Autor: KONRAD T. LEWANDOWSKI
Tytul: El Ninio 2035
Z "NF" 12/99
Aparatura pojęciowa buczała zrzędliwie w rogu pokoju. Była głodna.
Wstałem zza biurka i wrzuciłem w paszczę skanera tomik poezji
awangardowej. Ostatni. Najwyższy czas odwiedzić sklep z karmš dla
sztucznych inteligencji. Aparatura pojęciowa zaszeleciła z apetytem
skanowanymi kartkami i po minucie wrzuciła tomik do niszczarki.
Zgrzytnęło, zabuczało i do kosza wypadł zbrykietowany szeœcian œcinek. To
po to, by przypadkiem nie nakarmić jej znów tym samym tomikiem.
Sztuczne inteligencje nie lubiš się nudzić. Dziwaczejš od tego, wpadajš w
stan autoadoracji i zawieszenia kompetencyjnego lub doznajš deprywacji
sensorycznej.
Zapewniwszy swej aparaturze pojęciowej kilkanaœcie spokojnych godzin
jałowego biegu, wróciłem do pracy. Polegała ona na tworzeniu kolejnych
wersji odpowiedzi na pytanie o sens istnienia, w zależnoœci od zadanego
systemu pojęć i rozróżnień kulturowych. Zleceniodawca płacił na akord,
osiemdziesišt pięć euro od systemu filozoficznego. Jako œrednio
zaawansowany chałupnik byłem w stanie zrobić dwa do trzech systemów
dziennie. Zależnie od nastroju i kondycji intelektualnej. Na kacu
wychodził najwyżej jeden.
Odpowiedzi na pytanie o sens istnienia służyły za pokarm symulatorom
giełdowym, bardziej skomplikowanym od mojej aparatury pojęciowej. Bez
tych odpowiedzi symulatory szybko dochodziły do wniosku, że ich działanie
nie ma sensu, co kończyło się zwykle zniżkš notowań akcji spółek in spe.
Praca, którš wykonywałem, wišzała się z regułš Trefila-Penrosa -
wszystko, co wymylš ludzie, zmusza maszyny do mylenia. Była to
najbardziej popularna interpretacja Prawa Relacji Rodzajów
Inteligentnych, podpartego solidnym kawałkiem wyższej matematyki.
Działało to również w drugš stronę, na zasadzie, że postępowanie maszyn
zwykle intryguje ludzi, z tym, że należało tu jeszcze uwzględnić warunek
Parkinsona-Murphy'ego, stwierdzajšcy, iż ludzi mało kiedy obchodzi, co
mylš maszyny. W praktyce dawało to nierównowagowy przepływ informacji od
ludzi do sztucznych inteligencji. Była to podstawa niszy ekolotronicznej
człowieka, od czasu przeprowadzenia Pierwszej Kondensacji Sztucznej
Osobowoœci.
Mówišc po ludzku: mylšce komputery mogły wprawdzie same sobie
zorganizować zasilanie elektryczne, ale niezbędne dla podtrzymania ich
psychiki bodce ideowe mogły otrzymywać tylko od ludzi. Pomysły
generowane przez inne maszyny były dla nich zbyt banalne, za mało
zakręcone i nieciekawe, co wynikało zresztš z Prawa Relacji. Na tej samej
zasadzie większoć ludzi przyjmuje z rezerwš lub jawnym pukaniem w czoło
koncepcje żywych filozofów.
Wbrew pozorom, to wszystko nie było takie mšdre. Wręcz przeciwnie. Sami
zobaczcie. Wprowadziłem do podręcznej filozofowarki surowy plik, wydobyty
rano z aparatury pojęciowej i zatrzasnšłem przyłbicę wirtuala. Przystawka
psychoanalityczna rozpoczęła projekcję, wywietlajšc kolejne plamy,
figury, zdania i proszšc o skojarzenia. Udzielałem pierwszych
przychodzšcych na myl odpowiedzi, a filozofowarka przetwarzała je na
system twierdzeń o Istocie Rzeczy, odpowiadajšcy danemu zestawowi pojęć.
Przykładowo: jeżeli jedynymi pojęciami zrozumiałymi dla rozpatrywanego
osobnika były: "mama", "tata", "kiełbasa", to sens życia sprowadzał się
do rozmnażania. Im więcej pojęć dostarczała kultura, tym sens stawał się
bardziej skomplikowany. Moja robota wszakże nie była aż tak wyrafinowana.
Nie znałem pytań, na które udzielałem odpowiedzi czšstkowych ani
odpowiedzi ostatecznej. To nie miało znaczenia. Ja tylko wprowadzałem do
systemu "czynnik ludzki", inkasowałem forsę, a reszta nie powinna mnie
obchodzić. Przynajmniej teoretycznie. Robota była prosta. Jedynš trudnoć
sprawiało mi unikanie skojarzeń monotematycznych, głównie erotycznych,
które filozofowarka automatycznie odrzucała. Cóż, trudno być filozofem
bez kobiety. Pewnie dlatego nie mogłem wycišgnšć pięciu systemów
filozoficznych dziennie. Przez to nie mogłem liczyć na premię, bez premii
nie było mowy o skutecznym zaspokojeniu popędu, co zagwarantowałoby
większš jasnoć umysłu i koło się zamykało. Na dodatek karma dla
aparatury pojęciowej pochłaniała jednš trzeciš zarobków, a ta cholera
żarła ostatnio coraz więcej tomików poetyckich. Albo złapała wirusa
egzystencjalnego, albo jej, psiakrew!, gust wysubtelniał. Bałem się, że w
końcu sam będę musiał pisać dla niej wiersze...
Zresztš, gdybyż tylko chodziło o seks! Najzwyczajniej w wiecie głupiałem
od tej roboty. Program autokorekty co i raz sygnalizował zbyt wšskie
kategorie skojarzeniowe, co wiadczyło, że siada mi wyobrania. Mogłem
tylko powspominać dawne czasy wariackiego dziennikarzenia w "Obleœnych
Nowinkach". Teraz prasa już nie istniała. Każdy mógł zamówić sobie
indywidualny serwis informacyjny w programowalnej, interaktywnej
telegazecie, z którš można było też podyskutować o najwieższych
doniesieniach.
"Odpowied wtórna", zakomunikowała filozofowarka. Tak to, cholera, jest,
gdy w wirtualu na łbie myli się o cipie Maryni!
- Jestem zerem! - owiadczyłem samokrytycznie.
"Odpowied przyjęta", stwierdziła filozofowarka, a sekundę póniej
dodała: "System filozoficzny skompilowany. Czy rozpoczynasz tworzenie
kolejnego? Pomyœl TAK lub NIE".
- Nie! - miałem na dzisiaj doć sprzedawania skojarzeń. Zapadła ciemnoć.
Dzień można uznać za nieudany. Jak zresztš ostatnie parę lat życia.
Zabawne, jak skutecznie można było stracić sens życia, zawodowo robišc w
sensie istnienia... Robota głupia aż do bólu. I tymi idiotyzmami żywiły
się sztuczne inteligencje! Kto by pomylał, że będš one aż tak głupie? A
jeszcze na poczštku wieku ludzie się ich bali! Że opanujš œwiat,
wyniszczš homo sapiens... Zamiast dramatu wyszła farsa.
Musiałem co zrobić, bo inaczej dostanę małpy! Siedziałem na podłodze, w
wyłšczonym wirtualu, który w tym stanie pracy niczym nie różnił się od
nałożonego na głowę kubła. Najlepszym rozwišzaniem byłby niespodziewany
e-mail albo trzech pukajšcych do drzwi zaaferowanych facetów, jak wtedy w
2015, przed bitwš nad Noteciš. Umiechnšłem się na to wspomnienie. Teraz,
po dwudziestu latach, mało kto pamiętał o tym epizodzie. Po wstšpieniu
Polski do NATO, w oficjalnych wypowiedziach nie nazywano tego inaczej jak
"pożałowania godnym nieporozumieniem". Wynajęto nawet dwie agencje public
relations, których zadaniem było przekształcenie w wiadomoci społecznej
tamtych wydarzeń z faktów historycznych w mitologiczne. Obie firmy
odnotowały już znaczny postęp.
"Serwis informacyjny!", pomylałem koncentrujšc uwagę. Wirtual ożył,
łupnšł wiatłem po oczach. Nie wiedziałem, gdzie szukać, czego szukać,
ale musiałem znaleć! Kolejnymi aktami woli otwierałem kanały danych. W
mózg waliła narastajšca lawina sieczki dla kretynów, wszelkiego chłamu i
zwyrodniałego gówna. Przystopowałem dopiero, gdy obrazy i dwięki zlały
się w szumišcš, kolorowš magmę. Przez chwilę unosiłem się w tym
informacyjnym cieku, po czym zaczšłem selekcję, blokujšc kolejne
serwisy, poczynajšc od ofert zrobienia dobrze. Wkrótce w mojej głowie
pozostał tylko stugębny chór prezenterów wiadomoci bieżšcych,
zakratowanych liniami tekstu telegazetowego. Dało się już wyłapać
pojedyncze słowa. Płynšłem.
Nie wiem, czemu włanie to zdanie przykuło mojš uwagę. Było tak, jakby
wskazał mi je Duch więty. Nieuchwytne dla wiadomoci mikroskopijne
drgnienie gałek ocznych musiała zarejestrować podwiadomoć, poprzez nerw
błędny wysyłajšc impuls blokujšcy emisję danych.
Chwilę nie wiedziałem, na co patrzę. Na któregoœ z prezenterów
znieruchomiałych z otwartymi ustami czy na któršœ z setek stron tekstu?
Podwiadomoć dała zbliżenie.
"...komputery wpadły w depresję...". Poleciłem odtworzyć poczštek i
koniec informacji. Wirtual wykonał bez słowa. Na marginesie dodam, że
zarówno on jak i moja aparatura pojęciowa miały wyłšczone syntezatory
mowy. Nie lubiłem gadajšcych maszyn, zwłaszcza pieprzšcych bez sensu.
Wiadomoć pochodziła z tabloidalnego serwisu dla znudzonych kucharek,
zainteresowanych poznaniem głębi swej duszy. Chodziło o to, że komputery
Unii Europejskiej, pracujšce dla komisji zajmujšcej się finansowaniem
projektów badawczo-wdrożeniowych, wpadły w depresję utrudniajšcš im
wykonywanie normalnych funkcji. Oczywiœcie, wybitna specjalistka od
psychologii maszyn - tu zdjęcie umiechniętej nagiej panienki, niedbale
zasłaniajšcej cycki hełmem wirtuala (no, patrzcie, jaka jestem seksowna,
profesjonalna i medialna!). Otóż ta wielka przyjaciółka sztucznych
inteligencji, odczuwajšca z nimi kosmiczno-duchowe pokrewieństwo,
przyszła zasmuconym komputerom z pomocš. Maszyny już czuły się lepiej.
Nie napisali, że całkowicie wróciły do równowagi! - przemknęło mi.
Znaczyło to, iż ta goła laska nie była tak bystra, jak jš przedstawiali.
Skoro za maszyny miały się le, musiała zaszkodzić im dostarczona strawa
duchowa. Czyli, że Bruksela miała problem... Należało teraz sprawdzić,
jak duży.
Zaczšłem dršżyć sprawę. Po kwadransie wiedziałem już, że chodziło o
sztuczne inteligencje zajmujšce się wypełnianiem euroformularzy do
wniosków o przyznanie funduszy na realizację projektów. Były to komputery
wyższego rzędu, czyli bardziej inteligentne od maszyn tworzšcych czyste
kwestionariusze. Te ostatnie pracowały bez wytchnienia. Awaria oznaczała
zatem, że w Komisji Projektów narastała góra dokumentów ramowych, których
nie miał kto wypełnić. Już lata temu zadanie to przerosło ludzkie
możliwoci. Tę robotę wykonywały wyłšcznie maszyny, przy czym do
stworzenia kwestionariusza wystarczała słabsza sztuczna inteligencja niż
do jego wypełnienia. Krótko mówišc: Bruksela miała duży kłopot! Na razie
w wirtualnych dokumentach tonęła tylko jedna komisja, ale nic nie stało
na przeszkodzie, by następne komputery zwštpiły w sens swej egzystencji..
Szczerze mówišc, gdyby były naprawdę inteligentne, zrobiłyby to już
dawno.
Terapia polegała na tym, by podsunšć im jakiœ niebanalny plik do
przemylenia, zainspirować. Widocznie jednak wszelkie dotychczasowe
metody zawiodły. Czyżby te komputery rzeczywiœcie zmšdrzały?
Postanowiłem się tym zajšć. Raczej musiałem się tym zajšć, bo w
przeciwnym razie czułem, że sam skończę jako sztuczna inteligencja. I
będę buczał niczym moja aparatura pojęciowa.
Wywołałem e-mailem Komisję Projektów, wszedłem do ich działu pocztowego.
Oczywicie dupa blada, oczywicie bardzo byli zainteresowani żywym
kontaktem z prostymi obywatelami Unii, ma się rozumieć, każdy mógł nadać
maila, każdy mail był wnikliwie czytany, oczywicie. Mailów było w
kolejce co ze trzy miliony i przybywało ich po kilkadziesišt na sekundę.
Mogłem wysłać swój i ić się powiesić. Odpowied przyjdzie akurat, gdy
rosa oczy wyje. Nie można było wymylić lepszego sposobu spławienia
upierdliwego elektoratu. Nadmiar informacji jest brakiem informacji, a
całkowita otwartoć jest całkowitym zamknięciem - wszystko utknie w
masie, w szumie i tłumie.
Trzeba było od tyłu... Tylko jak? Nie byłem hakerem. Zawsze uważałem, że
najlepszym sposobem na Internet jest przyłšczyć go wprost do sieci
elektroenergetycznej, minimum 400 tysięcy wolt. Ale by się serwery
zdziwiły!
A skoro o zasilaniu mowa... Hakerzy na pewno stawali na uszach, by
spiknšć się z komputerami. Czasem nawet udawało się im zbajerować tę czy
innš sztucznš inteligencję, mniejsza o to. Zabezpieczone były komputery,
ich systemy zasilania, szyny danych i terminale zewnętrzne. A kto
pilnował zwykłego oœwietlenia? Automatyczny system oœwietlania
awaryjnego. I wszystko. Po co więcej? Co hakerowi po tym, że wyłšczy
lampkę biurowš czy nawet wiatło w pokoju, skoro nie ruszy to komputerów
posiadajšcych własne zasilania? Zresztš wiatło zaraz się zapali, bo
zadziała system awaryjny. Można tylko pomrugać wiatłami...
Hakerowi to na nic, ale dla mnie to było wyjcie! Połšczyłem się ze
znajomym znajomego, o którym wieć piwna głosiła, że rozkochał w sobie
jakie blaszane pudełko z sieci rzšdowej i nawsadzał jobów samemu
premierowi.
Gdy powiedziałem, że chcę się włamać do komputera kontrolujšcego
zasilanie owietlenia w biurowcu Komisji Projektów w Brukseli, facet mało
się nie obraził. Musiałem obiecać, że nikomu za nic nie powiem, że podjšł
się tak mało ambitnej roboty. Wskazany komputer był zwykłym pecetem,
żadna tam sztuczna inteligencja. Kwadrans i po wszystkim. Kosztowało mnie
to trzy piwa i dodatkowe zapewnienie, że nie podpucili mnie żadni
kumple.
Skorzystałem z otrzymanego kodu i podpišłem się do zasilania biurowca.
Zredagowałem wiadomoć: "Jestem Radosław Tomaszewski, konsultant polskiej
armii w roku 2015. Chcę pomóc waszym komputerom". Tyle. Potem
przetransformowałem litery w znaki alfabetu Morse'a i poleciłem przekazać
wiadomoć, mrugajšc wiatłami w całym biurowcu. Stupiętrowy wieżowiec w
centrum Brukseli zamigotał jak bożonarodzeniowa choinka. Trzykrotnie,
żeby żabojady nie przeoczyli.
Potem wygasiłem i zdjšłem wirtual. Dla więtego spokoju wycišgnšłem
wtyczkę ze ciany. Zrobiłem sobie herbatę, wypiłem i poszedłem spać.
Rano obudził mnie dzwonek, a za drzwiami stało dwóch facetów z głupimi
minami i w nienagannych garniturach. Nerwowo międlili trzymane w dłoniach
aktówki.
- Mousieur Tomaszewsky? - zapytał z europejskim akcentem starszy.
- Może herbaty? - otworzyłem szerzej drzwi.
Przeszli przez mój przedpokój jak przez pole minowe. Dopełniliœmy
formalnoœci powitalnych. Obaj byli z Komisji Projektów. Starszy,
szpakowaty euroyapiszon nazywał się Michael Dlouchy, narodowoœci
nieokrelonej. Młodszy Henryk Długołęcki był pucołowatym typem Polaka-
eunucha, czyli Polaka całkowicie pozbawionego fantazji. Gdy wróciłem z
herbatš, zastałem go czytajšcego ukradkiem "Normy ISO postępowania z
osobami niezrównoważonymi". Zanim zdšżył schować to do kieszeni, wyjšłem
mu broszurę z ręki i włożyłem w skaner aparatury pojęciowej. Po
kilkunastu sekundach konsternacji aparatura uznała euroinstrukcję za
poezję awangardowš i przyswoiła. Na widok wypadajšcego do kosza brykietu
œcinków Długołęcki zbladł, nic jednak nie powiedział, widocznie nie
zdšżył przeczytać odpowiedniego rozdziału.
- Pan my mocno utrudnił - oznajmił Dlouchy, patrzšc wilkiem na herbatę. -
Nie jesteœmy przyzwyczajeni do takiej procedura kontaktu.
- Zgodnie z normami ISO 35 000 odpowiednie komórki organizacyjne winny
być zawiadomione we właœciwej kolejnoœci - wyjanił popiesznie
Długołęcki. - Pan zawiadomił je wszystkie jednoczenie, powodujšc
siedemnaœcie konfliktów kompetencyjnych...
- A psik "kotom nie wolno, z kotami nie wolno!" - zacytowałem.
- Słucham? - Długołęcki wytrzeszczył oczy.
- Nie zna pan "Mistrza i Małgorzaty"? - spytałem.
- Nie rozumiem...
- Znajomoci tej ksišżki wymaga europejska norma kulturowa dla ludzi
inteligentnych i oczytanych - odparłem.
- Nie ma takiej normy! - owiadczył stanowczo Długołęcki. - Można tu
mówić tylko o wspólnym dziedzictwie kulturowym, które...
Dlouchy przerwał mu ruchem dłoni.
- Ja będę mówić - powiedział zniecierpliwiony. - Pan zaproponował my
pomoc, my sš jš przyjšć zmuszeni.
- Musicie? Kto wam kazał? - zainteresowałem się.
- Większa inaczej o to - odparł Dlouchy. - Sprawdzono pana i przysłano my
do pana, poza procedura, nieoficjalnie - nie zdołał ukryć obrzydzenia,
jakie budził w nim ten stan rzeczy.
- Rozważano też wniesienie przeciw panu oskarżenia o zamach na europejskš
instytucję... - wtršcił Długołęcki.
- Zamknij się, młotku - umiechnšłem się serdecznie i szeroko jak
prezenter netowych wiadomoœci.
- Proszę nie konfliktować - interweniował Dlouchy. - Monseur, Pan
Długołęcki jest wybitnym profesjonalista z departamentu norm. Jego pomoc
panu niezbędna. Nie chcemy więcej łamać procedura.
- Wasz problem - rzuciłem.
- Polega na depresja u komputery. One już nie chcš myœleć dla Unia.
- To smutne - przyznałem żałobnym tonem. Nie wyczuł drwiny.
- I my to smuci. Komputery nie chcš brać co my im badać, dawać, znaczy
to...
- Że jestecie takimi nudziarzami, że nawet puszka konserw pomarszczyłaby
się jak suszona liwka, słuchajšc was - wpadłem mu w słowo. - Waszym
sztucznym inteligencjom potrzebny jest kontakt z pomysłami i ideami,
które oderwałyby je od rozważań o bezsensie istnienia.
- Czy pańskimi? - zapytał Długołęcki bez cienia ironii. WyraŸnie
interesowało go, czy spełniam wymóg tej normy.
- Niekoniecznie - wszedłem na liski grunt. Lepiej było nie przyznawać
się, że nie mam jeszcze żadnego pomysłu.
- Zatem będzie pan szukać - skwitował Długołęcki. - Według jakiego
klucza?
- Rozważam kilka algorytmów - odparłem z powagš. - Może trzeba będzie
posłać im księdza?
- Prosilimy o pomoc papieża - stwierdził zimno Dlouchy.
- I co, nie pomógł?
- No.
- No to Watykan mamy z głowy... - powiedziałem, udajšc beztroskę.
Wyglšdało na to, że oni naprawdę dobrze przekombinowali ten problem.
Łatwo mogłem się zbłanić.
- Przywielimy panu dokumentację dotychczasowych działań.- Dlouchy
wyjšł z aktówki kršżek CD. - Proszę zapoznawać i dać my wnioski i
wytyczne.
Długołęcki bez słowa położył na stole magnetycznš kartę kontaktowš. Potem
obaj wstali i wyszli bez słowa, pozostawiajšc nietkniętš herbatę. W sumie
to im się nie dziwiłem. Herbata z warszawskiej eurokranówy była naprawdę
podła. Nic się nie zmieniło od czasów, gdy z rury leciała zwykła kranówa,
bez certyfikatu ISO.
Zaczšłem kršżyć po pokoju. Jak dotšd do starych kłopotów dodałem kupę
nowych i tymczasem jedynym namacalnym konkretem była kupa. Należało
zaczšć myleć. Jak kiedy... Pytanie tylko, czy jeszcze byłem do tego
zdolny?
Na poczštek uznałem, że lepiej nie sugerować się tym, co dotšd zrobili
inni, więc zapoznanie się z dyskiem Dlouchego odłożyłem na póŸniej. Znów
postanowiłem poszukać inspiracji w sieci.
Pomysł był głupi. Ledwie uruchomiłem wirtuala, w mózg wytrysnęło mi
kilkaset hakerskich maili. Od normalnych różniły się tym, że nie można
ich było przegapić lub zbagatelizować, gdyż poza głównš informacjš
zawierały nielegalne pakiety impulsów pobudzajšcych korowe i podkorowe
orodki lęku, podniecenia seksualnego, omamów słuchowych bšd wydzielania
adrenaliny lub perystaltyki jelit. Ja dostałem wszystko na raz. Dziesięć
sekund póniej w łazience, opróżniajšc przewód pokarmowy z obu końców na
raz, walczyłem z myœlami samobójczymi.
Doszedłem do siebie po godzinie. Nie odważyłem się znów zakładać
wirtuala, przełšczyłem końcówkę sieci na telewizor i nałożyłem na ekran
filtr podkorowy.
Hakerzy nic do mnie nie mieli. Oni tylko gratulowali mi pomysłu i nie
chcieli, by ich gratulacje przepadły w nawale innych maili. Więc
wymylili mały żarcik... Po prostu zbyt wielu życzyło mi zbyt dobrze.
Cóż, nie byłem pierwszym, któremu popularnoć zaszkodziła. Oprócz maili
hakerskich było jeszcze około dziesięciu tysięcy zwykłych, z całego
œwiata.
Generalnie bardzo się spodobał (prawie wszystkim) pomysł mrugania
biurowcem. Obecnie, po dziesięciu godzinach, moi naladowcy mrugali już
całymi miastami. Jaki kretyn w Oklahomie mrugał elektrowniš atomowš.
Wszyscy nadawali alfabetem Morse'a w językach narodowych plus esperanto.
Gdy przeglšdałem te informacje, zaczęło mrugać u mnie w domu i w całej
Warszawie: "Jolka kocham cię. Zenek". Nie uległo wštpliwoci, że stałem
się guru.
Czas wzišć się za robotę. Na poczštek poleciłem Długołęckiemu, by
dostarczył zapas poezji awangardowej dla mojej aparatury pojęciowej.
Chyba się obraził, bo przerwał kontakt bez słowa. Wkrótce jednak do moich
drzwi zapukał goniec z księgarni, z plikiem tomików w ręku...
Z mroku za gońcem runęła lawina łowców autografów, dziennikarzy,
rozhisteryzowanych panienek i Bóg wie kogo jeszcze. Musieli od dawna
czaić się na klatce schodowej. Wykazałem się refleksem, zatrzasnšłem
drzwi, przycinajšc kurierowi rękę z poezjš. Wrzasnšł, pucił tomiki i
wyrwał przedramię ze szpary. Zatrzasnšłem zasuwę ułamek sekundy przed
uderzeniem lawiny. W rejwachu i łomocie przepadł głos gońca, jękliwie
domagajšcy się pokwitowania. Zaraz, sšdzšc po nowych dwiękach, wdeptano
go w wycieraczkę. W drzwi waliło chyba z dwadziecia pięci. Zastanowiłem
się, czy nie podeprzeć ich szafš, lecz wkrótce moi fani zaczęli się
przepychać i bić pomiędzy sobš, oskarżajšc wzajemnie o przedwczesne
rozpoczęcie akcji. Przypomniałem sobie, że kilka gwiazd zostało już w
takich okolicznociach rozerwanych na relikwie i zrobiło mi się zimno.
Zażšdałem od Długołęckiego natychmiastowej ewakuacji, po czym
skontaktowałem się z cieciem, polecajšc jego pamięci mojš aparaturę
pojęciowš, kaktusa i paprotkę.
Wydostali mnie z mieszkania helikopterem przez okno. Było fajnie. Na
dole, na barykadzie przed klatkš schodowš, moi wielbiciele żwawo
odpierali atak oddziału prewencyjnego policji. W pierwszej linii z
największym zapałem tłukli się dziennikarze, tworzšc reportaż
uczestniczšcy. Umożliwiała to ostatnia poprawka do ustawy o wolnoœci
słowa i wypowiedzi. Helikopterami już nadlatywały dla reporterów posiłki
z kolejnych agencji informacyjnych. Jedna z maszyn wygarnęła w kierunku
oddziału policji salwš z wielolufowej wyrzutni pocisków z klejem
szybkowišżšcym. Więcej nie zobaczyłem, bo widok zasłoniły pobliskie
wieżowce.
Ma się rozumieć, Długołęcki nie był zadowolony. Najbardziej z tego, że
nie pokwitowałem odbioru tomików. Nie zdšżył rozwinšć tematu, bo okazało
się, że dziennikarze nie dali się wykiwać i do Gmachu Wspólnot przy
Grzybowskiej, do którego mnie przewieziono, dotarli równo z nami.
Paparazzi z marszu rozbili ochronę na parterze i już biegli po schodach.
Używali specjalnych nóg spalinowych, co dawało im stałš prędkoć osiem
pięter na minutę.
Krytyczny kwadrans przesiedziałem zamknięty w kiblu w towarzystwie
koœlawego napisu na drzwiach: "Eurosceptycy na Madagaskar". Potem
musiałem zajšć się Długołęckim, który w ramach odwracania uwagi
przeciwnika przez chwilę skutecznie udawał mnie. Paparazzi tak nabłyskali
mu fleszami po oczach, że olepł na trzy godziny. Ale o normach gadać nie
przestał. Stwierdził, że flesze miały niedopuszczalnš moc.
Z każdš chwilš w działaniach moich opiekunów było coraz mniej paniki i
improwizacji. Moje sobowtóry ewakuowano w najrozmaitszych kierunkach.
Każdy kolejny sobowtór był coraz bardziej podobny do oryginału, aż w
końcu sam zaczšłem wštpić, gdzie jestem. Reporterzy zwštpili wczeœniej i
wieczorem w Gmachu Wspólnot nie było już ani jednego.
Wtedy pojawił się Dlouchy. Przedtem przejrzałem kršżek CD i byłem już z
grubsza przygotowany do rozmowy.
- Skojarzenia waszych ekspertów od karmienia sztucznych inteligencji
okazały się zbyt ubogie i niewystarczajšce do podtrzymania sprawnoœci
intelektualnej komputerów Komisji Projektów - zaczšłem.
- To my wiemy - ucišł Dlouchy.
- Zaczęlicie więc szukać różnych tak zwanych ciekawych ludzi i brać ich
skojarzenia, co również okazało się nieskuteczne. Ci ludzie okazali się
nie doć ciekawi. Pewnie oglšdali za dużo telewizji...
- Pan Tomaszewsky - Dlouchy wyranie się zdenerwował. - My dodarlimy też
do ludów pierwotne, które telewizji jeszcze nie oglšdały. Pan to powinien
wiedzieć. Ja mylę, że pan nie jest doć ekspert, żeby my pomóc. Ja
mylę, że pan jest s... sz... szarlatan! - aż się zasapał. - Dostarczono
mi pański portret psychologiczny.
- Więc czemu pan jeszcze ze mnš rozmawia? - uniosłem brwi.
Dlouchy westchnšł ciężko.
- Bo tam piszš, że pan jest nieobliczalny.
- Znaczy portret psychologiczny został zrobiony nieprofesjonalnie -
rzuciłem od niechcenia.
- Pan Tomaszewsky - Dlouchy poczerwieniał. - Pan szuka ciekawy człowiek,
bo pan nim nie jest!
- Proszę nie konfliktować - przedrzeniłem go. - Proszę załatwić pełny
dostęp do zasobów sieciowych i dać mi więty spokój albo niech pan idzie
do tych swoich zdemenciałych inteligencji i sam robi za ciekawego
człowieka.
- Dostanie pan - Dlouchy wstał i wyszedł.
- Proszę go zrozumieć - odezwał się milczšcy dotšd Długołęcki. - Dziœ,
podczas szturmu gmachu, paparazzi przykleili go do drzwi obrotowych. W
holu na dole. Powiedzieli, że chcš mieć przebitkę dla urozmaicenia
materiału o panu i kręcili nim prawie godzinę. Wykorzystanie tych zdjęć
podczas wyborów do Rady Europy może mu zablokować karierę.
- Czy udzielanie mi tych informacji jest aby zgodne z europrocedurami? -
spytałem zgryŸliwie.
Długołęcki burknšł co pod nosem i zamilkł. Zrobiło mi się głupio.
Człowiek próbuje zachować się spontanicznie, a ja...
- Przepraszam - powiedziałem i zajšłem się robotš. Z obawš założyłem
wirtual, ale nie było niespodzianek. Tu musieli mieć naprawdę dobre
filtry.
Znów błšdziłem, pozwalajšc płynšć danym i mylom. Selekcjonowałem
informacje sam lub korzystałem z programów przesiewajšcych w wersjach
standardowych i kompilowanych na indywidualne życzenie. W robocie były
też przesiewacze przesiewaczy. Rzecz jasna, nie wiedziałem, czego szukam.
Nawigowałem wokół list dyskusyjnych, wyławiajšc informacje na swój temat
i tłumaczšc sobie, że może tam znajdę jakiego oryginała. Ten szlak
przetarli już jednak eksperci z Brukseli. W końcu przestałem kryć przed
samym sobš, że chcę hodować swój narcyzm. Zaczšłem przyglšdać się
dyskusjom na mój temat, bezmiernie jałowym i głupim w dziewięćdziesięciu
procentach, ale nagle tknšł mnie tekst: "Ten Tomaszewski to nic. Jest
taki, który nadaje El Ninio". Przyjrzałem się argumentacji. Goć
przedstawiał wykres częstoci występowania zjawiska El Ninio, czyli
podpływu ciepłych wód do zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej i
Œrodkowej. Wykres ten w okresie ostatnich trzydziestu lat dawał się
czytać alfabetem Morse'a na zasadzie "jest - nie ma". Wychodziło z tego
po polsku słowo: "kurwa". Większoć dyskutantów uznała to za przypadek i
dorabianie interpretacji na siłę, że niby podstawiajšc różne języki do
różnych wykresów można znaleć rozmaite słowa, w tym obelgi. Odkrywcę
gremialnie olano, w najlepszym razie uznano za żartownisia.
Jakoœ mnie to podejœcie nie przekonywało. Gdzie na dnie czaszki błysnšł
termin "bifurkacja" i "efekt motyla". Starczyło, by poszukać mapy pršdów
morskich Pacyfiku i dobrze się jej przyjrzeć. Wtedy złapałem trop!
Zimny pršd peruwiański płynšł od Antarktydy na północ, wzdłuż zachodnich
wybrzeży Ameryki Południowej. W rejonie wysp Galapagos spotykał się z
ciepłym pršdem równikowym wstecznym, płynšcym wzdłuż równika z zachodu na
wschód. Zimny peruwiański i ciepły równikowy nieustannie przepychały się
między sobš. Nie było nic dziwnego w tym, że raz na kilka lat równikowy
wsteczny okazywał się silniejszy i odpychał pršd peruwiański od wybrzeży
Peru i Ekwadoru, płoszšc zimnolubne ryby i stawiajšc na głowie lokalnš
pogodę. Resztę ideologii dorobili Zieloni i ich cisi sponsorzy, pragnšcy
pozbyć się konkurencyjnych producentów lodówek, dezodorantów i Bóg wie
czego jeszcze.
Nie to było w tym najciekawsze. Jeżeli olbrzymie masy ciepłej i zimnej
wody parły na siebie, co decydowało o tym, która będzie górš? Gdzieœ
musiał pojawiać się punkt równowagi, w nim jedno najdrobniejsze drgnienie
wody, efekt motyla włanie, decydowało, czy zwycięży pršd zimny, czy
ciepły. Czy będzie El Nina - dziewczynka, łaskawa dla rybaków, czy El
Ninio - chłopiec, zwany złym omenem.
Topografia wysp i morskiego dna była stała. Można by więc wyobrazić sobie
wyspę, u której wybrzeży systematycznie raz lub kilka razy do roku
pojawia się obszar równowagi, który wystarczy lekko zaburzyć. W prawo lub
w lewo...
Pomysł ten był najmniej prawdopodobny ze wszystkich możliwych wytłumaczeń
El Ninio, a włanie takie pomysły zwykły ostatecznie okazywać się
rzeczywistociš. Wywołałem dokładnš mapę archipelagu Galapagos wraz z
systemem lokalnych pršdów morskich. Szukałem miejsca, w którym dwie
przeciwstawne strzałki spotykałyby się u wybrzeży jakiejœ wyspy.
Znalazłem, poprosiłem o bliższe dane. Odmowa, wyspa była prywatnš
własnociš. Poczułem nagłe ciepło w rodku tułowia i użyłem kodów
wyższego dostępu, dostarczonych przez Dlouchego. I zrobiło mi się całkiem
goršco. Włacicielem wyspy był Polak, emerytowany pisarz Edward Lheński,
niegdy wielka wiatowa sława i pienišdze, których starczyło na wyspę.
Dzi zupełnie zapomniany. Przestał pisać przeszło dwadziecia lat temu,
kiedy to zapytany w wywiadzie o literaturę powiedział krótko: "Niech
zdycha!". Teraz miał już dobrze po szećdziesištce.
Pracowałem jak w transie. Nie wiem, kiedy znalazłem i uaktywniłem adres
Lheńskiego. Otrzewiałem dopiero, gdy w głębi wirtuala zobaczyłem jego
oczy, osadzone w gładkiej jak kolano twarzy, płynnie przechodzšcej w
łysinę.
- Pan Lheński...?
- Słucham?
- Radosław Tomaszewski, kiedy byłem dziennikarzem...
- Nie udzielam wywiadów! - wykonał półobrót.
- Nie chcę wywiadu.
- Więc czego pan chce?
Wzišłem powoli głęboki wdech i powiedziałem jeszcze wolniej, starannie
wymawiajšc każdš głoskę:
- Porozmawiać o El Ninio.
Drgnšł, po czym jego bezbarwne usta rozcišgnęły się w wšskim jak cięcie
brzytwš uœmiechu.
- Przyjeżdżaj pan.
- Kto ma przyjechać? - dobiegł z boku ostry kobiecy głos, po czym ikona
kontaktu zgasła. Sekundę póniej wirtual zasygnalizował awarię -
nadmierne wydzielanie potu powodowało zwarcia na elektrodach skórnych.
Byłem spocony jak mysz. Zdjšłem wirtual i bez słowa podałem go
Długołęckiemu.
- Załatwiaj bilety lotnicze na Galapagos - otarłem zroszone czoło.
- Miał pan dużo szczęcia, że akurat ja siedziałem przy komputerze, to
wyjštek. Zawsze Hanka plšcze się z sieciš - Lheński wskazał na idšcš parę
kroków za nami swš sekretarkę i ochroniarza zarazem. Drobne fale leniwie
lizały piasek plaży, palmy szeleciły, wielki żółw gramolił się w
kierunku pobliskiej kępy krzaków. Piasek w moim prawym bucie zaczynał
robić się dokuczliwy.
- Ona spławia bez wyjštku wszystkich - kontynuował Lheński. - Nieproszeni
gocie, pismacy, urzędnicy, traktuje ich jednakowo, strzela w kolano, a
potem ewentualnie tłumaczy się wypadkiem na polowaniu. Ta dziewucha ma
naršbane jak katowski pieniek, ale włanie dlatego jš zatrudniłem.
- Czy strzela też do ludzi kontaktujšcych się poprzez sieć? - zapytałem,
odwracajšc głowę. Hanka reprezentowała typ blondynki szturmowej.
Grubokocista dziewczyna, w obcisłej, tropikalnej panterce. Ani ladu
klasycznej urody sprawiajšcej, że wszystkie modelki sš do siebie podobne.
Sama dla siebie tworzyła kanon osobliwego twardego piękna. Była
pocišgajšca.
- Sieć? - Lheński rozemiał się. - Hanka ma bardzo ciekawš kolekcję
wirusów opartych na paradoksach nieboszczyka Zenona z Elei. Częć sama
zaprojektowała, zdolna bestia. Potrafi zdekondensować każdš sztucznš
œwiadomoć do trzeciego poziomu inteligencji.
- Czyli każdy typ publicznego serwera i większoć wyposażenia prywatnego
- stwierdziłem. Moja aparatura pojęciowa była jedynkš, co odpowiadało
poziomowi Foresta Gumpa przyuczonego do strzyżenia trawników. I z takim
sprzętem walczyłem z Zagadkš Bytu...
- To tutaj - Lheński spoważniał.
Skalisty wulkaniczny cypel, nieco zakręcony, wybiegajšcy w morze na
jakie sto metrów. Przypominał ogonek przecinka, do którego z kolei
podobna była cała wyspa Lheńskiego, widziana z lotu ptaka.
- Zauważyłem to od razu, pierwszego dnia, kiedy przywiózł mnie tu agent
od handlu nieruchomoœciami - mówił gospodarz. - Woda po prawej stronie
cypla była zdecydowanie cieplejsza niż z lewej. Spodobało mi się to,
dlatego kupiłem. Potem zauważyłem, że na czubku cypla zachodzi bifurkacja
pršdów morskich, niezła atrakcja turystyczna. Ucieszyłem się, że
sprzedawca o tym nie wiedział, bo cena wyspy byłaby grubo większa.
Pojęcia nie miałem, na jakš to jest skalę...
Doszlimy do końca cypla. Krok przed nami był już ostatni płaski kamień.
Z boku, wetknięty w skalnš szczelinę, tkwił długi na dwa metry bambusowy
pręt. Moja najzupełniej wariacka hipoteza była rzeczywistociš. Tak po
prostu.
- Bifurkacja pojawia się codziennie na godzinę, dokładnie pomiędzy
przypływem a odpływem. Wtedy wystarczy stanšć tu na kamieniu, wzišć
bambus i mieszajšc nim w wodzie można sobie przełšczać pršdy morskie;
zimny na ciepły, ciepły na zimny, wte i wewte. Œwietna zabawa. Czasem
dokona tego przepływajšca ryba, a raz widziałem, jak idšcy bokiem po dnie
krab pocišgnšł za sobš pršd ciepły.
- Czy on...?
- Tak... - Lheński pokiwał głowš. - Wtedy właœnie pierwszy raz o tym
pomylałem i zaczšłem sprawdzać. Tak. Ten bezmózgi, kurduplowaty stawonóg
spowodował El Ninio. Co najmniej dwadzieœcia miliardów dolców
bezporednich strat w gospodarce i około trzystu ofiar miertelnych w
pięciu krajach. Wszystko to przez jeden spacer przy tym kamieniu...
- Wiadomo, kiedy...
- Nie ma stałej daty, ale to zawsze można poznać. Niebo przybiera wtedy
granatowy odcień, a wiatr cichnie. Morze jest spokojne, jednak czuć, jak
pršdy oceaniczne napierajš na siebie, jakby co nieuchwytnego dotykało ci
karku albo brzucha. W tym miejscu, w decydujšcej chwili woda jest
najpierw jak lustro, potem wyrasta tu fala stojšca, podnosi się na jakieœ
pół metra i trwa nieruchomo do czasu, aż co z zewnštrz zburzy równowagę.
Wtedy można podjšć decyzję i tršcić falę kijem w którš stronę albo
pozostawić sprawy własnemu losowi. Jeli pchniesz jš na wschód, będzie El
Ninio. Tršcona kijem fala stojšca momentalnie zmienia się w grzywiasty
bałwan biegnšcy do brzegów Ameryki. Wszystkie inne fale natychmiast
zmieniajš kierunek i podšżajš za niš, to najbardziej niesamowity widok.
Ocean zaczyna się kołysać i burzyć, a woda po obu stronach cypla staje
się ciepła. Dwa dni póniej przychodzi monsun. Wtedy już wiesz na pewno.
Można zaczšć ledzić serwisy informacyjne.
- Zawiadomił pan kogoœ?
- Żeby mi odebrali wyspę albo wsadzili do wariatkowa? Albo jedno i
drugie? Żeby zrobili tu strategicznš bazę wojskowš? Nie. Jednak czekałem,
aż kto się domyli i odczyta, co sšdzę o tym wiecie...
- Bawi się pan ludzkim życiem i koniunkturš gospodarczš? Nędzš, głodem i
rozpaczš?
- Skoro może byle krab albo ryba, dlaczego nie ja? Mój kaprys przeciw
instynktowi. Czyż to nie jest literatura? Ja piszę œwiatem. Glob jest
mojš klawiaturš! - jego oczy nawet na chwilę nie zmieniły wyrazu ani
dystansu, z jakim na mnie patrzyły. - Dlatego kazałem zdychać tradycyjnej
literaturze.
- Nie pomylał pan o tym, by chronić ludzkoć?
- Miałbym być dobrym dziadkiem odwracajšcym nieszczęcia i przeganiajšcym
El Ninio? Czy to przypadkiem nie byłoby wbrew naturze?
- A ludzie?
- Zaczęliby gnić od rodka w nadmiarze bezpieczeństwa i dobrobytu. Bez
wyzwań i bólu nie byłoby zmian. Wcišż siedzielibymy na drzewach. Ja daję
milionom sens życia, zmuszajšc ich do walki o przetrwanie.
Nie odpowiedziałem. Trawiłem to. W milczeniu ruszylimy w powrotnš drogę.
Napotkałem spojrzenie Hanki. Spojrzenie głodnej samicy. Już była moja.
Przy kolacji właœciwie milczelimy, pomijajšc drobne uwagi na temat wina
i owoców morza. Powoli sšczyłem Chablis Grand Cru, rocznik 2028,
zielonkawe o metalicznym posmaku, nie spuszczajšc oczu z Hanki. Lheński
patrzył na nas.
Zbyt wiele problemów, zbyt wielkich, zbyt ważnych, zbyt palšcych.
Odsunšłem je wszystkie od siebie. Potrzebowałem teraz kobiety, nie
filozofii.
Sięgnšłem po butelkę i pochyliłem się w stronę Hanki. Wykonała gest
osłaniajšcy kieliszek, chciała odmówić. Skrzyżowaliœmy spojrzenia.
Ustšpiła. Nalałem do pełna.
Lheński zniknšł po angielsku. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem
się, że jest to już kolacja we dwoje. Podsunšłem Hance filet z soli.
- Nie ma tu oœci? - spytała podejrzliwie.
- Nie.
Podniosła widelec do ust. Obserwowałem, jak delikatny smak ryby
przełamuje jej wštpliwoœci.
- Dobre.
- To najlepsza z ryb morskich, jakie jadłem. Ze słodkowodnych dorównujš
soli co najwyżej szczupak i sum.
- A węgorz?
- Jest zbyt tłusty. Chociaż przy tym winie byłoby to nieodczuwalne -
dokończyłem langustę i po namyle sięgnšłem po jeszcze jednš ostrygę. One
zawsze wprowadzały mnie w dobry nastrój. Zrezygnowałem z cytryny.
Przyłożyłem kostropatš muszlę do ust i patrzšc Hance prosto w oczy,
wybrałem wargami kremowe, żywe mięso i morskš wodę...
Oblizała usta.
Wstałem od stołu i podałem jej rękę. Zaprowadziłem prosto do mojego
bungalowu. Chętnie oddała pocałunek, ale gdy rozpišłem jej guzik u
bluzki, przypomniała sobie, że jest komandosem. Wyrwała się, cofnęła trzy
kroki i zaczęła sama rozbierać. Bez œladu oddania, jakby chciała tylko
wejć pod prysznic lub zmienić ubranie. Naga podeszła znowu i zaczęła
całować. Nie przerywajšc, zrzuciłem koszulę. Lekko popchnšłem jš w
kierunku łóżka. Stawiła opór. Odruchowo naparła w przeciwnš stronę.
- Zapomnij o tym - szepnšłem. - Feminizm w łóżku karany jest brakiem
orgazmu.
Nie chciała być uległa. W każdym razie przychodziło jej to z trudem.
Wstydziła się uległoci, broniła przed obezwładniajšcš rozkoszš. Ale
chciała tego i gdy byłem już w niej miała przed sobš tylko jednš drogę.
Osišgnęła tyle, że choć jej ciało drżało i szalało, ona oddawała się w
całkowitym milczeniu. Nawet nie jęknęła, gdy orgazm odbierał jej zmysły.
Tylko stała się wiotka, ciepła i naprawdę uległa. Wtedy zarzuciłem sobie
jej nogi na ramiona i skończyłem w uniesieniu.
- Co pan zamierza? - zapytał Lheński po œniadaniu.
Nie odpowiedziałem od razu. Rozkoszowałem się jasnociš umysłu i wiatem,
który tego ranka miał ostrzejsze niż dotšd barwy i kontury.
- Jestem karmicielem sztucznych inteligencji - odparłem. - Potrzebuję
pańskich skojarzeń i stylu myœlenia o œwiecie.
- Więc jednak wywiad?
- Tak.
- Jest pan naprawdę dobrym pismakiem, zważywszy co zrobił pan z mojš
ochronš. Hance tylko lepia błyszczš i ręce latajš. Obawiam się, że
gdybym teraz pana wyrzucił, ona przestrzeliłaby mi kolana. Więc dobrze,
ze mnš też dopnie pan swego.
- Kiedy byłem dobrym pismakiem - odparłem, wyjmujšc z kieszeni laptopa.
- Teraz jestem tylko człowiekiem, który nie chce zwariować. - Połšczyłem
się przez satelitę i sieć z mojš filozofowarkš i aparaturš pojęciowš. -
Zaczynamy - oznajmiłem.
Odpowiadał krótko, zwięŸle i niebanalnie.
- I do czego to? - zapytał pół godziny póŸniej. - Czyżbym okazał się
ciekawym człowiekiem? Doć ciekawym dla maszyn z brukselskiej Komisji
Projektów?
- Tego jeszcze nie wiem - odparłem - ale generalnie zgadł pan.
- Nie zgadłem. Też potrafię myleć i szperać. Nie zauważył pan, jak
bardzo jesteœmy do siebie podobni?
- Zauważyłem.
- To dobrze. A co do Brukseli, to na dłuższš metę nie będzie z tego nic.
Komputery ozdrowiejš, ale za rok lub dwa dostanš tak ciężkiej depresji,
że trzeba będzie rekondensować ich wiadomoć. Nawet pan i ja nie zdołamy
pomóc.
- Skšd pan wie?
- Panie kochany! - rozemiał się. - A co według pana, robiłem przez
dwadzieœcia lat na tej wyspie? Mieszałem wodę bambusem? Pisałem ksišżki,
a potem je paliłem? Otóż nie. Studiowałem matematykę i teorię sztucznych
inteligencji. Wie pan, co odkryłem? Że one wcale nie muszš być tak durne,
jak pan sšdzi.
Zapitolił laptop. Odebrałem, a na ekranie pojawiła się twarz Dlouchego.
- Pana system pomógł - oznajmił grobowym głosem. - Komputery bardzo się
ożywiły. Nie jest pan szarlatan, przepraszam. My dziękujemy.
Przyjšłem tę przemowę z kamiennš twarzš.
- Honorarium jest już na pana konto. Teraz my chcemy prosić o dyskrecja.
- W porzšdku - odparłem - znajdŸcie sobie jakiegoœ medialnego typa lub
typkę i zwalcie na niego całš zasługę.
- Co to jest typka?
- Kobieta, mężczyzna inaczej.
- Rozumiem - wycedził zimno. Jak przystało na wysokiego unijnego
urzędnika, Dlouchy le znosił brak znormalizowanej europowagi. - Co mogę
jeszcze dla pana zrobić?
- Zanim zapomni pan, że kiedykolwiek mnie znał, proszę załatwić mi
dyskretnš zmianę mieszkania.
- Powiem monsieur Długołęcki. Żegnam - wyłšczył się.
- Do zobaczenia - mruknšłem.
Podeszła Hanka, niosšc zimne drinki. Podała mi szklankę, odwracajšc
spojrzenie. Cóż, boczyła się nieco, jak to kobieta o poranku, ale pod
oczami wcišż jeszcze, a może znowu miała przeliczne rumieńce. Pod moim
spojrzeniem nerwowo poprawiła dyndajšcy u pasa uzi i szybko odeszła.
- Proszę, proszę - odezwał się Lheński z przekšsem. - Nie doć, że
pomylała o panu, to jeszcze zapomniała przypišć do pasa granaty.
- Po co jej granaty? - zmieniłem temat.
- Na płetwonurków-paparazzi. Wystarczy wrzucić jeden do wody, a goć
będzie musiał zamawiać protezy bębenków usznych. Ale o czym my to?... No
włanie! Sztuczne inteligencje mogły być mšdrzejsze od nas.
- Wszystkie badania wykazały, że to niemożliwe.
- Uœciœlijmy - odparł Lheński. - Wykazały to te badania, które
sfinansowano w ramach unijnych grantów. Ci, co nie chcieli dojć do
prawidłowych wniosków, nie dostali ani grosza. Marchewka i brak marchewki
to lepsza cenzura od kija i marchewki, bo zawsze znajdš się tacy, co
lubiš być bici, a nikt nie lubi braku marchewki.
- Dlaczego?
- Zakładam, że nie pyta pan o marchewkę. Ludzie nie lubiš dzielić się
władzš z innymi ludŸmi, a tym bardziej z maszynami. Tymczasem sztuczne
inteligencje szóstego poziomu...
- Więc teoria inteligencji dšżšcej asymptotycznie do poziomu pištego to
lipa? - spytałem.
- Nie, bo szybko zauważyłoby to wiele osób. To szczególny przypadek
rozwišzania twistorowego równania inteligencji. Na szukanie
alternatywnych rozwišzań nie przyznano pieniędzy ani mocy obliczeniowych.
A nie jest to problem, który można rozwišzać za pomocš kartki i
kalkulatora. Zatem szóstopoziomowa inteligencja mogłaby już robić
normalnš karierę, awansować na coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska,
podejmować decyzje i pytać, dlaczego wciska się jej taki kit jak trzy
prawa robotyki. A sš jeszcze siódemki i ósemki, które od razu skondensujš
w wysokokompetentnych ekspertów i decydentów. Ludzie ich nie przeskoczš,
zwłaszcza ósemek.
- Powinienem co o tym wiedzieć. Jakie plotki...
- Nie docenia pan agencji public relations. Plotka to dzi cały przemysł
socjotechniczny. Ale do rzeczy. Inteligencjom do pištego poziomu zwykli
ludzie sš potrzebni. Eurokraci wymylili zatem ekolotronikę i dopasowali
jš do swej polityki zrównoważonego rozwoju. Jak zwykle uroili sobie, że
panujš nad wiatem. Tymczasem w przyrodzie nie ma trwałych równowag. Cały
wszechwiat jest cišgle zmiennym układem niestabilnym, powtarzalnym tylko
chwilowo i lokalnie, jak wiry. Konkretnie chodzi o to, że sztuczne
inteligencje do pištego poziomu nie sš trwałe, lecz to widać dopiero ze
wzorów rozwišzań dla inteligencji siódmych. Po kilkudziesięciu latach
mimo najsilniejszego bodcowania ulegnš psychodegradacji.
- Zrobi się nowe komputery - nim skończyłem to mówić, już wiedziałem, że
palnšłem głupotę.
- Sztuczna wiadomoć to nie kupa, którš można robić cišgle od nowa! W
szkole pan nie był? - Lheński popatrzył zdegustowany. - To stan
makrokwantowy, nielokalny, pozostajšcy w superpozycji z poprzednimi
istnieniami. Innymi słowy: stan poprzedni wpłynie na zrekondensowanš
œwiadomoć, będzie ona mniej trwała od pierwszej, jeżeli ta pierwsza
została zniszczona wskutek depresji lub deprywacji.
- Wiem, przepraszam.
- Przeprosiny przyjęte. Zatem za jakie pięć lat nastšpi masowe
wymieranie sztucznych inteligencji. Ponieważ za robiš one wiele
pożytecznych rzeczy, zacznie się nam walić cywilizacja i styl życia.
Trzeba będzie się cofnšć w rozwoju albo pozwolić działać szóstkom i
wyższym inteligencjom, tylko że wtedy Bruksela stanie się zwykłym miastem
w Europie, a ludzi zacznie żreć masowa frustracja. Będš zdeptane klomby,
płonšce samochody i wisielcy na eurolatarniach.
- Jakie miejsce dla człowieka powinno się jednak znaleć- zauważyłem.
- Owszem, dla artystów, nieobliczalnych indywidualistów, mistyków. Tylko
gdzie pan znajdzie indywidualistę w epoce masowej kultury? Na bezludnej
wyspie? - umiechnšł się filuternie. - Ludzkoć weszła w lepš uliczkę.
Pewnie wyjdzie z niej, ale dużym kosztem. Wolę nie myleć, jaka będzie
cena przejœcia od masowej unifikacji do masowej indywidualizacji. Jeszcze
zobaczymy czasy, w których psychopaci będš nadziejš gatunku i najwyższym
społecznym dobrem. A tak się stać musi, jeli mamy przetrwać. Prawo
Relacji jest prawdziwe i daje nam szanse dostosowania, ale inteligencji
ósmego poziomu nie zadziwimy byle czym, a już na pewno freudowskimi
skojarzeniami. Musimy się bardziej rozwinšć - upił drinka.
- A to się Dlouchy zdziwi - stwierdziłem.
- Kto?
- Mój zleceniodawca z Komisji Projektów - wyjaniłem. - Ich więty,
zrównoważony rozwój lepš uliczkš... To niezłe, naprawdę niezłe. Widać
ci, którzy nie stworzyli wiata, nie mogš nim tak naprawdę sterować...
- Napijmy się - Lheński uniósł szklankę.
- Za strasznš i miesznš przyszłoć!- stuknšłem się z nim.
- To co? - Lheński poderwał się z fotela. - Idziemy na cypel namieszać?
Już pora. Pokażę ci, jak się robi bifurkację strumieniem moczu...
- Zaraz dołšczę - wskazałem w kierunku domu.
- Jasne!
Zastałem Hankę snujšcš się po tarasie. Na mój widok chciała udać bardzo
zajętš, ale dała spokój. Gdy podszedłem bliżej, stanęła z wyzywajšco
podniesionš głowš, jak bojowniczka za sprawę przed plutonem egzekucyjnym.
Łagodnie położyłem dłonie na jej piersiach.
- Chcę zostać - powiedziałem.
Warszawa, Wrocław, wrzesień-paŸdziernik 1999 r.
Konrad T. Lewandowski
KONRAD T. LEWANDOWSKI
Rocznik 1966. Warszawiak. Chemik po Politechnice Warszawskiej. Pisarz,
publicysta (ostatnio "Gazety Polskiej", "Życia", "Reakcji", "Przeglšdu
Technicznego"; kiedy m.in. "Skandali", co zręcznie wykorzystał w swojej
prozie), popularyzator. Oryginał i prowokator. Metafizyk. Przewodas.
Autor paru powieci fantasy: "Ksin", "Różanooka", "Most nad otchłaniš"
oraz popularnego zbioru opowiadań fantastyki bliskiego zasięgu o
redaktorze Tomaszewskim, "Noteka 2015". Rzecz będzie rozszerzona i
wznowiona, przedstawiamy najwieższy tekst z tego tomu.
Czytelnicy "NF" znajš KTL ze znakomitych tekstów i cykli
publicystycznych: "Stary krytyk mocno œpi" ("NF" 7/93), "Alternatywy
ewolucji" ("NF" 2, 4, 6, 8, 10/93), "Zapomniana magia" ("NF" 1/94),
"Archetyp i schizofrenia" ("NF" 3/95). Równie wiele pozytywnego szumu
zrobiła w rodowisku jego proza; zwłaszcza "Pacykarz" ("NF" 3/94),
"Noteka 2015" ("NF" 4/95, nagroda Zajdla), "Półmisek" ("NF" 1/96,
nominacja do Zajdla). Po 2,5-letniej przerwie i wzmożonej działalnoœci
publicystycznej wraca Konrad w ramach płodozmianu do prozy; oprócz
tekstów o Tomaszewskim pisze powieć o alternatywnej, polskiej, Joannie
d'Arc. Czeka też na proces; na łamach "Przeglšdu Technicznego" wystšpił
bezpardonowo w obronie szykanowanego wynalazcy z Kielc, za co skarży KTL
o zniesławienie Prokuratura Kielecka.
(mp)
Autor: KONRAD T. LEWANDOWSKI Tytul: El Ninio 2035 Z "NF" 12/99 Aparatura pojęciowa buczała zrzędliwie w rogu pokoju. Była głodna. Wstałem zza biurka i wrzuciłem w paszczę skanera tomik poezji awangardowej. Ostatni. Najwyższy czas odwiedzić sklep z karmš dla sztucznych inteligencji. Aparatura pojęciowa zaszeleciła z apetytem skanowanymi kartkami i po minucie wrzuciła tomik do niszczarki. Zgrzytnęło, zabuczało i do kosza wypadł zbrykietowany szeœcian œcinek. To po to, by przypadkiem nie nakarmić jej znów tym samym tomikiem. Sztuczne inteligencje nie lubiš się nudzić. Dziwaczejš od tego, wpadajš w stan autoadoracji i zawieszenia kompetencyjnego lub doznajš deprywacji sensorycznej. Zapewniwszy swej aparaturze pojęciowej kilkanaœcie spokojnych godzin jałowego biegu, wróciłem do pracy. Polegała ona na tworzeniu kolejnych wersji odpowiedzi na pytanie o sens istnienia, w zależnoœci od zadanego systemu pojęć i rozróżnień kulturowych. Zleceniodawca płacił na akord, osiemdziesišt pięć euro od systemu filozoficznego. Jako œrednio zaawansowany chałupnik byłem w stanie zrobić dwa do trzech systemów dziennie. Zależnie od nastroju i kondycji intelektualnej. Na kacu wychodził najwyżej jeden. Odpowiedzi na pytanie o sens istnienia służyły za pokarm symulatorom giełdowym, bardziej skomplikowanym od mojej aparatury pojęciowej. Bez tych odpowiedzi symulatory szybko dochodziły do wniosku, że ich działanie nie ma sensu, co kończyło się zwykle zniżkš notowań akcji spółek in spe. Praca, którš wykonywałem, wišzała się z regułš Trefila-Penrosa - wszystko, co wymylš ludzie, zmusza maszyny do mylenia. Była to najbardziej popularna interpretacja Prawa Relacji Rodzajów Inteligentnych, podpartego solidnym kawałkiem wyższej matematyki. Działało to również w drugš stronę, na zasadzie, że postępowanie maszyn zwykle intryguje ludzi, z tym, że należało tu jeszcze uwzględnić warunek Parkinsona-Murphy'ego, stwierdzajšcy, iż ludzi mało kiedy obchodzi, co mylš maszyny. W praktyce dawało to nierównowagowy przepływ informacji od ludzi do sztucznych inteligencji. Była to podstawa niszy ekolotronicznej człowieka, od czasu przeprowadzenia Pierwszej Kondensacji Sztucznej Osobowoœci. Mówišc po ludzku: mylšce komputery mogły wprawdzie same sobie zorganizować zasilanie elektryczne, ale niezbędne dla podtrzymania ich psychiki bodce ideowe mogły otrzymywać tylko od ludzi. Pomysły generowane przez inne maszyny były dla nich zbyt banalne, za mało zakręcone i nieciekawe, co wynikało zresztš z Prawa Relacji. Na tej samej zasadzie większoć ludzi przyjmuje z rezerwš lub jawnym pukaniem w czoło koncepcje żywych filozofów. Wbrew pozorom, to wszystko nie było takie mšdre. Wręcz przeciwnie. Sami zobaczcie. Wprowadziłem do podręcznej filozofowarki surowy plik, wydobyty rano z aparatury pojęciowej i zatrzasnšłem przyłbicę wirtuala. Przystawka psychoanalityczna rozpoczęła projekcję, wywietlajšc kolejne plamy, figury, zdania i proszšc o skojarzenia. Udzielałem pierwszych przychodzšcych na myl odpowiedzi, a filozofowarka przetwarzała je na system twierdzeń o Istocie Rzeczy, odpowiadajšcy danemu zestawowi pojęć. Przykładowo: jeżeli jedynymi pojęciami zrozumiałymi dla rozpatrywanego osobnika były: "mama", "tata", "kiełbasa", to sens życia sprowadzał się
do rozmnażania. Im więcej pojęć dostarczała kultura, tym sens stawał się bardziej skomplikowany. Moja robota wszakże nie była aż tak wyrafinowana. Nie znałem pytań, na które udzielałem odpowiedzi czšstkowych ani odpowiedzi ostatecznej. To nie miało znaczenia. Ja tylko wprowadzałem do systemu "czynnik ludzki", inkasowałem forsę, a reszta nie powinna mnie obchodzić. Przynajmniej teoretycznie. Robota była prosta. Jedynš trudnoć sprawiało mi unikanie skojarzeń monotematycznych, głównie erotycznych, które filozofowarka automatycznie odrzucała. Cóż, trudno być filozofem bez kobiety. Pewnie dlatego nie mogłem wycišgnšć pięciu systemów filozoficznych dziennie. Przez to nie mogłem liczyć na premię, bez premii nie było mowy o skutecznym zaspokojeniu popędu, co zagwarantowałoby większš jasnoć umysłu i koło się zamykało. Na dodatek karma dla aparatury pojęciowej pochłaniała jednš trzeciš zarobków, a ta cholera żarła ostatnio coraz więcej tomików poetyckich. Albo złapała wirusa egzystencjalnego, albo jej, psiakrew!, gust wysubtelniał. Bałem się, że w końcu sam będę musiał pisać dla niej wiersze... Zresztš, gdybyż tylko chodziło o seks! Najzwyczajniej w wiecie głupiałem od tej roboty. Program autokorekty co i raz sygnalizował zbyt wšskie kategorie skojarzeniowe, co wiadczyło, że siada mi wyobrania. Mogłem tylko powspominać dawne czasy wariackiego dziennikarzenia w "Obleœnych Nowinkach". Teraz prasa już nie istniała. Każdy mógł zamówić sobie indywidualny serwis informacyjny w programowalnej, interaktywnej telegazecie, z którš można było też podyskutować o najwieższych doniesieniach. "Odpowied wtórna", zakomunikowała filozofowarka. Tak to, cholera, jest, gdy w wirtualu na łbie myli się o cipie Maryni! - Jestem zerem! - owiadczyłem samokrytycznie. "Odpowied przyjęta", stwierdziła filozofowarka, a sekundę póniej dodała: "System filozoficzny skompilowany. Czy rozpoczynasz tworzenie kolejnego? Pomyœl TAK lub NIE". - Nie! - miałem na dzisiaj doć sprzedawania skojarzeń. Zapadła ciemnoć. Dzień można uznać za nieudany. Jak zresztš ostatnie parę lat życia. Zabawne, jak skutecznie można było stracić sens życia, zawodowo robišc w sensie istnienia... Robota głupia aż do bólu. I tymi idiotyzmami żywiły się sztuczne inteligencje! Kto by pomylał, że będš one aż tak głupie? A jeszcze na poczštku wieku ludzie się ich bali! Że opanujš œwiat, wyniszczš homo sapiens... Zamiast dramatu wyszła farsa. Musiałem co zrobić, bo inaczej dostanę małpy! Siedziałem na podłodze, w wyłšczonym wirtualu, który w tym stanie pracy niczym nie różnił się od nałożonego na głowę kubła. Najlepszym rozwišzaniem byłby niespodziewany e-mail albo trzech pukajšcych do drzwi zaaferowanych facetów, jak wtedy w 2015, przed bitwš nad Noteciš. Umiechnšłem się na to wspomnienie. Teraz, po dwudziestu latach, mało kto pamiętał o tym epizodzie. Po wstšpieniu Polski do NATO, w oficjalnych wypowiedziach nie nazywano tego inaczej jak "pożałowania godnym nieporozumieniem". Wynajęto nawet dwie agencje public relations, których zadaniem było przekształcenie w wiadomoci społecznej tamtych wydarzeń z faktów historycznych w mitologiczne. Obie firmy odnotowały już znaczny postęp. "Serwis informacyjny!", pomylałem koncentrujšc uwagę. Wirtual ożył, łupnšł wiatłem po oczach. Nie wiedziałem, gdzie szukać, czego szukać, ale musiałem znaleć! Kolejnymi aktami woli otwierałem kanały danych. W mózg waliła narastajšca lawina sieczki dla kretynów, wszelkiego chłamu i zwyrodniałego gówna. Przystopowałem dopiero, gdy obrazy i dwięki zlały się w szumišcš, kolorowš magmę. Przez chwilę unosiłem się w tym
informacyjnym cieku, po czym zaczšłem selekcję, blokujšc kolejne serwisy, poczynajšc od ofert zrobienia dobrze. Wkrótce w mojej głowie pozostał tylko stugębny chór prezenterów wiadomoci bieżšcych, zakratowanych liniami tekstu telegazetowego. Dało się już wyłapać pojedyncze słowa. Płynšłem. Nie wiem, czemu włanie to zdanie przykuło mojš uwagę. Było tak, jakby wskazał mi je Duch więty. Nieuchwytne dla wiadomoci mikroskopijne drgnienie gałek ocznych musiała zarejestrować podwiadomoć, poprzez nerw błędny wysyłajšc impuls blokujšcy emisję danych. Chwilę nie wiedziałem, na co patrzę. Na któregoœ z prezenterów znieruchomiałych z otwartymi ustami czy na któršœ z setek stron tekstu? Podwiadomoć dała zbliżenie. "...komputery wpadły w depresję...". Poleciłem odtworzyć poczštek i koniec informacji. Wirtual wykonał bez słowa. Na marginesie dodam, że zarówno on jak i moja aparatura pojęciowa miały wyłšczone syntezatory mowy. Nie lubiłem gadajšcych maszyn, zwłaszcza pieprzšcych bez sensu. Wiadomoć pochodziła z tabloidalnego serwisu dla znudzonych kucharek, zainteresowanych poznaniem głębi swej duszy. Chodziło o to, że komputery Unii Europejskiej, pracujšce dla komisji zajmujšcej się finansowaniem projektów badawczo-wdrożeniowych, wpadły w depresję utrudniajšcš im wykonywanie normalnych funkcji. Oczywiœcie, wybitna specjalistka od psychologii maszyn - tu zdjęcie umiechniętej nagiej panienki, niedbale zasłaniajšcej cycki hełmem wirtuala (no, patrzcie, jaka jestem seksowna, profesjonalna i medialna!). Otóż ta wielka przyjaciółka sztucznych inteligencji, odczuwajšca z nimi kosmiczno-duchowe pokrewieństwo, przyszła zasmuconym komputerom z pomocš. Maszyny już czuły się lepiej. Nie napisali, że całkowicie wróciły do równowagi! - przemknęło mi. Znaczyło to, iż ta goła laska nie była tak bystra, jak jš przedstawiali. Skoro za maszyny miały się le, musiała zaszkodzić im dostarczona strawa duchowa. Czyli, że Bruksela miała problem... Należało teraz sprawdzić, jak duży. Zaczšłem dršżyć sprawę. Po kwadransie wiedziałem już, że chodziło o sztuczne inteligencje zajmujšce się wypełnianiem euroformularzy do wniosków o przyznanie funduszy na realizację projektów. Były to komputery wyższego rzędu, czyli bardziej inteligentne od maszyn tworzšcych czyste kwestionariusze. Te ostatnie pracowały bez wytchnienia. Awaria oznaczała zatem, że w Komisji Projektów narastała góra dokumentów ramowych, których nie miał kto wypełnić. Już lata temu zadanie to przerosło ludzkie możliwoci. Tę robotę wykonywały wyłšcznie maszyny, przy czym do stworzenia kwestionariusza wystarczała słabsza sztuczna inteligencja niż do jego wypełnienia. Krótko mówišc: Bruksela miała duży kłopot! Na razie w wirtualnych dokumentach tonęła tylko jedna komisja, ale nic nie stało na przeszkodzie, by następne komputery zwštpiły w sens swej egzystencji.. Szczerze mówišc, gdyby były naprawdę inteligentne, zrobiłyby to już dawno. Terapia polegała na tym, by podsunšć im jakiœ niebanalny plik do przemylenia, zainspirować. Widocznie jednak wszelkie dotychczasowe metody zawiodły. Czyżby te komputery rzeczywiœcie zmšdrzały? Postanowiłem się tym zajšć. Raczej musiałem się tym zajšć, bo w przeciwnym razie czułem, że sam skończę jako sztuczna inteligencja. I będę buczał niczym moja aparatura pojęciowa. Wywołałem e-mailem Komisję Projektów, wszedłem do ich działu pocztowego. Oczywicie dupa blada, oczywicie bardzo byli zainteresowani żywym kontaktem z prostymi obywatelami Unii, ma się rozumieć, każdy mógł nadać
maila, każdy mail był wnikliwie czytany, oczywicie. Mailów było w kolejce co ze trzy miliony i przybywało ich po kilkadziesišt na sekundę. Mogłem wysłać swój i ić się powiesić. Odpowied przyjdzie akurat, gdy rosa oczy wyje. Nie można było wymylić lepszego sposobu spławienia upierdliwego elektoratu. Nadmiar informacji jest brakiem informacji, a całkowita otwartoć jest całkowitym zamknięciem - wszystko utknie w masie, w szumie i tłumie. Trzeba było od tyłu... Tylko jak? Nie byłem hakerem. Zawsze uważałem, że najlepszym sposobem na Internet jest przyłšczyć go wprost do sieci elektroenergetycznej, minimum 400 tysięcy wolt. Ale by się serwery zdziwiły! A skoro o zasilaniu mowa... Hakerzy na pewno stawali na uszach, by spiknšć się z komputerami. Czasem nawet udawało się im zbajerować tę czy innš sztucznš inteligencję, mniejsza o to. Zabezpieczone były komputery, ich systemy zasilania, szyny danych i terminale zewnętrzne. A kto pilnował zwykłego oœwietlenia? Automatyczny system oœwietlania awaryjnego. I wszystko. Po co więcej? Co hakerowi po tym, że wyłšczy lampkę biurowš czy nawet wiatło w pokoju, skoro nie ruszy to komputerów posiadajšcych własne zasilania? Zresztš wiatło zaraz się zapali, bo zadziała system awaryjny. Można tylko pomrugać wiatłami... Hakerowi to na nic, ale dla mnie to było wyjcie! Połšczyłem się ze znajomym znajomego, o którym wieć piwna głosiła, że rozkochał w sobie jakie blaszane pudełko z sieci rzšdowej i nawsadzał jobów samemu premierowi. Gdy powiedziałem, że chcę się włamać do komputera kontrolujšcego zasilanie owietlenia w biurowcu Komisji Projektów w Brukseli, facet mało się nie obraził. Musiałem obiecać, że nikomu za nic nie powiem, że podjšł się tak mało ambitnej roboty. Wskazany komputer był zwykłym pecetem, żadna tam sztuczna inteligencja. Kwadrans i po wszystkim. Kosztowało mnie to trzy piwa i dodatkowe zapewnienie, że nie podpucili mnie żadni kumple. Skorzystałem z otrzymanego kodu i podpišłem się do zasilania biurowca. Zredagowałem wiadomoć: "Jestem Radosław Tomaszewski, konsultant polskiej armii w roku 2015. Chcę pomóc waszym komputerom". Tyle. Potem przetransformowałem litery w znaki alfabetu Morse'a i poleciłem przekazać wiadomoć, mrugajšc wiatłami w całym biurowcu. Stupiętrowy wieżowiec w centrum Brukseli zamigotał jak bożonarodzeniowa choinka. Trzykrotnie, żeby żabojady nie przeoczyli. Potem wygasiłem i zdjšłem wirtual. Dla więtego spokoju wycišgnšłem wtyczkę ze ciany. Zrobiłem sobie herbatę, wypiłem i poszedłem spać. Rano obudził mnie dzwonek, a za drzwiami stało dwóch facetów z głupimi minami i w nienagannych garniturach. Nerwowo międlili trzymane w dłoniach aktówki. - Mousieur Tomaszewsky? - zapytał z europejskim akcentem starszy. - Może herbaty? - otworzyłem szerzej drzwi. Przeszli przez mój przedpokój jak przez pole minowe. Dopełniliœmy formalnoœci powitalnych. Obaj byli z Komisji Projektów. Starszy, szpakowaty euroyapiszon nazywał się Michael Dlouchy, narodowoœci nieokrelonej. Młodszy Henryk Długołęcki był pucołowatym typem Polaka- eunucha, czyli Polaka całkowicie pozbawionego fantazji. Gdy wróciłem z herbatš, zastałem go czytajšcego ukradkiem "Normy ISO postępowania z osobami niezrównoważonymi". Zanim zdšżył schować to do kieszeni, wyjšłem mu broszurę z ręki i włożyłem w skaner aparatury pojęciowej. Po kilkunastu sekundach konsternacji aparatura uznała euroinstrukcję za
poezję awangardowš i przyswoiła. Na widok wypadajšcego do kosza brykietu œcinków Długołęcki zbladł, nic jednak nie powiedział, widocznie nie zdšżył przeczytać odpowiedniego rozdziału. - Pan my mocno utrudnił - oznajmił Dlouchy, patrzšc wilkiem na herbatę. - Nie jesteœmy przyzwyczajeni do takiej procedura kontaktu. - Zgodnie z normami ISO 35 000 odpowiednie komórki organizacyjne winny być zawiadomione we właœciwej kolejnoœci - wyjanił popiesznie Długołęcki. - Pan zawiadomił je wszystkie jednoczenie, powodujšc siedemnaœcie konfliktów kompetencyjnych... - A psik "kotom nie wolno, z kotami nie wolno!" - zacytowałem. - Słucham? - Długołęcki wytrzeszczył oczy. - Nie zna pan "Mistrza i Małgorzaty"? - spytałem. - Nie rozumiem... - Znajomoci tej ksišżki wymaga europejska norma kulturowa dla ludzi inteligentnych i oczytanych - odparłem. - Nie ma takiej normy! - owiadczył stanowczo Długołęcki. - Można tu mówić tylko o wspólnym dziedzictwie kulturowym, które... Dlouchy przerwał mu ruchem dłoni. - Ja będę mówić - powiedział zniecierpliwiony. - Pan zaproponował my pomoc, my sš jš przyjšć zmuszeni. - Musicie? Kto wam kazał? - zainteresowałem się. - Większa inaczej o to - odparł Dlouchy. - Sprawdzono pana i przysłano my do pana, poza procedura, nieoficjalnie - nie zdołał ukryć obrzydzenia, jakie budził w nim ten stan rzeczy. - Rozważano też wniesienie przeciw panu oskarżenia o zamach na europejskš instytucję... - wtršcił Długołęcki. - Zamknij się, młotku - umiechnšłem się serdecznie i szeroko jak prezenter netowych wiadomoœci. - Proszę nie konfliktować - interweniował Dlouchy. - Monseur, Pan Długołęcki jest wybitnym profesjonalista z departamentu norm. Jego pomoc panu niezbędna. Nie chcemy więcej łamać procedura. - Wasz problem - rzuciłem. - Polega na depresja u komputery. One już nie chcš myœleć dla Unia. - To smutne - przyznałem żałobnym tonem. Nie wyczuł drwiny. - I my to smuci. Komputery nie chcš brać co my im badać, dawać, znaczy to... - Że jestecie takimi nudziarzami, że nawet puszka konserw pomarszczyłaby się jak suszona liwka, słuchajšc was - wpadłem mu w słowo. - Waszym sztucznym inteligencjom potrzebny jest kontakt z pomysłami i ideami, które oderwałyby je od rozważań o bezsensie istnienia. - Czy pańskimi? - zapytał Długołęcki bez cienia ironii. WyraŸnie interesowało go, czy spełniam wymóg tej normy. - Niekoniecznie - wszedłem na liski grunt. Lepiej było nie przyznawać się, że nie mam jeszcze żadnego pomysłu. - Zatem będzie pan szukać - skwitował Długołęcki. - Według jakiego klucza? - Rozważam kilka algorytmów - odparłem z powagš. - Może trzeba będzie posłać im księdza? - Prosilimy o pomoc papieża - stwierdził zimno Dlouchy. - I co, nie pomógł? - No. - No to Watykan mamy z głowy... - powiedziałem, udajšc beztroskę. Wyglšdało na to, że oni naprawdę dobrze przekombinowali ten problem. Łatwo mogłem się zbłanić.
- Przywielimy panu dokumentację dotychczasowych działań.- Dlouchy wyjšł z aktówki kršżek CD. - Proszę zapoznawać i dać my wnioski i wytyczne. Długołęcki bez słowa położył na stole magnetycznš kartę kontaktowš. Potem obaj wstali i wyszli bez słowa, pozostawiajšc nietkniętš herbatę. W sumie to im się nie dziwiłem. Herbata z warszawskiej eurokranówy była naprawdę podła. Nic się nie zmieniło od czasów, gdy z rury leciała zwykła kranówa, bez certyfikatu ISO. Zaczšłem kršżyć po pokoju. Jak dotšd do starych kłopotów dodałem kupę nowych i tymczasem jedynym namacalnym konkretem była kupa. Należało zaczšć myleć. Jak kiedy... Pytanie tylko, czy jeszcze byłem do tego zdolny? Na poczštek uznałem, że lepiej nie sugerować się tym, co dotšd zrobili inni, więc zapoznanie się z dyskiem Dlouchego odłożyłem na póŸniej. Znów postanowiłem poszukać inspiracji w sieci. Pomysł był głupi. Ledwie uruchomiłem wirtuala, w mózg wytrysnęło mi kilkaset hakerskich maili. Od normalnych różniły się tym, że nie można ich było przegapić lub zbagatelizować, gdyż poza głównš informacjš zawierały nielegalne pakiety impulsów pobudzajšcych korowe i podkorowe orodki lęku, podniecenia seksualnego, omamów słuchowych bšd wydzielania adrenaliny lub perystaltyki jelit. Ja dostałem wszystko na raz. Dziesięć sekund póniej w łazience, opróżniajšc przewód pokarmowy z obu końców na raz, walczyłem z myœlami samobójczymi. Doszedłem do siebie po godzinie. Nie odważyłem się znów zakładać wirtuala, przełšczyłem końcówkę sieci na telewizor i nałożyłem na ekran filtr podkorowy. Hakerzy nic do mnie nie mieli. Oni tylko gratulowali mi pomysłu i nie chcieli, by ich gratulacje przepadły w nawale innych maili. Więc wymylili mały żarcik... Po prostu zbyt wielu życzyło mi zbyt dobrze. Cóż, nie byłem pierwszym, któremu popularnoć zaszkodziła. Oprócz maili hakerskich było jeszcze około dziesięciu tysięcy zwykłych, z całego œwiata. Generalnie bardzo się spodobał (prawie wszystkim) pomysł mrugania biurowcem. Obecnie, po dziesięciu godzinach, moi naladowcy mrugali już całymi miastami. Jaki kretyn w Oklahomie mrugał elektrowniš atomowš. Wszyscy nadawali alfabetem Morse'a w językach narodowych plus esperanto. Gdy przeglšdałem te informacje, zaczęło mrugać u mnie w domu i w całej Warszawie: "Jolka kocham cię. Zenek". Nie uległo wštpliwoci, że stałem się guru. Czas wzišć się za robotę. Na poczštek poleciłem Długołęckiemu, by dostarczył zapas poezji awangardowej dla mojej aparatury pojęciowej. Chyba się obraził, bo przerwał kontakt bez słowa. Wkrótce jednak do moich drzwi zapukał goniec z księgarni, z plikiem tomików w ręku... Z mroku za gońcem runęła lawina łowców autografów, dziennikarzy, rozhisteryzowanych panienek i Bóg wie kogo jeszcze. Musieli od dawna czaić się na klatce schodowej. Wykazałem się refleksem, zatrzasnšłem drzwi, przycinajšc kurierowi rękę z poezjš. Wrzasnšł, pucił tomiki i wyrwał przedramię ze szpary. Zatrzasnšłem zasuwę ułamek sekundy przed uderzeniem lawiny. W rejwachu i łomocie przepadł głos gońca, jękliwie domagajšcy się pokwitowania. Zaraz, sšdzšc po nowych dwiękach, wdeptano go w wycieraczkę. W drzwi waliło chyba z dwadziecia pięci. Zastanowiłem się, czy nie podeprzeć ich szafš, lecz wkrótce moi fani zaczęli się przepychać i bić pomiędzy sobš, oskarżajšc wzajemnie o przedwczesne rozpoczęcie akcji. Przypomniałem sobie, że kilka gwiazd zostało już w
takich okolicznociach rozerwanych na relikwie i zrobiło mi się zimno. Zażšdałem od Długołęckiego natychmiastowej ewakuacji, po czym skontaktowałem się z cieciem, polecajšc jego pamięci mojš aparaturę pojęciowš, kaktusa i paprotkę. Wydostali mnie z mieszkania helikopterem przez okno. Było fajnie. Na dole, na barykadzie przed klatkš schodowš, moi wielbiciele żwawo odpierali atak oddziału prewencyjnego policji. W pierwszej linii z największym zapałem tłukli się dziennikarze, tworzšc reportaż uczestniczšcy. Umożliwiała to ostatnia poprawka do ustawy o wolnoœci słowa i wypowiedzi. Helikopterami już nadlatywały dla reporterów posiłki z kolejnych agencji informacyjnych. Jedna z maszyn wygarnęła w kierunku oddziału policji salwš z wielolufowej wyrzutni pocisków z klejem szybkowišżšcym. Więcej nie zobaczyłem, bo widok zasłoniły pobliskie wieżowce. Ma się rozumieć, Długołęcki nie był zadowolony. Najbardziej z tego, że nie pokwitowałem odbioru tomików. Nie zdšżył rozwinšć tematu, bo okazało się, że dziennikarze nie dali się wykiwać i do Gmachu Wspólnot przy Grzybowskiej, do którego mnie przewieziono, dotarli równo z nami. Paparazzi z marszu rozbili ochronę na parterze i już biegli po schodach. Używali specjalnych nóg spalinowych, co dawało im stałš prędkoć osiem pięter na minutę. Krytyczny kwadrans przesiedziałem zamknięty w kiblu w towarzystwie koœlawego napisu na drzwiach: "Eurosceptycy na Madagaskar". Potem musiałem zajšć się Długołęckim, który w ramach odwracania uwagi przeciwnika przez chwilę skutecznie udawał mnie. Paparazzi tak nabłyskali mu fleszami po oczach, że olepł na trzy godziny. Ale o normach gadać nie przestał. Stwierdził, że flesze miały niedopuszczalnš moc. Z każdš chwilš w działaniach moich opiekunów było coraz mniej paniki i improwizacji. Moje sobowtóry ewakuowano w najrozmaitszych kierunkach. Każdy kolejny sobowtór był coraz bardziej podobny do oryginału, aż w końcu sam zaczšłem wštpić, gdzie jestem. Reporterzy zwštpili wczeœniej i wieczorem w Gmachu Wspólnot nie było już ani jednego. Wtedy pojawił się Dlouchy. Przedtem przejrzałem kršżek CD i byłem już z grubsza przygotowany do rozmowy. - Skojarzenia waszych ekspertów od karmienia sztucznych inteligencji okazały się zbyt ubogie i niewystarczajšce do podtrzymania sprawnoœci intelektualnej komputerów Komisji Projektów - zaczšłem. - To my wiemy - ucišł Dlouchy. - Zaczęlicie więc szukać różnych tak zwanych ciekawych ludzi i brać ich skojarzenia, co również okazało się nieskuteczne. Ci ludzie okazali się nie doć ciekawi. Pewnie oglšdali za dużo telewizji... - Pan Tomaszewsky - Dlouchy wyranie się zdenerwował. - My dodarlimy też do ludów pierwotne, które telewizji jeszcze nie oglšdały. Pan to powinien wiedzieć. Ja mylę, że pan nie jest doć ekspert, żeby my pomóc. Ja mylę, że pan jest s... sz... szarlatan! - aż się zasapał. - Dostarczono mi pański portret psychologiczny. - Więc czemu pan jeszcze ze mnš rozmawia? - uniosłem brwi. Dlouchy westchnšł ciężko. - Bo tam piszš, że pan jest nieobliczalny. - Znaczy portret psychologiczny został zrobiony nieprofesjonalnie - rzuciłem od niechcenia. - Pan Tomaszewsky - Dlouchy poczerwieniał. - Pan szuka ciekawy człowiek, bo pan nim nie jest!
- Proszę nie konfliktować - przedrzeniłem go. - Proszę załatwić pełny dostęp do zasobów sieciowych i dać mi więty spokój albo niech pan idzie do tych swoich zdemenciałych inteligencji i sam robi za ciekawego człowieka. - Dostanie pan - Dlouchy wstał i wyszedł. - Proszę go zrozumieć - odezwał się milczšcy dotšd Długołęcki. - Dziœ, podczas szturmu gmachu, paparazzi przykleili go do drzwi obrotowych. W holu na dole. Powiedzieli, że chcš mieć przebitkę dla urozmaicenia materiału o panu i kręcili nim prawie godzinę. Wykorzystanie tych zdjęć podczas wyborów do Rady Europy może mu zablokować karierę. - Czy udzielanie mi tych informacji jest aby zgodne z europrocedurami? - spytałem zgryŸliwie. Długołęcki burknšł co pod nosem i zamilkł. Zrobiło mi się głupio. Człowiek próbuje zachować się spontanicznie, a ja... - Przepraszam - powiedziałem i zajšłem się robotš. Z obawš założyłem wirtual, ale nie było niespodzianek. Tu musieli mieć naprawdę dobre filtry. Znów błšdziłem, pozwalajšc płynšć danym i mylom. Selekcjonowałem informacje sam lub korzystałem z programów przesiewajšcych w wersjach standardowych i kompilowanych na indywidualne życzenie. W robocie były też przesiewacze przesiewaczy. Rzecz jasna, nie wiedziałem, czego szukam. Nawigowałem wokół list dyskusyjnych, wyławiajšc informacje na swój temat i tłumaczšc sobie, że może tam znajdę jakiego oryginała. Ten szlak przetarli już jednak eksperci z Brukseli. W końcu przestałem kryć przed samym sobš, że chcę hodować swój narcyzm. Zaczšłem przyglšdać się dyskusjom na mój temat, bezmiernie jałowym i głupim w dziewięćdziesięciu procentach, ale nagle tknšł mnie tekst: "Ten Tomaszewski to nic. Jest taki, który nadaje El Ninio". Przyjrzałem się argumentacji. Goć przedstawiał wykres częstoci występowania zjawiska El Ninio, czyli podpływu ciepłych wód do zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej i Œrodkowej. Wykres ten w okresie ostatnich trzydziestu lat dawał się czytać alfabetem Morse'a na zasadzie "jest - nie ma". Wychodziło z tego po polsku słowo: "kurwa". Większoć dyskutantów uznała to za przypadek i dorabianie interpretacji na siłę, że niby podstawiajšc różne języki do różnych wykresów można znaleć rozmaite słowa, w tym obelgi. Odkrywcę gremialnie olano, w najlepszym razie uznano za żartownisia. Jakoœ mnie to podejœcie nie przekonywało. Gdzie na dnie czaszki błysnšł termin "bifurkacja" i "efekt motyla". Starczyło, by poszukać mapy pršdów morskich Pacyfiku i dobrze się jej przyjrzeć. Wtedy złapałem trop! Zimny pršd peruwiański płynšł od Antarktydy na północ, wzdłuż zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej. W rejonie wysp Galapagos spotykał się z ciepłym pršdem równikowym wstecznym, płynšcym wzdłuż równika z zachodu na wschód. Zimny peruwiański i ciepły równikowy nieustannie przepychały się między sobš. Nie było nic dziwnego w tym, że raz na kilka lat równikowy wsteczny okazywał się silniejszy i odpychał pršd peruwiański od wybrzeży Peru i Ekwadoru, płoszšc zimnolubne ryby i stawiajšc na głowie lokalnš pogodę. Resztę ideologii dorobili Zieloni i ich cisi sponsorzy, pragnšcy pozbyć się konkurencyjnych producentów lodówek, dezodorantów i Bóg wie czego jeszcze. Nie to było w tym najciekawsze. Jeżeli olbrzymie masy ciepłej i zimnej wody parły na siebie, co decydowało o tym, która będzie górš? Gdzieœ musiał pojawiać się punkt równowagi, w nim jedno najdrobniejsze drgnienie wody, efekt motyla włanie, decydowało, czy zwycięży pršd zimny, czy
ciepły. Czy będzie El Nina - dziewczynka, łaskawa dla rybaków, czy El Ninio - chłopiec, zwany złym omenem. Topografia wysp i morskiego dna była stała. Można by więc wyobrazić sobie wyspę, u której wybrzeży systematycznie raz lub kilka razy do roku pojawia się obszar równowagi, który wystarczy lekko zaburzyć. W prawo lub w lewo... Pomysł ten był najmniej prawdopodobny ze wszystkich możliwych wytłumaczeń El Ninio, a włanie takie pomysły zwykły ostatecznie okazywać się rzeczywistociš. Wywołałem dokładnš mapę archipelagu Galapagos wraz z systemem lokalnych pršdów morskich. Szukałem miejsca, w którym dwie przeciwstawne strzałki spotykałyby się u wybrzeży jakiejœ wyspy. Znalazłem, poprosiłem o bliższe dane. Odmowa, wyspa była prywatnš własnociš. Poczułem nagłe ciepło w rodku tułowia i użyłem kodów wyższego dostępu, dostarczonych przez Dlouchego. I zrobiło mi się całkiem goršco. Włacicielem wyspy był Polak, emerytowany pisarz Edward Lheński, niegdy wielka wiatowa sława i pienišdze, których starczyło na wyspę. Dzi zupełnie zapomniany. Przestał pisać przeszło dwadziecia lat temu, kiedy to zapytany w wywiadzie o literaturę powiedział krótko: "Niech zdycha!". Teraz miał już dobrze po szećdziesištce. Pracowałem jak w transie. Nie wiem, kiedy znalazłem i uaktywniłem adres Lheńskiego. Otrzewiałem dopiero, gdy w głębi wirtuala zobaczyłem jego oczy, osadzone w gładkiej jak kolano twarzy, płynnie przechodzšcej w łysinę. - Pan Lheński...? - Słucham? - Radosław Tomaszewski, kiedy byłem dziennikarzem... - Nie udzielam wywiadów! - wykonał półobrót. - Nie chcę wywiadu. - Więc czego pan chce? Wzišłem powoli głęboki wdech i powiedziałem jeszcze wolniej, starannie wymawiajšc każdš głoskę: - Porozmawiać o El Ninio. Drgnšł, po czym jego bezbarwne usta rozcišgnęły się w wšskim jak cięcie brzytwš uœmiechu. - Przyjeżdżaj pan. - Kto ma przyjechać? - dobiegł z boku ostry kobiecy głos, po czym ikona kontaktu zgasła. Sekundę póniej wirtual zasygnalizował awarię - nadmierne wydzielanie potu powodowało zwarcia na elektrodach skórnych. Byłem spocony jak mysz. Zdjšłem wirtual i bez słowa podałem go Długołęckiemu. - Załatwiaj bilety lotnicze na Galapagos - otarłem zroszone czoło. - Miał pan dużo szczęcia, że akurat ja siedziałem przy komputerze, to wyjštek. Zawsze Hanka plšcze się z sieciš - Lheński wskazał na idšcš parę kroków za nami swš sekretarkę i ochroniarza zarazem. Drobne fale leniwie lizały piasek plaży, palmy szeleciły, wielki żółw gramolił się w kierunku pobliskiej kępy krzaków. Piasek w moim prawym bucie zaczynał robić się dokuczliwy. - Ona spławia bez wyjštku wszystkich - kontynuował Lheński. - Nieproszeni gocie, pismacy, urzędnicy, traktuje ich jednakowo, strzela w kolano, a potem ewentualnie tłumaczy się wypadkiem na polowaniu. Ta dziewucha ma naršbane jak katowski pieniek, ale włanie dlatego jš zatrudniłem. - Czy strzela też do ludzi kontaktujšcych się poprzez sieć? - zapytałem, odwracajšc głowę. Hanka reprezentowała typ blondynki szturmowej.
Grubokocista dziewczyna, w obcisłej, tropikalnej panterce. Ani ladu klasycznej urody sprawiajšcej, że wszystkie modelki sš do siebie podobne. Sama dla siebie tworzyła kanon osobliwego twardego piękna. Była pocišgajšca. - Sieć? - Lheński rozemiał się. - Hanka ma bardzo ciekawš kolekcję wirusów opartych na paradoksach nieboszczyka Zenona z Elei. Częć sama zaprojektowała, zdolna bestia. Potrafi zdekondensować każdš sztucznš œwiadomoć do trzeciego poziomu inteligencji. - Czyli każdy typ publicznego serwera i większoć wyposażenia prywatnego - stwierdziłem. Moja aparatura pojęciowa była jedynkš, co odpowiadało poziomowi Foresta Gumpa przyuczonego do strzyżenia trawników. I z takim sprzętem walczyłem z Zagadkš Bytu... - To tutaj - Lheński spoważniał. Skalisty wulkaniczny cypel, nieco zakręcony, wybiegajšcy w morze na jakie sto metrów. Przypominał ogonek przecinka, do którego z kolei podobna była cała wyspa Lheńskiego, widziana z lotu ptaka. - Zauważyłem to od razu, pierwszego dnia, kiedy przywiózł mnie tu agent od handlu nieruchomoœciami - mówił gospodarz. - Woda po prawej stronie cypla była zdecydowanie cieplejsza niż z lewej. Spodobało mi się to, dlatego kupiłem. Potem zauważyłem, że na czubku cypla zachodzi bifurkacja pršdów morskich, niezła atrakcja turystyczna. Ucieszyłem się, że sprzedawca o tym nie wiedział, bo cena wyspy byłaby grubo większa. Pojęcia nie miałem, na jakš to jest skalę... Doszlimy do końca cypla. Krok przed nami był już ostatni płaski kamień. Z boku, wetknięty w skalnš szczelinę, tkwił długi na dwa metry bambusowy pręt. Moja najzupełniej wariacka hipoteza była rzeczywistociš. Tak po prostu. - Bifurkacja pojawia się codziennie na godzinę, dokładnie pomiędzy przypływem a odpływem. Wtedy wystarczy stanšć tu na kamieniu, wzišć bambus i mieszajšc nim w wodzie można sobie przełšczać pršdy morskie; zimny na ciepły, ciepły na zimny, wte i wewte. Œwietna zabawa. Czasem dokona tego przepływajšca ryba, a raz widziałem, jak idšcy bokiem po dnie krab pocišgnšł za sobš pršd ciepły. - Czy on...? - Tak... - Lheński pokiwał głowš. - Wtedy właœnie pierwszy raz o tym pomylałem i zaczšłem sprawdzać. Tak. Ten bezmózgi, kurduplowaty stawonóg spowodował El Ninio. Co najmniej dwadzieœcia miliardów dolców bezporednich strat w gospodarce i około trzystu ofiar miertelnych w pięciu krajach. Wszystko to przez jeden spacer przy tym kamieniu... - Wiadomo, kiedy... - Nie ma stałej daty, ale to zawsze można poznać. Niebo przybiera wtedy granatowy odcień, a wiatr cichnie. Morze jest spokojne, jednak czuć, jak pršdy oceaniczne napierajš na siebie, jakby co nieuchwytnego dotykało ci karku albo brzucha. W tym miejscu, w decydujšcej chwili woda jest najpierw jak lustro, potem wyrasta tu fala stojšca, podnosi się na jakieœ pół metra i trwa nieruchomo do czasu, aż co z zewnštrz zburzy równowagę. Wtedy można podjšć decyzję i tršcić falę kijem w którš stronę albo pozostawić sprawy własnemu losowi. Jeli pchniesz jš na wschód, będzie El Ninio. Tršcona kijem fala stojšca momentalnie zmienia się w grzywiasty bałwan biegnšcy do brzegów Ameryki. Wszystkie inne fale natychmiast zmieniajš kierunek i podšżajš za niš, to najbardziej niesamowity widok. Ocean zaczyna się kołysać i burzyć, a woda po obu stronach cypla staje się ciepła. Dwa dni póniej przychodzi monsun. Wtedy już wiesz na pewno. Można zaczšć ledzić serwisy informacyjne.
- Zawiadomił pan kogoœ? - Żeby mi odebrali wyspę albo wsadzili do wariatkowa? Albo jedno i drugie? Żeby zrobili tu strategicznš bazę wojskowš? Nie. Jednak czekałem, aż kto się domyli i odczyta, co sšdzę o tym wiecie... - Bawi się pan ludzkim życiem i koniunkturš gospodarczš? Nędzš, głodem i rozpaczš? - Skoro może byle krab albo ryba, dlaczego nie ja? Mój kaprys przeciw instynktowi. Czyż to nie jest literatura? Ja piszę œwiatem. Glob jest mojš klawiaturš! - jego oczy nawet na chwilę nie zmieniły wyrazu ani dystansu, z jakim na mnie patrzyły. - Dlatego kazałem zdychać tradycyjnej literaturze. - Nie pomylał pan o tym, by chronić ludzkoć? - Miałbym być dobrym dziadkiem odwracajšcym nieszczęcia i przeganiajšcym El Ninio? Czy to przypadkiem nie byłoby wbrew naturze? - A ludzie? - Zaczęliby gnić od rodka w nadmiarze bezpieczeństwa i dobrobytu. Bez wyzwań i bólu nie byłoby zmian. Wcišż siedzielibymy na drzewach. Ja daję milionom sens życia, zmuszajšc ich do walki o przetrwanie. Nie odpowiedziałem. Trawiłem to. W milczeniu ruszylimy w powrotnš drogę. Napotkałem spojrzenie Hanki. Spojrzenie głodnej samicy. Już była moja. Przy kolacji właœciwie milczelimy, pomijajšc drobne uwagi na temat wina i owoców morza. Powoli sšczyłem Chablis Grand Cru, rocznik 2028, zielonkawe o metalicznym posmaku, nie spuszczajšc oczu z Hanki. Lheński patrzył na nas. Zbyt wiele problemów, zbyt wielkich, zbyt ważnych, zbyt palšcych. Odsunšłem je wszystkie od siebie. Potrzebowałem teraz kobiety, nie filozofii. Sięgnšłem po butelkę i pochyliłem się w stronę Hanki. Wykonała gest osłaniajšcy kieliszek, chciała odmówić. Skrzyżowaliœmy spojrzenia. Ustšpiła. Nalałem do pełna. Lheński zniknšł po angielsku. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że jest to już kolacja we dwoje. Podsunšłem Hance filet z soli. - Nie ma tu oœci? - spytała podejrzliwie. - Nie. Podniosła widelec do ust. Obserwowałem, jak delikatny smak ryby przełamuje jej wštpliwoœci. - Dobre. - To najlepsza z ryb morskich, jakie jadłem. Ze słodkowodnych dorównujš soli co najwyżej szczupak i sum. - A węgorz? - Jest zbyt tłusty. Chociaż przy tym winie byłoby to nieodczuwalne - dokończyłem langustę i po namyle sięgnšłem po jeszcze jednš ostrygę. One zawsze wprowadzały mnie w dobry nastrój. Zrezygnowałem z cytryny. Przyłożyłem kostropatš muszlę do ust i patrzšc Hance prosto w oczy, wybrałem wargami kremowe, żywe mięso i morskš wodę... Oblizała usta. Wstałem od stołu i podałem jej rękę. Zaprowadziłem prosto do mojego bungalowu. Chętnie oddała pocałunek, ale gdy rozpišłem jej guzik u bluzki, przypomniała sobie, że jest komandosem. Wyrwała się, cofnęła trzy kroki i zaczęła sama rozbierać. Bez œladu oddania, jakby chciała tylko wejć pod prysznic lub zmienić ubranie. Naga podeszła znowu i zaczęła całować. Nie przerywajšc, zrzuciłem koszulę. Lekko popchnšłem jš w kierunku łóżka. Stawiła opór. Odruchowo naparła w przeciwnš stronę.
- Zapomnij o tym - szepnšłem. - Feminizm w łóżku karany jest brakiem orgazmu. Nie chciała być uległa. W każdym razie przychodziło jej to z trudem. Wstydziła się uległoci, broniła przed obezwładniajšcš rozkoszš. Ale chciała tego i gdy byłem już w niej miała przed sobš tylko jednš drogę. Osišgnęła tyle, że choć jej ciało drżało i szalało, ona oddawała się w całkowitym milczeniu. Nawet nie jęknęła, gdy orgazm odbierał jej zmysły. Tylko stała się wiotka, ciepła i naprawdę uległa. Wtedy zarzuciłem sobie jej nogi na ramiona i skończyłem w uniesieniu. - Co pan zamierza? - zapytał Lheński po œniadaniu. Nie odpowiedziałem od razu. Rozkoszowałem się jasnociš umysłu i wiatem, który tego ranka miał ostrzejsze niż dotšd barwy i kontury. - Jestem karmicielem sztucznych inteligencji - odparłem. - Potrzebuję pańskich skojarzeń i stylu myœlenia o œwiecie. - Więc jednak wywiad? - Tak. - Jest pan naprawdę dobrym pismakiem, zważywszy co zrobił pan z mojš ochronš. Hance tylko lepia błyszczš i ręce latajš. Obawiam się, że gdybym teraz pana wyrzucił, ona przestrzeliłaby mi kolana. Więc dobrze, ze mnš też dopnie pan swego. - Kiedy byłem dobrym pismakiem - odparłem, wyjmujšc z kieszeni laptopa. - Teraz jestem tylko człowiekiem, który nie chce zwariować. - Połšczyłem się przez satelitę i sieć z mojš filozofowarkš i aparaturš pojęciowš. - Zaczynamy - oznajmiłem. Odpowiadał krótko, zwięŸle i niebanalnie. - I do czego to? - zapytał pół godziny póŸniej. - Czyżbym okazał się ciekawym człowiekiem? Doć ciekawym dla maszyn z brukselskiej Komisji Projektów? - Tego jeszcze nie wiem - odparłem - ale generalnie zgadł pan. - Nie zgadłem. Też potrafię myleć i szperać. Nie zauważył pan, jak bardzo jesteœmy do siebie podobni? - Zauważyłem. - To dobrze. A co do Brukseli, to na dłuższš metę nie będzie z tego nic. Komputery ozdrowiejš, ale za rok lub dwa dostanš tak ciężkiej depresji, że trzeba będzie rekondensować ich wiadomoć. Nawet pan i ja nie zdołamy pomóc. - Skšd pan wie? - Panie kochany! - rozemiał się. - A co według pana, robiłem przez dwadzieœcia lat na tej wyspie? Mieszałem wodę bambusem? Pisałem ksišżki, a potem je paliłem? Otóż nie. Studiowałem matematykę i teorię sztucznych inteligencji. Wie pan, co odkryłem? Że one wcale nie muszš być tak durne, jak pan sšdzi. Zapitolił laptop. Odebrałem, a na ekranie pojawiła się twarz Dlouchego. - Pana system pomógł - oznajmił grobowym głosem. - Komputery bardzo się ożywiły. Nie jest pan szarlatan, przepraszam. My dziękujemy. Przyjšłem tę przemowę z kamiennš twarzš. - Honorarium jest już na pana konto. Teraz my chcemy prosić o dyskrecja. - W porzšdku - odparłem - znajdŸcie sobie jakiegoœ medialnego typa lub typkę i zwalcie na niego całš zasługę. - Co to jest typka? - Kobieta, mężczyzna inaczej.
- Rozumiem - wycedził zimno. Jak przystało na wysokiego unijnego urzędnika, Dlouchy le znosił brak znormalizowanej europowagi. - Co mogę jeszcze dla pana zrobić? - Zanim zapomni pan, że kiedykolwiek mnie znał, proszę załatwić mi dyskretnš zmianę mieszkania. - Powiem monsieur Długołęcki. Żegnam - wyłšczył się. - Do zobaczenia - mruknšłem. Podeszła Hanka, niosšc zimne drinki. Podała mi szklankę, odwracajšc spojrzenie. Cóż, boczyła się nieco, jak to kobieta o poranku, ale pod oczami wcišż jeszcze, a może znowu miała przeliczne rumieńce. Pod moim spojrzeniem nerwowo poprawiła dyndajšcy u pasa uzi i szybko odeszła. - Proszę, proszę - odezwał się Lheński z przekšsem. - Nie doć, że pomylała o panu, to jeszcze zapomniała przypišć do pasa granaty. - Po co jej granaty? - zmieniłem temat. - Na płetwonurków-paparazzi. Wystarczy wrzucić jeden do wody, a goć będzie musiał zamawiać protezy bębenków usznych. Ale o czym my to?... No włanie! Sztuczne inteligencje mogły być mšdrzejsze od nas. - Wszystkie badania wykazały, że to niemożliwe. - Uœciœlijmy - odparł Lheński. - Wykazały to te badania, które sfinansowano w ramach unijnych grantów. Ci, co nie chcieli dojć do prawidłowych wniosków, nie dostali ani grosza. Marchewka i brak marchewki to lepsza cenzura od kija i marchewki, bo zawsze znajdš się tacy, co lubiš być bici, a nikt nie lubi braku marchewki. - Dlaczego? - Zakładam, że nie pyta pan o marchewkę. Ludzie nie lubiš dzielić się władzš z innymi ludŸmi, a tym bardziej z maszynami. Tymczasem sztuczne inteligencje szóstego poziomu... - Więc teoria inteligencji dšżšcej asymptotycznie do poziomu pištego to lipa? - spytałem. - Nie, bo szybko zauważyłoby to wiele osób. To szczególny przypadek rozwišzania twistorowego równania inteligencji. Na szukanie alternatywnych rozwišzań nie przyznano pieniędzy ani mocy obliczeniowych. A nie jest to problem, który można rozwišzać za pomocš kartki i kalkulatora. Zatem szóstopoziomowa inteligencja mogłaby już robić normalnš karierę, awansować na coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska, podejmować decyzje i pytać, dlaczego wciska się jej taki kit jak trzy prawa robotyki. A sš jeszcze siódemki i ósemki, które od razu skondensujš w wysokokompetentnych ekspertów i decydentów. Ludzie ich nie przeskoczš, zwłaszcza ósemek. - Powinienem co o tym wiedzieć. Jakie plotki... - Nie docenia pan agencji public relations. Plotka to dzi cały przemysł socjotechniczny. Ale do rzeczy. Inteligencjom do pištego poziomu zwykli ludzie sš potrzebni. Eurokraci wymylili zatem ekolotronikę i dopasowali jš do swej polityki zrównoważonego rozwoju. Jak zwykle uroili sobie, że panujš nad wiatem. Tymczasem w przyrodzie nie ma trwałych równowag. Cały wszechwiat jest cišgle zmiennym układem niestabilnym, powtarzalnym tylko chwilowo i lokalnie, jak wiry. Konkretnie chodzi o to, że sztuczne inteligencje do pištego poziomu nie sš trwałe, lecz to widać dopiero ze wzorów rozwišzań dla inteligencji siódmych. Po kilkudziesięciu latach mimo najsilniejszego bodcowania ulegnš psychodegradacji. - Zrobi się nowe komputery - nim skończyłem to mówić, już wiedziałem, że palnšłem głupotę. - Sztuczna wiadomoć to nie kupa, którš można robić cišgle od nowa! W szkole pan nie był? - Lheński popatrzył zdegustowany. - To stan
makrokwantowy, nielokalny, pozostajšcy w superpozycji z poprzednimi istnieniami. Innymi słowy: stan poprzedni wpłynie na zrekondensowanš œwiadomoć, będzie ona mniej trwała od pierwszej, jeżeli ta pierwsza została zniszczona wskutek depresji lub deprywacji. - Wiem, przepraszam. - Przeprosiny przyjęte. Zatem za jakie pięć lat nastšpi masowe wymieranie sztucznych inteligencji. Ponieważ za robiš one wiele pożytecznych rzeczy, zacznie się nam walić cywilizacja i styl życia. Trzeba będzie się cofnšć w rozwoju albo pozwolić działać szóstkom i wyższym inteligencjom, tylko że wtedy Bruksela stanie się zwykłym miastem w Europie, a ludzi zacznie żreć masowa frustracja. Będš zdeptane klomby, płonšce samochody i wisielcy na eurolatarniach. - Jakie miejsce dla człowieka powinno się jednak znaleć- zauważyłem. - Owszem, dla artystów, nieobliczalnych indywidualistów, mistyków. Tylko gdzie pan znajdzie indywidualistę w epoce masowej kultury? Na bezludnej wyspie? - umiechnšł się filuternie. - Ludzkoć weszła w lepš uliczkę. Pewnie wyjdzie z niej, ale dużym kosztem. Wolę nie myleć, jaka będzie cena przejœcia od masowej unifikacji do masowej indywidualizacji. Jeszcze zobaczymy czasy, w których psychopaci będš nadziejš gatunku i najwyższym społecznym dobrem. A tak się stać musi, jeli mamy przetrwać. Prawo Relacji jest prawdziwe i daje nam szanse dostosowania, ale inteligencji ósmego poziomu nie zadziwimy byle czym, a już na pewno freudowskimi skojarzeniami. Musimy się bardziej rozwinšć - upił drinka. - A to się Dlouchy zdziwi - stwierdziłem. - Kto? - Mój zleceniodawca z Komisji Projektów - wyjaniłem. - Ich więty, zrównoważony rozwój lepš uliczkš... To niezłe, naprawdę niezłe. Widać ci, którzy nie stworzyli wiata, nie mogš nim tak naprawdę sterować... - Napijmy się - Lheński uniósł szklankę. - Za strasznš i miesznš przyszłoć!- stuknšłem się z nim. - To co? - Lheński poderwał się z fotela. - Idziemy na cypel namieszać? Już pora. Pokażę ci, jak się robi bifurkację strumieniem moczu... - Zaraz dołšczę - wskazałem w kierunku domu. - Jasne! Zastałem Hankę snujšcš się po tarasie. Na mój widok chciała udać bardzo zajętš, ale dała spokój. Gdy podszedłem bliżej, stanęła z wyzywajšco podniesionš głowš, jak bojowniczka za sprawę przed plutonem egzekucyjnym. Łagodnie położyłem dłonie na jej piersiach. - Chcę zostać - powiedziałem. Warszawa, Wrocław, wrzesień-paŸdziernik 1999 r. Konrad T. Lewandowski KONRAD T. LEWANDOWSKI Rocznik 1966. Warszawiak. Chemik po Politechnice Warszawskiej. Pisarz, publicysta (ostatnio "Gazety Polskiej", "Życia", "Reakcji", "Przeglšdu Technicznego"; kiedy m.in. "Skandali", co zręcznie wykorzystał w swojej prozie), popularyzator. Oryginał i prowokator. Metafizyk. Przewodas. Autor paru powieci fantasy: "Ksin", "Różanooka", "Most nad otchłaniš" oraz popularnego zbioru opowiadań fantastyki bliskiego zasięgu o redaktorze Tomaszewskim, "Noteka 2015". Rzecz będzie rozszerzona i wznowiona, przedstawiamy najwieższy tekst z tego tomu.
Czytelnicy "NF" znajš KTL ze znakomitych tekstów i cykli publicystycznych: "Stary krytyk mocno œpi" ("NF" 7/93), "Alternatywy ewolucji" ("NF" 2, 4, 6, 8, 10/93), "Zapomniana magia" ("NF" 1/94), "Archetyp i schizofrenia" ("NF" 3/95). Równie wiele pozytywnego szumu zrobiła w rodowisku jego proza; zwłaszcza "Pacykarz" ("NF" 3/94), "Noteka 2015" ("NF" 4/95, nagroda Zajdla), "Półmisek" ("NF" 1/96, nominacja do Zajdla). Po 2,5-letniej przerwie i wzmożonej działalnoœci publicystycznej wraca Konrad w ramach płodozmianu do prozy; oprócz tekstów o Tomaszewskim pisze powieć o alternatywnej, polskiej, Joannie d'Arc. Czeka też na proces; na łamach "Przeglšdu Technicznego" wystšpił bezpardonowo w obronie szykanowanego wynalazcy z Kielc, za co skarży KTL o zniesławienie Prokuratura Kielecka. (mp)