uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Konrad T.Lewandowski - Cykl-Saga o kotołaku (5) Różanooka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :785.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Konrad T.Lewandowski - Cykl-Saga o kotołaku (5) Różanooka.pdf

uzavrano EBooki K Konrad T.Lewandowski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 144 osób, 65 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Konrad T. Lewandowski RÓŻANOOKA Wydawnictwo VICTORIA Gdynia 1992 Projekt okładki Renata Miastowska Rysunki Jarosław Musiał Redaktor Marek Nowowiejski ISBN 83-85522-06-9 (c) Copyright by Wydawnictwo "VICTORIA" Sp. z o.o. Gdynia 1992 Wydanie I PRAWO ONEGO Nad naturą Moc Ona trwa spod gwiazd przybyła we sam rdzeń żywota wbita swoim żądłem. Lęk przed Nią na wszystko długie ręce kładzie Śmierć sługą posłusznym jest na Onej dworze i kornie pod osąd oddaje swe łupy: Skrzywdzona niewinność gdy nienawiść skazi - przeciwny naturze może wydać owoc. Ten zaś, co naznaczył zbrodniami swą drogę - za życie plugawe weźmie kły wampira. Tejże, co przed gadem otwiera swe łono - za tą podłą rozkosz da łeb i szpon strzygi. Płód nie pogrzebany spędzony ukradkiem na rozkaz Onego - przyjmie dziób porońca. Ów, co swe nasienie trzewiom wilka oddał - za zniewagę Prawa weźmie bure łapy.

Ci, co Moc Onego dla siebie chcą posiąść - za pychę tak wielką śmierć poprzez jej Dzieci... (fragment "Kodeksu z Katidy" Stary Suminor, rok 305 ery Onego) l. Wisielica Kamienie, które mijała, szydziły z niej swoją obojętnością. Porośnięte mchem i połyskujące bielą nadłupanych krawędzi, kanciaste i obłe. Wszystkie trwały tu dookoła, pogrążone w zachłannej kontemplacji swej niezmienności i martwoty. Chwilami miała wrażenie, że patrząc na nią chełpią się tą swoją wieczną niezniszczalnością, a wtedy lodowaty skurcz chwytał ją za gardło i serce, po czym gwałtownym dreszczem przenikał przez całe ciało. Tak bardzo chciałaby stać się jednym z nich. One wiedziały, na pewno musiały to wiedzieć, bo ich drwina z tej rozpaczliwej zazdrości przybierała na sile przechodząc z wolna w szemrzący, szyderczy rechot. Wyciągnięte leniwie przy ścieżce, siedzące wygodnie na wygniecionej darni, wszystkie wydawały z siebie ten sam pulsujący szept: Od- i chodzisz... Ty odchodzisz, my zostajemy... zostajemy... zostajeeemyyy... - Nie! Nieeee!!! - Związane na plecach ramiona wyprężyły się nagle i mocno szarpnęły sznurami. Palce zwinęły się w pięści chwytając powietrze. - Nie!!! To nie ja! Nie ja!!! Niewinna!... Ja niewinna!!! Proszę!... Nie mnieeee!!! Wyrwała się zaskoczonemu pachołkowi i runęła na ziemię krzycząc rozdzierająco. Milczący dotychczas tłum zafalował z głuchym pomrukiem. Sędziowie w ceremonialnej czerni, strażnicy połyskujący ciemną stalą kolczug i hełmów, papuzio kolorowi mieszczanie oraz chłopi w białych płótniakach przybyli z okolic Kardy - wszyscy z pośpiechem stłoczyli się wokół, aby nic nie uronić z tak interesującego widowiska. - Puśćcie mnie! To nie ja!!! Przysięgam! Błagam... - Jeszcze raz uniknęła próbujących przytrzymać ją dłoni i długim wyrzutem całego ciała przypadła do nóg sędziemu Molinie. Ten cofnął się wykrzywiając twarz w dziwacznym gry- masie. Rozpaczliwy szloch przeplatany co chwila zapewnieniami o niewinności docierał do wszystkich wywołując gniew albo kpiące okrzyki. Sędzia Maron słuchał tego z wyraźną uciechą, zadowolony że skazana tak dobrze odgrywa dla ludu swą rolę, ale sędzia Tares z niesmakiem odwrócił się do stojącego obok kata. - Zacny Mefinie - mruknął półgłosem ocierając pot z czoła - uciszże tą nieszczęsną...

Dobrze wymierzony w żołądek kopniak przerwał błagalny skowyt w pół słowa. Chwilę później ręka nabita węźla- stymi mięśniami złapała dziewczynę za kark i postawiła na nogi. Kilka mocnych uderzeń otwartą dłonią w twarz przywróciło skazanej przytomność, po czym ujęli ją pod ramiona dwaj pomocnicy. Wznowiono marsz. Szła teraz skulona, z trudem powłócząc nogami i potykając się tak, że idący po bokach pachołkowie chwilami musieli ją wlec. Bełkotała coś cicho i niezrozumiale. Krew spływająca z rozbitego nosa i warg skapywała na jej zgrzebną, śmiertelną suknię z burego płótna, oraz na drogę prowadzącą do bliskiego już szczytu wzgórza. Kamienie umilkły i zniknęły. Wspinaczka, narastający przedpołudniowy upał, a teraz jeszcze mdlący, przenikliwy ból przepędziły uczucia i myśli. Obojętnie patrzyła na strażnika z widłami w ręku, który, gdy byli już o kilkadziesiąt kroków od celu, wysforował do przodu i pospiesznie przerzucił w krzaki leżące pod szubienicą szczątki. Zaraz też podążyło tam trzech ludzi z drabiną i sznurem, by przygotować nową pętlę. Kat skręcił niespodziewanie w bok i odwróciwszy się plecami do tłumu przystanął przy kępie zarośli. Sędzia Tares wyciągnął zza pazuchy rulon papieru i chciał podać go Molinowi, ale ten pokręcił tylko przecząco głową, więc Tares cofnął się i sam podszedł do Ridy. - Ridina, córka rymarza Dedy... - przeczytał głośno. Gwar głosów umilkł, a kat odwrócił się szybko i dopiął spodnie - Wiosen dziewiętnaście, oskarżona przez czcigodnego pana Dekelo... Zgaszone oczy Ridy zabłysły nagle nienawiścią. Wyprostowała się nieco, uniosła głowę. - Ty ścierwo... - dotarło do obu pachołków - będziesz zdychał... - ... o to, że czarami sprowadziła śmierć na dwoje jego dzieci, które rzeczonej w opiekę powierzone były. - Nienawidzę... nienawidzę... - Została uznana winną i w imieniu naszego najjaśniejszego pana Redrona III, dzierżcy Katimy i króla Suminoru, skazana na śmierć na sznurze. Podpisali imionami swymi jednomyślnie sędziowie Jego Wysokości: Tares, Maron i Molino. - Ostatni z wymienionych gwałtownie poruszył grdyką. - Mistrzu Mefinie, niechaj się wypełni! - Tares zwinął papier i odstąpił od Ridy. - ... nienawidzę... Pętla już była gotowa. Kat Mefin z Kardy, mistrz cechowy, uczeń sławnego Jakuba Katimskiego, sprawnie wszedł do połowy drabiny opartej o poprzeczną belkę szubienicy, chwycił rozkołysany sznur i sprawdziwszy staranność przygotowanych węzłów, dał znak czekającym na dole pomocnikom. Podprowadzili Ridę, podnieśli ją do góry i z pomocą strażnika postawili ją na trzecim szczeblu. Nie broniła się, była już całkowicie bezwolna i tylko jej

nieustanny, monotonny szept towarzyszył każdej czynności mistrza. Ten zaś po chwili zeskoczył na ziemię i stanąwszy z dłonią opartą o drabinę, pytająco popatrzył na sędziego Taresa. Odpowiedzią był przyzwalający ruch głowy. - Nienawidzę! Zatrzeszczał napinany sznur. Drabina z głuchym łomotem uderzyła o ziemię. Mefin pewnym ruchem chwycił wierzgające nogi, przytrzymał je i mocno pociągnął w dół. Wśród zgromadzonych rozległ się nerwowy śmiech, ktoś splunął, ktoś inny zbladł nagle i chwytając się za żołądek z pośpiechem ruszył w powrotną drogę. Blady jak ściana Molino stał chłonąc wszystko szeroko otwartymi oczami. Niebawem kat dał znać, że skończone. Zebrani poruszyli się i jak fala zaczęli odpływać ze szczytu Szubienicznego Wzgórza. Tares zaczekał, aż mistrz Mefin podejdzie do niego, 10 bez słowa wręczył mu małą sakiewkę i dołączył do pozostałych. Nikt nie obejrzał się już, aby nie zobaczyć twarzy patrzącej za odchodzącymi... Było południe. Chmura odsłoniła powoli pełny księżyc, a wtedy skały, krzewy i trawy zalśniły szarosrebrzystym poblaskiem. Zbudziły się cienie. Lekki powiew wiatru ożywił je i poruszył. Smugi mętnej poświaty rozpełzły się w różne strony, a jedna z nich wślizgnęła się pod kępę zarośli wydobywając z mroku wpatrzony w przestrzeń oczodół i dwa rzędy matowo połyskujących zębów. Jakby onieśmielona liznęła jeszcze jakąś kość, po czym cofnęła się tam, skąd przyszła. W ślad za cich- nącym szmerem łodyg i liści popłynęło długie, przeciągłe skrzypnięcie. To naprężona lina konopna otarła się o suchą drewnianą belkę, zaś podłużna plama czerni na ziemi ruszyła tam i z powrotem. Nowy podmuch i nowy skrzyp. Monotonna, miarowa melodia, trwająca tak już od kilkunastu godzin. Nagły dysonans przerwał ów posępny rytm. Kolejny zanikający odgłos, zamiast zamrzeć, przeszedł w gwałtowny trzask . Cień pod szubienicą zadrżał, zafalował i ożył! Ostre szarpnięcie zatrzęsło całą konstrukcją. Nogi Ridy podkur- czyły się i wyprostowały, a ona sama zadygotała jakby w nowej agonii. Mięśnie znów napinały się i wiotczały w chaotycznych zrywach, a piersi raz jeszcze podjęły rozpaczliwą walkę o oddech... Coś na kształt obłoku księżycowego światła pojawiło się tuż nad poprzeczną belką szubienicy, z wolna spłynęło w dół i niczym mgła otuliło szamoczącą się postać. Pomiędzy tym 11 świetlistym kokonem a lśniącą wysoko na niebie tarczą, na moment, niczym smuga srebrnego dymu, zabłysł długi i prosty snop blasku. Chwilę później całe zjawisko przygasło, skurczyło się, a mleczna poświata pulsując wniknęła w wi- szącą postać.

Teraz... Wystające spod śmiertelnej sukni bose stopy Ridy poruszyły się wolno i wyprężyły tak, jakby chciała dotknąć ziemi czubkami palców. Te zaś naprawdę wydłużyły się nieco, lecz wtem wygięły wraz z całymi stopami tak mocno i nienaturalnie, że aż chrupnęły pękające kości i ścięgna. Z tych konwulsyjnie drgających i chrzęszczących brył, przypominających pąki upiornych roślin wykiełkowały nagle podobne do haków szpony. Po nogach przyszła kolej na dłonie, głowę i resztę ciała. Przemiana dopełniła się. Niebawem na ziemię spadły zerwane z przedramion powrozy i strzępy podartej sukni. Potem pazury potwora wczepiły się w linę nad łbem, dźwigając ciało do góry. Ostre kły szybko przegryzły sznur od wisielczej pętli, po czym w ciszy nad Szubienicznym Wzgórzem rozległ się łoskot towarzyszący skokowi z niewielkiej wysokości. Jeszcze tylko gwałtownie zaszeleściły krzewy rosnące na zboczu i już nic więcej nie zmąciło spokoju tej nocy. Wstający brzask wydobył z granatowego mroku dużą, nieregularną bryłę miasteczka Kardy, podzielił ją na gromadę pomniejszych konturów i plam, a te pod dotykiem promieni zaczęły uwypuklać się i rozjaśniać, przybierając powoli kształt domów, dwu-, trzypiętrowych kamienic, obronnych murów, wieżyczek i baszt. Główna droga prowadząca do bramy odcięła się jasnoszarą smugą na tle zieleni poboczy, 12 a jako ostatni wyparował cień z głębi fosy. Zajęczał nie naoliwiony kołowrót i płyta zwodzonego mostu zaczęła z wolna opadać na drugi brzeg. Gdy była już o kilka piędzi od obmurowanej czerwonym granitem końcówki gościńca, korba musiała wymknąć się z rąk rozespanego strażnika i platforma z drewnianych bali nabijanych żelaznymi ćwiekami z piekielnym rumorem wyrżnęła o kamienie. Brzęk łańcuchów i tępy dudniący łomot szeroko przetoczyły się po okolicy. Na ten odgłos otworzyły się drzwi przydrożnej gospody odległej od mostu o parę strzelań z łuku. Wyszedł z niej jakiś człowiek. Chwilę postał na ganku, po czym niepewnie, na miękkich nogach poczłapał w kierunku bramy. Szedł dłu- gimi, z rozmachem zakreślanymi zakosami, wyraźnie zadowolony, że nikogo nie musi o tej porze wymijać. Nagle stanął gwałtownie i uważnie przypatrzył się kształtowi leżącemu w przydrożnym rowie. Jeszcze jeden, dwa kroki... Zdławiony krzyk, zwrot i szaleńczy zryw. Potknął się, runął jak długi, wstając przez moment biegł na czworakach i znów popędził wrzeszcząc i wymachując rękami. W drzwiach gospody zaczepił butem o próg i wraz z tumanem pyłu zatrzymał się na najbliższym stole. - Gambo, czy ci na rozum padło?! Karczmarz Riken odstawił kufel, który właśnie wycierał i wyszedł zza kontuaru. - No, co ty? Tamten dysząc ciężko i wyrzucając z siebie pojedyncze, niezrozumiałe okrzyki, chwycił go za rękaw koszuli i pociągnął do wyjścia. - Kat... Mefin... p-pomocnik... - wykrztusił dopiero na zewnątrz.

- Gdzie?!! - W oczach Rikena błysnęło zrozumienie. Odpowiedzią był gest wyciągniętej ręki. Po chwili Riken stał nad rowem. Zbyt wiele podobnych obrazków widział 13 przez dwadzieścia kilka lat pracy w swojej karczmie, aby tracić czas na kontemplację. Skoczył w dół i przypadł do wykręconego nienaturalnie ciała kata. Było zimne i sztywne. Z rozmachem przewrócił je na bok i zobaczył wyrwę wielkości pięści, na karku, tuż poniżej włosów. Lewy policzek trupa naznaczony był trzema równoległymi ranami, sięgającymi aż do zębów. Riken zrozumiał, że nic tu po nim, ruszył więc ku leżącemu o trzy kroki dalej pomocnikowi. Ten żył, ale straszliwe uderzenie w głowę obnażyło mu mózg i jedno oko wyrwało razem z połową ucha. nieprzytomny, oddychał nierówno, tocząc różową pianę. Widać miał strzaskane żebra. Podłużny cień padł na dno rowu. - Gambo, po straże! Szybko! - krzyknął karczmarz nie patrząc za siebie. Cień zniknął, a Riken ostrożnie zajął się rannym. Ułożył go w wygodniejszej pozycji i zabrał się za podwiązywanie żeber. Za moment odkrył, że odłamki niektórych poprzebijały ciało i wylazły pod kaftan... Na drodze zadudniły kroki wielu biegnących ludzi, szczęknęło żelazo. - Riki, co z nim? - rozległ się głos dowódcy straży przy głównej bramie, starszego dziesiętnika Tadina. - Nic z tego - Karczmarz wstał i wytarł w fartuch zakrwawione dłonie - Jemu już nic nie pomoże - dodał zrezygnowany. - A mistrz Mefin? - Co najmniej od dwóch czy trzech godzin. Tadin wskoczył do rowu i zbliżył się do pomocnika kata. - Niech to zaraza... - mruknął półgłosem, a zaraz krzyknął: - Hej wy tam! Dajcie tu płaszcz i dwie włócznie! I bierzcie go, tylko uważać! - Cofnął się, aby zrobić miejsce żołnierzom i stanął obok Rikena. - Jak sądzisz, kto to zrobił? - zapytał. 14 Karczmarz spojrzał na niego dziwnie zamyślony. - Nie kto, tylko co. Pamiętasz strzygę Liret piętnaście lat temu?... Dziesiętnik zbladł i z niepokojem popatrzył na najbliższe krzaki. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Głos mu drżał. - Twarz mistrza... - odpowiedział powoli Riken - na policzku ma ślad od pazurów, a poza tym coś mu przegryzło kark. - Ale strzygi wywlekają bebechy. A ci tutaj... - Więc było to coś podobnego, tylko że miało odmienne zwyczaje. Tadin szybko odwrócił się do stojących na gościńcu żołnierzy. - Wy dwaj! - pokazał. - Natychmiast zawiadomić sędziego Taresa!

- Panie, a co z onym nieborakiem? - odezwał się jeden z tych, którzy położyli rannego na prowizorycznych noszach. - Nieście go do mnie, do gospody - polecił Riken. Po kilkudziesięciu krokach cichy, przeciągły jęk nagle poruszył idących. - Na Reha? - zawołał Tadin. - Toż on się budzi... Stójcie! Pospiesznie pochylił się nad zmasakrowaną twarzą. - Człowieku, mów, co się stało! Otwarte oko nieruchomo patrzyło gdzieś w niebo. - Nie słyszy cię - mruknął karczmarz, ale również przybliżył ucho do ust konającego. Zsiniałe wargi poruszyły się najpierw bezgłośnie. - ... wisielic... - szept był cichy jak szum deszczu za ścianą - ... to ona... wi... się... lic... ooo... - Koniec, po wszystkim... - Riken sięgnął i zamknął to jedyne, zgasłe już oko. 15 - Rozumiesz coś? - Tadin zrobił nieokreślony gest dłonią. Karczmarz skinął głową. - Wisielic... wisielica... Prawda, jest coś takiego. Różne rzeczy słyszy się czasami przy szynkwasie - powiedział zadumany i nagle ożywił się.- Trzeba sprawdzić na Szubie-nicznym Wzgórzu? -Rida? - Właśnie, wyślij tam kogoś. - Tak, zaraz... Tadin dotknął czoła, jakby opędzał się od natłoku myśli. - Hej, czterech do mnie! - Panie, mamy nieść? - Już nie trzeba. Zostawcie tu, z boku. - Riken nawet nie spojrzał na pytającego. Odtąd nikt nie odezwał się aż do przybycia sędziów. Przyszli wszyscy trzej; spokojny jak zawsze Tares, pyszałkowaty Maron i roztrzęsiony, spocony Molino. W milczeniu wysłuchali Tadina i karczmarza. - "Skrzywdzona niewinność, gdy nienawiść skazi, przeciwny naturze może wydać owoc..." - zacytował półgłosem, na wpół do siebie Tares. - Co to jest?! Co ty bredzisz?! - syknął z furią Maron. - Oszalałeś? - To stary poemat o wszystkim co nadnaturalne, "Prawo Onego". Czytałeś? Nie... Tak myślałem. Mówiąc prosto: wydaliśmy niesprawiedliwy wyrok! Posłaliśmy na sznur niewinną. - A skąd wiesz, że to ona? Gdzie dowód?! -Dowód? O, zaraz to rozstrzygniemy. Widzę, że wracają już strażnicy, których wysłał zacny Tadin... Żołnierze nadbiegli zziajani, wyraźnie wzburzeni. Widać było, że gnali na łeb na szyję przynajmniej przez całą powrotną drogę.

16 - Nie ma trupa, nie ma! - wykrzyczał łapiąc oddech pierwszy z nich. - I szmaty na ziemi podarte! - dodał inny. Milczący do tej pory Molino zsiniał, poruszył wargami jak ryba i wydawało się, że zaraz porazi go apopleksja. - Spójrz, panie! - Strażnik wyciągnął w stronę Taresa rękę, w której sznur odcięty od szubienicznej belki trzymał tak, aby jego dwa końce były tuż obok siebie. Kontrast pomiędzy jednym - równo przeciętym ostrzem sztyletu, a drugim - postrzępionym i lepkim od śluzu był aż nadto wymowny. - Przegryziony - wyjaśnił niepotrzebnie. Tares bez słowa odwrócił się i ruszył szybkim krokiem w kierunku miasta. Dwaj pozostali sędziowie natychmiast podążyli za nim. - I co teraz, co teraz?! - wybuchnął Maron. - Będzie się mścić - odparł Tares z jakimś nieludzkim spokojem - Mefinowi odpłaciła tak samo szybką śmiercią, jaką on jej zadał. Chyba nawet nie poczuł, kiedy mu skoczyła na plecy... - A ten chłopak? - Cynizm Taresa sprawił, że Maron zaczął myśleć logicznie. - Przypadek, zwyczajnie się napatoczył. -Przez was to!!! Wszystko przez was!! Zmusiliście mnie! A ja wiedziałem! Czułem, że to nie ona! To wy mi kazaliście podpisać ten przeklęty wyrok! Wyyy!!! - rozwrzeszczał się histerycznie Molino. Tares skoczył do niego, chwycił za kaftan i z całej siły potrząsnął. - Opamiętaj się, ty... Cożeś myślał, że wolno ci naszą niepewność tłumowi przed oczy wywlekać?! Zresztą prawo jest jeszcze i jeśli ja i Maron byliśmy pewni jej winy, to i ty jako trzeci z nami winieneś się zgodzić! Tak czy nie? - Jest, ale... 17 - To swoje "ale" powiedz tamtej, jeśli ciebie wysłuchać teraz zechce. - Czekajcie no... - odezwał się Molino - trzeba by rychło wieści rozesłać i tępicieli sprowadzić. Aha! I pana Dekelo o wszystkim uwiadomić. A potem... - Tak, tylko że oprócz tego jest jeszcze sprawiedliwość... - powiedział Tares cicho i już tylko do siebie. Wieść za sprawą Gamby błyskawicznie obiegła miasto. Mieszanina strachu, ciekawości i współczucia dla Ridy niczym lotny opar wypełniła uliczki i domy i zakrzepła w pełne napięcia oczekiwanie. Było znowu południe. Ach, Rida! Nieuchwytny, bezdźwięczny, ale ogłuszający krzyk przenikał falami cały jego umysł, utrzymując go na pograniczu szaleństwa. Przejmujący ból. Kiedy odpływał zostawiał po sobie czarną pustkę, a gdy wracał, to mimo iż

nie miał postaci, był gorszy niż dotyk rozpalonego żelaza. Ta bezcielesność sprawiała, że chwilami doprowadzony do szału chwytał się za łeb z usilnym pragnieniem, aby rozerwać sobie czaszkę, wyciągnąć mózg i wycisnąć z niego to obłędne cierpienie. Chciał wyć, miotać się, tłuc głową o ścianę, ale zamiast tego brał kubek i wypijał następną miarkę gorzały. Nic nie dawało się określić, nazwać czy wytłumaczyć, tylko beznadziejność i poczucie nieodwracalności trwały tu, w tej ponurej otchłani, w którą bez przerwy spadał. Nowe hausty piekącego płynu nie zmniejszały udręki, aż do chwili, gdy kolejny łyk sprawił, że wielki i ciężki młot spadł wreszcie i rozgniótł wszelkie uczucia. Potem znowu wszystko zaczynało się od początku i powtarzało jak ruch karuzeli. Czas i miejsce przestały 18 mieć jakiekolwiek znaczenie. Rozpłynęła się rzeczywistość, a w końcu w spranym okowitą mózgu nie została już żadna myśl. Zasnął. - Mino, może chcesz mleka? Jest kwaśne - nagle zobaczył nad sobą pucołowatą twarz szynkarza Hety. Zaskoczony spokojem i ciszą, która teraz zapadła w jego duszy, powoli, jakby bojąc się ją zmącić, przyjął kubek i wypił. Wydawało się nie mieć smaku, ale pragnienie przynajmniej na chwilę znikło. - Na Reha! - odezwał się Heto odbierając naczynie. - W życiu nie widziałem, by ktoś tak chlał... Już dwa razy sprawdzałem, czy jeszcze żyjesz! Równie zdumiony jak i ucieszony niespodziewaną ulgą wyprostował się i oparł plecami o ścianę. - Ile czasu? - zapytał ostrożnie. - Trzy dni... - odrzekł Heto, a widząc osłupienie rozmówcy, dodał pośpiesznie: - no, może bez kilku godzin... Przyszedłeś tu zaraz, jak się sąd skończył. - A pieniądze? - zmienił pośpiesznie temat. Karczmarz obejrzał się i zerknął na wiszącą nad szynk-wasem tablicę. - Na razie jeszcze to ja jestem ci trochę dłużny. Koniec końców nie tak łatwo jest przepić siedem sztuk złota... - To nalej. - Daj pokój! Lepiej coś zjedz. - Odczep się, Heto! Nie twoja rzecz! - warknął. - Niby nie, ale skoroś taki mocny, to lepiej weź się w garść! Ale, ale... ty przecież nic nie wiesz! - A co mam wiedzieć?! - odparł zgryźliwie. - Mefin i jego pomocnik nie żyją... Wielkie pięści Mina zacisnęły się, aż zatrzeszczały palce. - Jak to!? - Po robocie poszli pić pod miasto do Rikena. No wiesz, 19

wcześniej to oni zawsze przychodzili do mnie, ale teraz Mefin widać wolał zejść d z oczu... - I miał rację! - wycedził przez zęby Mino. - No właśnie, więc dlatego tam. A wyszli gdzieś tak w środku nocy. - Po co? Przecież brama zamknięta! - A bo ja tam wiem! - rozeźlił się nagle Heto. - Widać mieli jakiś interes do siebie... Nic mi do tego! A rano... I popłynęła opowieść, w trakcie której oczy Mina otwierały się coraz szerzej i szerzej. - Więc żyje... - wyszeptał, gdy zamilkł Heto. - Co żyje? - nie pojął szynkarz. - Ridka, Ridka żyje! - wykrzyknął i zaczął krążyć po izbie. - Człowieku, szalonyś?! Co ty gadasz?!! Mino zatrzymał się i popatrzył przytomniej. - Nieważne - powiedział powoli. - Daj coś jeść! - No, chyba że... - burknął Heto i zabrał się za krojenie kiełbasy. - Konia mi trzeba i jadła na drogę... - rzekł Mino z pełnymi ustami pół godziny później. - A gdzie cię niesie? - Do Katimy. I to dziś jeszcze ruszam! - Do stolicy... - powtórzył cicho Heto. - Będzie trzeba liczyć pięć dni... Tego, co mi dałeś, na to za mało! - Widać i było, że chciałby o coś zapytać, ale zrezygnował. Mino sięgnął do kieszenie, wyjął z niej duży złoty pierścień z migoczącym w nim sennie kocim okiem o podał go karczmarzowi. - Po ojcu... Teraz wystarczy? - Aż nadto! - No to jak wrócę, wykupię. Szukaj co trza! Zanim minęła godzina, uliczne brukowce zaiskrzyły pod 20 żelazem podków spiętego ostrogami rumaka. Mino popędził jak burza. Z łoskotem i szczękiem przemknął przez wąskie przestrzenie między kamieniczkami, a ludzie umykali spod kopyt jego wierzchowca niczym króliki. Zadudniły jeszcze belki zwodzonego mostu, po czym gwałtowny tętent ścichł wytłumiony przez zbity grunt gościńca. Młodzieniec uśmiechnął się mijając na poboczu traktu grupę dyskutujących mieszczan, dalej zostawił za sobą karczmę Rikena i razem z obłokiem kurzu pomknął w stronę lasu na horyzoncie. Dzikie uniesienie i radość doprowadziły do wrzenia krew, a pęd powietrza rozwiał mu włosy i chłodził rozpalone ciało wdzierając się pod rozchełstaną koszulę. Pulsujące rytmicznie sploty końskich mięśni, które czuł pod sobą,

sprawiły że wciągnął go i pochłonął nieodparty żywioł, śpiew, hymn siły i mocy. Czuł to wszystkimi nerwami, każdym drgnieniem myśli, uczuć i woli... Ona żyła!!! Żyła! Nieważne w jakiej postaci! Nieważne gdzie! Wszystko jedno! Uprosi pomocy i później po nią choćby na samo dno piekła! Zabierze, wy- kradnie stamtąd, a potem, drugi nie odda już swej miłości pod żaden sąd! Żaden kat ani prawo go nie powstrzyma. Dość tego! Dość! Kocham, kocham! O Rida! Rida! Ridka!!! Maszerowali przez korytarze pałacu króla Redrena mijając kolumny z różowego marmuru, komnaty o hebanowych drzwiach, kryształowe świeczniki wiszące u wysmukłych sklepień i misternie rzeźbione krużganki, przy których te w kardyjskim ratuszu wyglądały jak kurze grzędy ob-srane przez gołębie. Przewodnik Mina, młody oficer z odznakami setnika, oraz dwaj towarzyszący im gwardziści nie odezwali się ani słowem od czasu, gdy opuścili wartownię. Mino z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nieswojo i głupio. 21 W brudnym płaszczu i zakurzonych butach, w porównaniu z tamtymi w wypolerowanych do blasku pancerzach i w ogóle wymuskanymi w każdym calu, wyglądał jak drobny złodziejaszek złapany na gorącym uczynku i prowadzony właśnie pod pręgierz. Najgorsze było jednak to, że damy w wykwintnych strojach i wyperfumowani dworacy, których napotykali, odnosili najwyraźniej takie samo wrażenie. Na szczęście wszystko skończyło się niebawem pod jednymi z tych hebanowych drzwi. Oficer zapukał i weszli. - Pani, to jest ten człowiek z Kardy, który chciał się z tobą widzieć. - Dziękuję, Zefio, możesz odejść. Żołnierze oddali ukłon i wyszli pozostawiając Mina w wyłożonej barwnymi, jedwabnymi draperiami komnacie, zupełnie zagubionego z gębą wyciągniętą jak u tępego, prowincjonalnego barana, niezdolnego wykrztusić pół słowa. Po prostu zatkało go! Zawsze wyobrażał ją sobie jako kobietę co najmniej stateczną, no, może jeszcze nie starą, a już na pewno nie piękną... Tymczasem na sofie siedziała dziewczyna mniej więcej w jego wieku, w krótkiej skórzanej, stylizowanej na zbroję sukni, spod której wystawały zgrabne i piekielnie długie nogi w rzemiennych sandałach. Po jej ramionach spływały pofałdowane rękawki błękitnej tuniki, a splecione dłonie opierała o udo. Na palcach i nadgarstkach nie miała żadnych pierścieni ani bransolet, sięgające zaś pleców złociste włosy obejmowała na czole tylko prosta srebrna obręcz podtrzymująca zieloną, finezyjnie rżniętą w chryzoprazie przyłbicę albo raczej woalkę przysłaniającą twarz od czubka nosa do brwi. - Na imię mam Irian... - rozległ się dźwięczny głos - Dowodzę gwardią pałacową Jego Wysokości, a ty, panie, kim jesteś?! - złamała etykietę nie mogąc doczekać się stosownego zachowania z jego strony. 22

Wziął głęboki oddech. - Mino Dergo z Kardy, szlachetnie urodzony... - No tak, zapomniałam dodać: ja jestem z urodzenia chłopką. Zmieszał się i bąknął coś bez sensu. -Już dobrze... - wstała, podeszła do stołu, nalała wina i podała mu kubek. - Wsiądź, panie, i mów, z czym przybywasz. - Pani... - upił niewielki łyk - Miałem... znaczy mam jeszcze, chyba... dziewczynę, narzeczoną. Rida jej na imię... - mówił pośpiesznie, rwąc słowa i zdania, mieszając niekiedy zdarzenia, byle prędzej dobrnąć do końca. Irian usiadła i uważnie na niego patrząc słuchała w milczeniu. - Lecz czego chcesz ode mnie? - zapytała, gdy skończył. - Co ja mam zrobić? Przez chwilę zbierał się na odwagę. - Słyszałem pieśni, bajania... Ty, pani... - Co o mnie gadają?! - przerwała mu ostro. - Że byłaś strzygą! - wyrzucił z siebie. - Że gdy byłaś dzieckiem, rzucono na ciebie urok i umarłaś... Że wyszłaś z grobu... A potem potrafiłaś sprzeciwić się swojej naturze i w nagrodę za to odzyskałaś życie w ludzkiej postaci. - To nie całkiem tak. Ale niech będzie... - dziewczyna złagodniała. - Powiadają, że masz pamiątkę... - Spojrzał na nią. - Tak... - sięgnęła do czoła i uniosła do góry zieloną osłonę - oto ona! Był przygotowany na ten widok, a jednak wzdrygnął się mimo woli - oczy miała jaskrawoczerwone, o jakimś szczególnym, jakby perłowym połysku. - I dlatego nazywają cię Różanooką. - Tak, to prawda. - Cofnęła dłonie i opadająca woalka zamieniła z powrotem czerwień na brąz. 23 - Więc pomóż mi, proszę! Skoro mogłaś ty, pani, to może i uda się Ridzie. Tylko ty wiesz, jak to uczynić! Zapadło milczenie. Irian podniosła się i zaczęła chodzić po komnacie. Mino nie ważył się głośniej odetchnąć. - Dobrze! - odrzekła nagle. - Pomogę ci... Fala ulgi przyprawiła go niemal o zawrót głowy. - ... ale nie mogę opuścić pałacu bez zgody Jego Wysokości ani też zostawić żołnierzy bez rozkazów. Musisz zaczekać. Skinął twierdząco. - A zatem... - Klasnęła w dłonie i zza purpurowej kotary wybiegła młoda służebna. - Heliko, wychodzę, a ty zajmij się naszym gościem i... - zawiesiła głos, z ukosa spojrzała na Mina - Zdobądź dla niego trochę ciepłej wody i jakieś świeże ubranie... - dodała, po czym wyszła nie oglądając się już na

nieszczęśnika, którego policzki i uszy nagle poczerwieniały. Wróciła po trzech godzinach z wiadomością, że wszystko zostało załatwione i można szykować się do wyjazdu. Resztę dnia spędzili omawiając pomniejsze sprawy związane z podróżą, a następnego ranka spotkali się przy zachodniej bramie Katimy. - Witaj, szalony kochanku! - zawołała na jego widok. Wyglądała jeszcze ciekawiej niż wczoraj. Miała na sobie długi ciemnozielony płaszcz, dobrze pasujący do jej nieodłącznej, chryzoprazowej woalki. Spod płaszcza pobłyskiwała stal kolczugi. Jednakże na tej plecionce z żelaznych ogniw kończyło się całe uzbrojenie Irian. Nie miała żadnej innej broni, nawet sztyletu. Włosy swobodnie spływały jej na ramiona. Doprawdy, był to niezwykły strój jak na wodza kilku tysięcy starannie dobranych, najlepiej wyćwiczonych i uzbro- jonych żołnierzy w państwie Suminoru. - Ruszajmy - odpowiedział z lekkim uśmiechem. 24 Jakiś czas jechali w milczeniu. - Powiedz mi, pani... - odezwał się Mino - słyszałem jeszcze, że twój ojciec był kotołakiem? - Przybrany ojciec - poprawiła go. - Ten, który mnie spłodził, był zwykłym człowiekiem, smolarzem. Jego dostojność kapitan Ksin Fergo, kotołak na służbie króla - zamyśliła się na moment - dowodził gwardią w czasie, kiedy uznał mnie za swą córkę. To po nim otrzymałem ten urząd. - A on? - Odszedł... - Popatrzyła gdzieś w przestrzeń. - A dlaczego ty, pani... ? - spróbował zatrzeć poprzednie, niezręczne pytanie. - To kaprys Jego Wysokości - odparła. - Król uznał, że dobrze jest mieć dowódców straży o nadnaturalnym pochodzeniu, bo jak stale powtarza, nad wyraz uspokajająco wpływa to na wszelkich spiskowców... Karda na pierwszy rzut oka wyglądała tak samo jak zawsze. Pozornie nic się nie zmieniło przez te prawie dwa tygodnie, które upłynęły od wyjazdu Mina. Ludzie żwawo kręcili się po ulicach, rozmawiali, handlowali, kłócili, a jeśli przerywali swoje zajęcia, aby odpowiedzieć na pozdrowienie Mina albo ze zdumieniem popatrzeć na Irian, to była w tym tylko zwykła ciekawość mieszkańców małego miasteczka. Życie toczyło się tu w rytmie niezmiennym od wieków i najwyraźniej, nawet tamto niezwykłe wydarzenie nie zdołało naruszyć jego zewnętrznego porządku. - Chyba biorą mnie za twoją nową kobietę - powiedziała Irian, kiedy zatrzymali się przed gospodą Heta. - Tacy są... - odparł z goryczą Mino zeskakując na ziemię - wiadomo, chłopak młody, popił, odżałował... i zna- 25

lazł nową. Zwykła to rzecz i gadać nie ma o czym. A rychło zapomną całkiem, że ze mną i Ridą coś było! Ech... - Witamy!!! Witamy czcigodnych państwa. - Karczmarz zamilkł nagle na widok Mina. - Tyś to? - A ja, ja... - odburknął ponuro. - Prowadź do środka. Wybrali stół w najodleglejszym kącie izby, a Heto nieproszony, przyniósł dwa kufle piwa. - Zaczekaj - Mino przytrzymał go za rękaw. - Siadaj i mówże co z Ridą?! - A bo to cię jeszcze obchodzi? - Gospodarz zerknął na siedzącą bez ruchu Irian. - A tak, jeszcze! Heto sposępniał i skrzywił się z niechęcią. - Tares i Maron do piachu... Fala gorąca przeszła przez skronie i policzki młodzieńca. - Mów! - Marona sprawiła w noc po twoim wyjeździe. Bronić się chciał, pachołków i służbę uzbroił. W domu okiennice i drzwi sztabami zawarli, ale przepatrzyli małe okienko w wychodku. Tam na niego czekała... - Widział ją kto? - Nie, ale ci, co sędziego widzieli, podobno rzygali jak koty. Cały był we krwi, mózgu i własnych gównach. - Wziął głębszy oddech. - Ona ciszej od ducha przychodzi. Nikt nic tak samo nie spostrzegł, kiedy Taresa naszła. Ten zaś jakby na nią czekał. Sługi odprawił, wszystko otwarte było. Albo oszalał, albo taki ci był sprawiedliwy... - Na Reha! - Mino aż zadrżał z wrażenia. - A potem dopadła pana Dekelo. - To i Dekelo też trup?! - wykrzyknął zdumiony. - Gdzie tam trup... - Karczmarz splunął pod stół - Jeszcze gorzej! Język mu wywlokła, a resztę twarzy razem o oczami pazurami wydarła. Dotąd leży z taką wyrwą od 26 czoła do gardła, że obłędu na sam widok można dostać, i zdycha dokładnie tak, jak mu to pod szubienicą przyobiecała. - A Molino? - Ten cały, bo cięgiem w sądzie zawarowanym na wszystkie skoble siedzi. Ale od strachu to rozum mu się ze szczętem pomieszał. Nikogo nie wpuszcza, a żarcie mu pode drzwi przynoszą. Tylko wtedy otwiera i stąd znać, że żyw. - Innym ona nie szkodzi? - A dajże mi wreszcie pokój! - wybuchnął nagle. - Na co mi o niej gadać?! Żeby i do mnie przyszła? Starczy! - Wstał gwałtownie i odszedł obsłużyć przybyłego przed chwilą mieszczanina.

Irian trąciła w ramię patrzącego za gospodarzem Mina. - Nic z tego nie będzie - powiedziała cicho. - Jak to? - Zbladł jak ściana. - Zbyt wiele krwi, zła. Zasmakowało jej zabijanie... - Ale ty... - droga zbliżyła ich na tyle, że zdążyli przejść na mniej oficjalną formę zwracania się do siebie - ty przecież też zabijałaś! - wyszeptał z pasją. - Czyż nie?! - Jednego tępiciela tak... - skinęła głową twierdząco. - Tylko że to on polował na mnie, a nie na odwrót. - A za co? - Za nic, strzygi zabija się dlatego, że są. - Naprawdę nie zrobiłaś nic wcześniej? Nie mściłaś się? - Nie miałam na kim. Ludzie z mojej wsi spalili żywcem tę wiedźmę, zanim... - A widzisz! - syknął triumfalnie. - Ridy nikt nie wyręczył! - Może masz rację, ale to... - Posłuchaj! - wpadł jej w słowo. - Byłem z nią, byliśmy. .. Moja matka i ojciec nie żyją od lat. Pożar... Ona była dla mnie wszystkim! Nie ważne, że z niższego stanu. Nie mam krewnych, którzy by się mogli sprzeciwić! Spotykaliśmy 27 się, szykowałem już złoto dla świętcy, żeby dał ślub, ona się zgodziła, kochała mnie! Zawsze kiedy spytałem, okazywało się, że czuła to samo co ja... Rozumiesz?! Byliśmy dla siebie stworzeni! Potwierdzał to każdy dzień, każda chwila z nią! Zresztą... Nie wiem, jak ci to mówić. Jej rozmiłowane oczy mówiły wszystko! Mam ją teraz zostawić? Ją, jakby połowę mnie? Kiedy Dekelo oskarżył, że ona te dzieciaki... A to przecież nie ona! Pewnie on sam, bydlak! Zawsze je miał za śmieci! Zabawił się po swojemu i... potem sąd. Trzeba mi było porozwalać łby sędziom, katu, Dekelo, nawet całemu miastu i zabrać ją! A ja poszedłem się zapić! Zamiast ratować! Teraz mam jeszcze szansę... - przerwał, spojrzał przytomniej. - Czy jeżeli stanę przed nią i przekonam ją, by z dobrej woli zaniechała zemsty i darowała Melinie życie, czy wtedy będzie można odczynić urok? - zapytał. -Jeżeli przekonasz... - powtórzyła Irian - Tak, wówczas, z pomocą jakiegoś wielkiego maga, być może uda się tego dokonać. Poderwał się na równe nogi. - Więc idźmy do Moliny! - Zaczekaj. A jeśli cię zapomniała? - Nie! Niewiele wiem o potworach, ale to na pewno, że najgłębsze i najmocniejsze uczucia nietknięte przechodzą przez śmierć i Przemianę. - Tak było ze mną... - zamyśliła się. - Więc i z Ridą też! Muszę tylko ją obudzić, przypomnieć. .. Ona przecież za

życia miłowała mnie ponad wszystko! - Rzecz w tym, abyś zdążył to zrobić. Bo inaczej skończysz jak tamci... - Wstała i rzuciła na stół drobną monetę. - Chodźmy! 28 Dopiero po kwadransie walenia w okute drzwi, kiedy zaczynali już zastanawiać się nad sposobem ich wyważenia, z wnętrza wielkiego, zamkniętego na głucho budynku ze sczerniałego kamienia dobiegł szmer. - Od-dejdź stąd, od-dejdź..., ja niewinny... nie chciałem cię zabić... - rozległ się żałosny, piskliwy bełkot przypominający skomlenie psa. Mino i jego towarzyszka popatrzyli po sobie bezradnie. Gdyby Irian odezwała się teraz, mogłaby swoim kobiecym głosem spłoszyć sędziego na dobre. Gdyby zaś Mino powiedział swoje imię, to chociaż z nieco innego powodu, skutek byłby pewnie ten sam. - Ja wiem, że jesteś niewinny! - zaświtała mu nagle właściwa myśl. - I dlatego przyszedłem ci pomóc! - Ktoś t-ty? - Mino Dergo! Przychodzę, boś nie chciał jej śmierci! - dodał pospiesznie. Odpowiedzią był cichy, nerwowy chichot. - P-prawda to... - usłyszeli po chwili. - Szczera prawda! Przyszliśmy uwolnić cię od niej! - J-jjacy m-my? - Jest tu ze mną sławna czarownica - wyjaśnił Mino modląc się w duchu, aby stary nie przypomniał sobie przypadkiem jakiejś historii o Irian, w której byłaby mowa o jej zielonej woalce. - Ona cię obroni! Zapadła głucha, denerwująca cisza, po czym wreszcie szczęknęła zasuwa. - A prawda t-to? - rozległo się znowu. - Prawda, święta prawda! - powtórzył Mino. - Przysięgam! Ciężkie drzwi uchyliły się w końcu i w ciemnej szparze zabłysły rozbiegane oczy obłąkanego człowieka. - Wpuść nas. Ona już nie będzie cię prześladować. 29 - D-dobrze... Ledwie weszli. Melino szaleńczym rzutem całego ciała naparł gwałtownie na uchwyty od skobli i z piekielnym rumorem zatrzasnął wejście, jakby tuż przed nosem kogoś trzeciego. Załomotały szybko, przesuwane z impetem rygle. - Hę? - Po chwili, chuda, pokryta szczeciniastym zarostem twarz sędziego wykrzywiła się w migoczącym blasku łojowej świecy. - Prowadź! Będziemy czekać. Nie oglądając się, ruszył posłusznie przed siebie i zniknął za zakrętem korytarza. Zaskrzypiały drewniane schody. W tym momencie Irian pochyliła się

nagle, z niewiarygodną szybkością zzuła sandały i błyskawicznie, na palcach odbiegła gdzieś w bok. Mino, nie patrząc na nią, poszedł za sędzią starając się robić jak najwięcej hałasu. Ona powróciła po chwili i zrównała z nimi tak nagle i cicho, że aż się przestraszył. - Poluzowałam skobel przy okiennicy... - szepnęła dopinając w marszu rzemienne paski. Czekający na górze Molino nie domyślił się niczego. Zaprowadził ich do pozbawionej okien komnaty, w której trzymano przestępców tuż przed rozpoczęciem procesu. Mino popatrzył w górę. Tam... Na drugim piętrze jest sala, gdzie zapadł wyrok. Usiedli na prostych ławach ciągnących się wzdłuż ścian. Mino i Irian ciasno, jedno obok drugiego, a sędzia po drugiej stronie, dokładnie na przeciw. Wszyscy znieruchomieli, lecz ogromne cienie, powołane do życia przez płomień świecy, falowały pełzały i drgały w rytm ciszy panującej tu, w tym posępnym gmachu, drugim co do wielkości po ratuszu, w Kardzie, małej stolicy wielkiego Kaladenu - prowincji Suminoru. W kraju, w którym demony i ludzie od kilkunastu wieków toczyli ze sobą niekończącą się walkę na śmierć i życie, czasami tylko próbując żyć obok siebie w zgodzie. 30 Trwali. Świeca z wolna przemieniła się w pełgający nieśmiało ogarek, a ten zaś, po którymś z niemrawych rozbłysków, stał się świecącą w mroku czerwoną plamką. Ciemność jednak nie zapadła. Przez szpary w masywnych okiennicach korytarza, a stamtąd przez otwarte drzwi zaczęło wsączać się do komnaty światło delikatne jak pajęcza sieć. Było już po pełni, ale blasku nadłamanej tarczy księżyca starczało jednak dla oczu przywykłych do wielogodzinnego czuwania i dla potwora, pełnego mocy po niedawnej Przemianie. - Jest! - tchnęła Irian Minowi w ucho. - Czuję ją... - Jak? - Cichsze niż najsubtelniejszy szept pytanie pozostało bez odpowiedzi. - Idzie. Wytężył słuch aż do granic możliwości, ale dopiero po długiej, bardzo długiej chwili usłyszał tylko jeden stłumiony stuk, gdzieś na dole... - Nyyyyyeeeee!!! - Molino z przeraźliwym wrzaskiem zerwał się z miejsca i skoczył do wyjścia. - Za nim! - krzyknęła Irian. Nie zdążyli. Ciemność spadła na nich z łomotem, a w zamku zazgrzytał klucz. Mino z desperacką furią uderzył barkiem w zamknięte drzwi. Raz, drugi... aż mdlący ból rozszedł się po jego wnętrznościach. - Nie mogę! - Odejdź! - odepchnęła go.

Krótki, głośny huk, a potem przeciągły trzask rozrywanego drewna. Fala bladego światła, a w niej skulona na progu Irian. - Jak ty!? - Nie pytaj! - wysyczała dziwnie zmienionym głosem. - Idź, bo nie zdążysz. Szybko!!! Już nie oglądając się na nic, z jedną tylko myślą tłukącą 31 się w głowie, pognał przed siebie na złamanie karku. Prosto! W prawo! Droga?! Droga!!! Którędy?!!! Tam! Teraz schody! Bieg! Jeszcze kawałek! To te wąskie drzwi! Wpadł do izby rozpraw bocznym wejściem - tym dla przestępców. Ona wracała tu głównymi drzwiami... Molino, wpatrzony w gęsty cień za ich progiem, w ogóle nie spostrzegł obecności Mina. - Za co?! Za coooo... nie mnie! To oniiii!!! - zawodzący szloch rozniósł się echem po sali. Drobna i szczupła, ale jakby zlepiona ze zbitych węzłów mięśni i ścięgien sylwetka wychynęła bezszelestnie z mroku. Płynnie i szybko, chyba lewitując tuż nad podłogą, ruszyła w kierunku sędziego. - Rida! Potwór zwolnił, a jego łeb z krótkim, obłym pyskiem wykrzywionym w upiornym uśmiechu przekręcił się w stronę Mina i zastygł w pozie charakterystycznej dla wisielca z przerwanym kręgosłupem. Nieruchome, sinawo świecące ślepia patrzyły jednak gdzieś ponad ramieniem młodzieńca - na coś za jego plecami. Ale on tego nie spostrzegł... Poznała mnie! Radosna myśl zabłysła w zdrętwiałym ze zgrozy i wstrętu umyśle. Zrobił krok w przód. - TYY!!! Tyyyyy!!! - w obłąkańczym, histerycznym wrzasku Moliny zabrzmiała furia. Dygocząc na całym ciele cofał się w stronę drzwi za sędziowskim stołem, prowadzących do pokoju narad. - Ty Ścierwoooo!!! - zawył rozdzierająco - Zabiję cię! Zabijeęęęęę!!!!!! - rzucił się do ucieczki... Wisielica niczym olbrzymi czarny nietoperz pomknęła za nim. - Ridka! Ridka, nie!!! - Mino zabiegł jej drogę. Charkotliwy świst jak z krtani duszonego człowieka. Czarna obroża z zaciśniętej wisielczej pętli i zwisający z niej 32 postrzępiony kawałek sznura. KŁY!!! Odruchowo osłonił twarz przedramieniem, zanim dosięgły ją zamykające się szczęki. Przeszywający ból od nadgarstka do łokcia. A potem na gardle młodzieńca zacisnęły się szpony z taką siłą, że oddech i krzyki urwały się w jednej chwili. Pod czaszką zadudniły

potężne młoty, zaś przed oczami zawirowały gwałtownie ciemne płaty. Gdzieś obok buchnął wściekły, gadzi syk i zanim stracił przytomność, pomiędzy sobą a Ridą zobaczył łeb strzygi... To była Irian! Z impetem wystrzelonego z katapulty pocisku wpadła na wisielicę i oderwała jej kosmate łapy od szyi Mina, który uwolniony, bezwładnie zwalił się na podłogę. Ułamek chwili później oba potwory, sczepione z sobą py- skami, z piekielnym wizgiem runęły na rzędy drewnianych ław druzgocząc je, łamiąc i rozrzucając. Ich siła i moc były równe. Wprawdzie paszcza strzygi była większa i szersza, ale mocniejsze pazury wisielicy z łatwością rozdarły chroniącą Irian kolczugę i dosięgły ciała. Bryzgnęła pierwsza krew, lecz podwójny, szaleńczo miotający się kłąb nie zwolnił ani na moment. Dalej toczył się z wściekłym łomotem i trzaskiem w sali pogrążonej w głębokim półmroku. Zażarta walka wydawała się nie mięć końca. Poturbowany Mino przyszedł już trochę do siebie t trupioblady, wsparty na łokciu prawej, zdrowej ręki patrzył ha walkę tępym wzrokiem, pełnym rozpaczy i niedowierzania. Wreszcie doświadczenie i rozumny spryt Irian wzięły górę nad żywiołową furią i nienawiścią Ridy. Strzyga zwolniła uścisk szczęk wypuszczając z nich zmiażdżony pysk tamtej i zwinnie wyślizgnęła się z jej uchwytu siadając na wisie- licy okrakiem. Błysnęły i spadły uniesione do góry szpony. Bełkotliwy charkot Ridy ścichł nagle, a ona sama legła sparaliżowana. Celnie wbite w serce pazury istoty pokrewnej podziałały jak osikowy kołek lub srebrne ostrze. 33 Ale to jeszcze nie było wszystko. Należało dokończyć dzieła. Irian już spokojniej pochyliła się i wydarła upiorzycy przekłute przed chwilą źródło siły i życia, po czym rozszarpała je na kawałki. Jaskrawa poświata ma krótki moment rozjaśniła dokładnie całą salę. To uwolnione światło księżyca wydzieliło się z trupa, aby zaraz rozproszyć się po kątach i zgasnąć. U stóp strzygi pozostały tylko pokaleczone zwłoki młodej dziewczyny z oznakami kilkunastodniowego rozkładu. Irian odczekała, aż znikną rany pokrywające jej dało. W przypadku istoty nadnaturalnej, jeśli nie były śmiertelne, goiły się niemal natychmiast. Po chwili otoczyła ją łagodna, mieniąca się mgiełka. Wracała do ludzkiej postaci. To był przywilej, ukrywana w najgłębszej tajemnicy przed wszystkimi z wyjątkiem króla i kilka zaufanych osób, nagroda za to, że pięć lat temu stanęła w obronie mieszkańców Katimy. Wbrew instynktowi, wiedziona wspomnieniami zacho- wanymi z okresu gdy jeszcze żyła, zabiła napastującą ich inną strzygę. W myśl nie zbadanych praw rządzących światem demonów i ludzi, mogła od tej pory czerpać siłę nie tylko z księżyca, ale i ze słońca, oraz, wedle swej woli, swobodnie zmieniać postać. Szybkim krokiem, wycierając chustą palce, które przed momentem były szponami, podeszła do leżącego bez ruchu Mina. Sprawiał wrażenie jakby to, co

zobaczył, pomieszało mu rozum. Wpatrzony w jakiś punkt na ścianie bezgłośnie poruszał wargami. - Nie przebudziłem jej... nie przebudziłem... - odezwał się jednak zdławionym szeptem. - Nie udało się... - Nie miałeś czego w niej budzić! - odrzekła Irian oschle. Spojrzał na nią zdumiony. - Kochałem ją. Tak kochałem... Dlaczego? 34 - W tym cały kłopot - powiedziała z naciskiem - że do takiej miłości, jak ta twoja, Rida nie była ci wcale potrzebna. - Coo...? - Głos uwiązł mu w zgniecionej krtani. - Co tyy... m.. .wisz?... - Żebyś na przyszłość żywe czy martwe dziewki zostawił w spokoju! Ryj je sobie w kamieniu albo w spiżu. Takie łatwiej i lepiej wezmą kształt, który dla nich wymyslisz. Może być, że od tego wielkim artystą zostaniesz, a guzów na łbie i sińców na szyi to na pewno mniej zbierzesz... No, ruszże się! Wstawaj! - zawołała szorstko, ale w jej głosie zabrzmiały teraz cieplejsze tony. Pochyliła się nad nim i nie bacząc, że jej pełne piersi wysunęły się spod strzępów kolczugi, objęła go i pomogła stanąć na nogi. Usiedli na jednej z pcalałych ław. - Masz szczęście... - ostrożnie\podwinęła mu rozszarpany i nasiąknięty krwią rękaw bluzy\ Nie zareagował. Nawet nie syknął z^ólu, kiedy obwiązywała ranę. \ - Kości i mięśnie całe, tylko ci płat skóry wydarła. Będzie duża blizna, ale to nic strasznego. - Wstała. - Gdzie-ie... idzie-sz? - Dopiero teraz ocknął się z zadumy. - Trzeba przecież odszukać Molinę! - Ruszyła do drzwi, którymi uciekł sędzia. - Woo-oal-ka! - wychrypiał pośpiesznie. - Dzięki... - Jej czerwone oczy spojrzały z wdzięcznością. Cofnęła się, odnalazła leżącą pod ścianą osłonę i wyszła. Wróciła prawie natychmiast. - Wynośmy się stąd! - krzyknęła. - Prędzej! To stary dureń... - Co z nim? - On się powiesił! 35 2. ŚWIADKOWIE

Słoneczne ciepło powoli spływało po twarzy Mina. Gładziło policzki, nos i zamknięte powieki. Rana na przedramieniu mrowiła przyjemnie pod gruba warstwą zaschniętego strupa. Całe ciało bezwolnie poddało się tej jasnej, kojącej pieszczocie. Prócz niej nie czuł nic więcej. Czarna wyrwa w duszy już nie bolała, nie piekła. Po prostu była tam niczym coś najzupełniej oczywistego. Bez obawy mógłby dotknąć ją myślą. Mino wolał jednak nie myśleć. Chciał zasnąć i rozpłynąć się w promieniach słońca zalewających balkon w gmachu sądu w Kardzie, na którym siedział teraz pogrążony w ciszy pogodnego przedpołudnia. Skrzyp desek i odgłos kroków Irian zmusiły go do otwarcia oczu. Stanęła przed nim z kartą pergaminu w ręku i oparła się o balustradę. - Posłuchaj! - powiedziała unosząc dokument. - "Szesnastego dnia miesiąca Koni, piątego roku Psa dokonaliśmy badania truchła wąpierza uprzedniej nocy w lesie Larim, zabitego osikowym kołkiem przez włościanina Fretę z wioski Dery. Trupień wyglądu był niezgniłego, niesuchy. Po rozkrojeniu, w piersiach onego jedno niespotykanie ogromne serce znaleźliśmy, które miejsce płuc zajmowało i żyłą prosto z gardzielą połączone było. Wnętrzności innych wcale. Osobliwość ową sędzia Maron podpisem swoim na niniejszej karcie poświadczył." - Skończyła czytać i dodała: - Podpis Marona jest. Mino wzruszył ramionami. - I co z tego? - prychnął. - Nie mam nastroju do słuchania opowiastek o dziwach i upiorach. Dzięki za wszystko, co dla mnie zrobiłaś, ale teraz naprawdę nie musisz się mną zajmować... - Nic nie rozumiesz! - przerwała mu rozeźlona. - Jak sądzisz, co ja tu robię? - Z rozkazu króla zastępujesz czasowo tragicznie zmarłych sędziów Jego Wysokości - Mino wyrecytował znudzonym głosem tekst pełnomocnictwa. - A przyjechałam do tej dziury tylko dlatego, że tak życzył sobie pewien durny i ślepo zakochany narwaniec... Tak myślisz? - A nie? - młodzieniec spojrzał zdumiony. - Wyobraź sobie! Czy sądzisz, że ktoś z moim urzędem 37 może ot tak, kiedy mu przyjdzie fantazja, jechać na prowincję z romantyczną krucjatą? Zniechęcenie zniknęło z twarzy Mina. Wstał z fotela i przez zieleń chryzoprazowej osłony z uwagą wpatrzył się w oczy Irian. - Więc dlaczego? - zapytał. - I co to ma wspólnego z wampirem martwym od czterech lat? - Ktoś tutaj bawi się magią - odpowiedziała dziewczyna. - A więc Rida

mogła przekształcić się nie tylko sama z siebie... - Jak to?! Przecież mówiłaś! A "Prawo Onego"? - Ten poemat powstał w czasach, kiedy nie wiedziano jeszcze wszystkiego. Nie każdy niewinnie stracony człowiek musi przemienić się w upiora. Chyba że... - zawiesiła głos - pomoże mu w tym czyjaś zła wola i czary. Sądzę, że tak było z Ridą! Mino pobladł, siadł ciężko i chwycił się za skronie. - Nic nie pojmuję! - wychrypiał. - Wytłumacz... Irian powoli zwinęła pergamin. - Redrena szczególnie interesują wszelkie przestępstwa popełnione z pomocą magii. Już kilka razy próbowano go w ten sposób pozbawić tronu. Moim zdaniem jest ochrona osoby króla oraz bezpieczeństwa Suminoru. Dostałam rozkaz, by całkowicie wyjaśnić przypadek Ridy. Ta historia z wampirem potwierdza istnienie kogoś znającego doskonale zasady magii nekrokreatywnej i wykorzystującego je do swoich celów. Takie wampiry stwarza się na zamówienie. - Coo??! - Mino osłupiał. - A tak. - Irian uśmiechnęła się z wyższością. - Zwykły wampir to ożywiony albo animowany trup. Może być nadgniły lub zasuszony, w zależności od tego, w jaki sposób przebiegał rozkład przed przemianą. Kiedy ssie krew, to cały nasiąka nią niczym gąbka. Tylko w ten sposób może wchło- 38 nąć znajdującą się w niej życiową energię. Większość marnuje, rzecz jasna. Co innego, gdy człowieka przeznaczonego do zamiany w upiora najpierw się umiejętnie zabije, a potem odpowiednio spreparuje chirurgicznie, na przykład usunie zbędne jelita i płuca, przełyk zaś podłączy do serca i dopiero wtedy rzuci się czar przemiany. Taki potwór już nie straci bezużytecznie ani kropli wypitej krwi. Będzie silniejszy, wytrzymalszy i nie zaszkodzi mu słońce. Jego uchroniony przed rozkładem mózg łatwo przejmie rozkazy i podda się tresurze. Do tego wystarczy prosty amulet kierujący. Jest wielu takich, którzy zapłaciliby godziwą cenę za posłusznego i dyskretnego mordercę. - Uważasz, że z Ridą było podobnie? - Nie, tu musiało chodzić o coś innego. Może o zatarcie śladów? - Jakich?! - Dekelo to wiedział. - On zdechł tak, jak na to zasłużył. Nic już nie powie... - Mino uśmiechnął się mściwie. - Czytałeś dokumenty z procesu Ridy? -Nie. - Szkoda. Dowiedziałbyś się wtedy, dlaczego umarli synowie Dekelo. To był urok upozorowany na zwykłą chorobę. Bardzo podobny do tego, którym uśmierca się ludzi przy tworzeniu wampirów z wielkim sercem... Myślę, że ktoś

to zrobił dla niego. - Poświęcił własne dzieci?! - Co się dziwisz, sam mówiłeś, że Dekelo był bydlę jakich mało. - Ale żeby... - Wtedy łatwiej kierować poczynaniami takiego upiorka, a ojciec pozostaje poza wszelkimi podejrzeniami... Nie rozumiem, jak można było uczynić cos takiego, ale ja jestem 39 durna strzyga i nie znam się na zawiłościach umysłów ludzi szlachetnie urodzonych. - Nie przesadzaj - burknął urażony Mino. - Przepraszam. Dalej to mogło wyglądać tak: morderstwo się wydało i trzeba było ratować własną skórę. Dekelo oskarżył Ridę, a ów tajemniczy mag wykorzystał ją po śmierci i pozbył się niewygodnego świadka, czyli Dekelo. Katu i sędziom oberwało się przy okazji. Potem w to wszystko wmieszałeś się ty ze swoim romantycznym uniesieniem. - Wyszedłem na durnia. - Spuścił głowę. - Zakochanym wiele się wybacza - odpowiedziała Irian wymijająco. - Mam nadzieję, że teraz przestaniesz wreszcie rozczulać się nad sobą i pomożesz mi. Chcę dostać tego czarownika. - Ale najpierw ja poderżnę mu gardło! - syknął młodzieniec. - Lepiej zostaw to katu. Mógłbyś ciąć zbyt szybko, a tacy jak on powinni konać powoli. Chodź! - Odeszła od balustrady. - Mamy dużo papierów do przejrzenia. Weszli do środka i zbliżyli się do sędziowskiego stołu, na którym z rozkazu Irian złożono wszystkie sądowe dokumenty pochodzące z ostatnich dziesięciu lat. Część leżała na podłodze, dwóch fotelach i stołku dla skryby. Wokół unosił się zapach kurzu oraz świeżego drewna - nowymi ławami zastąpiono już te połamane w czasie walki. Mino odstawił na miejsce przyniesiony z balkonu fotel trzeciego sędziego, po czym uważnie rozejrzał się dookoła. Od tamtej nocy minęły cztery dni i przez ten czas zniknęły wszelkie ślady pojedynku upiorów. Zmyto plamy krwi, wymieniono drzwi i framugę w pokoju przestępców. Ciała Moliny i Ridy spalono. Mina nie było przy tym. Rozgoryczony i zobojętniały na wszystko zamknął się w swoim domu i siedział tam aż do dzisiejsze- 40 go poranka, kiedy to Irian namówiła, go aby przyszedł z nią tutaj. - Te już przeglądałam - pokazała mu stertę papierów - zajmij się tymi, przy tamtym rogu... - Czego właściwie szukamy? - Wzmianek o potworach, czarach i spraw dotyczących Dekelo. - Sięgnęła

po pierwszy z brzegu pergamin i pobieżnie przebiegła oczami treść. - Wiesz - odezwała się po chwili - gdyby ci sędziowie potrafili choć trochę myśleć, albo przynajmniej częściej rozmawiali ze sobą, to nie doszłoby do czegoś takiego. Maron wiedział o wampirze, ale potraktował go jak cielę z dwiema głowami, podpisał dokument z sekcji i zapomniał. Tares, uczciwy dureń, odkrył zabójstwo chłopców, ale nie zastanawiał się, jak prosta mieszczka mogła znać tak skomplikowane czary. Molino znał się trochę na magii, ale zbyt łatwo ulegał wpływowi tamtych. Wcześniej na przykład zmusili go do rezygnacji za śledztwa w sprawie znikających wisielców... - Czego? - Trupów z Szubienicznego Wzgórza. Molino zauważył, że raz na dwa, trzy miesiące przepadają gdzieś zwłoki jednego ze straconych. Z ciała człowieka zmarłego nagłą śmiercią otrzymuje się wiele czarnoksięskich ingrediencji. Tu, są- dząc po ilości przypadków, samego tylko wisielczego sadła można było wytopić tyle, że wszystkim magom w Suminorze zapas starczyłby na dziesięć lat. Jednak Maron i Tares uznali, że winne są kruki i dzikie zwierzęta, więc raport Moliny znalazł się w archiwum. Niedouczeni idioci! - Mam coś! - przerwał jej Mino. - Pozew przeciwko Dekelo. Sprzed sześciu lat. - Czyj? - A niech to! To ten sam wieśniak, co zadźgał wampira, 41 Freto z Dery. Poszło o część pola i prawo do korzystania z pastwiska. Dekelo miał przekupić mierniczego. - Jak się to skończyło? - Dekelo przegrał. Geometra poszedł w dyby. - Ha! A zatem Dekelo miał powód, by nasłać na Fretę kogoś z długimi zębami. Ciekawa jestem, dlaczego się nie udało? - Tu piszą, że ten Freto był w młodości czeladnikiem u tępicieli. - I pewnie wygonili go, bo jako uczeń był zdolniejszy od mistrza. To do nich podobne! Trzeba z nim porozmawiać, ale kiedy indziej. Teraz wiemy już, że Dekelo znał tego czarownika co najmniej od pięciu lat. Powinni być jacyś świadkowie. - Lub listy... - podsunął Mino. - Sprawdziłam, nie ma. Myślę, że powinniśmy rozejrzeć się po Szubienicznym Wzgórzu. - Dlaczego tam? - skrzywił się z niechęcią. - Raczej spotkajmy się z tym wieśniakiem. Irian pokręciła przecząco głową. - Nie wiem - powiedziała poważnie. - Przeczucie. Czuję, że tam coś znajdziemy... - Skoro tak. - Mino rozłożył ręce. - A co z tym kramem? - pokazał na stos papierów.

- Zostawmy na razie. Jak będzie trzeba, to jeszcze poszperamy. Znasz drogę? Mino wzdrygnął się. - Może nie tak dobrze jak Ridka, ale wystarczy... - rzekł chłodno. - Nie chcesz wspomnień? - Woalka Irian błysnęła soczystą zielenią. - Pójdę z kimś innym, a ty wracaj do domu i pisz posępne wiersze. Możesz też podciąć sobie żyły... - Przestań kpić! - wybuchnął. - Myślisz, że to tak ła- 42 two zapomnieć? Ja nie potrafię się zmieniać jak ty. Jestem tylko człowiekiem! Irian drgnęła. Przez moment zdawało się Minowi, że coś powie, ale tylko spuściła głowę. Zamilkła. - Zaprowadź mnie tam - poleciła po chwili. Przez całą drogę na szczyt nie odezwali się do siebie ani słowem. Nie poszli utartą ścieżką. Irian już na samym początku zboczyła z niej i skierowała się na przełaj, przez chaszcze i osypiska skalnego gruzu. Parokrotnie utykali w osu- wających się piargach, cofali, kluczyli i wspinali czepiając się pęków traw. Żadne z nich nie chciało przyjąć jakiejkolwiek pomocy od drugiego. Czasem Irian udawała, że nie dostrzega wyciągniętej ku niej dłoni. Innym razem Mino z uporem omijał nagięte ku sobie gałęzie krzewów i naprędce wygrzebane przez dziewczynę prowizoryczne stopnie. Ona prowadziła przystając często i nasłuchując, on podążał za nią, cały czas zastanawiając się, dlaczego właściwie to robi. Było mu trochę głupio, ale gniew i wściekłość na Różanooką całkowicie zagłuszyły poczucie winy. Miał dosyć jej docinków i szyderstw. Możliwe, że robiła to dla jego dobra, lecz jej słowa raniły, a ona najwyraźniej nie umiała odróżnić lancetu od rzeźnickiego topora! Ów nastrój zniknął, kiedy stanęli na wierzchołku Szubienicznego Wzgórza. To miejsce było placem kaźni, a także cmentarzem straconych przestępców, którzy nie mieli prawa spoczywać razem z uczciwymi obywatelami Suminoru. Na tym niewielkim spłachetku kamienistej ziemi dawno jednak zabrakło miejsca na nowe groby, więc ciała skazańców wisiały zwykle aż do całkowitego rozpadu. Pozostałe po krukach resztki odsuwano na bok przed każdą kolejną egzeku- 43 cją. Czaszki, żebra oraz zeschnięte ręce i nogi wydawały się być owocami rosnących tu bujnie krzewów. Szubienica z drewnianych bali mogła posłużyć nawet i dziesięciu skazanym na raz i to właśnie jej widok sprawił, że złość Mina poszła w zapomnienie. Teraz pojawiło się zdumienie powoli przechodzące w osłupienie. Otóż ma sznurze dyndał całkiem świeży, dwu, najwyżej trzydniowy wisielec. Mino patrzył na niego, na Irian i z powrotem. Nie. Nie mógł się mylić! Ten typ z językiem na wierzchu nie miał prawa pojawić się tu przed przyjazdem Różanookiej z Katimy! Irian była również zaskoczona.