie wytrzymał. Uniósł się cały i krzyczał w prawdziwym gniewie. – Co was wszystkich opanowało? Jeszcze nikt do nas nie strzelał i w moim przekonaniu strze- lać nie będzie, tyle krzyczycie, a... taka gadanina to psu na budę... Jakbyście sobie co marzy- li... – Nagle się uspokoił, zmienił ton i drwiąco zwrócił się do Partuma: – Może to do ciebie, do ciebie jednego zaczną strzelać... – Jak nie zrehabilituję Kilenia? Co? – Partum roześmiał się hałaśliwie. – Rehabilitacja Kilenia – Wrzos znowu podjął zasadniczą dyskusję – to tylko logiczne do- myślenie do końca sytuacji, w jakiej znalazła się nasza partia. I nie tylko nasza. Byłoby bar- dzo szczęśliwie, gdyby towarzysze zechcieli pamiętać również i o politycznych realiach na- szego położenia. – Gdybyśmy wtedy nie posłali Kilenia na prowokację, powiedzmy to wreszcie wyraźnie: na prowokację, to dziś... – Szper zabębnił palcami w blat stołu.

14 – Gdybyśmy wtedy nie posyłali takich Kileniów na prowokację, jak dziś to odważnie okre- ślasz – Partum przerwał Szperowi – czyli wszelkimi środkami nie bronili naszego państwa przed agresją z zewnątrz, to dziś nie my rozważalibyśmy rehabilitację Kilenia, ale nam by doręczono wyroki skazujące. – Niektórzy spośród nas mogą je i teraz otrzymać. Poczta już zaczęła przekazywać pierw- sze anonimy. – Głos Łaszewskiej drżał lekko. Była bardzo zdenerwowana. – Ale kto inny też nam może wyrok doręczyć. – Czekasz na taki wyrok? Na który? – zapytał Nocoń. Moment ciszy. Wszyscy równocze- śnie spojrzeli na Wagnera. Wagner milczał. Jakby nie usłyszał. Łaszewska nie cofnęła się przed pytaniem. Po chwili odpowiedziała: – Będę czekała i na anonim. Będę czekała i na wyrok jawny. Być może nawet, iż ten wy- rok podpisze Bogdan Kileń. Będę czekała i będę broniła mojego zdania. Będę czekała, jak... – szukała słowa, zaklęcia czy porównania, którym by mogła wzmocnić wiarygodność swego przeświadczenia i swego uporu. – ...jak Kileń czekał na swoje aresztowanie – głośno podpowiedział Nocoń. Brutalnie i okrutnie. Brutalnie wobec Wandy, okrutnie wobec siebie. Waldemar Nocoń był tym, który przed pięciu laty aresztował Bogdana Kilenia. Zatrzymał się na trzecim piętrze. Niepewny, spłoszony. Przed paru dniami – jak przed paru laty. Wahał się i bał się. Jak teraz powinien odezwać się do Kilenia? Po długim namyśle, po nocy bezsennej przyszedł tutaj, pod te drzwi, gdy nagle ogarnęły go wszystkie wątpliwości. Nigdy Kilenia nie odwiedzał – ani dawniej, ani najdawniej. Z Kileniem nie łączyły go żadne, nawet najlżejsze stosunki towarzyskie. Nie miał najmniejszego obowiązku świadczyć jakiej- kolwiek pomocy jego żonie czy jego dziecku. Często rozmyślał o Kileniu – nigdy o jego ro- dzinie. Na drzwiach ślad usuniętej tabliczki, wizytówki – jeszcze z powrotem nie przybitej. Ko- bieta widać pragnęła zejść z oczu ludziom, sąsiadom i gościom, lękając się niechęci bądź współczucia. A może zmieniła nazwisko, sama potępiając męża lub takich potępień chcąc oszczędzić dziecku. Wszystko to było prawdopodobne – choć chyba w takim wypadku Kileń nie wróciłby do domu. Nocoń pomyślał: Kileń mieszka razem z żoną i dzieckiem w ich sta- rym mieszkaniu. Gdyby żona wyrzekła się więzionego męża, coś by mówiono o tym u nich, w ministerstwie, a o Kileniowej milczano przez całych pięć lat. Tragedia miała więc przebieg normalny, bez scen czy zaburzeń godnych litościwej uwagi: było jej pewnie trudno, ale jakoś – drgnął teraz na obojętność słowa – jakoś dała sobie radę. W szkole malec bywał zapewne – o takich historiach przychodziły meldunki – ofiarą złośliwości jednych kolegów, obiektem podziwu innych. W tym wieku dzieci jeszcze powtarzają opinie rodziców. Do rozumienia swego dramatu chłopiec dorastał dopiero z latami: był mały, gdy pewnego dnia ojciec wy- szedł rano z domu i już nie wrócił. Nocoń nagle się zaniepokoił: w jaki sposób matka wta- jemniczyła syna w katastrofę ojca? Co powiedziała dziecku? Przecież musiał pytać. Miał osiem lat i był już zapewne z ojcem w przyjaźni. Jak w takich sytuacjach zachowują się żony? Czy istnieje jakaś prawidłowość, czy bywają jakieś psychiczne reguły? Czy chłopak mający teraz lat trzynaście nienawidzi tych, którzy pozbawili go dzieciństwa z ojcem? Nocoń pomy- ślał: jeżeli nas nienawidzi – ma rację. Kileń będzie miał prawo wobec żony i syna ironicznie przywitać swego dawnego kolegę: o! znowu po mnie przychodzisz... Żart. Nocoń bał się tych żartów – i pragnął je usłyszeć. W tej chwili zapragnął się dowiedzieć, co przeżywa człowiek, którego witają takimi słowami? I jak ten człowiek powinien odpowiedzieć? Jak powinien się zachować? Kroki. Ktoś wchodził po schodach. Zostanie zaskoczony pod drzwiami – mogą pomyśleć: na przeszpiegach... Spiesznie nacisnął dzwonek.

15 Drzwi się otworzyły. Chwilę przyglądali się sobie. Zdumienie w oczach, w całej postaci Kilenia. Kileń się zmie- nił? Twarz mu schudła, ściągnęła się? Posiwiał? Czy może już wówczas był szpakowaty? W tej akurat chwili Nocoń nie potrafił dokładnie uświadomić sobie twarzy tamtego Kilenia – a prze- cież podjąwszy dzisiaj decyzję tej wizyty długo i uważnie oglądał starą fotografię dawnego kolegi, przechowywaną w biurku. Jakby się nic nie zmienił. Powinien był się zmienić. Grymas – a może to się tylko Noconiowi tak wydawało? – z lekka zdeformował usta gospodarza. Kroki ludzi idących od dołu były coraz głośniejsze. Kileń odsunął się – gest zapraszający. Nocoń wszedł. Gospodarz bez słowa pokazał następne drzwi. Niewielki pokój. Jasny orzech: okrągły stół, cztery krzesła pokryte zielonym rypsem, mały kredens, tapczan zarzucony brązowym kocem, radio, wazonik ze sztucznymi kwiatami, duży kryształ z rachunkami za gaz i elektryczność, dwie reprodukcje szarych pejzaży, kilka bezbarwnych książek na etażerce, rozłożona „Trybu- na”. Kileń odsunął krzesła. Następny gest. Usiedli. Ciągle – bez jednego słowa. Cisza przeciągała się. Dopiero teraz Nocoń stracił świado- mość celu tej wizyty. Kileń pstryknął w paczuszkę papierosów – wysunęły się. Nocoń udał, że nic zauważył tego gestu. Kileń zaczął pierwszy, głosem cichym, matowym, bardzo spokojnym: – Chciałbym, żebyś wiedział, że ja nie mam do ciebie żalu. Do nikogo z was nie mam żalu. Może jeden tylko Partum, ten prokurator... Ale jego też rozumiem... – To źle... – Nocoń parsknął gwałtownie. Odzyskał mowę. Znowu rozumiał sens swojego tutaj przyjścia: – To źle! – Źle czy dobrze? Nie wiem. Nie czuję żalu. Jestem bardzo spokojny. – To źle. Nie powinno się godzić ze złem. – Chciał powiedzieć: nie powinieneś się godzić, albo: nie powinniśmy się godzić, ale owo tykanie czy owa wspólnota wydały mu się tak nie- zręczne, moralnie nie usprawiedliwione, że ominął je zwrotem mniej obowiązującym. – Nie godzę się... – Kileń przytaknął miękko i nijako. – Bez żalu, bez gniewu nie przemienimy tego wszystkiego – Nocoń nabrał impetu. – Wszystkiego? – Kileń jakby się zdziwił. – Wszystkiego złego, co nas oblepiło... – Aha... Nieprzekonywające, wymuszone potwierdzenie zmroziło Noconia. Idąc tutaj lękał się po- gardy i odtrącenia. Bał się – i jakoś tego oczekiwał. Czuł potrzebę takiej ekspiacji. Sprawie- dliwość wymagała, aby Kileń żywił żal do człowieka, którego gest i słowo stały się dlań po- czątkiem paroletniej nędzy i upokorzenia. Nocoń z gotowością czekał na pierwszy cios Kile- nia. Ostatni rok, ostatnie miesiące i tygodnie były dla Noconia szczególnie trudne. Czyn Kile- nia, los Kilenia wydały mu się miarą rzeczy. Lecz oto Kileń jakby przesunął się na bok. Zno- wu się minęli? Znowu się mijają? Nieporuszeni tkwili na brzeżkach krzeseł pokrytych zielo- nym rypsem. Niewygodnie – ale wzajemnie sobą skrępowani, w ten sposób pragnęli zazna- czyć ulotność tego spotkania. Usiąść głębiej i wygodniej oznaczałoby zgodę na pełną obec- ność i długą rozmowę. Tej zgody Nocoń jeszcze nie otrzymał. I sam nie był pewien, czy jej pragnie. – Nie wolno tak – zaprzeczył Kileniowi. – Jak? – Godzić się. – Czy przyszedłeś, aby namawiać mnie na niezgodę? Nocoń otrzymał cios. Poczuł ból aż fizyczny. Gwałtowny skurcz gdzieś tam w środku my- śli i czucia. Bogdan Kileń też tak namawiał – tamtego! Suchowilka! – do niezgody, do gnie- wu, do buntu. Namawiał? – miał namawiać! – Czy z tym przyszedłeś do mnie? – Kileń powtórzył pytanie, wolno rozciągając słowa.

16 – Nie... nie... – gwałtownie zaprzeczył. – Właściwie nie wiem, co mnie skłoniło, żeby przyjść tutaj. – Ciągle wymijał jakąkolwiek bezpośredniość. Nagle odczuł potrzebę desperac- kiej jednoznaczności. I natychmiast uczynił jej zadość. – Pragnąłem zobaczyć kogoś, kogo sam niesprawiedliwie aresztowałem... – Sadyzm czy masochizm? – w rzeczowym pytaniu Kilenia przybysz wyczuł drwinę. – Nie... nic takiego... po prostu... – zająknął się. – Powtarzam: nie mam żalu. – Ale ja mam żal! – aż krzyknął. – To moja wiara została nadużyta. Kileń lekko wzruszył ramionami. – Mnie na wolność wypuścili komuniści. – Dał do zrozumienia, że jego wiara nadal może istnieć. – Ależ oskarżyli i uwięzili też komuniści! – Tak jest. Każdy ruch polityczny przechodzi różne fazy. Popełnia błędy, niedorzeczności i zbrodnie. Tak jest. Ale wypuścili, sami mnie wypuścili. Sądzę, iż w tej chwili to jest najważ- niejsze. Tamto stało się wcześniej, dawniej. Ważny jest porządek rzeczy... – A więc wszystko w porządku? – zapytał Nocoń. – Nie. Tak upraszczać nam nie wolno. Nie wszystko jest jeszcze w porządku. „Są w ojczyźnie ra- chunki krzywd...” Pamiętasz? Pasuje, choć on to pisał na inną okazję, pod innym adresem, z inną my- ślą. W żadną stronę nie wolno upraszczać. Od upraszczania zaczęło się tamto zło. Rozumiesz mnie? Ja nie oskarżam komunizmu. Mogę oskarżać tylko niektórych komunistów. Różnica. – Po tej mowie ostatniej... – Nocoń jęknął. – Mnie ta mowa nie była potrzebna. Mnie uwolniono już na wiele miesięcy przed nią. A o tym wszystkim wiedziałem i tak... – Mnie ona była potrzebna. Nie wierzyłem... – zaskomlał Nocoń. – To znaczy wiedziałem, ale wierzyłem, że to ma sens... – To miało swój sens. Cel uświęcał dlań środki... – znowu zadrwił Kileń. – ...straciło sens. Nigdy go nie miało. Nasz cel tego nie potrzebował. – Nasz cel może tego nie potrzebował. Ale różne były cele. A zresztą... Czy jesteś tego zu- pełnie pewien? Nocoń nie odpowiedział. Nie pojął pytania. Dlaczego akurat w tej chwili Kileń zadaje mu takie pytanie. Milczał. Kileń znowu zaczął: – W tygodniku przeczytałem o trzęsieniu ziemi. To nie jest prawda. Ziemia trzęsła się wte- dy, gdy komuniści więzili swych towarzyszy. Ale teraz ziemia się uspokaja. Ziemia niejedna- kowo się widać trzęsie. Pod jednym się uspokaja, gdy pod innym zaczyna drżeć. Są tacy, któ- rzy teraz zwątpili w komunizm. Zwłaszcza teraz, gdy zwycięsko przeszedł próbę... – Zwycięsko? Czy możemy być tego aż tak pewni? – Ja o tym jestem przekonany. Bardzo rzadki wypadek w historii, gdy ruch ideowy sam zaczyna wycofywać się ze swych błędów. – Bardzo mocno wierzysz. – Po raz pierwszy w tej rozmowie Nocoń zwrócił się wprost do Kilenia. Pomyślał: starzy komuniści, weterani, mieli rację, iż uwięzienie zawsze utwierdza politycznych w ich własnych racjach. – Może powinienem ci zazdrościć... – Może powinieneś mi zazdrościć... Ale może nie trzeba aż takiej za to płacić ceny. Mogło mi być doskonale obojętne, że w imię komunizmu chciano zniszczyć uczciwego człowieka. Ale to mi obojętne, jak wiesz, nie było... – Nie było... I dlatego ja musiałem ciebie zaaresztować. I dlatego teraz nie mogę już być taki spokojny jak ty... – Ale teraz to już jest twoja sprawa. Ja mam prawo jej nie rozumieć. Mnie też nikt nie chciał zrozumieć... – Nikt... Partum atakował Szpera, Wrzosa i Noconia, choć wspólnota tej trójki nie była ich soju- szem ani solidarnością:

17 – Gdybyśmy się wtedy nie bronili, to teraz by nam wszystkim doręczono wyroki. Albo i bez wyroków... Paniczyków ze „Zwyczajnie” uznano by za bolszewików, chłopom odbierano by ziemię, a kapitaliści objęliby z powrotem fabryki. Mordowano by tych, którzy na nas wy- rzekają, ale którzy skorzystali na rewolucji. Historia nie zna terroru okrutniejszego niż ten, który bywa zemstą klas posiadających, gdy uda się im kontrrewolucja. – Rację masz, ale brakuje ci wyobraźni – Szper przerwał Partumowi. – Biały terror zawsze jest najstraszliwszy, tylko że u nas, teraz, nie ma nawet cienia kontry... – Szper roześmiał się lekceważąco. – Obyś miał rację i obyś ty się śmiał ostatni. Ale ja mam inne przeczucia i lękam się tego, co się stać może, gdy wzajemnie będziemy mieć wątpliwości w słuszność tego, cośmy uczy- nili. – Partum mówił cicho, dobitnie, w najwyższym podnieceniu. – Lękam się tej siły, której wtedy będziemy musieli użyć, by zapobiec klęsce. Jak my wypuścimy lejce z dłoni, czyjeż ręce je pochwycą? Jak sądzisz? Czyje? – Chwilę milczał. – Musimy jednego i tylko jednego strzec jak źrenicy: przeświadczenia, że racja była nasza! Rozkaz Wagnera był słuszny! – To przeświadczenie może uniemożliwić ci trzymanie tych lejców – powiedział Szper. Obaj antagoniści nagle spojrzeli sobie prosto w oczy. – Rozlane mleko – Wrzos nie wytrzymał. – Wtedy był pięćdziesiąty pierwszy, teraz jest pięćdziesiąty szósty. Żyli, którzy już nie żyją. Lojalność wobec przeszłości może być zbrod- nią wobec teraźniejszości. Nie chodzi o rozkaz Wagnera, ale o rehabilitację Kilenia. – Nikt nie żąda rehabilitacji Kilenia – warknął Damazyn. – Żadna instancja takiego wnio- sku nam nie przedstawiła. – On sam się tego domaga – zauważył Nocoń. – Jemu odpowiadać jeszcze nie mamy obowiązku – Damazyn upierał się. – To my się tego sami domagamy – Szper znowu był bardzo poważny. – Sami dla siebie. To my sami dla siebie jesteśmy największym autorytetem. I nam przede wszystkim wydaje się, iż mamy moralny i polityczny obowiązek rehabilitacji Kilenia. Nam samym jest to nawet bardziej potrzebne niż jemu. Jesteśmy może jedynym ruchem ideowym na świecie, który jest w stanie przeprowadzić krytykę własnych błędów. W tym jest nasza siła... Nocoń pomyślał: powtarza Kilenia... – I sami sobie wymierzymy nokaut. Polecimy na deski bez tchu... – krzyknął Damazyn. – Mnie tam tchu nie zabrakło – odparował Szper. – Przeciwnie. Czuję więcej świeżego powietrza. Otworzyliśmy okno. Nawet kopniakiem. Tak też można. Wanda boi się nagłej zmiany przekonań. Rozumiem ją. Ale te zmiany myślenia trwały już dłużej, one się tylko na- gle ujawniły. Fizyka ciał stałych i cieczy zna zjawisko nagłego ujawnienia się, poprzedzone długim procesem wewnętrznych zmian... Zjazd tylko objawił proces, który rozwijał się już od lat. – Dwudziesty zjazd zażądał rehabilitacji Kilenia. – Nocoń skorzystał z wywodu Szpera. – Te nowe fakty... – Nowe?! Bajda! Czy możesz przysiąc, tak uczciwie, iż nic o nich przedtem nie wiedzia- łeś? Dziewica. Panicz... – Partum natarł na Noconia. – Wiedzieliśmy, czy nie wiedzieliśmy – Szper wtrącił się i nagle uspokoił gwarliwy szum. – Akademicka dysputa. Jeżeli nawet nie wiedzieliśmy, to my za wszystko ponosimy odpo- wiedzialność, gdyż to wszystko działo się w naszym imieniu. My, i tylko my. Cały nasz ruch i każdy z nas oddzielnie. Jeżeli potrafimy przyjąć tę odpowiedzialność na siebie, udźwignąć ją, to wtedy będziemy istnieć nadal jako wielki ruch polityczny. Chcemy czy nie chcemy, musi- my oceniać przeszłość. – Ale przy tym musimy być konsekwentni. – Partum był uparty. – Dlaczego akurat teraz? – Wrzos zamachał dłonią. – Ileż to razy brakiem konsekwencji można osiągnąć więcej niż uporczywym trzymaniem się litery! Ślepa konsekwencja to ogień, którym już tyle razy sami się oparzyliśmy!

18 – Ale czy wtedy mogliśmy się zachować inaczej? Wydać inne polecenie? Pytam was i py- tam ciągle o to samo. Czy mogliśmy? – Partum zwracał się do Wagnera. Wszyscy znowu patrzyli na Wagnera. Nie odpowiedział im. Nie mrugnął okiem, nie skrzywił ust. Milczący refren ich sporu. – Powtarzam po raz trzeci – Wrzos pilnował swojego – nie chodzi o tamten rozkaz, ale o to, co powinniśmy uczynić dziś. Teraz! Historii nie przemienimy, ale dziś... – Ale to dopiero jest cynizm! – parsknęła Łaszewska. – Mylisz się, moja droga – odrzucił Wrzos. – Cynicznie jest zamykać oczy i zatykać uszy na wszystko, co się dzieje dookoła. Taki cynizm jest najgorszy. Niech inni reperują, choć ja popsułem. Wszyscy znowu spojrzeli na pułkownika. Ale dyskusja toczyła się bez przerwy: – Oczywiście! Z otwartymi oczami i uszami łatwiej znaleźć się szybko na linii – Łaszew- ska nie darowała złośliwości. – A ty chcesz auto podczas burzy prowadzić tak, jakby świeciło piękne słońce. To jest sa- mobójstwo – krzyknął Wrzos. – Samobójstwa to ty pragniesz – Partum był twardy. – Ani w słońcu, ani w burzy nie nale- ży wypuszczać z rąk kierownicy, ani osłabiać pracy motoru, a ty to właśnie proponujesz. – Rozmawiamy jak dzieci: ty głupi, ty sam głupi... – Szkoda, że nikt z was nie był wczoraj w Senatorskim Pałacu na zebraniu literatów i arty- stów... Partum przerwał Szperowi: – Usłyszałbym echa sprzed lat. Jeżeli wczoraj wytupali swego czołowego pisarza, to jak by to było przed pięciu laty, gdy Kileń osłabiał nas swym sabotażem... – Przed pięciu laty oni nie tupali, zresztą teraz różni różnie tupią. Jedni dla draki, inni z uciechy, przeciw nam, a jeszcze inni z bólu i troski – Szper zaczął jak nauczyciel do uczniów. – To nie spiskowcy z Rittersee byli wczoraj w Pałacu Senatorskim. Ktoś inny miał pretensję o zjedzone żaby. Tam, wczoraj, dokonywano osobliwej roszady prawdy z błędami. Pomiesza- nie z poplątaniem. Demagogia przepierała się ze sprawiedliwością. Na tej szachownicy stoją jednak figury naszych błędów... – A teraz mamy pozwolić, żeby rozwalili nam i tę drugą figurę? Figurę prawdy? – zapytała Łaszewska. – Jeżeli nadal będziemy postępować jak dotychczas, to i ta figura zleci z szachownicy – oświadczył Wrzos. – Lękam się, że i tak ją wypuścimy z palców, gdy sami będziemy osłabiać naszą dłoń. – To powiedział Partum. – Bzdura! – oburzył się Nocoń. – A podszewką na wierzch wywracać, to nie bzdura? – Partum zacietrzewił się. – Dawniej dobre, teraz złe. Dawniej złe, teraz dobre? Tak? – Mój miły, dotąd nie zauważyłem u ciebie nadmiaru krytycyzmu wobec praktyki, w któ- rej nas kształcono, a która zawsze zalecała realistyczną elastyczność wszelkich posunięć tu- dzież interpretacji. – To powiedział Szper. – Nie czas i nie miejsce na złośliwości – Wrzos zainterweniował jako sekretarz egzekuty- wy. – A kiedy bywa na nie czas i miejsce? – Łaszewska roześmiała się. Zawtórowali jej. Po- trzebowali tej chwili odprężenia w dyskusji, która się dopiero zaczęła. Już wiedzieli, jaki jest układ sił. Już rzucono pierwsze karty. Antagoniści już się rozpoznali – a przynajmniej uda- wali wobec siebie, iż teraz dopiero się rozpoznali. Wagner w milczeniu bawił się długopisem.

19 Luty, 1951 – Passionaria! – krzyknął tamten facet i powtórzył nieco ciszej: – Passionaria. Zauważyła: mężczyzna siedzący pod oknem odwrócił ku niej głowę. Zadrżała – takie powitanie! Szła od wejścia, on wstał od stolika i wyszedł jej naprzeciw. Ten obcy człowiek zawołał: Passionaria... Zatrzymała się – porażona. Od przedwojennych, studenckich lat nikt jej tak nie nazywał. Aż tyle wie o niej? Aż tyle o niej wiedzą? Czekali na nią – specjalnie? Skąd mogli wiedzieć, iż to ona akurat przyjdzie na ich wezwanie? Dopiero w ostatniej chwili warszawska centrala zadecydowała, iż na tę rozmowę pójść winna kobieta – sytuacje bywają wtedy poręczniejsze. Więc oni musieli mieć swych konfidentów po stronie wschodniej, w urzędzie? Przyjmując polecenie wiedziała, iż waży się nawet na najgorsze – ale tak od razu, przed jakąkolwiek wymianą słów... Oczekiwała, iż jacyś dwaj panowie mogą się koło niej pojawić z prawej i z lewej strony i zażądać, by się z nimi udała, ale nie przypusz- czała, nie mogła przypuszczać, iż już w chwili aresztowania będą o niej wszystko wiedzieć. To było nieprawdopodobne, a jednak... Passionaria! Na froncie, jak i zaraz po wojnie, tyle razy jej w życiu groziło niebezpieczeństwo, ale nigdy jeszcze nie przejął jej taki strach jak w tej chwili: uciec, zawrócić, wydostać się z tej kawiarni, zniknąć.... Błyskawiczne myśli, jak wówczas gdy pod Wrocławiem pękła kierownica i samochód kołami do góry wylądował w rowie. Przeraziła się: obstawa nie zda się teraz na nic – tamtych jest niechybnie więcej i są u siebie. Zatroszczyła się o towarzyszy: byle oni się nie zdradzili, jeżeli ona już... – To pani, to pani – tamten aż pląsał z radości. Pchał się z wyciągniętą dłonią, całował podaną mu rękę. Mnogością gestów zapraszał do swojego stolika, w odległy kąt pustawej cukierni. Zaledwie paru gości – rozpoznała ich: towarzysze z obstawy. Czy tamten mógł być sam? Rozradowany machał złożonym numerem „Die Welt” – ona miała wystający z torebki egzemplarz „Die Zeit”. Tak byli umówieni. W świetle lampy ukazywała się postać zgodna z zapowiedzianym rysopisem: blondyn, o wyjątkowo długiej, końskiej twarzy, z niewielkim jasnym wąsikiem, ubrany w beżowy prochowiec, jaki setki tysięcy berlińczyków noszą o tej porze roku. Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, nim tamten zaczął się przypominać, Łaszew- ska panicznie przeszukiwała zakamarki pamięci: musiała już kiedyś go widzieć. Usiedli przy stoliku. Tamten zręcznie wkroczył w rolę gospodarza – jak mężczyzna wobec kobiety. Już przywoływał kelnera, już pytał ją: kawę woli czy herbatę? Rekomendował kawę, w Berlinie nie potrafią parzyć herbaty. – Pani mnie sobie nie przypomina? Ale ja panią poznałem od razu i momentalnie, tylko pani weszła... Pani Janina Bratys? Bąknęła potwierdzenie swego panieńskiego nazwiska, nie będąc przekonana, czy postę- puje właściwie. Nie mogła jednak zaprzeczyć. Passionaria, Bratys... Wściekłość ogarnęła Ła- szewską na decyzję pułkownika Wagnera: akurat ją musiał tutaj posłać, kobietę o tak charak- terystycznej figurze. Ją! – Pani mnie nie pamięta? – pytał odbierając kawę od kelnera. – Tak... – zaszeptała niepewnie i niewyraźnie. Tak – mogło znaczyć, iż pamięta, mogło znaczyć, iż nie pamięta. Facet roześmiał się. Pomyślała: zagarnął mnie do worka i zadowolony. – Wojna! Tyle twarzy, tyle przeżyć... Nic dziwnego. Byliśmy razem, równocześnie, na warszawskim uniwersytecie. Ja byłem na prawie, pani – na humanistyce, jeżeli się nie mylę. Pewnie na polonistyce? – Dlaczego: pewnie? – należało rozwinąć tę rozmowę. – Cha, cha... – zachichotał przyjaźnie. – Na przyrodzie i na polonistyce było was najwię- cej. Was, z lewicy. Z przyrodą my nie mieliśmy żadnego kontaktu, ale poloniści słuchali nie- których wykładów w naszym gmachu. W gmachu prawa. Historii filozofii Tatarkiewicza. Czy tak?

20 – Tak – znowu musiała odpowiadać zamiast pytać. – W każdy czwartek, bardzo wcześnie rano już o ósmej. Czy tak? Znowu potwierdziła. – Panią znaliśmy wszyscy. Z widzenia, oczywiście z widzenia. Pamiętam jak dziś: przyja- ciele nieśli panią na rękach, w górze, jak na platformie jakiejś, ponad całym tłumem... – Tak – pamiętała świetnie. Ryk tłuszczy endeckiej zapełniającej korytarze. Chcieli ją do- paść– zlinczowaliby chyba. Przyjaciele nieśli ją na rękach, wolno, krok za krokiem przebijali się ku wyjściu, pięściami broniąc siebie i jej. Z drugiej strony korytarza pchali się woźni rek- toratu, też chcąc ich ująć. Naruszyli rozporządzenie rektora buntując żydowskich kolegów, by się nie poddawali zarządzeniom ustanawiającym ławkowe getto. Koledzy nieśli ją na rękach, a ona przemawiała przeciw tej haniebnej ustawie. Któż wtedy wiedział, iż przedhitlerowskiej – lecz ona im, nacierającym ze wszystkich stron, wymyślała właśnie od rasistów i od hitle- rowców. Potwierdziła więc i uśmiechnęła się: to było godne wspomnienia. Gdy później otrzymała – w liście poleconym przysłanym wprost do domu – rektorską naganę z ostrzeżeniem, ojciec kazał jej ten dokument oprawić w ramki i powiesić nad tapczanem. „Możesz być z tego dum- na” – powiedział jej. Ojca zabili hitlerowcy, nagana rektorska spaliła się w powstaniu. – Pokazywaliśmy sobie panią, rozmawialiśmy potem o pani, więc sobie zapamiętałem... – Taką gidię, nietrudno... – żartem chciała opanować rozmowę. – Byliście garsteczką, każdego z was widzieliśmy oddzielnie. – Pan przypomina to sobie z satysfakcją? Pan był w tym tłumie? – Z satysfakcją? E, raczej z rozczarowaniem. Cóż z tego, że nas wtedy było tak wielu?... – Wzruszył ramionami. – I tak wyszło na to, czego pani pragnęła... Panią lepiej donieśli. Nie, to nie była twarz z tłumu. Ta twarz – od dołu ku górze oświetlona lampką umieszczo- ną na kawiarnianym stoliku – stawała się coraz bardziej wyrazista. Nie, to nie był ktoś byle jaki z wielkiej gromady studentów, jacy swe antysemickie namiętności zaspokajali zagrzewa- niem kolegów do bójek, w których sami – z ostrożności – woleli nie brać udziału. Nie był to również ktoś z drugiego, szarego tłumu tych, którzy swą niechęć do chuliganów mącących spokój uczelni lękali się ujawnić jakimkolwiek czynnym poparciem udzielonym gromadce walczących. Dwa były tam tłumy: tłum wrogi i tłum spodlony. Nie, to nie była twarz z tłumu. Tego człowieka widziała oddzielnie. Tamten gadał. Dystans między komunistyczną agitatorką a tłumem endeckich studentów zmalał do nieistotnej dla niego różnicy poglądów dawno zapomnianych. Coraz serdeczniej rozgadywał się o minionych czasach, o warszawskim uniwersytecie. Łaszewska powoli uspo- kajała się. Mijało wrażenie pułapki – może to rzeczywiście tylko przypadek? Kimże on jest? – jej ciekawość jest usprawiedliwiona. Ich pozycje nie są równe: on o niej wie tak dużo, a jej nie wolno zapytać go o nazwisko, gdyż facet może się spłoszyć i cofnąć zapowiedzianą in- formację, po którą przywędrowała aż tutaj, ze wschodniego do zachodniego Berlina. Obser- wowała go więc raczej, niż słuchała bezładnego, wartkiego toku wspomnień. Zauważyła jed- nak, iż tamten lepiej i swobodniej niż ona porusza się po obszarze przeszłości. Pamięta więcej profesorskich nazwisk, bliższa jest mu topografia miejsc ledwo przez nią pamiętanych. Tą przeszłością jakby żył ciągle, jakby ją celebrował. Jego najpiękniejsze lata? Rozpytywał o jakichś profesorów – czy są w Warszawie, czy żyją? Łaszewska nie znała tych nazwisk, nie wiedziała, co robią, nie rozumiała nawet, o kim on mówi. Tłumaczyła się – mrukliwie – nad- miarem zajęć nie pozwalających na jakiekolwiek powroty w przeszłość. Nie chciała mu po- wiedzieć, że ta przeszłość już nic a nic jej nie obchodziła. Śmieszyło ją, iż rozmowa nabrała cech tak jawnej serdeczności. Nagle facet zaczął się usprawiedliwiać. – Gdybym wiedział, że to pani akurat przyjdzie, nie fatygowałbym tak... tak daleko... Za- ufałbym i poszedł na waszą stronę. Zaryzykowałbym... – demonstrował przymilną skwapli- wość.

21 Wiedziała, że kłamał. Po tamtej – wschodniej – stronie to ona mogłaby go rozpoznać. Ona lub ktoś inny z dawnych studentów warszawskiego uniwersytetu. Czy wtedy byłby zadowo- lony? Czy bałby się odpowiadać za jakieś stare grzechy? – Cóż za ryzyko? Co najmniej równe temu, na jakie ja się naraziłam przychodząc tutaj. Nie sądzi pan? – zlekceważyła. Roześmiał się. W najzupełniej naturalny sposób oboje sobie nie ufali. Oboje lękali się prowokacji, aresztu, porwania. W tej grze podejrzeń i lęków tamten był teraz w sytuacji uprzywilejowanej: na własnym terenie oferował wiadomości, które ona miała odebrać. Mu- siała być cierpliwa – nad miarę swego niepokoju. Odnosiła wrażenie, iż facet celowo prze- wleka rzecz najistotniejszą, odsuwa zasadniczy cel rozmowy. Gada o Warszawie, pragnie wiedzieć, jak wyglądała w roku czterdziestym piątym, jakby już tego nie przeczytał w stu reportażach – i jak miasto wygląda dzisiaj. Usprawiedliwia swą ciekawość: po raz pierwszy spotkał kogoś, kto jeszcze tak niedawno był w Warszawie. – Pani już jutro może być w Warszawie, a ja... – zająknął się i zakończył patetycznie – a mnie tam nawet i po śmierci nie położą... Pomyślała: błazen. Cytat z Tadeusza Nowakowskiego – oczytana była w emigracyjnej lite- raturze. Kabotyn. Udała, że nie rozumie tej literackiej frazy, choć korciło ją, by powiedzieć: cztery przystanki U-bahnem i warszawskie cmentarze czekają, a jakże, jeżeli tylko tego tak bardzo panu potrzeba... Facet jednak zmuszał do odpowiedzi. Wyciskał z niej informacje o jakimś domu – czy stoi? o jakiejś ulicy – czy już wybrukowana? o jakimś tramwaju– czy biegnie trasą przedwo- jenną? Krajobraz minionego miasta pamiętał dokładniej niż ona – dla niego był to wizerunek czysty, niczym nie zmącony. Spróbowała mu wyjaśnić: jej trudniej przypomnieć sobie dawny układ ulic, skoro teraz stale porusza się po Trasie W–Z, trudniej jest przypomnieć sobie daw- ne domy, gdy ogląda ruiny ustępujące nowym murom. Warszawa na starej fotografii ją samą już dziwi i zaskakuje. Powróciło zdenerwowanie. Nie przyszła tutaj dla wymiany wspomnień – ani o profeso- rach, ani o ulicach. Przyszła, by spotkać się ze zwyczajnym łobuzem, który za pośrednictwem stosownych kontaktów ujawnił chęć spieniężenia jakichś ważnych informacji. On chce zdra- dzić swoich, dobrze na tym zarobiwszy. A może tylko umiejętnie podrzucić wiadomość fał- szywą, prowokatorską – to też w centrali brano w rachubę. Tak czy inaczej, ona ma od niego te dane odebrać. I to wszystko. Lecz może tamten gra na zwłokę, oczekując przybycia kogoś trzeciego? Nakazywała sobie spokój i opanowanie. Berlin nie jest sanatorium dla nerwowo chorych. Miasto nieustającej gry politycznej i wywiadowczej, w której każdy chwyt jest dozwolony. Codziennie setki tysięcy ludzi kolejami podziemnymi i naziemnymi przejeżdżają przez grani- ce sektorów – do pracy, do krewnych, z interesami – i zawsze wśród nich są prowokatorzy, szpiedzy, uciekinierzy, zdrajcy, apostołowie i apostaci. Saperzy od montowania prowokacji – i specjaliści od rozbrajania min. Kłamcy i prawdomówni. Szmuglerzy i celnicy. Oprawcy i ofiary. Organizatorzy porwań i porywani. Czy tym razem ona ma być ofiarą? Kwestia pienię- dzy. Albo my ofiarowaliśmy mu więcej, albo oni więcej mu zapłacili za wywabienie kogoś z „bezpieki”? O tym myśli Łaszewska, gdy tamten opowiada duby smalone o swej tęsknocie do Warszawy. Korciło ją, by mu powiedzieć, iż starą Warszawę wydali na łup pożarów zapewne jego akurat przyjaciele, a spalili ją – to bardzo prawdopodobne – aktualni jego mocodawcy. Ale przecież tego nie mogła mu w tej chwili powiedzieć. Uśmiechała się więc tylko. I drę- czyło ją, że z tłumu zapamiętanych twarzy uniwersyteckich kolegów nie potrafiła wyłuskać tej jednej, jedynej. Jak dużo mogła tracić czasu na oswajanie faceta? Może już starczy? Manifestacyjnie spoj- rzała na zegarek.

22 – Ojejej! Gadam i gadam – dojrzał gest Łaszewskiej i odegrał speszenie. – Pani się pewnie spieszy, a ja daję się ponosić wspomnieniom. Nie pamiętam o czyimś czasie, gdyż sam mam go tutaj aż nazbyt może wiele. Przepraszam. – W Berlinie jest aż tak nudno? – Łaszewska chwyciła inną nitkę rozmowy. Byle już nie o warszawskiej przeszłości. – W Berlinie? Rozmaicie... Wie pani, inaczej ogląda się miasto, w którym człowiek bawi się turystyką, inaczej, gdy się w nim pracuje. Owszem, Berlin jest nawet dość urozmaicony... – roześmiał się. – Urozmaicony... – parsknęła. Po raz pierwszy w tej rozmowie zareagowała spontanicznie. Nie podobał się jej Berlin. Źle się czuła w tym mieście, do pobytu tutaj zmuszały ją tylko za- wodowe konieczności. Żyła tu w nieustannym konflikcie zasad z pragnieniami. Żyła wśród ludzi usiłujących przekształcić ten kraj i ten naród. Powinna była – zdawała sobie sprawę – oceniać to miasto i tych ludzi jedynie w kategoriach politycznego pragmatyzmu, a tego nie potrafiła. Jej dawne – okrutnie złowrogie – pragnienia nie zostały zaspokojone do końca. Cią- gle jeszcze odczuwała żal do historii, iż tak wiele ocalało ze stolicy Trzeciej Rzeszy. A ten facet mówił: miasto urozmaicone... – Urozmaicone... – powtórzył. – Cztery miasta w jednym, dwa ustroje w jednym mieście, gdzie indziej pani to znajdzie? Może pamięta pani Kaestnera? To zresztą pani powinna go raczej czytać i pamiętać niż ja. Jego Fabian miał fatalną opinię o tym mieście. Berlin był dla niego domem obłąkanych, gdzie w jednej dzielnicy rezyduje nierząd, a w drugiej występek, w trzeciej oszustwo, w czwartej nędza, a nad całym Berlinem wisi zagłada. Przed dwudziestoma laty Fabian modlił się o tę zagładę. Jego modlitwa dopełniła się. Może tylko w zbyt małym stopniu... Spotkali się. Poczuła, iż mają jakąś więź, która ich łączy. W duchu zadrwiła z siebie: więź polskiej goryczy. – Pan powiedział: miasto urozmaicone... – Ciągle te cztery dzielnice... Żartowałem, oczywiście żartowałem. Ja zresztą nie miesz- kam w Berlinie. – Tylko? – Już chyba mogła pozwolić sobie na pierwsze pytanie. – Po wojnie, gdy wyszedłem z oflagu, długo siedziałem w Londynie. Teraz przeprowadzi- łem się do Monachium... – Urwał to zdanie, jakby oczekując od niej kolejnego pytania. – A! Do Monachium... To z Monachium przyjechał pan do Berlina, żeby się ze mną spo- tkać? – W pani Monachium wywołuje zapewne określone skojarzenia, polityczne i historyczne. Dla nas wszystkich je miało. – Wyminął jej pytanie. – Ale to jest takie samo miasto, jak każde inne. Może nawet ładniejsze, jakieś bardziej przytulne, miękkie, beztroskie... – Przyjemne – zadrwiła. – Ja zresztą nie mieszkam akurat w samym Monachium. W małej miejscowości letnisko- wej, nieco bardziej na południe... – znowu zawiesił głos oczekując pytania. – Aha... – wydawało się jej, że krzyknęła. Cicho, ale krzyknęła. Zauważyła: dwaj towarzy- sze siedzący nieco dalej, pod oknami, odwrócili się. Speszyła się – nie chciała ich alarmować. Ale facet zrozumiał jej okrzyk: – Pani też już coś wie o Rittersee? – zaciekawiło go. – Nie, nie, ja nie wiem nic. Czekam, aż pan mi coś powie... – ponad szerokością stoliczka pochyliła się ku niemu. I nagle – zobaczyła faceta. Zobaczyła go. Z tłumu studentów zalega- jących szerokie korytarze gmachu prawa wyłoniła się ta długa, końska fizys, zniekształcona grymasem wściekłości i nienawiści. Zobaczyła ją tuż przed sobą. Dzień pogromów. Inny, nie ten, w którym przemawiała unoszona na rękach kolegów. Parę miesięcy później. Korytarzami uganiały się bojówki pałkarzy, bijących napotykanych studentów Żydów oraz tych, którzy stanęli w obronie atakowanych. Ich wszystkich razem nazywano bardzo poręcznie: żydoko-

23 muną. Żydokomunę należy bić do krwi, do pierwszej krwi – głosiła podburzająca ulotka oenerowców. Student z twarzą końską rwał na czele pałkarzy. Usunęła się na bok. Dopadł ją, chwycił za włosy – wysoki jak i ona – i z całej siły uderzył ją dłonią w twarz. Zahuczał okrzyk pogardy: „Bokser, damski bokser, częstochowski rycerz” – krzyczeli jej przyjaciele, już skacząc na pomoc. Częstochowski rycerz – niewiele tygodni wcześniej pałkarze składali swe jasnogórskie przysięgi. Zakręcił się nurt walczących – i rozdzielił ich, nim krew z nosa pociekła jej na sukienkę. Końska twarz przepadła na lata całe – i wyłoniła się teraz, w Berli- nie. Uśmiechnięta. Wstrząsnęła się. Poczuła tamto uderzenie – nie ból, lecz gest tamten. Ogarnął ją wstręt, chociaż odruchy wyszkolenia politycznego już w niej pulsowały. Niedawno tłumaczono jej w Warszawie: gdy ktoś teraz przechodzi na nasze pozycje, musimy przyjmować go z całym bagażem jego przeszłości, był on przecież jedynie produktem swojego środowiska, nie bę- dziemy mu, jemu indywidualnie, wypominać tej przeszłości, choć ciągle ją generalnie oce- niamy i nasz sąd generalny podtrzymujemy. Zgoda na współpracę nie oznacza zapomnienia – jest propozycją formułowaną wyłącznie wobec przyszłości. Nie ma grzechów odpuszczenia, ale istnieją granice politycznego rozsądku. Zresztą – podawano zawsze przykłady słuszne i sprawiedliwe – przedwojenny przywódca polskich faszystów ratował Żydów w Oświęcimiu, pisarz endecki osobiście wywoził z Warszawy żydowskie dzieciaki, by je ukryć w klasztorach katolickich. To prawda, to wszystko prawda, ale – pytała sama siebie – czy kat Berezy zabity w Oświęcimiu przestałby być katem Berezy? Pomyślała: wszystko bez sensu, przecież ja od niego tylko mam kupić tajną i ważną wiadomość, nic więcej on mnie nie obchodzi. Nie ob- chodzi. Nie obchodzi. Spojrzała na prawą dłoń unoszącą filiżaneczkę z kawą. Tą dłonią ją uderzył. Nie powiedziała mu prawdy. W berlińskiej placówce mieli już pierwsze sygnały o Ritter- see: niejasne i ogólnikowe, nawet ich nie przekazywali warszawskiej centrali, oczekując na bardziej ścisłe. Więc facet był z Rittersee. – A co pan robi w tym Rittersee? – teraz nie może mu pozwolić aby wyskoczył z tematu. Nie odpowiedział. Powoli zapalał papierosa, ofiarował jej ogień. Zastanawiał się. Czekała. Po chwili zaczął mówić. Mówił szybko, zasypując Łaszewską dziesiątkami mało istotnych szczegółów o górkach, dolinach i strumykach bawarskiej miejscowości, jakby tymi drobia- zgami pragnął przekonać słuchaczkę o swej wiarygodności. Ale na koniec przeszedł do spraw bardziej interesujących. W Rittersee ulokowała się – zakomunikował to otwarcie – gromadka Polaków przygoto- wująca nielegalne przerzuty do kraju. Powiedział: instruktorów i kurierów. Pomyślała: dy- wersantów i szpiegów. Zadaniem ich będzie założenie w Polsce tajnych placówek – równo- cześnie wywiadowczych i politycznych. Kierują tym londyńscy emigranci: szefowie stron- nictw i partii tamtejszych podpisali z możnymi cudzoziemcami umowę. Amerykański wywiad dostarcza im pieniędzy, w zamian za co oni zobowiązali się zebrane w kraju informacje prze- kazywać wyłącznie temu wywiadowi. – Cudzoziemcom tłumaczymy, iż Polacy w kraju bardzo nie lubią obcych wywiadów, ta robota im śmierdzi, natomiast chętnie angażują się we własne, rodzime spiski kontrrewolu- cyjne o charakterze ideowo-politycznym – facet roześmiał się przeciągle i lekko. Jakby z aprobatą. Pomyślała: z nas czy z siebie i ze swoich przyjaciół? Ostatnia scena z Gogola czy pierwsza z zupełnie innej sztuki? – Interes znakomity dla wszystkich. Business is business. – Facet ciągle ironizował. – Na- sze stronnictwa za cudze pieniądze pragną odbudować siatkę swych krajowych zwolenników. Strona finansująca liczy na lepsze informacje. Ewentualna wsypa nie obciąży konta żadnej z warszawskich ambasad i żaden attaché nie zostanie „non grata”. Fajne – co? Umowa została więc podpisana. Maszyna ruszyła. Berlin Zachodni przekazuje teraz do Rittersee zbiegów, którzy od was dali dęba, lądując na Kurfürstendamm. My ich czegoś tam nauczymy, coś im

24 tam obiecamy, i zaczniemy ich wysyłać z powrotem. Za tymi pierwszymi poślemy następ- nych, już bardziej stosownych do nawiązywania politycznych, ideowych kontaktów. Przerwał. Łaszewską milczała. Bawiła się zapalniczką, okazując, iż jeszcze słucha, jeszcze czeka na informacje, których, jak dotąd, nie otrzymała. Te wiadomości o Rittersee były nader ogólnikowe – wstęp tylko do jakiegoś raportu, i to raczej politycznego niż wywiadowczego. Cena umówiona przed spotkaniem nie była niska, nie odbiegała od innych transakcji tego rodzaju – ale, jak dotąd, nic nie usprawiedliwiało za- powiadanej wyjątkowości tych informacji. Same ogólniki. – No, cóż... To, co pan mi opowiada, jest niewątpliwie interesujące, ale... to wiedzą wszy- scy. Codzienne praktyki. A że akurat z Rittersee? To najwyżej troska dla bawarskich władz administracyjnych. Pan się chyba orientuje, iż tego rodzaju wiadomości bardziej bywają inte- resujące dla dziennikarzy... A pan zwracał się do nas... – Pani by może sobie życzyła, bym przekazał wam teksty odnośnych umów, dokumentów, z podpisem amerykańskiego oficera? – zażartował powściągliwie. – Bardzo bym była rada, ale rozumiem trudność takiego przedsięwzięcia. Dokument ten leży z całą pewnością w jakimś londyńskim sejfie i pan go chyba na oczy nie widział. Nas interesują przede wszystkim efekty tego dokumentu... – Właśnie: efekty! – Facet umilkł znowu. Na chwilę. – Mnie też idzie o efekty. Chciałem was tylko ostrzec. Nie, nie was – poprawił się. – Nie was. Gdyby was tam nie było, ja byłbym u siebie w domu i chyba byłbym bardzo szczęśliwy. Nie, na was mi nic nie zależy. – A na kim? A na czym? – Na kim? Pani mnie o to pyta? Zależy mi na ludziach w Polsce. Pani się uśmiechnęła. Zdaję sobie doskonale sprawę, iż nie szukałem kontaktu z delegaturą ministerstwa oświaty... Pani widzi, że mówię dość otwarcie. Ja myślę o tych setkach i tysiącach ludzi, dla których uwięzienia powinno zabraknąć wam pretekstu. – Pretekstu? – Zdziwiła się. – Dlaczegóż mielibyśmy szukać pretekstów, skoro wy, pano- wie, z tego Rittersee faktycznie macie wysyłać dywersantów. Więc chyba nie potrzebujemy pretekstów, są fakty. – Pani mnie nie rozumie. – Nie bardzo. – Za wielu nas już zginęło w tej ostatniej wojnie. Poniżej jakiegoś minimum biologicznego naród przestaje istnieć. Nam grozi taka katastrofa biologiczna. Jej odwrócenie jest dziś na- szym pierwszym obowiązkiem. Gdy mówię: naszym, pani wybaczy, bynajmniej nie chcę jej wciągać do jakiejkolwiek ideologicznej ze mną wspólnoty. Wiem dobrze, iż właśnie pani, Passionaria, nie jest żadną koniunkturalną komunistką i za to właśnie panią szanuję... Zamamrotała. Nie wypadało jej w tej chwili ujawniać, jak bardzo nisko sobie ceni szacu- nek człowieka kupowanego za gotówkę. Facet ciągnął dalej retorycznymi piruetami. Tyle że przestał już opisywać uroki bawar- skiego krajobrazu, lecz formułował patetyczny program ideowy: – Nie ma nic ważniejszego nad oszczędność sił własnych. Z tego punktu widzenia winni- śmy regulować nasz udział w największym konflikcie epoki: Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Radzieckim. Wszystko, co naraża nas na dalszy szwank, jest antynarodowe, a więc po prostu szkodliwe i głupie, a co sprzyja oszczędności krwi i regeneracji fizycznej, jest warte zachodu. Nic nowego – teorie takie już wielokrotnie słyszała – w Warszawie. Tutaj jednak nabierały one szczególnej wymowy: facet nie tylko chce zarobić forsę, ale usprawiedliwia się misją. Ideologia kurwy! La putain respectueuse – tylko z odwrotnym znakiem sympatii niż u Sar- tre’a. Zamiast strzelić go w gębę i splunąć – musi słuchać. W tym celu przeszła tutaj, do za- chodniego Berlina, nie wolno jej zlekceważyć żadnej szansy. „Moja chata z kraju...” – ma-

25 wiali ci, którzy w Krakowie czy w Kielcach pragnęli żyć spokojnie i tylko odbudowywać swoje zniszczone gniazdo, bez zwracania uwagi na to, co wokół nich się zmieniło. Dla niej byli oni wstrętni, lecz przecież jakoś zasadniczo lepsi od tych, co chcieli przysyłać do kraju dynamit czy ustalać cele dla lotniczego bombardowania. Im to właśnie – tym najgorszym – facet chciał krzyżować plany? Dopiero o wiele później Łaszewska zaczęła mieć wątpliwości, czy postępowanie jej berlińskiego rozmówcy naprawdę wynikało z pragmatycznej filozofii połączonej z ochotą na pieniądze, czy też z pobudek znacznie bardziej zawiłych, osobistych i podłych. Ale wtedy, w berlińskiej kawiarni, jeszcze tego nie przypuszczała. – Znowu nam odrąbią palce. Inni zręczniej grali, a myśmy walczyli naprawdę – tokował. – Po co? Żeby zginąć? Na serio pchaliśmy się wszędzie tam, gdzie najłatwiej było polec. Nie wystarczyła nam tylko gestykulacja. Inni potrafili flirtować z Hitlerem, potem w jednej chwili dać mu kopniaka i wyciągnąć kasztany z ognia. A my musieliśmy spalić Warszawę i za An- glików ginąć pod Cassino i swoje dzieci wymieniać na konspiracyjne gazetki. Ani pożar War- szawy, ani cmentarz we Włoszech, ani miliardy tajnych gazetek nie skróciły wojny o jedną godzinę i nie zmieniły jej politycznego rezultatu. – Pan sądzi, iż należało raczej kolaborować i czekać z założonymi rękami, aż inni nam po- darują... – Kolaborować? Pani zaraz używa takiego strasznego słowa! Kto mówi o kolaboracji? Należało politykować, z tym i owym, i za tę cenę... Ale my się na ten temat nie dogadamy i nie w tym celu spotkaliśmy się. – Właśnie. – Pani była aktywna, domyślam się. Pani się to opłaciło. Pani wygrała wojnę dla siebie i dla swoich przyjaciół. A ja? A my? – znowu zawrócił temat, który już miał porzucić. Przełknęła suchą ślinę i popiła zimną już kawą. Facet jest wstrętny, ale jego pasja ma w sobie tony prawdziwe. Tak dziko musiał w tym swoim oflagu zazdrościć innym, że walczą, aż zaczął nienawidzić walczących. Potem poszukał sobie teorii. Gdyby sam walczył – nie byłby zdolny do takiego poniżania żołnierzy. Może po prostu znienawidził samego siebie za to, iż w którymś dniu wojny nie zdobył się na decyzję ostateczną. Potem więc musiał gloryfikować tchórzostwo, aby nie strzelić sobie w łeb. A może po prostu zdrada wymaga uzasadnień – najpotrzebniejszych samemu zdrajcy. – Pani to nie odpowiada... Widzę, rozumiem. Nie o panią mi chodzi ani o pani towarzyszy. Dla was, towarzyszko Passionario, byłoby nawet poręczniej, gdybym nie szukał tego spotka- nia i nie chciał wam powiedzieć tego, co powiem. Wtedy mielibyście pretekst. Tak, pretekst, to się pani nie podoba, ale tak jest. Uznali was, przysłali ambasadorów, jesteście państwem – dmuchnął lekceważąco – przyznano wam prawo do utrzymywania porządku i ładu, niech więc u was będzie tak spokojnie, byście nie mieli podstaw do aresztowania zbyt wielu ludzi. – I w tym celu przeprowadził się pan z Londynu do Rittersee? – Nie hamowała ironii. – Dlatego znalazłem się tutaj. Durniom z klapami na oczach niczego nie wytłumaczę. Wam też nie będę tłumaczył, ale wy musicie w tej sytuacji działać, zabiegać, zapobiegać. Dlatego ja ich... tak jest... ja ich zdradzam. W tej chwili ich zdradzam. Nasz język niestety nie rozróżnia dwóch pojęć zdrady: tej sprawiedliwej i tej podłej. Zdrady wobec głupców sieją- cych śmierć, zdrady w imię ochrony wartości wyższej, jaką jest dobro narodu – oraz tej au- tentycznej zdrady, będącej niczym więcej – tylko zdradą. Wszystko nazywamy jednakowo. Niech więc będzie: zdradzam garść głupców, aby uchronić wielką gromadę ludzi, którym dochowuję wierności, tej najprawdziwszej. Nikomu nie może być obojętne, czy w wyniku tej całej dywersyjnej awantury ziemia otworzy się pod stopami trzynastu Polaków, czy trzydzie- stu tysięcy Polaków, których oni zwerbują, jeżeli nikt im w tym nie przeszkodzi. Ja chcę przeszkodzić...