MOJE MIASTECZKO
Odwiedziłem miasto, w którym spędziłem swoje bez grzeszne lata, zanim mnie inne,
większe, pożarło jak bożek Baal, któremu w opasłe brzucho wrzucano niewinne dzieciny. Jest
to miasto niewielkie u podnóża Karpat siedzące, nad rwistą rzeką, zgoła niepoczytalną,
wściekającą się przy lada okazji i grożącą zagładą ludzkim osiedlom. Mam do tej rzeki
zadawnioną nienawiść, gdyż nie raz jeden, ucapiwszy kapiącego się smyka, usiłowała zrobić
ze mnie wdzięcznego topielca. Nabierała ona raz do roku jedynie statecznego rozsądku i
powagi, przed czterdziestu bowiem laty w dniu narodowego święta odbywała się na niej
przedziwna uroczystość, świetna i nieporównana! W jakiejś jej cichej i rozlewnej zatoczce
budo—wano wcale pokaźną nawę z desek i blach, pierwszy prawdziwy polski okręt, jaki
widziałem w życiu, i wobec całej ludności miasteczka. z księdzem kanonikiem i burmistrzem
na czele, urządzano przedstawienie pt. Kościuszko odpływa do Ameryki, aby walczyć o
wolność!
O rany! Nawę oświetlano bengalskimi ogniami, a na pokładzie ukazywał się żywy
obraz. Wśród dwudziestu tysięcy mieszkańców miasta szukano troskliwie męża, co by z
postawy, z powagi na obliczu i przedziwnego kształtu nosa przypominał pana Naczelnika
Kościuszkę. Musiał to być oczywiście Polak i katolik. Stawał on w otoczeniu wiernych
towarzyszów na dziobie okrętu w nieruchomej pozie i zadumany patrzył w dal na „fale
oceanu”. Rzeka pęczniała z dumy ocean udając, muzyka kolejowa grzmiała: Patrz,
Kościuszko, na nas z nieba — pan Naczelnik tężał w spiż. a widzowie płakali z rzewnego
rozczulenia. Ja wyłem w serdecznym wzruszeniu, gdyż byłem zawsze miękkiego serca. Byli i
tacy, którzy wołali: „Niech żyje Kościuszko!” — co było życzeniem wprawdzie spóźnionym,
lecz ze szczerej pochodziło duszy. A on nic… Stoi i patrzy… Musiał niebożątko „płynąć” tak
przez całą godzinę, bo na krótkie przedstawienie nie warto było budować okrętu. Śliczne to
było! Żadne miasto nie wpadło na taki pomysł, tylko to moje — dobre i poczciwe.
Wałęsałem się po nim przez dwa dni, choć je można obejść tam i z powrotem w ciągu
godziny. Tak, ale przystawałem co krok. Dziwna to bowiem rzecz! Można objechać dookoła
świat, obejrzeć cuda i wspaniałości, a jednak gdy się człowiek znajduje wśród małych,
niskich domków, chylących się ku ziemi, wśród drzew, po których łaził jak zwinna małpa, i
ujrzy budynek, w którym go nauczano abecadła, rzewnie się czyni w starym sercu. Znam w
tym mieście każdy niemal kamień, każdy płot i każdą dziurę w płocie. Zegar na kościele
znaczył szczęśliwe jedynie godziny. Ranek rozpoczynał się ze wschodem słońca, a szliśmy
spać — jak mówi Zagłoba — „o wieczornym udoju”, bo szkoda było nafty. Tylko jeden
brzdąc, dziwnie do mnie podobny, pustoszył domowe zasoby paląc łojową świeczkę późno w
noc, aby przeczytać książkę, pełną szaleństwa, cudów i przygód.
Nic się tu nigdy nie zmienia!
Przystanąłem przed domem podobnym do wojskowych koszar: to moja szkoła. Przed
nią stoi pomniczek Jana Kilińskiego. Bóg raczy wiedzieć dlaczego właśnie jego? Może na tę
pamiątkę, że nauczyciel mówił zawsze do młodego kretyna:
— Daj sobie spokój z nauką i lepiej idź do szewca!
Teraz odsyłają młodzieńca albo do diabła, albo do innych zawodów, dawniej z
niewiadomych powodów odsyłano go zawsze do szewca, nie bacząc na to, że gdyby połowa
młodzieży posłuchała dobrej rady, mielibyśmy miliony wybornych szewców, co byłoby może
z większym dla społeczności pożytkiem. Stoi tedy przed moją szkołą pan pułkownik Kiliński,
strasznie poczciwy, ale jakiś bardzo dziwny. Ma młodzieńczą twarzyczkę i wąsik figlarny;
aby się nie wykopyrtnąć ze świetnego pomnika, oparty jest jedną nogą o przybudówkę z
piaskowca, ale drugą czyni ruch zamaszysty na temat: „Naprzód, Polacy!”
Znam w Polsce trzy figury pułkownika, a każda „na ten sam manier” jest uczyniona;
bohater dzierży w lewej ręce chorągiew, a w prawej szablicę. Tylko że ten „mój” Kiliński jest
Kilińskim zdrobniałym, niepokaźnym, biedniutkim. Wedle stawu grobla. Biedne wonczas
miasteczko nie mogło większego wystawić bohatera, ale pięknie to o nim świadczy, że ma
choć takiego.
Jan Stanisław i jeszcze kilku imion Bystroń urąga mojemu miasteczku i twierdzi
hardo, że jego miasteczko na Śląsku jest znaczniejsze i piękniejsze. A ja mu na to:
— A pomnik Kilińskiego masz?!
Otwarł usta ze zdumienia i dotąd zamknąć ich nic może!
Powiadał u Marka Twaina jeden Amerykaniec:
„Dżentelmeni! Rzym miał Cezarów, Kapitol i inne takie rzeczy, lecz czy Rzym miał
wodospad dwudziestometrowy, jaki ma nasze miasto? Nie miał! Więc kto lepszy?”
Pozdrowiłem bohatera ukłonem i poszedłem do Olszynki, co szumi starodrzewiem.
Paryski Lasek Buloński ani się umył do tego nadobnego gaju, który przed laty przedziwnymi
pysznił się urokami. Co niedzieli urządzano tam festyny i zabawy: raz „Sokół” dziarski, co
hucznie o tym śpiewał, że trzeba nowymi siłami pchnąć „ospały i gnuśny, zgrzybiały ten
świat”, innym znów razem jakiś inny szlachetny związek. Niewysłowiona zabawa polegała na
tym, że grała wojskowa muzyka, a naród chodził przez kilka godzin tam i z powrotem.
Dla „tłumu” stawiano wysoki maszt srodze namydlony, a na jego szczycie dyndały
kiełbasy, szelki i tym podobne albo jadalne, albo pożyteczne rzeczy. Kto dotarł do szczytu i
zerwał te wspaniałości, tego obnoszono w tryumfie, o ile nie uciekł z kiełbasą, obawiając się
zbyt wielkiego zamieszania. Chytrzy specjaliści smarowali ręce i bose nogi popiołem i walne
odnosili zwycięstwa. Do głowy mi nigdy takie nie przyszło łajdactwo, gdyż byłbym do dziś
zsumowany w księgach miejskich jako olimpijczyk.
Życie małego miasta było pełne powagi, unikające gwałtownych i niespodziewanych
wzruszeń, szkodliwych, jak wiadomo, dla zdrowia. Raz zdarzyło się, że jakiś arcyksiążę
austriacki przejeżdżał przez nasze miasto do Lwowa i pokazał się w oknie wagonu, co
narobiło niezwykłego zamieszania i wzburzyło toń spokojną. Dobrze, że sobie zaraz pojechał
dalej, bo życie zostało „sparaliżowane” i nie można się było dostać na dworzec. A to było
nieznośne.
Wszystkie tęsknoty biedniutkich miast zawsze i wszędzie wylęgają na dworzec
kolejowy, aby chociaż ujrzeć pociąg, co skądciś z daleka przybył i w „nieznane” odejdzie.
Nieszczęsne skorupiaki spoglądały z podziwem i rzewnym żalem na wędrowców lub na
owych śmiałków, co się rwali do Babilonu — do Lwowa, gdzie na każdym kroku czyhało na
uczciwego człowieka niebezpieczeństwo lub śmierć pod konnym tramwajem —
oszałamiającym wynalazkiem. Nam wystarczyło pójście na dworzec. „Wyższych dziesięć
tysięcy”, cała elita w ilości stu osób, przechadzała się tutaj co wieczora, nie wiadomo czemu i
po co? Dworzec pustoszał wtedy jedynie, gdy do miasta przybył teatr, cyrk lub coś w tym
rodzaju. Było to zdarzenie o takiej doniosłości, że miasto dostawało gorączki.
Najczęściej przybywał przedstawiciel świetnej ongi. a dziś zagubionej dziedziny:
monologista. Był to zazwyczaj stary aktor od siedmiu boleści, nieszczęsny włóczęga, nędzarz
i biedaczysko; miał trzy peruki i zuchwałą, straceńczą odwagę. Najpierw sam rozlepiał afisze,
w których głosił, że cały świat i Europa szaleje z podziwu dla jego nieporównanej sztuki, a
potem chodził po domach w czarnym obleczeniu i w cylindrze i sprzedawał bilety. Wyłaził
potem na scenę i ochrypłym głosem wykrzykiwał na początek albo Marsz żałobny, albo
Pogrzeb Kościuszki, co widzów przyprawiało o żałobne osłupienie i rozpacz, zaczem zmieniał
się „błyskawicznie”, bo zwykle po półgodzinnych przerwach, w chłopa, Żyda, eleganta i
nieodmiennie w osobę, nazwaną: „Tenor Kwiczoł, czyli drugi Mierzwiński”. Gadał
koszmarne, „dowcipne” monologi, a najśmieszniejszy był ten, w którym udawał kiepskiego
tenora i wył przeciągle i smutno.
Zdarzyło się jednak, że przyjeżdżał największy i najcudowniejszy z monologistów,
jacy kiedykolwiek istnieli, wielki aktor lwowski, Gustaw Fiszer. Wtedy to miasteczko szalało.
Sam ksiądz kanonik pierwszy bił oklaski, co było hasłem do entuzjazmu.
O, ileż wspaniałych zmian! Moje miasto ma aż trzy kinematografy. Z każdego w biały
dzień bucha wrzask z głośnika, eleganci i nadobne dziewice przechadzają się słuchając
muzyki, a na głuchy, smętny dworzec nikt już nie chodzi. Dziewczęta są piękne, a
młodzieńcy radośni. Jeden ma nawet białe kamasze. Petroniusz, psiakość! Ulice jakoś się
wydłużyły i są jasno oświetlone, bo gazu mają tam w obfitości. Za moich czasów było dwóch
policjantów, którzy mieli drewniane szable, bo stal była zbędna. Z kim mieli walczyć? Teraz
u zbiegu ulic widziałem eleganckiego posterunkowego, co tęsknym okiem wygląda
nadjeżdżającej dorożki, aby mógł „regulować ruch”. Konie doczepione do dorożek pamiętają
jednak moje czasy i nie korzystają ze wskazówek, gdyż wóz popycha je we właściwym
kierunku.
O, rzewne, śliczne miasteczko! Ze wzruszeniem spoglądam na przesyłaną mi
uprzejmie miejscową gazetę, uczciwą i tak spokojną, jak uczciwe i spokojne jest życie
miasteczka. Pamiętam, że już przed czterdziestu laty usiłował tam jakiś zuchwały duch wydać
pismo „literacko–społeczne”. Potężny to był organ, ale go nikt niestety nie czytał, bo i po co?
Skoro rzeka wylała, wszyscy o tym wiedzieli i bez gazety, skoro dom się palił, wszyscy
niemal mieszkańcy byli obecni przy pożarze. Straszliwe awantury nie zdarzały się nigdy,
przeto niedoceniony przez miejscowe społeczeństwo redaktor gazety drukował w niej
wiersze, co ostatecznie poderwało jej byt, i pomarło biedactwo na suchoty. Ciężko mi się robi
na sercu, gdyż jako zuchwały pędrak, też już wiersze piszący, czytywałem owe nadobne i
melancholii pełne wiersze z przemądrzałym lekceważeniem. Za wiersze zresztą „krwawo–
satyryczne” skierowane wyraźnie przeciw „ciału nauczycielskiemu”, omal mnie nie wylano
ze szkoły.
Dwóch w owym czasie było nieznośnych i hardych młodzieńców, a trzeci czasem
przyjeżdżał z osobliwego miasteczka, pachnącego nafta: Stanisław Wasylewski, dzisiaj pisarz
rozkoszny, buszował razem ze mną i razem wydostawaliśmy spod ziemi książki, a sąsiadem
naszym drohobyckim był młodszy pędrak Kazimierz Wierzyński, dzisiaj już akademik
literatury. Za wiele jak na spokojną i cichą miejscowość. Słusznie też i Wasylewskiego, i
mnie odsyłano na naukę do szewca. Proroczym duchem owiani byli ci, co czuli, jaka nas
czeka przyszłość, i widać dobrze nam życzyli… Źle jest nie słuchać starszych, lecz nam się
paliło w zielonych głowach. Wymknęliśmy się obaj do Lwowa, gdyż bylibyśmy się wreszcie
stali zakałą miasta. Jeden z naszych jednak źle skończył: to Wiłam Horzyca. Przecie jest
współdyrektorem Teatru Narodowego. A nieraz mu mówili:
— Zabierz się, chłopcze, do uczciwej pracy!
Ma teraz za swoje.
Wielką rzewnością napełniły mnie te odwiedziny. Pozdrowiłem małe domki, małe w
nich okienka, a w okienkach kwitnące fuksje. Wyszeptałem dobre słowo u bram cmentarza,
na którym śpią moi nauczyciele i ksiądz kanonik, co jeden w małym mieście miał wówczas
ciężkie zmartwienie, bo się martwił wszystkim i wszystkimi, i pan burmistrz, co na widok
pożaru drapał się w głowę, i ten poczciwy policjant, co udawał, że jest groźny, i przypasany
był do śmiesznej szabli.
O drogie miasteczko! Niech ci zła rzeka nigdy nie uczyni krzywdy, a pożar niech
nigdy biednych nie zniszczy domków.
SKĄD PIERWSZE GWIAZDY NA NIEBIE ZAŚWIECĄ…
Nad takim ogromnym miastem, jak Warszawa, mało kiedy widać gwiazdy. Gasi je
ciężki jego oddech, przepadają w kłębowisku dymów, co nad nim ciężko wiszą wśród
mglistych, burych oparów, którymi dymi rzeka. Ponieważ Wilia powinna wedle odwiecznego
obyczaju zacząć się o pierwszej gwieździe, a gwiazd nie widać, ludzie wielkiego miasta
błądzą w chmurnym czasie jak zbłąkani żeglarze. Zamiast odczytywać czas na znakach
niebieskich, spoglądają na sztuczne zegary. A to źle, a to bardzo źle!
Jakże inaczej, wedle mojej pamięci, odbywało się to w małym miasteczku, na które
geografia zaczęła zwracać uwagę od chwili, gdy na tę mieścinę spadło nieoczekiwane
szczęście moich narodzin, i o którym z rozrzewnieniem mówiłem na poprzedniej stronie. Od
tego czasu burmistrz począł mianować się prezydentem. Spuśćmy jednakże na te wypadki
„zasłonę miłosierdzia”. Niech za nas mówi historia. Dość, że nad małym miasteczkiem
świecą zawsze gwiazdy w noc Bożego Narodzenia. Tak było przynajmniej za moich czasów,
a należy to nazwać urządzeniem wybornym, inaczej bowiem ludzie poczciwi nie mogliby
mierzyć czasu. Jedyny zegar na kościelnej wieży chodził jak obłąkany i nieprawdopodobne
miewał pomysły. W wielkie zaś mrozy wcale nie chodził i od tej zamrożonej zasady nie
odstępował nigdy. Lecz w małym miasteczku doskonale żyć można bez zegara, posiadając na
rano koguta przy zdrowych zmysłach, oczywiście, a gwiazdy na wieczór. Pan Bóg tak jakoś
przeto urządził, że w najważniejszym dniu w roku, dwudziestego czwartego grudnia, gwiazdy
świeciły pierwszorzędnie.
Właściwa uroczystość wigilijna rozpoczynała się od wypatrywania pierwszej drżącej
na mrozie gwiazdy. Zaledwie mrok oprzędł ziemie, całe wojsko podnieconych młodych
Polaków stawało na czatach, rozgorzałymi oczami spoglądając w tę stronę, w którą mierzył
smutek Słowackiego: „skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświeca…” Najdrobniejszy
świetlisty pyłek we wszechświecie nie mógł się przemknąć — niezauważony. Podniecenie
sarmackich, młodocianych małpoludów rodziła w pierwszym rzędzie powaga uroczystej
chwili, w znaczniejszej jednak mierze obfita nadzieja na dwanaście smakowitych potraw.
Dwanaście ich było na niby. Tak się jedynie mówiło, dobrotliwe zaś, biedne
szachrajstwo polegało na tym, że jako potrawy liczono i opłatek, i jabłko, i dwa mizerne
orzechy, i siano na stole, i biały kołacz. Kurczyła się przedziwnie potężna cyfra i z dwunastu
potraw, zapowiadanych przez proroki, dwie się jedynie ukazywały w pełnej chwale: barszcz
na jednym grzybie i jakieś rybie zwłoki, odrobina karpia, co usnął na wieki z braku ochoty do
życia.
Jadło się to długo, z przejęciem, z nabożną powagą i w uroczystym milczeniu aż do
chwili, w której młodego Polaka trzeba było walić w kark stosując odwieczny i jedynie
skuteczny zabieg medyczny, bardzo zalecany na udławienie się rybią ością.
Mróz trzeszczał za oknami, bo w małym miasteczku jest zawsze mróz. Wewnątrz
biednych domków było jednakże gorąco, gdyż radość buchała wielkim żarem. Dawano sobie
podarunki, pośród których najcenniejszym bywała para skarpetek, zrobionych na drutach
przez jakąś babkę. Był to szczyt wspaniałości, bogactwo niezmierne… Skarpetki robione były
zawsze „na wyrost”; w jedna z nich można było wrazić od razu dwie nogi. Może dlatego
chowano je nazajutrz do rodowego skarbca, aby je wydobyć znowu za rok, na Boże
Narodzenie. Trudno… Roztropna mądrość biedoty nie mogła dopuścić, aby synalek w
nowych skarpetkach puszył się ponad stan i aby okrężną droga — poprzez nogi —
przewróciło mu się w głowie.
Dzieci potwornie bogatych rodziców, synowie rzeźnika lub właściciela składu
trumien, otrzymywały podarki zgoła nieprawdopodobne: łyżwy. Budziły one radość
powszechną, później bowiem jeden się na nich ślizgał, a pięćdziesięciu nas patrzyło
godzinami urzeczonym spojrzeniem. Zdarzało się też, że jeśli syn rzeźnika miał po ojcu
głowę do interesów, pożyczał swoich bajecznych łyżew za pióro, ołówek lub za pocztowy
znaczek Tasmanii.
Nie mówmy o tym… Serce mi do dzisiaj pęka… Raz jede w życiu otrzymałem dość
biedną gwiazdkę: przyrzeczenie, że dostanę skarpetki… Jakoś do tego nie doszło… Zjadłem
barszcz, posolony solą łez, zadławiłem się ością jak należy i na tym skończyła się
uroczystość, chociaż, zawsze pierwszy umiałem wyłowić gwiazdę, jak złotą rybkę na
czarnym jeziorze nieba. Jedna chociażby rękawiczka na tę rękę, którą dźwigało się książki,
byłaby pewnie największym szczęściem owych dni… Nie udało się… Trudno!
To nic jednak, to nic… O narodzie katolicki! W ciemnej sieni słychać jakieś szmery i
jakieś stłumione narady. Udajemy wszyscy, że nie mamy o tym pojęcia, co się tam dzieje, ale
nasze dziecięce serca walą tak, jak gdyby kto nimi gwoździe wbijał w ścianę. Bo my wiemy,
że za chwilę wyjdą z sieni jak z zaczarowanego pudełka postacie ponad ludzkie pojęcie
wspaniałe i takie kolorowe, jak dziecięcy sen!
Nikt nie zaglądał do sieni, sień bowiem była tajemnicza pieczarą, z której wyłaziły
rozkoszne figury ze szczękiem i chrzęstem. O gwiazdo betlejemska! kolędnicy przyszli!
Słynna trupa ze Snu nocy letniej: dwóch szewców, dwaj stolarze, jeden grabarz i dwóch
takich, co noszą cegły na budowie, tak jednak zmyślnie przebrani, że ich oko ludzkie poznać
nie mogło. Zespołów takich było w miasteczku ze cztery — lepsze i gorsze. Ponieważ nie
przyszło im na myśl, aby się związać w Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej, toczyły
one szlachetne boje o to, kto z nich prym artystyczny trzyma. Repertuar mieli jednaki, ale
wykonanie — ho, ho! — dużo by o tym gadać. Jeden zespół miał wybornego Żyda, drugi
nieporównanego Heroda, który tak zgrzytał zębami, że iskry leciały mu z gęby jak z komina
lokomotywy.
Słuchajcie, drodzy moi, bo to było dziwne: najpierw wchodził anioł z dzwonkiem i
wygłaszał prologus. Przynosił niesłychana wiadomość, że jest Boże Narodzenie. Mówiąc
łypał okiem ku stołowi, bacząc pilnie, czy cokolwiek na nim pozostało. Dziwny anioł, ale
anioł, bo miał perukę jasnowłosą. O ludzkim jego pochodzeniu świadczył sztywny
kołnierzyk, brudny jak ludzkie sprawy. Odziany był w długą, prawie że białą koszulę. Jedną
ręka pięknie przemawiał, a drugą podtrzymywał skrzydła. Gębę miał przyjemną, tylko jak na
anioła cokolwiek złodziejską. Wypowiedział, co należało, i cofał się w sień, skąd
wyskakiwali ze straszliwym: rum! rum! — dwaj węgierscy huzarzy. — Jest to niezgłębioną
tajemnicą, dlaczego dom wojskowy tetrarchy Herodesa składał się zawsze z Węgrów. Groźni
jednak byli, mieli przedziwnie wyłupiaste oczy, a w ręku szable okrutne. Stawali na baczność
i ni stąd, ni zowąd gromko śpiewali:
— Widzieliśmy cztery orły, co górą latały: ruski, pruski, austriacki i nasz polski biały!
Eljen, panowie! To było piękne! Huzary żydowskiego króla, a polscy patrioci! A oni
znowu:
— Węgier — Polak dwa bratanki!…
Gdy skończyli, stawiali oczy w słup i sami też tkwili nieruchomo jako dwa słupy.
Wąsami tylko strzygli…
Aż tu wpada Żyd, a za Żydem straszliwy zwierz, koza z otwartą paszczą. Żyd wiódł z
kozą przekorny dialog, przy czym on wysoko skakał, ona kłapała paszczą, a my trzymaliśmy
się za brzuchy. O Boże, jakie to było śmieszne! Śmieszniejsze nawet niż Hamlet w teatrze dla
żołnierzy. Lecz nagle zamierały w nas serca, bo diabeł przyprowadzał na łańcuchu Heroda.
Srogi król żałosny przedstawiał widok, chociaż odziany był dostatnio, bo nawet kalosze miał
na nogach. Diabeł się z niego naigrawał i walił go kijem, a dom wojskowy Heroda,
węgierskie huzary, nic na to. Stoją jak mur. Więc diabeł zakrzyknął:
— Już ci, królu, zrzedła mina, czarna na ciebie przyszła godzina. Niechaj śmierć się
zjawi do dnia i zabierze tego zbrodnia!
Śmierć, gdy to w sieni usłyszała, wyskoczyła i po łbie Heroda. Ten drab leżał przez
chwilę umarły, potem zrywał się i śpiewał: Wśród nocnej ciszy glos się rozchodzi! — To był
dziwak ten Herod. Zresztą i Żyd śpiewał, i diabeł, i koza śpiewała.
Nie można było jednakże płakać z serdecznego wzruszenia, gdyż trzeba było dawać
baczenie na wybornych aktorów. Anioł może nie, ale i diabeł, i ten szelma Herod, i koza dość
łapczywie szukali zezowatym spojrzeniem, co by to można unieść na pamiątkę owych
wzniosłych chwil. Należało zdobyć sobie ich łaski, a najlepszym do tego środkiem była
gorąca wódka z miodem. I anioł pił, i koza, i Herodes–moczymorda. Honorarium w gotówce
wynosiło pięć centów. Bywali tacy, co dawali więcej tym zacnym łapserdakom.
Zdarzały się jednak godne ubolewania wypadki, kiedy w ciasnym zaułku spotkały się
dwa konkurencyjne zespoły. Wtedy po krótkich, tkliwych przemówieniach jeden diabeł
wysyłał do stu diabłów drugiego diabła, a zaraz potem w naturalnym porządku rzeczy
huzarzy szli do ataku. Na nic zaklęcia aniołów! Wszakże śmierć była pośród nich. Herod
chwytał brata Heroda za przyprawioną brodę. Żyd tłukł po łbie kozę, koza zaś, beknąwszy
rozdzierającym głosem, waliła bykiem w brzuch samej śmierci. Wieki biły się ze sobą.
Wyborny specjalista od roli diabła powracał w piekielne czeluście bez trzech przednich
zębów, za co przez Belzebuba był gromion.
Nie było sposobu przeszkodzenia tym bojom, miasto bowiem posiadało dwóch tylko
policjantów, z których jeden nosił gwiazdę, a drugi odgrywał „huzara”, świetnie
przygotowany do tej roli, albowiem urzędową miał szablę.
Kiepskie by to były święta, gdyby nie owe rzeczy śliczne. A któż z was, o ludzie z
wielkiego miasta, oglądał kiedy takie cudy! Kto z was wypatruje pierwszej gwiazdy i kto z
was pożywał kiedykolwiek potrawę przedziwną, złożona z pszenicy gotowanej, z maku i
miodu? Można było umrzeć po niej w krótkiej drodze, jeść jednakże trzeba było. Używano jej
jednakże nie tylko do jedzenia. Zanim ja jeść zaczęto, pater familias nabierał pełną łyżkę
smakowitego owego jadła i rozpryskiwał na pułapie na krzyż. Pogańskie to jakieś były gusła,
ale ksiądz kanonik na wszelki przypadek też tak czynił…
Ja zaś do dzisiaj czekam na parę bawełnianych skarpetek… Nic się człowiek nie
zmienia. Cokolwiek na nieforemnej gębie, ale nie w tym głupim sercu…
ZJAZD KOLEŻEŃSKI
Unia jednego otrzymuje człowiek zawiadomienie, że ponieważ mija lat trzydzieści od
owego dnia, w którym człowiek zdał egzamin dojrzałości, wobec tego koledzy proszą
człowieka, aby się zjawił tam a tam i wypił kieliszek czegoś tam. Na chwałę dawno minionej
młodości. Na pamiątkę owej wiosny z poetyckiej serii: „ja jedną tylko taką wiosnę…” A z
tym kielichem to jest takie dziwne czarodziejstwo, jak z pucharem króla Thule, o czym ze
łzami w głosie i z zezem w stronę kapelmistrza śpiewa sopran w Fauście: „A ile razy pić z
niego miał, to oczy Izą mu za–cho–dzi–i–ły!…”
Inna jeszcze scenę z repertuaru nieszczęsnej Małgorzaty odgrywa ów młodzian,
któremu przypomniano, że przed laty trzydziestu miał lat dwadzieścia; oto, jak ona, bierze do
ręki zwierciadło i długo, długo w nie spogląda. Nie śpiewa jednak straszliwych rymów: „Jak
bardzo cieszy mnie, że piękną widzę się!” (bis) — bo dojrzał zmęczone oczy, siwe skronie,
zmarszczki pogmatwane jak nitki w starym swetrze, a kiedy fizjognomię ułożył do uśmiechu
pocieszenia, spostrzegł kilka zębów chwiejnych jak zasady i kilkoro takich, za które dotąd
jeszcze nie zapłacił rachunku. Może byłby nie dostrzegł tych smętnych resztek, gdyby nie
wielka uroczystość, gdyby nie to wspomnienie „dni szczęśliwych Van Zantena”. I to jest
jedyny smutny moment rozkosznej godziny wspomnień, owej godziny cudu, podczas której
zwiodła dusza zakwilą jak krzak głogu. Moment ten należy powitać z uśmiechem filozofa,
który utracił młodość, złudzenia, włosy i zęby, lecz nie stracił największego skarbu: pogody.
Wygłaszamy te wzniosłe słowa na użytek owych letnich dni, podczas których odbywają się
rozliczne zjazdy koleżeńskie. Wszyscy bowiem zdawaliśmy egzamin dojrzałości w
miesiącach letnich, kiedy wszystko dojrzewa w naturze, przeto i taki dryblas, którego — jak
indyka tuczącymi gałkami — karmiono pożywną mądrością.
Poza tą chwilą jeneralnego przeglądu smętnej ruiny wszystko inne jest radosne.
Wszystko inne jest wzruszające. Ze wzruszeniem bowiem siadasz na zaczarowany bagdadzki
kobierzec i lecisz przez powietrze ponad rozłogiem lat trzydziestu, ponad wielkim teatrem
zdarzeń, ponad krwawą wrzawa wojny, ponad cmentarzyskiem, na którym leży trzydzieści lat
umarłych — ku owej stronie, gdzie twoja młodość kwitnie jak młode drzewo, zieleni się jak
wiosenna łąka, śpiewa jak ptak i kryształowym szmerem gada jak kryształowy górski
strumień. Zdolność wspominania jest wielkim nieszczęściem i największym szczęściem
człowieka. Ci, którzy schodzą się, aby z przechowanych w sercach ostatnich iskierek
rozdmuchać ognisko i ogrzać się przy nim, są bardzo szczęśliwi. Odmłodzeni, patrzymy na
siebie z młodą miłością; nikt nie widzi Oszronionych skroni ani twarzy, bardziej podobnych
do pergaminu niż do płatka róży. Pokropieni hyzopem młodości, staliśmy się ponad śnieg
wybieleni, czyści jak wiosenne rano i bezgrzeszni jak ona: młodość, ponad którą nie ma nic
na świecie, bo w niej jest jeszcze to wszystko, co być może.
Z miłym zdumieniem uświadamiamy sobie, że źródłem tak dziwnych i przedziwnych
rozkoszy jest instytucja, którą od niejakiego czasu dość powszechna ściga pogarda i której dni
są podobno policzone, tak zwana „matura”.
Odbywa się powrót do natury i ucieczka od matury. Słusznie. Instytucja ta, sadząc z
ponurych odkryć, jest najbardziej jadowitym wymysłem katów, co nadziawszy biednego
młodzianka na szpikulec, smażą go na wolnym ogniu. Mądrzy nad tym rozprawiają ludzie,
pewnie przeto wiele mają słuszności, zapowiadam tedy, że ani myślę wchodzić „pomiędzy
ostrza potężnych szermierzy”, uczonych i pedagogów, i narażać się na gniew owych
uciśnionych przez maturę młodzieńców, zważywszy, że każdy z nich, wysportowany, świetny
jakiś rekordzista, jednym ruchem ramienia mógłby zmiażdżyć całe kolegia chuderlawych
filozofów. Ja sobie chcę jedynie przypomnieć z rozczuleniem moją maturę.
Nie umiem powiedzieć dlaczego, lecz, ta nasza matura sprzed lat trzydziestu zupełnie
nie była straszna i nikogo nie przerażała. Nie wspominalibyśmy jej z taką szczerą tkliwością,
gdyby była inna. Jest to zgodne zdanie kilku starszych dżentelmenów, wcale rozsądnych,
gotowych do przysięgi, że wspomnienie tej matury jest wspomnieniem rozkosznym. Ha!
Wszystko jest możliwe, możliwe jest przeto, że to złudzenie wielkiej oddali i dość łatwa do
pojęcia prawda, że ząb, wyrwany przed trzydziestu laty, już nie boli. Może jest to owoc
odwiecznego szachrajstwa, które twierdzi, że „za naszych czasów” wszystko zawsze było
lepsze i piękniejsze, i mądrzejsze, chociaż — jak to bystrze zauważył Macko z Bogdańca — i
„drzewiej też bywał poniektóry głupi”. Może mniemanie to jest jednym z czarodziejstw
wspomnienia; w zorzy młodości wszystko wydaje się różowe, a my w tej chwili — stare
konie — jesteśmy młodzi, och, jak młodzi! Ponieważ pamiętamy wybornie Horacego,
powtarzamy sobie: Nunc est bibendum, nunc ped e libero itd.
Rzecz dziwna, jak wielką ilość horacjuszowych wierszy pamięta każdy ze starszych
dżentelmenów… Widać z tego, że można było biegać, tłuc się, gimnastykować, pływać.
rzucać kamieniem — jak sam Heliasz kulą, wspinać się na drzewa jak wyborna małpa, a
jednak czytać tych śmiesznych poetów. Czas musiał za owych czasów mieć więcej czasu, bo
go starczyło na wszystko — i na rozum, i na głupstwo, na sprawy piękne i na pożyteczne.
Pewnie, pewnie… Nie mieliśmy poza sobą strasznej wojny, nie mieliśmy potarganych
nerwów i wielu ciężkich rzeczy. Nie znaliśmy też tej bezsennej niepewności dnia
dzisiejszego. Nikt się nie spieszył. Gazeta była rzadkością, a wieść z krańca świata,
przeskakująca dziś otchłanie, wędrowała na kulawym koniu, a na telegraficznych drutach tyle
siadywało jaskółek, że wiadomość przebrnąć nie mogła.
Należy być sprawiedliwym i raczej obciążyć trzeba własną lekkomyślną młodość, niż
rozprawiać się z tą mądrą młodością, którą niezupełnie rozumiemy. Bo nasza młodość, ta
jeszcze romantyczna, gadająca ślicznymi wierszami, bladosmętna i odurzona Sienkiewiczem,
i ta nowa młodość, bystra, szybka, gadająca rytmem motoru, niecierpliwa, dojrzewająca
sztucznie w ogniu miliona woltów i odurzona zapachem wolności — oddzielone są od siebie
nie odległością lat trzydziestu, lecz chyba lat trzystu.
Dzisiaj każdy dzień jest rokiem. Za naszych czasów dzień był spokojną godzina
żółwia. Choć się jednak już nigdy ojciec z synem własnym nie dogada, bo ojciec siedzi na
pięknym księżycu, a młodzieniec dokonuje inżynierskich robót na Marsie, jednak szanujmy
nasze młodości. I chociaż to dzisiejszego maturzysty nie wzruszy, niechaj nie drwi z tego, że
ja moją maturę wspominam z wielkim krzykiem. On mnie zagłuszy motorem swojego
niecierpliwego serca, ja mu jednak przypomnę, że zdobywczy młodzieniec uczył się czytania
na moich bajkach, dla niego pisanych.
Ciągle odbiegam od rzeczy, co jest dowodem młodej starości i starego wzruszenia.
Opowiedzmy sobie tedy, jak zdawaliśmy ową nieszczęsną maturę przed laty
trzydziestu. Kilku starszych panów, doskonale skrojonych, po, staroświecku wytwornych, z
tytułami i orderami, zeszło się na sympozjon. To my, kiedyś młodzi. Cudownie mili i kochani
ludzie. Najpierw wesoło wyliczyli niedomagania (wrzód w żołądku, awantura z sercem,
cukrzyca, nerwy, płuca jak rzeszoto — reszta w encyklopedii medycznej). Potem nalali do
kieliszków wina, tak czerwonego, jak młoda krew. Encyklopedię medyczną wyrzucono przez
okno i specjalnym pociągiem ..Młodość — miłość — matura” pojechaliśmy do
zaczarowanego miasta Lwowa, które radosnymi oczami patrzyło, jak dnia jednego z
sympatycznych kretynów uczyniono łudzi „dojrzałych”… do nowych głupstw. Cały świat
zalało jedno promieniste wspomnienie jak świetliste morze, na tym morzu wyrosła koralowa
wyspa, a na tej wyspie harcuje gromadka efebów. Jest wśród nich jeden z gębą jak
nieszczęście, z nosem jak przykry przypadek, cokolwiek wygłodniały i posiadający spodnie
tak wyświecone, że złośliwe życie mogło się w nich przejrzeć jak w lustrze. To ja.
Każdy ma mniej więcej lat dwadzieścia i żaden z nas nie boi się tego sądnego dnia
albo tylko udaje, że się boi, bo taki jest zwyczaj. Straszył go ojciec i straszył go dziadek, wiec
trzeba stroić ponure miny. Jeden wśród nas — małpa bardzo śmieszna — pokazywał nawet
jakieś krople „na nerwy” — zwyczajną wodę z cukrem i chciał tym handlować na wypadek,
gdyby przerażenie miało realne podstawy, bo sam namiestnik miał przybyć na maturę. Takie
to były uroczyste hece, taka wspaniała matura. Cesarz wołał swojego namiestnika i pewnie
powiedział:
— Niech no ekscelencja zajrzy do czwartego gimnazjum, bo tam Makuszyński zdaje
maturę!
Był namiestnik, wspaniały, mądry człowiek, ale nawet na mnie nie spojrzał.
Zastanawialiśmy się „i wtenczas, i potem”, dlaczego ta straszna uroczystość nie
poraziła trwogą młodych dusz, i oto po latach trzydziestu doszliśmy do niezłomnego
przeświadczenia, że nie było do tego najmniejszego powodu, gdyż gdyby rodzeni ojcowie
byli egzaminatorami, nie byliby lepsi, rozumniejsi, wyrozumialsi i bardziej serdeczni niż nasi
„groźni” profesorowie. Niech dobry Bóg da światłość wiekuistą tym, co umarli, i starość
cudownie pogodną tym, co jeszcze żyją. Za to, że nie trwożyli młodych serc, że nauczali
roztropnie, a z wielką miłością, że znali sztukę uśmiechu i słodyczy w każdym słowie, a kiedy
doszło do owego „strasznego” rozrachunku, więcej mieli troski na mądrych czołach i w
dobrych oczach niż te „obżałowane” dryblasy, nieszczęśni ich wychowankowie.
Nie wiem, jacy są dzisiaj profesorowie. Jeżeli jednak są choćby z daleka podobni do
owych z moich czasów, nie rozumiałbym, dlaczego matura napawa kogo trwogą. Nie wiem,
jak dzisiaj uczą; nas uczono z miłością, z wielką miłością. Oby każdy dziś młodzieniec zaznał
choć odrobiny tej miłości, którą nam oddawano w niezmiernej, niewyczerpanej ilości. Może
wtedy głupi, przekorny, śmiesznie buńczuczny młodzieniaszek, słowem: małpa — nie umiał
tego ocenić, ale dzisiaj przypomina sobie tę miłość ze łzami w zmęczonych oczach. A oni z
anielską cierpliwością znosili okrutne figle cielęcej młodości, jak gdyby wiedząc, że ich
„będzie za grobem zwycięstwo”. Och, tak, och, tak! Wierz mi, kochany profesorze, co
nauczasz nowe pokolenie, że miłość jest największą mądrością tej mądrości, której nauczasz,
czasem w zniecierpliwieniu, a czasem w rozpaczy. Ktoś cię za to kiedyś wspomni z takim
wzruszeniem słodkim, z jakim ja wspominam moich profesorów.
Stroił czasem taki zmęczony człowiek srogie miny, czasem groził ci śmiercią i
torturami. O zacny nauczycielu! Gadaj zdrów, bo mnie kochasz dlatego, że jestem młody i
głupi, a ty wiedziałeś, że mam serce czyste i czasem byłem głodny. Byłem wtedy straszliwie
„sławnym” na całe gimnazjum poetą. Taki Hamlet bez portek i bez rozumu. Mój profesor
matematyki i fizyki — a trzeba wiedzieć, że jako specjalista w tych mądrościach byłem
zakałą całej szkoły — grzmiał codziennie:
— Panu pomnik postawią (!), a ja panu dam troję!
„Tróją” była patentem na ostateczne kretyństwo. I nie dał mi owej „troi”. Czytał
ukradkiem moje wierszydła, a przy maturze zadawał mi pytania z matematyki dość zawiłe,
takie mniej więcej: „Ile jest siedem razy siedem?” — Bo on wiedział, że ja będę pisał wiersze.
Bo on wiedział, że jednym, naprawdę groźnym pytaniem wtrąci mnie w przepaść. Po co? Na
co? Czy ja miałem rozbijać atomy albo skraplać powietrze? Za takie nieprzepisowe
łaskawości mógł mu uczynić awanturę asystujący przy maturze wysoki przełożony.
Akuratnie! „Wysoki przełożony” też wiedział o mojej pisaninie i też był mądrym
człowiekiem. Więc udawał, że jest bardzo zajęty oglądaniem wróbelka, co ćwierkał za
oknem, kiedy ja ćwierkałem ni w pięć, ni w dziewięć. Ale kiedy zdawałem łacinę; czy
literaturę — słuchajcie! słuchajcie! Ja byłem wtedy wielki pan, a oni — wyraźnie szczęśliwi!
I tak było z każdym z nas, bo oni wszystko o nas wiedzieli. Matura musiała być, bo trudno
było profesorom bić się z austriackim ministrem na ten temat, więc niech sobie będzie, ale co
z tej matury uczyni mądry profesor, to było rzeczą mądrego profesora. On przez lat osiem,
przez kilka godzin dziennie, patrzył roztropnie w serce i w głowę małpoluda, przejrzystego
jak czysta woda, po co mu więc było dociekanie, czy małpolud zna chemiczną formułę i
dopiero na tej podstawie mianować go „dojrzałym”? Oni niemylnie wiedzieli, czyje serce już
dojrzało i czyja głowa jest już rozświetlona. A młode głowy były doskonale wypełnione, bo
same pragnęły być mądre. Nie było się czego strachać.
Dobrze nas wtedy uczono. Łbów opornych nie bito w ciemię, tylko w siedlisko
ambicji. Prowadzono nas do czystego źródła i kazano pić wprost z niego. Nikt nie wiedział,
co to jest „wykres miłości Telimeny do Tadeusza”, ale dziś, nagle w nocy zbudzony, każdy z
nas, starszych panów, wypowie najcudowniejsze wiersze z Pana Tadeusza i całe ustępy
najpiękniejszej prozy. Tak w każdej czyniono materii: tak profesor „grek” opromieniał i
blaski roztaczał nad Platonem, a matematyk uczył miłości do suchej megajry, swojej
„uroczej” matematyki. Może i dzisiaj uczą tak samo, co daj Panie Boże… Tylko coś o tych
zwariowanych „wykresach” i „skrótach” literatury gadają ludzie zbyt donośnie.
A największym naszym skarbem była ich osiwiała, srebrna przyjaźń. Któż by się
trwożył profesora, z którym wiodło się dyskusje, czasem żywe, czasem namiętne; młodość
szumiała skrzydlatymi słowami, a cierpliwy filozof słuchał i odpierał napaść po koleżeńsku. I
nic się złego nie stało jednemu smarkaczowi, który przegrawszy ze swoim profesorem
literatury niemieckiej wojnę o jakąś historię, „obraził się” i przez trzy dni nie przychodził na
lekcję, młody bałwan, der grollende Achilles. W ogóle nic się nikomu nie stało nigdy, bo się
porozumiewano serdecznie.
Dlatego prawie nikt z mojego okresu nie bał się matury. Chyba arcyleń albo
chłopaczek zbyt nerwowy. Dlatego, kiedy się przed kilku dniami zeszło po latach trzydziestu
kilku starszych panów, uścisnęli się jak bracia najukochańsi, co razem przeżyli dni
najbardziej słoneczne. Gadali cytatami łacińskimi i greckimi, ale najpiękniej gadali wtedy,
kiedy wspominali owych mądrych starców, mistrzów swojego życia. A o szkole mówili z
miłosnym zachwytem. Każdy człowiek bowiem ma dwie matki: tę rodzoną matkę i matkę —
szkołę. Cała sztuka w tym, aby matka była pełną słodyczy i słodkiej mądrości serca, a nie
macochą, co ma gębę pełną groźnych słów, pieczęć urzędową w ręce, nigdy do piersi nie
przyciśnie zastrachanego urwipołcia i nie zna prawdy najprostszej, że dziecku trzeba miłości,
miłości i miłości. Wtedy może być i matura, i sto egzaminów…
Moja szkoła tuliła nas zawsze do gorącego serca. Dlatego kilku starszych panów
(nerki, wrzód w żołądku, cukrzyca i katar żołądka) miało na jej wspomnienie wilgotne oczy.
Pozdrawiam cię, moja szkoło na lwowskim zielonym wzgórzu.
NAMIOT POEZJI
Peleryna!
Piękne, zawiesiste, szerokie, miękkie, wygodne, przytulne słowo… „Płaszcz
pielgrzymi” — namiot i przenośny dom. Zwykły zjadacz chleba nie poświęci mu jednakże
więcej uwagi niż butowi z lewej nogi lub dziurawej pończosze, natomiast malarz, rzeźbiarz
lub pismak, zawiązujący rymom ogony, na widok tego słowa, sięgającego ziemi, zawsze
przystanie i mile, nawet z rozczuleniem, na nie spojrzy, rzewnym uśmiechem je pozdrowi…
Nie uczyni tego żaden młody, dostatnio odziany, a czcigodną pelerynę znający tylko ze
słyszenia lab z obrazka, lecz stara gwardia, wysłużone bojowe konie i jaskiniowce,
przedziwny mają dla niej sentyment.
Dawno temu, dawno — w „okresie burzy i naporu” — w tych zamierzchłych czasach,
kiedy ludzie czytywali jeszcze książki i kupowali obrazy, kiedy wykrzykiwali gromko: „miej
serce i patrzaj w serce!” — kiedy jeszcze Andrzej Włast nie władał światem, kiedy rym żył z
rymem w parze jak gołębi para, a asonanse nie szczerzyły zuchwale zębów — wtedy ta
peleryna była hieratycznym strojem. Twórca wszelkiego zawołania musiał mieć pelerynę, jak
ksiądz sutannę lub jak żołnierz mundur. Długie włosy, kołnierzyk o barwie ornej ziemi i
krawat przypominający rozwianą piracką banderę lub czarną chorągiew rycerzy Giovanniego
delie bande nere — były jedynie dodatkami do peleryny. Poetyckie pisklę czy też malarzyna,
co nie umiał jeszcze malować parkanu, czynił gwałtowne zabiegi, aby przede wszystkim
zdobyć ten czarodziejski namiot poezji i innej sztuki. Zielony frak francuskiej Akademii w
równej był cenie u starych dostojników, co peleryna u młodych burzliwców. Bez niej nie
warto było żyć na tym skisłym świecie. Bez niej geniusz wyglądał kuso, nędznie i zgoła
nikczemnie.
Przed trzydziestu kilku laty wydawało się nam, że niebo jest peleryną, co zwisa nad
ziemią, a przez dziury w tym obleczeniu przeglądają nocą gwiazdy. Kraków był głównym
siedliskiem peleryniarzy, jako miasto przez malarzów zapowietrzone; co drugi jego
mieszkaniec miał „wzrok dziki, gębę plugawa”, zazwyczaj brodatą, a jeśli nie brodatą, to jako
tako w okresie Wielkiej Nocy oskrobaną, a na ramionach pelerynę. Malarzów bowiem i
wieszczów naśladowała tłumnie wszelka hołota, kibice od sztuki, wolontariusze i dyletanty. I
w innych miastach wszystek „wielki świat” artystowy nosił peleryny ze szczytną dumą i
niewysłowionym wdziękiem, z jakim pan kat nosi swoją opończę.
Posępny pojetes z namarszczonym czołem tak w niej wyglądał, jak gdyby był odzian
w burzliwą chmurę, zwełnioną jak broda Jowisza w dzień powszedni. Raczył stąpać po
struchlałej ziemi, a gdy wiatr rozwiał pelerynę, zdawało się, że się skrzydła za nim wloką. Ha!
„Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra…” — Nikczemny plebs, w watowanych
płaszczach i fałszywych futrach z prawdziwych kotów, z szacunkiem ustępował z drogi
potężnej pelerynie. Piszą w czytankach dla dzieci, że pewien profesor krakowskiej akademii,
z kmiotków wadowickich ród wiodący, zwykł mówić, gdy mu cześć oddawano:
„Dziękuję ci, aksamicie, kłaniają się Wadowicie!”
Tak też chylono głowy przed peleryną, w której tkwiło jakieś ciało. Szanowne musiało
być to ciało, skoro miało „przywilej peleryny”.
Któż się nią bowiem odziewał? Jan Kasprowicz włóczył ją za sobą jak burzę, Jerzy
Żuławski swoją mógł wyniosłą nakryć górę i Przybyszewski, co z przybocznym diabłem pod
rękę chodził, i J.A.Kisielewski, zanim w paryskiego zmienion dandysa, skoczną swoją figurkę
peleryną okrywał — wszyscy, wszyscy…
Gdyby zamiast „but prawy powiesić w Sybilli” — zebrano w niej garderobę Młodej
Polski, wisiałyby tam same cudaczne peleryny. A gdy znakomici mężowie z Warszawy
odkryli Zakopane, od razu tym strojem się okryli. Byli to potężni głowacze
pozytywistycznego wyznania, cokolwiek jednakże pana Fredrę odmieniwszy, co o
„reumatyzmach łupiących” opowiada, można było rzec o nich, że ich „romantyzmy jakieś
łupią”. Tatry ich rozmarzyły i rozmiękczyły niby strasznie twarde dusze. Dusza poczuwszy
pelerynę pisała śliczne książki i ślicznie malowała obrazki. W kosmatej pelerynie tkwi
bowiem jakaś mistyczna siła i jakieś diabelstwo. Lucyfer, jeśli w przebraniu zjawia się pośród
ludzi, używa zapewne tego powłóczystego stroju, pod którym chowa sępie skrzydła.
Nikt nie dojrzy, co tkwi pod taką czarną płachtą. To zapewne było głównym
powodem, dla którego Parnas polski (jest żydowska rodzina tego nazwiska, jasne jest jednak,
że mówimy o greckiej górze) uczynił pelerynę urzędową swoją szatą. Można było zauważyć,
że geniusze używają jej zawsze: i w świątek i w piątek, i w deszcz i w pogodę, i w zimie i w
lecie, i niemal nigdy nie zdejmują jej z ramion.
A czemuż to. moi mili barankowie? Oto z tego prostego powodu, że okrywała ona
sumiennie to, czego pokazać nie chciano światu. „Nie zaglądaj za parawan i w cudze
pantofle!” — ale nie zaglądaj też Młodej Polsce pod pelerynę. Co cię to obchodzi?
Pan Dumas opowiada, że muszkieter Portos okryty był wspaniałym płaszczem, a
szpadą chciał przeszyć robaczywe serce każdego zuchwalca, co by śmiał zajrzeć pod ten
płaszcz, okrywający nędzę. Peleryna była takim płaszczem Portosa. Powiada Szekspir:
„Piotrze, daj wachlarz tej damie, bo jej wachlarz piękniejszy jest od jej twarzy!”
Peleryna była takim wachlarzem szekspirowskiej donny. Rzeklibyśmy dzisiaj, że była
„dymną zasłoną” — kosmatą chmurą, co okrywała swoistą, wcale oryginalną modę,
malownicze, bezportkie (!) niedostatki… Zamiast o „doświadczeniu” zakrzyknąłby o niej
Słowacki: „O peleryno, ty jesteś pancerzem!” — A zarówno namiotem, w którym wieszcz, na
świat obrażony, ukrywał się jak bulgoczący gniewem Achilles.
Nie zdołam w krótkiej, acz tak uczonej rozprawie wyśpiewać pełnej chwały
najcudowniejszego tego stroju. Kto go nie używał, nie pojmie, czym była peleryna dla naszej
młodości „górnej i chmurnej”: więc przenośnym domem, ale i kołdrą, ale i poduszką, miękką,
dobrą, przytulną. Toteż po nocnej udręce wyglądała wygnieciona, jak ten, co wychodzi z
przesłuchania w skarbowym urzędzie, co jednak zuchwałej jej wspaniałości żadnej nie
przyniosło ujmy. Przeciwnie! Czapeczki studenckiej używa się czasem rozmyślnie do
czyszczenia butów, aby nabrała „patyny”. I nasza peleryna musiała mieć pozór znękanej,
wysłużonej i zniszczonej, niby że jest taka stłamszona przez to jadowite życie, co w owych
czasach najgorszej zażywało sławy:
„Psiakrew, to życie takie złe!”
Życie nie było wcale złe, tylko wieszcze mieli kiełbie we łbie, więc zgrzytali zębami i
zawracali białkami oczów. W jednej operze tak śpiewają:
„Ja się nie lubię włóczyć w cieniu tych platan (!), bom ja szatan!”
A myśmy byli szatani, że aż ha! Dekadenci, opilce, zakały świata, opryszki, zbójeckie
gęby. Do dzisiejszego dnia pozostało mi w oczach mordercze spojrzenie…
Zapewne dlatego spokojny świat, najedzony i dostatnio odziany, okazywał żywy
niepokój na widok peleryny.
„Idzie Molski, za nim oda.”
Za nami szła peleryna, strój kalabryjskich bandytów. Powiewała na wichrze jak
sztandar zagłady. Nie należy się przeto dziwić, że stróże porządku publicznego, których
prosty lud nazywa policjantami, spoglądali na nią ze szczególną złośliwością. Zdawało się im,
że każdy pod peleryną, jak Budrys „pod burką wielkiego coś chowa”. Istotnie, zdarzyło się
pewnego razu, że dwa malarzowie napotkali na swej drodze kilka zatroskanych kaczek, same,
sieroty, bez ojca i bez matki, więc się w naiwnej dobroci serca zaopiekowali nimi, aby im kto
inny nie wyrządził krzywdy. Znudziło się bałwaniastym kaczkom pod ciemną peleryną i
narobiły takiego wrzasku, jakby były dzikie, i zaczęły kwakać kłamliwie, że je malarze wiodą
na pieczyste zatracenie. Stało się to u samych rogatek miasta, gdzie stał policjant, jak „tam na
polu jawor stoi”. I zaraz pytania: a skąd te kaczki? a dlaczego kaczki? Małpa policjant za nic
nie chciał wierzyć, że to modelki, i naraził zacnych artystów na grube i mocno krzykliwe
nieprzyjemności, tak iż sobie przysięgli, że będą się zadawali tylko z „martwą naturą”. Ale
odtąd zgoła zuchwale i w żywe oczy nie dowierzano czcigodnym pelerynom, co okrywały
duchy wzniosłe i świetne.
Poza policjantami szczególną nienawiść okazywali pelerynie dozorcy domowi. Stróże
wiedzieli jedno, że gdy się w pokoiku na poddaszu zagnieździ jedna choćby peleryna, niby
straszliwie samotna, za dni kilka wpełznie chyłkiem do spokojnego domu cała ich czereda i
tak się rozmnoży, jak Żydzi na folwarku następcy tronu w Faraonie. Peleryniarze byli
diabolicznie podstępni i zbrodniczo chytrzy. Nikt nie mógł dojść nigdy, kiedy się taki
wprowadził i kiedy się wyprowadził? We dnie mieszkał zazwyczaj jeden, na noc jednak
zmieniało się poddasze w przytułek dobrego brata Alberta, co też był malarzem i też szara
nosił pelerynę. Stróż domu tracił nieliczne zmysły od rozlicznych rozpaczy. Zamiast obola za
otwarcie bramy podawano mu przyjaźnie rękę, nie chcąc niby marnym datkiem obrazić
ludzkiej godności pana Michała.
Toteż raz jeden cerber przy Szpitalnej ulicy w Krakowie zawziął się, jucha, i na
wszystkie skomlące zaklęcia głuchy, dopóty nie otwierał piekielnej bramy, dopóki mu się
przez szparę nie wsunęło pieniążka. Aż tu jednego razu takeśmy otumanili jakiegoś zacnego
ukraińskiego szlagona, że postanowił kupić obrazek naszego przyjaciela. Trzeba było kuć
szlagona, póki gorący, więc choć noc już była mocno dojrzała, zawiedliśmy go na Szpitalną.
Stróż — goryl kosmaty — nie chce wpuścić nawet za przyrzeczenie zapłaty, więc krzykiem,
co będzie słyszany na sądzie ostatecznym, zbudziliśmy przyjaciela, przyjaciel owinął obrazek
w pelerynę i spuścił z okna na długim stryczku. Szlachcic obejrzał obrazek przy latarni i dał
dziesięć koron, które linową kolejką pojechały w górę w pelerynie. Nie należy dodawać, że
nagle wzbogacony malarz zbiegł czym prędzej i oczarowawszy stróża widokiem pieniędzy,
poszedł z nami, aby marnie przepuścić fortunę.
Epoka peleryny roiła się od zdarzeń hucznych i radosnych, których nie można by
spisać nawet — na pelerynie. Dobrym ludziom włosy stanęłyby na głowie jak żyto, wtedy
bowiem fantazja brała walny udział w naszych sprawach, chociaż jedną peleryną okrywało się
w nocy czasem dwóch, a czasem trzech.
A chociaż sprzedawało się wszystko, co tylko można było sprzedać, nie pomnę, aby
kto za mojego żywota sprzedał pelerynę. Bo i jakożby żył? Bez domu, bez kołdry, bez
poduszki i bez stroju? „Straciłby twarz”, jak Chińczyk, i nie mógłby się ludziom pokazać na
oczy. Toteż stała się rzecz sromotna, żeśmy zrzucili pelerynę jak wąż skórę. Wałęsa się po
dobrze skrojonym świecie jeszcze kilku takich, co się jej nie wyrzekną aż do śmierci. A
śmierć przyjdzie po nich nie w marnej zgrzebnej płachcie, lecz w tej malowniczej pelerynie…
O peleryno!
„Kochanko pierwszych dni!”
Dostojna, z wiatru utkana szato poezji, gronostajowy płaszczu radosnej i dumnej
nędzy, wierna przyjaciółko dni upalnych i zimnych nocy, dziurawa delio, opończo dobrych
rycerzów i chlamido pogodnych filozofów — bądźże mi pozdrowiona!
ŻYCIE PARYSKIE
Czas — koń apokaliptyczny — pędząc obłąkanie wpadł w tak gęsty las zdarzeń, że
przez ich powikłaną gęstwinę zaledwie dostrzec można daleką, daleką smugę spokojnego
poranka, co za chwilę przepadnie w ciężkim mroku niepamięci. Dlatego każdy prawie, co
chowa w sercu wspomnienia, ogląda się poza siebie coraz częściej i zbiera owe pyłki,
więdnące i niknące, aby je ocalić i czasem na nie spojrzeć, kiedy już niczego innego nie
będzie na świecie, jeno robot, radio i maszyna. Uśmiech też umrze niedługo. Uśmiechajmy
się, bo — Beaumarchais’ego odmieniwszy — „nie wiadomo czy uśmiech potrwa jeszcze trzy
tygodnie”…
Uczyńmy wyprawę do Paryża.
W czasach cielęcej mojej młodości nie można było wyzwolić się z terminu na
czeladnika w cechu malarskim czy pisarskim, jeśli się nie odbyło wędrówki do stolicy światła
i świata. Młodzieniec z artystycznej branży, który nie był w Paryżu, był marnym Turkiem,
który nie zwiedził Mekki i nie pił wody ze studni Cem–Cem. Brak mu było tego świetlanego
pocałunku, który na czole adepta składał Paryż. Zdawało się, że taki będzie zawsze miał
bielmo na oczach. Dlatego najczarniejszą troską skrzydlatego młodziana była ta największa i
najcięższa wędrówka nad Sekwanę i dlatego nawet nędza, dziurawa i odarta, ulegając temu
złotemu przesądowi, zabierała tobołek, do tobołka nadzieje i zielone entuzjazmy i szła
głodować— do miasta największego bogactwa i najprzeraźliwszej nędzy. O tym bogactwie
wiedziało się z romansów, o nędzy zaś z doświadczenia.
Jak chłop, co dąży do Ameryki po bogactwo, dowiaduje się zbyt późno, że woda w
oceanie ma posmak słonych łez, tak samo skrzydlaty młodzieniec dowiadywał się w Paryżu,
nasłonecznionym i rozśpiewanym, że głód jest tak samo nielitościwy, jak na krakowskim
poddaszu czy lwowskim zaułku. Choćby jednak miał umierać sto razy i tysiąc razy spać pod
arkadą mostu, nie powracał. Paryż dlatego jest takim miastem straszliwym, że wyjechać
stamtąd nie można. Przeklina się je i uwielbia — nienawidzi i kocha do szaleństwa. Tuli się
do jego murów, choć są zimne i kamienne. Ma w sobie niepokonany urok cudownej, ślicznej
czarownicy. Młode oczy, oszołomione i zasypane złotym pyłem zachwytu, nie mogły się
oderwać od jej widoku i obmywały się często łzami.
Był tam wśród nas jeden taki, co przyleciał na młodych skrzydłach i miał przebyć w
Paryżu dwa tygodnie, licząc po trzy franki dzień, gdyż więcej nie posiadał. Mija równo lat
czterdzieści, a on tam jeszcze siedzi i za lat pięćdziesiąt tam mu urządzą pogrzeb szesnastej
klasy. Nawet Hamsun, który widział taki głód, jakiego nie widział nikt na świecie, zdumiałby
się na widok tych głodów, które szarpały tego człowieka w początkach jego pobytu. A jednak
nie wyjechał.
Teraz to już wszystko fraszka. Nikt tak lekkomyślnie nie jeździ i nikt nie jest taki
romantycznie niemądry, aby głodować dla chimery. Kiedyś za naszych czasów było więcej
przeraźliwie ambitnych obłąkańców, bladych, rozczochranych straceńców, nieutrudzonych
wędrowców, śmiesznych i zadzierżystych, którym się zdawało, że sztuka mieszka tylko w
Paryżu, a nie w każdym, najbardziej zapomnianym zakątku świata. Takie było hasło i taki
„zew”. Trzeba było słuchać i rwać z kopyta do tego boskiego Paryża, aby się potem nosić
bardzo górnie.
Jednych ten Paryż napełniał światłem i rozszerzał im oczy, a drugich tłamsił, paczył,
wykrzywiał i czynił z nich dziwolągi; jechał mądry chłopczyna, a wracał geniusz, tylko
cokolwiek kretyn. Siedział, mandryl jeden, przez dwa lata w Paryżu, grał w bilard i raz jeden
był w Luwrze, bo deszcz padał i trzeba było gdzieś się przed nim schronić. Takich było
tysiące. Francuz, słaby geograf, zwał takich Polaków: „Rosjanami, co nie mają pieniędzy”.
Każda nacja miała takich swoich przedstawicieli, zaludniających Montparnasse i
napełniających dzielnice rozgwarem najrozmaitszych języków, skąd pochodzi opowieść, że
kiedy jakiś nieopatrzny Francuz sprowadził się do niej, powiesił się po tygodniu z tęsknoty za
Francją.
Były jednak inne mnogie tysiące takich, co chcieli wypić kastalskie źródło do cna, co
pili zachłannie słońce tego Heliopolisu, wypatrywali oczy aż do bólu, nasłuchiwali każdego
jego jęku lub krzyku radości. Tacy chodzili jak somnambulicy, jak odurzeni, w ciągłym
zachwycie, co nie zważa na głód i udrękę. Wiele było tego głodu, cokolwiek za wiele.
Ziomkowie w ojczystej ziemi radzi, że artystyczny narwaniec znikł im z oczu, nie
odpowiadali zwykle na listy, wołające krwawym głosem, a ponieważ narwaniec nie miał
swego conta w Banku Francuskim, dość jadowite nastawały czasy. Lekkomyślność siwiała z
rozpaczy i Sekwana wzbierała czasem od łez polskiej cyganerii. Taka jednak była tajemnica
ówczesnego Paryża, że rozpacz nie trwała zbyt długo i była jakaś lżejsza do zniesienia.
Cygan–poeta ratował okruszyną chleba cygana–malarza i odwrotnie. Ośmielam się
twierdzić, że nigdy nie było serc czulszych jak wśród cyganów. (Ponieważ teraz już ich nie
ma w ogóle, więc owe serduszka zwiędły i można je sprzedać na szmelc. Ja mówię o
dawnych czasach). — Kto miał izdebkę na mansardzie ósmego piętra, tuż obok księżyca, w
którym czasem ukazuje się słodkie widmo Mimi Pinson, ten miał równocześnie dom zajezdny
dla bezdomnych przyjaciół, dobrych mołojców, wesołych mołojców, strasznie biednych
mołojców. Cudowny Murger uśmiechał się w grobie widząc, że nic się nie zmieniło od jego
czasów, przeplatanych słońcem, śmiechem i śmiercią. Dobrze było „pod dachami Paryża”.
Ten Rene Clair, co w swoich filmach umie jeszcze dostrzec nad złotym zgiełkiem Paryża te
podniebne śliczności, głodne i uśmiechnięte, jest Murgerem filmu i ma najmądrzejsze w
Paryżu spojrzenie. Słodka dziewczyna, Anabella, jest tego podniebnego królestwa królową,
której tron stoi na strychu.
„Życie paryskie!” Boże miły… W operetce oznacza ono szampan, ostrygi, kankana,
miłość i wesołe awantury. U nas oznaczało ono krótko: wesołą nędzę. Nie oddałby jej jednak
oszołomiony młodzian ówczesny za najtlustszy dobrobyt i za wszystkie skarby świata,
choćby warte były razem tysiąc franków, przeraźliwą wonczas cyfrę, którą operował jedynie
Flamarion w paryskim obserwatorium. Tysiąc franków, tak czy owak, wzięliby diabłowie i
kupcy jako diabłowie zachłanni, a z tych biednych dni, złoconych cudownymi zachodami
słońca, z tych szczęśliwych dni wolności, wolności rozśpiewanej i szerokiej, ulepił człowiek
niejedną książczynę i ma w skrzyni zapas wspomnień rzewnych i pięknych.
Czasem, kiedy się zejdą stare z owych czasów „paryżany”, siadamy oklep na
wspomnieniu i prędzej, niżby zdążyła iskra elektryczna, jesteśmy już w jakimś naszym
paryskim zaułku. Jeden jest ambasadorem, jeden rektorem akademii muzycznej, drugi
rektorem akademii malarskiej, ten sławnym dziennikarzem, ten skrzypkiem rozgłośnym, ten
pisze mizerne książki (to ja!) — tamten rzeźbiarzem niezwykłej miary, A wtedy? Łapserdaki
od siedmiu boleści i z siódmego piętra, chłopaki wesołe, rozigrane, zapalczywe, rozgorzałe,
głodne, śmieszne, malujące zachłannie, grające na gęślikach, piszące z pasją i głupio. Bracia
— więcej niż bracia rodzeni. Przyjaciele — lepsi od Kastora i Polluksa. Wspólny jedliśmy
chleb i to samo kwaśne piliśmy wino. Zegnani przez paryskie opętanie ze wszystkich stron
ojczystej ziemi, bezportkie Gaskończyki, związani byliśmy dolą i niedolą i nie można było
„na oko” odróżnić naszych serc, tak jedno do drugiego było cudownie podobne i rytm ich był
taki sam: nagły, szybki, popędliwy, niespokojny. Cóż mogła zrobić tępa, głupawa bieda z
takimi, którzy śmieli jej się prosto w nos? Trzeba zaś dodać, że bywaliśmy bardzo dowcipni;
nic bowiem tak nie zaostrza dowcipu, jak racjonalna dieta. Chytre eskulapy od nas nauczyły
się systemu leczenia głodem zbolałych ciał i zatłuszczonych dusz. My nie umieliśmy
wykorzystać doskonałego wynalazku, na którym inni robią majątek. Za to wesołość nasza
była szeroka, czasem bowiem cala dzielnica za naszą mizerna sprawą dostawała szału i
małego kręćka.
Umiejętność bytowania doprowadziliśmy do mistrzostwa, które mogło zdumieć nawet
przemyślnych Francuzów. Wszystkie paryskie lombardy znały nasz wspólny skarb, dość
KORNEL MAKUSZYŃSKI KARTKI Z KALENDARZA SCAN-DAL
MOJE MIASTECZKO Odwiedziłem miasto, w którym spędziłem swoje bez grzeszne lata, zanim mnie inne, większe, pożarło jak bożek Baal, któremu w opasłe brzucho wrzucano niewinne dzieciny. Jest to miasto niewielkie u podnóża Karpat siedzące, nad rwistą rzeką, zgoła niepoczytalną, wściekającą się przy lada okazji i grożącą zagładą ludzkim osiedlom. Mam do tej rzeki zadawnioną nienawiść, gdyż nie raz jeden, ucapiwszy kapiącego się smyka, usiłowała zrobić ze mnie wdzięcznego topielca. Nabierała ona raz do roku jedynie statecznego rozsądku i powagi, przed czterdziestu bowiem laty w dniu narodowego święta odbywała się na niej przedziwna uroczystość, świetna i nieporównana! W jakiejś jej cichej i rozlewnej zatoczce budo—wano wcale pokaźną nawę z desek i blach, pierwszy prawdziwy polski okręt, jaki widziałem w życiu, i wobec całej ludności miasteczka. z księdzem kanonikiem i burmistrzem na czele, urządzano przedstawienie pt. Kościuszko odpływa do Ameryki, aby walczyć o wolność! O rany! Nawę oświetlano bengalskimi ogniami, a na pokładzie ukazywał się żywy obraz. Wśród dwudziestu tysięcy mieszkańców miasta szukano troskliwie męża, co by z postawy, z powagi na obliczu i przedziwnego kształtu nosa przypominał pana Naczelnika Kościuszkę. Musiał to być oczywiście Polak i katolik. Stawał on w otoczeniu wiernych towarzyszów na dziobie okrętu w nieruchomej pozie i zadumany patrzył w dal na „fale oceanu”. Rzeka pęczniała z dumy ocean udając, muzyka kolejowa grzmiała: Patrz, Kościuszko, na nas z nieba — pan Naczelnik tężał w spiż. a widzowie płakali z rzewnego rozczulenia. Ja wyłem w serdecznym wzruszeniu, gdyż byłem zawsze miękkiego serca. Byli i tacy, którzy wołali: „Niech żyje Kościuszko!” — co było życzeniem wprawdzie spóźnionym, lecz ze szczerej pochodziło duszy. A on nic… Stoi i patrzy… Musiał niebożątko „płynąć” tak przez całą godzinę, bo na krótkie przedstawienie nie warto było budować okrętu. Śliczne to było! Żadne miasto nie wpadło na taki pomysł, tylko to moje — dobre i poczciwe. Wałęsałem się po nim przez dwa dni, choć je można obejść tam i z powrotem w ciągu godziny. Tak, ale przystawałem co krok. Dziwna to bowiem rzecz! Można objechać dookoła świat, obejrzeć cuda i wspaniałości, a jednak gdy się człowiek znajduje wśród małych, niskich domków, chylących się ku ziemi, wśród drzew, po których łaził jak zwinna małpa, i ujrzy budynek, w którym go nauczano abecadła, rzewnie się czyni w starym sercu. Znam w tym mieście każdy niemal kamień, każdy płot i każdą dziurę w płocie. Zegar na kościele znaczył szczęśliwe jedynie godziny. Ranek rozpoczynał się ze wschodem słońca, a szliśmy
spać — jak mówi Zagłoba — „o wieczornym udoju”, bo szkoda było nafty. Tylko jeden brzdąc, dziwnie do mnie podobny, pustoszył domowe zasoby paląc łojową świeczkę późno w noc, aby przeczytać książkę, pełną szaleństwa, cudów i przygód. Nic się tu nigdy nie zmienia! Przystanąłem przed domem podobnym do wojskowych koszar: to moja szkoła. Przed nią stoi pomniczek Jana Kilińskiego. Bóg raczy wiedzieć dlaczego właśnie jego? Może na tę pamiątkę, że nauczyciel mówił zawsze do młodego kretyna: — Daj sobie spokój z nauką i lepiej idź do szewca! Teraz odsyłają młodzieńca albo do diabła, albo do innych zawodów, dawniej z niewiadomych powodów odsyłano go zawsze do szewca, nie bacząc na to, że gdyby połowa młodzieży posłuchała dobrej rady, mielibyśmy miliony wybornych szewców, co byłoby może z większym dla społeczności pożytkiem. Stoi tedy przed moją szkołą pan pułkownik Kiliński, strasznie poczciwy, ale jakiś bardzo dziwny. Ma młodzieńczą twarzyczkę i wąsik figlarny; aby się nie wykopyrtnąć ze świetnego pomnika, oparty jest jedną nogą o przybudówkę z piaskowca, ale drugą czyni ruch zamaszysty na temat: „Naprzód, Polacy!” Znam w Polsce trzy figury pułkownika, a każda „na ten sam manier” jest uczyniona; bohater dzierży w lewej ręce chorągiew, a w prawej szablicę. Tylko że ten „mój” Kiliński jest Kilińskim zdrobniałym, niepokaźnym, biedniutkim. Wedle stawu grobla. Biedne wonczas miasteczko nie mogło większego wystawić bohatera, ale pięknie to o nim świadczy, że ma choć takiego. Jan Stanisław i jeszcze kilku imion Bystroń urąga mojemu miasteczku i twierdzi hardo, że jego miasteczko na Śląsku jest znaczniejsze i piękniejsze. A ja mu na to: — A pomnik Kilińskiego masz?! Otwarł usta ze zdumienia i dotąd zamknąć ich nic może! Powiadał u Marka Twaina jeden Amerykaniec: „Dżentelmeni! Rzym miał Cezarów, Kapitol i inne takie rzeczy, lecz czy Rzym miał wodospad dwudziestometrowy, jaki ma nasze miasto? Nie miał! Więc kto lepszy?” Pozdrowiłem bohatera ukłonem i poszedłem do Olszynki, co szumi starodrzewiem. Paryski Lasek Buloński ani się umył do tego nadobnego gaju, który przed laty przedziwnymi pysznił się urokami. Co niedzieli urządzano tam festyny i zabawy: raz „Sokół” dziarski, co hucznie o tym śpiewał, że trzeba nowymi siłami pchnąć „ospały i gnuśny, zgrzybiały ten świat”, innym znów razem jakiś inny szlachetny związek. Niewysłowiona zabawa polegała na tym, że grała wojskowa muzyka, a naród chodził przez kilka godzin tam i z powrotem.
Dla „tłumu” stawiano wysoki maszt srodze namydlony, a na jego szczycie dyndały kiełbasy, szelki i tym podobne albo jadalne, albo pożyteczne rzeczy. Kto dotarł do szczytu i zerwał te wspaniałości, tego obnoszono w tryumfie, o ile nie uciekł z kiełbasą, obawiając się zbyt wielkiego zamieszania. Chytrzy specjaliści smarowali ręce i bose nogi popiołem i walne odnosili zwycięstwa. Do głowy mi nigdy takie nie przyszło łajdactwo, gdyż byłbym do dziś zsumowany w księgach miejskich jako olimpijczyk. Życie małego miasta było pełne powagi, unikające gwałtownych i niespodziewanych wzruszeń, szkodliwych, jak wiadomo, dla zdrowia. Raz zdarzyło się, że jakiś arcyksiążę austriacki przejeżdżał przez nasze miasto do Lwowa i pokazał się w oknie wagonu, co narobiło niezwykłego zamieszania i wzburzyło toń spokojną. Dobrze, że sobie zaraz pojechał dalej, bo życie zostało „sparaliżowane” i nie można się było dostać na dworzec. A to było nieznośne. Wszystkie tęsknoty biedniutkich miast zawsze i wszędzie wylęgają na dworzec kolejowy, aby chociaż ujrzeć pociąg, co skądciś z daleka przybył i w „nieznane” odejdzie. Nieszczęsne skorupiaki spoglądały z podziwem i rzewnym żalem na wędrowców lub na owych śmiałków, co się rwali do Babilonu — do Lwowa, gdzie na każdym kroku czyhało na uczciwego człowieka niebezpieczeństwo lub śmierć pod konnym tramwajem — oszałamiającym wynalazkiem. Nam wystarczyło pójście na dworzec. „Wyższych dziesięć tysięcy”, cała elita w ilości stu osób, przechadzała się tutaj co wieczora, nie wiadomo czemu i po co? Dworzec pustoszał wtedy jedynie, gdy do miasta przybył teatr, cyrk lub coś w tym rodzaju. Było to zdarzenie o takiej doniosłości, że miasto dostawało gorączki. Najczęściej przybywał przedstawiciel świetnej ongi. a dziś zagubionej dziedziny: monologista. Był to zazwyczaj stary aktor od siedmiu boleści, nieszczęsny włóczęga, nędzarz i biedaczysko; miał trzy peruki i zuchwałą, straceńczą odwagę. Najpierw sam rozlepiał afisze, w których głosił, że cały świat i Europa szaleje z podziwu dla jego nieporównanej sztuki, a potem chodził po domach w czarnym obleczeniu i w cylindrze i sprzedawał bilety. Wyłaził potem na scenę i ochrypłym głosem wykrzykiwał na początek albo Marsz żałobny, albo Pogrzeb Kościuszki, co widzów przyprawiało o żałobne osłupienie i rozpacz, zaczem zmieniał się „błyskawicznie”, bo zwykle po półgodzinnych przerwach, w chłopa, Żyda, eleganta i nieodmiennie w osobę, nazwaną: „Tenor Kwiczoł, czyli drugi Mierzwiński”. Gadał koszmarne, „dowcipne” monologi, a najśmieszniejszy był ten, w którym udawał kiepskiego tenora i wył przeciągle i smutno.
Zdarzyło się jednak, że przyjeżdżał największy i najcudowniejszy z monologistów, jacy kiedykolwiek istnieli, wielki aktor lwowski, Gustaw Fiszer. Wtedy to miasteczko szalało. Sam ksiądz kanonik pierwszy bił oklaski, co było hasłem do entuzjazmu. O, ileż wspaniałych zmian! Moje miasto ma aż trzy kinematografy. Z każdego w biały dzień bucha wrzask z głośnika, eleganci i nadobne dziewice przechadzają się słuchając muzyki, a na głuchy, smętny dworzec nikt już nie chodzi. Dziewczęta są piękne, a młodzieńcy radośni. Jeden ma nawet białe kamasze. Petroniusz, psiakość! Ulice jakoś się wydłużyły i są jasno oświetlone, bo gazu mają tam w obfitości. Za moich czasów było dwóch policjantów, którzy mieli drewniane szable, bo stal była zbędna. Z kim mieli walczyć? Teraz u zbiegu ulic widziałem eleganckiego posterunkowego, co tęsknym okiem wygląda nadjeżdżającej dorożki, aby mógł „regulować ruch”. Konie doczepione do dorożek pamiętają jednak moje czasy i nie korzystają ze wskazówek, gdyż wóz popycha je we właściwym kierunku. O, rzewne, śliczne miasteczko! Ze wzruszeniem spoglądam na przesyłaną mi uprzejmie miejscową gazetę, uczciwą i tak spokojną, jak uczciwe i spokojne jest życie miasteczka. Pamiętam, że już przed czterdziestu laty usiłował tam jakiś zuchwały duch wydać pismo „literacko–społeczne”. Potężny to był organ, ale go nikt niestety nie czytał, bo i po co? Skoro rzeka wylała, wszyscy o tym wiedzieli i bez gazety, skoro dom się palił, wszyscy niemal mieszkańcy byli obecni przy pożarze. Straszliwe awantury nie zdarzały się nigdy, przeto niedoceniony przez miejscowe społeczeństwo redaktor gazety drukował w niej wiersze, co ostatecznie poderwało jej byt, i pomarło biedactwo na suchoty. Ciężko mi się robi na sercu, gdyż jako zuchwały pędrak, też już wiersze piszący, czytywałem owe nadobne i melancholii pełne wiersze z przemądrzałym lekceważeniem. Za wiersze zresztą „krwawo– satyryczne” skierowane wyraźnie przeciw „ciału nauczycielskiemu”, omal mnie nie wylano ze szkoły. Dwóch w owym czasie było nieznośnych i hardych młodzieńców, a trzeci czasem przyjeżdżał z osobliwego miasteczka, pachnącego nafta: Stanisław Wasylewski, dzisiaj pisarz rozkoszny, buszował razem ze mną i razem wydostawaliśmy spod ziemi książki, a sąsiadem naszym drohobyckim był młodszy pędrak Kazimierz Wierzyński, dzisiaj już akademik literatury. Za wiele jak na spokojną i cichą miejscowość. Słusznie też i Wasylewskiego, i mnie odsyłano na naukę do szewca. Proroczym duchem owiani byli ci, co czuli, jaka nas czeka przyszłość, i widać dobrze nam życzyli… Źle jest nie słuchać starszych, lecz nam się paliło w zielonych głowach. Wymknęliśmy się obaj do Lwowa, gdyż bylibyśmy się wreszcie
stali zakałą miasta. Jeden z naszych jednak źle skończył: to Wiłam Horzyca. Przecie jest współdyrektorem Teatru Narodowego. A nieraz mu mówili: — Zabierz się, chłopcze, do uczciwej pracy! Ma teraz za swoje. Wielką rzewnością napełniły mnie te odwiedziny. Pozdrowiłem małe domki, małe w nich okienka, a w okienkach kwitnące fuksje. Wyszeptałem dobre słowo u bram cmentarza, na którym śpią moi nauczyciele i ksiądz kanonik, co jeden w małym mieście miał wówczas ciężkie zmartwienie, bo się martwił wszystkim i wszystkimi, i pan burmistrz, co na widok pożaru drapał się w głowę, i ten poczciwy policjant, co udawał, że jest groźny, i przypasany był do śmiesznej szabli. O drogie miasteczko! Niech ci zła rzeka nigdy nie uczyni krzywdy, a pożar niech nigdy biednych nie zniszczy domków.
SKĄD PIERWSZE GWIAZDY NA NIEBIE ZAŚWIECĄ… Nad takim ogromnym miastem, jak Warszawa, mało kiedy widać gwiazdy. Gasi je ciężki jego oddech, przepadają w kłębowisku dymów, co nad nim ciężko wiszą wśród mglistych, burych oparów, którymi dymi rzeka. Ponieważ Wilia powinna wedle odwiecznego obyczaju zacząć się o pierwszej gwieździe, a gwiazd nie widać, ludzie wielkiego miasta błądzą w chmurnym czasie jak zbłąkani żeglarze. Zamiast odczytywać czas na znakach niebieskich, spoglądają na sztuczne zegary. A to źle, a to bardzo źle! Jakże inaczej, wedle mojej pamięci, odbywało się to w małym miasteczku, na które geografia zaczęła zwracać uwagę od chwili, gdy na tę mieścinę spadło nieoczekiwane szczęście moich narodzin, i o którym z rozrzewnieniem mówiłem na poprzedniej stronie. Od tego czasu burmistrz począł mianować się prezydentem. Spuśćmy jednakże na te wypadki „zasłonę miłosierdzia”. Niech za nas mówi historia. Dość, że nad małym miasteczkiem świecą zawsze gwiazdy w noc Bożego Narodzenia. Tak było przynajmniej za moich czasów, a należy to nazwać urządzeniem wybornym, inaczej bowiem ludzie poczciwi nie mogliby mierzyć czasu. Jedyny zegar na kościelnej wieży chodził jak obłąkany i nieprawdopodobne miewał pomysły. W wielkie zaś mrozy wcale nie chodził i od tej zamrożonej zasady nie odstępował nigdy. Lecz w małym miasteczku doskonale żyć można bez zegara, posiadając na rano koguta przy zdrowych zmysłach, oczywiście, a gwiazdy na wieczór. Pan Bóg tak jakoś przeto urządził, że w najważniejszym dniu w roku, dwudziestego czwartego grudnia, gwiazdy świeciły pierwszorzędnie. Właściwa uroczystość wigilijna rozpoczynała się od wypatrywania pierwszej drżącej na mrozie gwiazdy. Zaledwie mrok oprzędł ziemie, całe wojsko podnieconych młodych Polaków stawało na czatach, rozgorzałymi oczami spoglądając w tę stronę, w którą mierzył smutek Słowackiego: „skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświeca…” Najdrobniejszy świetlisty pyłek we wszechświecie nie mógł się przemknąć — niezauważony. Podniecenie sarmackich, młodocianych małpoludów rodziła w pierwszym rzędzie powaga uroczystej chwili, w znaczniejszej jednak mierze obfita nadzieja na dwanaście smakowitych potraw. Dwanaście ich było na niby. Tak się jedynie mówiło, dobrotliwe zaś, biedne szachrajstwo polegało na tym, że jako potrawy liczono i opłatek, i jabłko, i dwa mizerne orzechy, i siano na stole, i biały kołacz. Kurczyła się przedziwnie potężna cyfra i z dwunastu potraw, zapowiadanych przez proroki, dwie się jedynie ukazywały w pełnej chwale: barszcz
na jednym grzybie i jakieś rybie zwłoki, odrobina karpia, co usnął na wieki z braku ochoty do życia. Jadło się to długo, z przejęciem, z nabożną powagą i w uroczystym milczeniu aż do chwili, w której młodego Polaka trzeba było walić w kark stosując odwieczny i jedynie skuteczny zabieg medyczny, bardzo zalecany na udławienie się rybią ością. Mróz trzeszczał za oknami, bo w małym miasteczku jest zawsze mróz. Wewnątrz biednych domków było jednakże gorąco, gdyż radość buchała wielkim żarem. Dawano sobie podarunki, pośród których najcenniejszym bywała para skarpetek, zrobionych na drutach przez jakąś babkę. Był to szczyt wspaniałości, bogactwo niezmierne… Skarpetki robione były zawsze „na wyrost”; w jedna z nich można było wrazić od razu dwie nogi. Może dlatego chowano je nazajutrz do rodowego skarbca, aby je wydobyć znowu za rok, na Boże Narodzenie. Trudno… Roztropna mądrość biedoty nie mogła dopuścić, aby synalek w nowych skarpetkach puszył się ponad stan i aby okrężną droga — poprzez nogi — przewróciło mu się w głowie. Dzieci potwornie bogatych rodziców, synowie rzeźnika lub właściciela składu trumien, otrzymywały podarki zgoła nieprawdopodobne: łyżwy. Budziły one radość powszechną, później bowiem jeden się na nich ślizgał, a pięćdziesięciu nas patrzyło godzinami urzeczonym spojrzeniem. Zdarzało się też, że jeśli syn rzeźnika miał po ojcu głowę do interesów, pożyczał swoich bajecznych łyżew za pióro, ołówek lub za pocztowy znaczek Tasmanii. Nie mówmy o tym… Serce mi do dzisiaj pęka… Raz jede w życiu otrzymałem dość biedną gwiazdkę: przyrzeczenie, że dostanę skarpetki… Jakoś do tego nie doszło… Zjadłem barszcz, posolony solą łez, zadławiłem się ością jak należy i na tym skończyła się uroczystość, chociaż, zawsze pierwszy umiałem wyłowić gwiazdę, jak złotą rybkę na czarnym jeziorze nieba. Jedna chociażby rękawiczka na tę rękę, którą dźwigało się książki, byłaby pewnie największym szczęściem owych dni… Nie udało się… Trudno! To nic jednak, to nic… O narodzie katolicki! W ciemnej sieni słychać jakieś szmery i jakieś stłumione narady. Udajemy wszyscy, że nie mamy o tym pojęcia, co się tam dzieje, ale nasze dziecięce serca walą tak, jak gdyby kto nimi gwoździe wbijał w ścianę. Bo my wiemy, że za chwilę wyjdą z sieni jak z zaczarowanego pudełka postacie ponad ludzkie pojęcie wspaniałe i takie kolorowe, jak dziecięcy sen! Nikt nie zaglądał do sieni, sień bowiem była tajemnicza pieczarą, z której wyłaziły rozkoszne figury ze szczękiem i chrzęstem. O gwiazdo betlejemska! kolędnicy przyszli! Słynna trupa ze Snu nocy letniej: dwóch szewców, dwaj stolarze, jeden grabarz i dwóch
takich, co noszą cegły na budowie, tak jednak zmyślnie przebrani, że ich oko ludzkie poznać nie mogło. Zespołów takich było w miasteczku ze cztery — lepsze i gorsze. Ponieważ nie przyszło im na myśl, aby się związać w Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej, toczyły one szlachetne boje o to, kto z nich prym artystyczny trzyma. Repertuar mieli jednaki, ale wykonanie — ho, ho! — dużo by o tym gadać. Jeden zespół miał wybornego Żyda, drugi nieporównanego Heroda, który tak zgrzytał zębami, że iskry leciały mu z gęby jak z komina lokomotywy. Słuchajcie, drodzy moi, bo to było dziwne: najpierw wchodził anioł z dzwonkiem i wygłaszał prologus. Przynosił niesłychana wiadomość, że jest Boże Narodzenie. Mówiąc łypał okiem ku stołowi, bacząc pilnie, czy cokolwiek na nim pozostało. Dziwny anioł, ale anioł, bo miał perukę jasnowłosą. O ludzkim jego pochodzeniu świadczył sztywny kołnierzyk, brudny jak ludzkie sprawy. Odziany był w długą, prawie że białą koszulę. Jedną ręka pięknie przemawiał, a drugą podtrzymywał skrzydła. Gębę miał przyjemną, tylko jak na anioła cokolwiek złodziejską. Wypowiedział, co należało, i cofał się w sień, skąd wyskakiwali ze straszliwym: rum! rum! — dwaj węgierscy huzarzy. — Jest to niezgłębioną tajemnicą, dlaczego dom wojskowy tetrarchy Herodesa składał się zawsze z Węgrów. Groźni jednak byli, mieli przedziwnie wyłupiaste oczy, a w ręku szable okrutne. Stawali na baczność i ni stąd, ni zowąd gromko śpiewali: — Widzieliśmy cztery orły, co górą latały: ruski, pruski, austriacki i nasz polski biały! Eljen, panowie! To było piękne! Huzary żydowskiego króla, a polscy patrioci! A oni znowu: — Węgier — Polak dwa bratanki!… Gdy skończyli, stawiali oczy w słup i sami też tkwili nieruchomo jako dwa słupy. Wąsami tylko strzygli… Aż tu wpada Żyd, a za Żydem straszliwy zwierz, koza z otwartą paszczą. Żyd wiódł z kozą przekorny dialog, przy czym on wysoko skakał, ona kłapała paszczą, a my trzymaliśmy się za brzuchy. O Boże, jakie to było śmieszne! Śmieszniejsze nawet niż Hamlet w teatrze dla żołnierzy. Lecz nagle zamierały w nas serca, bo diabeł przyprowadzał na łańcuchu Heroda. Srogi król żałosny przedstawiał widok, chociaż odziany był dostatnio, bo nawet kalosze miał na nogach. Diabeł się z niego naigrawał i walił go kijem, a dom wojskowy Heroda, węgierskie huzary, nic na to. Stoją jak mur. Więc diabeł zakrzyknął: — Już ci, królu, zrzedła mina, czarna na ciebie przyszła godzina. Niechaj śmierć się zjawi do dnia i zabierze tego zbrodnia!
Śmierć, gdy to w sieni usłyszała, wyskoczyła i po łbie Heroda. Ten drab leżał przez chwilę umarły, potem zrywał się i śpiewał: Wśród nocnej ciszy glos się rozchodzi! — To był dziwak ten Herod. Zresztą i Żyd śpiewał, i diabeł, i koza śpiewała. Nie można było jednakże płakać z serdecznego wzruszenia, gdyż trzeba było dawać baczenie na wybornych aktorów. Anioł może nie, ale i diabeł, i ten szelma Herod, i koza dość łapczywie szukali zezowatym spojrzeniem, co by to można unieść na pamiątkę owych wzniosłych chwil. Należało zdobyć sobie ich łaski, a najlepszym do tego środkiem była gorąca wódka z miodem. I anioł pił, i koza, i Herodes–moczymorda. Honorarium w gotówce wynosiło pięć centów. Bywali tacy, co dawali więcej tym zacnym łapserdakom. Zdarzały się jednak godne ubolewania wypadki, kiedy w ciasnym zaułku spotkały się dwa konkurencyjne zespoły. Wtedy po krótkich, tkliwych przemówieniach jeden diabeł wysyłał do stu diabłów drugiego diabła, a zaraz potem w naturalnym porządku rzeczy huzarzy szli do ataku. Na nic zaklęcia aniołów! Wszakże śmierć była pośród nich. Herod chwytał brata Heroda za przyprawioną brodę. Żyd tłukł po łbie kozę, koza zaś, beknąwszy rozdzierającym głosem, waliła bykiem w brzuch samej śmierci. Wieki biły się ze sobą. Wyborny specjalista od roli diabła powracał w piekielne czeluście bez trzech przednich zębów, za co przez Belzebuba był gromion. Nie było sposobu przeszkodzenia tym bojom, miasto bowiem posiadało dwóch tylko policjantów, z których jeden nosił gwiazdę, a drugi odgrywał „huzara”, świetnie przygotowany do tej roli, albowiem urzędową miał szablę. Kiepskie by to były święta, gdyby nie owe rzeczy śliczne. A któż z was, o ludzie z wielkiego miasta, oglądał kiedy takie cudy! Kto z was wypatruje pierwszej gwiazdy i kto z was pożywał kiedykolwiek potrawę przedziwną, złożona z pszenicy gotowanej, z maku i miodu? Można było umrzeć po niej w krótkiej drodze, jeść jednakże trzeba było. Używano jej jednakże nie tylko do jedzenia. Zanim ja jeść zaczęto, pater familias nabierał pełną łyżkę smakowitego owego jadła i rozpryskiwał na pułapie na krzyż. Pogańskie to jakieś były gusła, ale ksiądz kanonik na wszelki przypadek też tak czynił… Ja zaś do dzisiaj czekam na parę bawełnianych skarpetek… Nic się człowiek nie zmienia. Cokolwiek na nieforemnej gębie, ale nie w tym głupim sercu…
ZJAZD KOLEŻEŃSKI Unia jednego otrzymuje człowiek zawiadomienie, że ponieważ mija lat trzydzieści od owego dnia, w którym człowiek zdał egzamin dojrzałości, wobec tego koledzy proszą człowieka, aby się zjawił tam a tam i wypił kieliszek czegoś tam. Na chwałę dawno minionej młodości. Na pamiątkę owej wiosny z poetyckiej serii: „ja jedną tylko taką wiosnę…” A z tym kielichem to jest takie dziwne czarodziejstwo, jak z pucharem króla Thule, o czym ze łzami w głosie i z zezem w stronę kapelmistrza śpiewa sopran w Fauście: „A ile razy pić z niego miał, to oczy Izą mu za–cho–dzi–i–ły!…” Inna jeszcze scenę z repertuaru nieszczęsnej Małgorzaty odgrywa ów młodzian, któremu przypomniano, że przed laty trzydziestu miał lat dwadzieścia; oto, jak ona, bierze do ręki zwierciadło i długo, długo w nie spogląda. Nie śpiewa jednak straszliwych rymów: „Jak bardzo cieszy mnie, że piękną widzę się!” (bis) — bo dojrzał zmęczone oczy, siwe skronie, zmarszczki pogmatwane jak nitki w starym swetrze, a kiedy fizjognomię ułożył do uśmiechu pocieszenia, spostrzegł kilka zębów chwiejnych jak zasady i kilkoro takich, za które dotąd jeszcze nie zapłacił rachunku. Może byłby nie dostrzegł tych smętnych resztek, gdyby nie wielka uroczystość, gdyby nie to wspomnienie „dni szczęśliwych Van Zantena”. I to jest jedyny smutny moment rozkosznej godziny wspomnień, owej godziny cudu, podczas której zwiodła dusza zakwilą jak krzak głogu. Moment ten należy powitać z uśmiechem filozofa, który utracił młodość, złudzenia, włosy i zęby, lecz nie stracił największego skarbu: pogody. Wygłaszamy te wzniosłe słowa na użytek owych letnich dni, podczas których odbywają się rozliczne zjazdy koleżeńskie. Wszyscy bowiem zdawaliśmy egzamin dojrzałości w miesiącach letnich, kiedy wszystko dojrzewa w naturze, przeto i taki dryblas, którego — jak indyka tuczącymi gałkami — karmiono pożywną mądrością. Poza tą chwilą jeneralnego przeglądu smętnej ruiny wszystko inne jest radosne. Wszystko inne jest wzruszające. Ze wzruszeniem bowiem siadasz na zaczarowany bagdadzki kobierzec i lecisz przez powietrze ponad rozłogiem lat trzydziestu, ponad wielkim teatrem zdarzeń, ponad krwawą wrzawa wojny, ponad cmentarzyskiem, na którym leży trzydzieści lat umarłych — ku owej stronie, gdzie twoja młodość kwitnie jak młode drzewo, zieleni się jak wiosenna łąka, śpiewa jak ptak i kryształowym szmerem gada jak kryształowy górski strumień. Zdolność wspominania jest wielkim nieszczęściem i największym szczęściem człowieka. Ci, którzy schodzą się, aby z przechowanych w sercach ostatnich iskierek rozdmuchać ognisko i ogrzać się przy nim, są bardzo szczęśliwi. Odmłodzeni, patrzymy na
siebie z młodą miłością; nikt nie widzi Oszronionych skroni ani twarzy, bardziej podobnych do pergaminu niż do płatka róży. Pokropieni hyzopem młodości, staliśmy się ponad śnieg wybieleni, czyści jak wiosenne rano i bezgrzeszni jak ona: młodość, ponad którą nie ma nic na świecie, bo w niej jest jeszcze to wszystko, co być może. Z miłym zdumieniem uświadamiamy sobie, że źródłem tak dziwnych i przedziwnych rozkoszy jest instytucja, którą od niejakiego czasu dość powszechna ściga pogarda i której dni są podobno policzone, tak zwana „matura”. Odbywa się powrót do natury i ucieczka od matury. Słusznie. Instytucja ta, sadząc z ponurych odkryć, jest najbardziej jadowitym wymysłem katów, co nadziawszy biednego młodzianka na szpikulec, smażą go na wolnym ogniu. Mądrzy nad tym rozprawiają ludzie, pewnie przeto wiele mają słuszności, zapowiadam tedy, że ani myślę wchodzić „pomiędzy ostrza potężnych szermierzy”, uczonych i pedagogów, i narażać się na gniew owych uciśnionych przez maturę młodzieńców, zważywszy, że każdy z nich, wysportowany, świetny jakiś rekordzista, jednym ruchem ramienia mógłby zmiażdżyć całe kolegia chuderlawych filozofów. Ja sobie chcę jedynie przypomnieć z rozczuleniem moją maturę. Nie umiem powiedzieć dlaczego, lecz, ta nasza matura sprzed lat trzydziestu zupełnie nie była straszna i nikogo nie przerażała. Nie wspominalibyśmy jej z taką szczerą tkliwością, gdyby była inna. Jest to zgodne zdanie kilku starszych dżentelmenów, wcale rozsądnych, gotowych do przysięgi, że wspomnienie tej matury jest wspomnieniem rozkosznym. Ha! Wszystko jest możliwe, możliwe jest przeto, że to złudzenie wielkiej oddali i dość łatwa do pojęcia prawda, że ząb, wyrwany przed trzydziestu laty, już nie boli. Może jest to owoc odwiecznego szachrajstwa, które twierdzi, że „za naszych czasów” wszystko zawsze było lepsze i piękniejsze, i mądrzejsze, chociaż — jak to bystrze zauważył Macko z Bogdańca — i „drzewiej też bywał poniektóry głupi”. Może mniemanie to jest jednym z czarodziejstw wspomnienia; w zorzy młodości wszystko wydaje się różowe, a my w tej chwili — stare konie — jesteśmy młodzi, och, jak młodzi! Ponieważ pamiętamy wybornie Horacego, powtarzamy sobie: Nunc est bibendum, nunc ped e libero itd. Rzecz dziwna, jak wielką ilość horacjuszowych wierszy pamięta każdy ze starszych dżentelmenów… Widać z tego, że można było biegać, tłuc się, gimnastykować, pływać. rzucać kamieniem — jak sam Heliasz kulą, wspinać się na drzewa jak wyborna małpa, a jednak czytać tych śmiesznych poetów. Czas musiał za owych czasów mieć więcej czasu, bo go starczyło na wszystko — i na rozum, i na głupstwo, na sprawy piękne i na pożyteczne. Pewnie, pewnie… Nie mieliśmy poza sobą strasznej wojny, nie mieliśmy potarganych nerwów i wielu ciężkich rzeczy. Nie znaliśmy też tej bezsennej niepewności dnia
dzisiejszego. Nikt się nie spieszył. Gazeta była rzadkością, a wieść z krańca świata, przeskakująca dziś otchłanie, wędrowała na kulawym koniu, a na telegraficznych drutach tyle siadywało jaskółek, że wiadomość przebrnąć nie mogła. Należy być sprawiedliwym i raczej obciążyć trzeba własną lekkomyślną młodość, niż rozprawiać się z tą mądrą młodością, którą niezupełnie rozumiemy. Bo nasza młodość, ta jeszcze romantyczna, gadająca ślicznymi wierszami, bladosmętna i odurzona Sienkiewiczem, i ta nowa młodość, bystra, szybka, gadająca rytmem motoru, niecierpliwa, dojrzewająca sztucznie w ogniu miliona woltów i odurzona zapachem wolności — oddzielone są od siebie nie odległością lat trzydziestu, lecz chyba lat trzystu. Dzisiaj każdy dzień jest rokiem. Za naszych czasów dzień był spokojną godzina żółwia. Choć się jednak już nigdy ojciec z synem własnym nie dogada, bo ojciec siedzi na pięknym księżycu, a młodzieniec dokonuje inżynierskich robót na Marsie, jednak szanujmy nasze młodości. I chociaż to dzisiejszego maturzysty nie wzruszy, niechaj nie drwi z tego, że ja moją maturę wspominam z wielkim krzykiem. On mnie zagłuszy motorem swojego niecierpliwego serca, ja mu jednak przypomnę, że zdobywczy młodzieniec uczył się czytania na moich bajkach, dla niego pisanych. Ciągle odbiegam od rzeczy, co jest dowodem młodej starości i starego wzruszenia. Opowiedzmy sobie tedy, jak zdawaliśmy ową nieszczęsną maturę przed laty trzydziestu. Kilku starszych panów, doskonale skrojonych, po, staroświecku wytwornych, z tytułami i orderami, zeszło się na sympozjon. To my, kiedyś młodzi. Cudownie mili i kochani ludzie. Najpierw wesoło wyliczyli niedomagania (wrzód w żołądku, awantura z sercem, cukrzyca, nerwy, płuca jak rzeszoto — reszta w encyklopedii medycznej). Potem nalali do kieliszków wina, tak czerwonego, jak młoda krew. Encyklopedię medyczną wyrzucono przez okno i specjalnym pociągiem ..Młodość — miłość — matura” pojechaliśmy do zaczarowanego miasta Lwowa, które radosnymi oczami patrzyło, jak dnia jednego z sympatycznych kretynów uczyniono łudzi „dojrzałych”… do nowych głupstw. Cały świat zalało jedno promieniste wspomnienie jak świetliste morze, na tym morzu wyrosła koralowa wyspa, a na tej wyspie harcuje gromadka efebów. Jest wśród nich jeden z gębą jak nieszczęście, z nosem jak przykry przypadek, cokolwiek wygłodniały i posiadający spodnie tak wyświecone, że złośliwe życie mogło się w nich przejrzeć jak w lustrze. To ja. Każdy ma mniej więcej lat dwadzieścia i żaden z nas nie boi się tego sądnego dnia albo tylko udaje, że się boi, bo taki jest zwyczaj. Straszył go ojciec i straszył go dziadek, wiec trzeba stroić ponure miny. Jeden wśród nas — małpa bardzo śmieszna — pokazywał nawet jakieś krople „na nerwy” — zwyczajną wodę z cukrem i chciał tym handlować na wypadek,
gdyby przerażenie miało realne podstawy, bo sam namiestnik miał przybyć na maturę. Takie to były uroczyste hece, taka wspaniała matura. Cesarz wołał swojego namiestnika i pewnie powiedział: — Niech no ekscelencja zajrzy do czwartego gimnazjum, bo tam Makuszyński zdaje maturę! Był namiestnik, wspaniały, mądry człowiek, ale nawet na mnie nie spojrzał. Zastanawialiśmy się „i wtenczas, i potem”, dlaczego ta straszna uroczystość nie poraziła trwogą młodych dusz, i oto po latach trzydziestu doszliśmy do niezłomnego przeświadczenia, że nie było do tego najmniejszego powodu, gdyż gdyby rodzeni ojcowie byli egzaminatorami, nie byliby lepsi, rozumniejsi, wyrozumialsi i bardziej serdeczni niż nasi „groźni” profesorowie. Niech dobry Bóg da światłość wiekuistą tym, co umarli, i starość cudownie pogodną tym, co jeszcze żyją. Za to, że nie trwożyli młodych serc, że nauczali roztropnie, a z wielką miłością, że znali sztukę uśmiechu i słodyczy w każdym słowie, a kiedy doszło do owego „strasznego” rozrachunku, więcej mieli troski na mądrych czołach i w dobrych oczach niż te „obżałowane” dryblasy, nieszczęśni ich wychowankowie. Nie wiem, jacy są dzisiaj profesorowie. Jeżeli jednak są choćby z daleka podobni do owych z moich czasów, nie rozumiałbym, dlaczego matura napawa kogo trwogą. Nie wiem, jak dzisiaj uczą; nas uczono z miłością, z wielką miłością. Oby każdy dziś młodzieniec zaznał choć odrobiny tej miłości, którą nam oddawano w niezmiernej, niewyczerpanej ilości. Może wtedy głupi, przekorny, śmiesznie buńczuczny młodzieniaszek, słowem: małpa — nie umiał tego ocenić, ale dzisiaj przypomina sobie tę miłość ze łzami w zmęczonych oczach. A oni z anielską cierpliwością znosili okrutne figle cielęcej młodości, jak gdyby wiedząc, że ich „będzie za grobem zwycięstwo”. Och, tak, och, tak! Wierz mi, kochany profesorze, co nauczasz nowe pokolenie, że miłość jest największą mądrością tej mądrości, której nauczasz, czasem w zniecierpliwieniu, a czasem w rozpaczy. Ktoś cię za to kiedyś wspomni z takim wzruszeniem słodkim, z jakim ja wspominam moich profesorów. Stroił czasem taki zmęczony człowiek srogie miny, czasem groził ci śmiercią i torturami. O zacny nauczycielu! Gadaj zdrów, bo mnie kochasz dlatego, że jestem młody i głupi, a ty wiedziałeś, że mam serce czyste i czasem byłem głodny. Byłem wtedy straszliwie „sławnym” na całe gimnazjum poetą. Taki Hamlet bez portek i bez rozumu. Mój profesor matematyki i fizyki — a trzeba wiedzieć, że jako specjalista w tych mądrościach byłem zakałą całej szkoły — grzmiał codziennie: — Panu pomnik postawią (!), a ja panu dam troję!
„Tróją” była patentem na ostateczne kretyństwo. I nie dał mi owej „troi”. Czytał ukradkiem moje wierszydła, a przy maturze zadawał mi pytania z matematyki dość zawiłe, takie mniej więcej: „Ile jest siedem razy siedem?” — Bo on wiedział, że ja będę pisał wiersze. Bo on wiedział, że jednym, naprawdę groźnym pytaniem wtrąci mnie w przepaść. Po co? Na co? Czy ja miałem rozbijać atomy albo skraplać powietrze? Za takie nieprzepisowe łaskawości mógł mu uczynić awanturę asystujący przy maturze wysoki przełożony. Akuratnie! „Wysoki przełożony” też wiedział o mojej pisaninie i też był mądrym człowiekiem. Więc udawał, że jest bardzo zajęty oglądaniem wróbelka, co ćwierkał za oknem, kiedy ja ćwierkałem ni w pięć, ni w dziewięć. Ale kiedy zdawałem łacinę; czy literaturę — słuchajcie! słuchajcie! Ja byłem wtedy wielki pan, a oni — wyraźnie szczęśliwi! I tak było z każdym z nas, bo oni wszystko o nas wiedzieli. Matura musiała być, bo trudno było profesorom bić się z austriackim ministrem na ten temat, więc niech sobie będzie, ale co z tej matury uczyni mądry profesor, to było rzeczą mądrego profesora. On przez lat osiem, przez kilka godzin dziennie, patrzył roztropnie w serce i w głowę małpoluda, przejrzystego jak czysta woda, po co mu więc było dociekanie, czy małpolud zna chemiczną formułę i dopiero na tej podstawie mianować go „dojrzałym”? Oni niemylnie wiedzieli, czyje serce już dojrzało i czyja głowa jest już rozświetlona. A młode głowy były doskonale wypełnione, bo same pragnęły być mądre. Nie było się czego strachać. Dobrze nas wtedy uczono. Łbów opornych nie bito w ciemię, tylko w siedlisko ambicji. Prowadzono nas do czystego źródła i kazano pić wprost z niego. Nikt nie wiedział, co to jest „wykres miłości Telimeny do Tadeusza”, ale dziś, nagle w nocy zbudzony, każdy z nas, starszych panów, wypowie najcudowniejsze wiersze z Pana Tadeusza i całe ustępy najpiękniejszej prozy. Tak w każdej czyniono materii: tak profesor „grek” opromieniał i blaski roztaczał nad Platonem, a matematyk uczył miłości do suchej megajry, swojej „uroczej” matematyki. Może i dzisiaj uczą tak samo, co daj Panie Boże… Tylko coś o tych zwariowanych „wykresach” i „skrótach” literatury gadają ludzie zbyt donośnie. A największym naszym skarbem była ich osiwiała, srebrna przyjaźń. Któż by się trwożył profesora, z którym wiodło się dyskusje, czasem żywe, czasem namiętne; młodość szumiała skrzydlatymi słowami, a cierpliwy filozof słuchał i odpierał napaść po koleżeńsku. I nic się złego nie stało jednemu smarkaczowi, który przegrawszy ze swoim profesorem literatury niemieckiej wojnę o jakąś historię, „obraził się” i przez trzy dni nie przychodził na lekcję, młody bałwan, der grollende Achilles. W ogóle nic się nikomu nie stało nigdy, bo się porozumiewano serdecznie.
Dlatego prawie nikt z mojego okresu nie bał się matury. Chyba arcyleń albo chłopaczek zbyt nerwowy. Dlatego, kiedy się przed kilku dniami zeszło po latach trzydziestu kilku starszych panów, uścisnęli się jak bracia najukochańsi, co razem przeżyli dni najbardziej słoneczne. Gadali cytatami łacińskimi i greckimi, ale najpiękniej gadali wtedy, kiedy wspominali owych mądrych starców, mistrzów swojego życia. A o szkole mówili z miłosnym zachwytem. Każdy człowiek bowiem ma dwie matki: tę rodzoną matkę i matkę — szkołę. Cała sztuka w tym, aby matka była pełną słodyczy i słodkiej mądrości serca, a nie macochą, co ma gębę pełną groźnych słów, pieczęć urzędową w ręce, nigdy do piersi nie przyciśnie zastrachanego urwipołcia i nie zna prawdy najprostszej, że dziecku trzeba miłości, miłości i miłości. Wtedy może być i matura, i sto egzaminów… Moja szkoła tuliła nas zawsze do gorącego serca. Dlatego kilku starszych panów (nerki, wrzód w żołądku, cukrzyca i katar żołądka) miało na jej wspomnienie wilgotne oczy. Pozdrawiam cię, moja szkoło na lwowskim zielonym wzgórzu.
NAMIOT POEZJI Peleryna! Piękne, zawiesiste, szerokie, miękkie, wygodne, przytulne słowo… „Płaszcz pielgrzymi” — namiot i przenośny dom. Zwykły zjadacz chleba nie poświęci mu jednakże więcej uwagi niż butowi z lewej nogi lub dziurawej pończosze, natomiast malarz, rzeźbiarz lub pismak, zawiązujący rymom ogony, na widok tego słowa, sięgającego ziemi, zawsze przystanie i mile, nawet z rozczuleniem, na nie spojrzy, rzewnym uśmiechem je pozdrowi… Nie uczyni tego żaden młody, dostatnio odziany, a czcigodną pelerynę znający tylko ze słyszenia lab z obrazka, lecz stara gwardia, wysłużone bojowe konie i jaskiniowce, przedziwny mają dla niej sentyment. Dawno temu, dawno — w „okresie burzy i naporu” — w tych zamierzchłych czasach, kiedy ludzie czytywali jeszcze książki i kupowali obrazy, kiedy wykrzykiwali gromko: „miej serce i patrzaj w serce!” — kiedy jeszcze Andrzej Włast nie władał światem, kiedy rym żył z rymem w parze jak gołębi para, a asonanse nie szczerzyły zuchwale zębów — wtedy ta peleryna była hieratycznym strojem. Twórca wszelkiego zawołania musiał mieć pelerynę, jak ksiądz sutannę lub jak żołnierz mundur. Długie włosy, kołnierzyk o barwie ornej ziemi i krawat przypominający rozwianą piracką banderę lub czarną chorągiew rycerzy Giovanniego delie bande nere — były jedynie dodatkami do peleryny. Poetyckie pisklę czy też malarzyna, co nie umiał jeszcze malować parkanu, czynił gwałtowne zabiegi, aby przede wszystkim zdobyć ten czarodziejski namiot poezji i innej sztuki. Zielony frak francuskiej Akademii w równej był cenie u starych dostojników, co peleryna u młodych burzliwców. Bez niej nie warto było żyć na tym skisłym świecie. Bez niej geniusz wyglądał kuso, nędznie i zgoła nikczemnie. Przed trzydziestu kilku laty wydawało się nam, że niebo jest peleryną, co zwisa nad ziemią, a przez dziury w tym obleczeniu przeglądają nocą gwiazdy. Kraków był głównym siedliskiem peleryniarzy, jako miasto przez malarzów zapowietrzone; co drugi jego mieszkaniec miał „wzrok dziki, gębę plugawa”, zazwyczaj brodatą, a jeśli nie brodatą, to jako tako w okresie Wielkiej Nocy oskrobaną, a na ramionach pelerynę. Malarzów bowiem i wieszczów naśladowała tłumnie wszelka hołota, kibice od sztuki, wolontariusze i dyletanty. I w innych miastach wszystek „wielki świat” artystowy nosił peleryny ze szczytną dumą i niewysłowionym wdziękiem, z jakim pan kat nosi swoją opończę.
Posępny pojetes z namarszczonym czołem tak w niej wyglądał, jak gdyby był odzian w burzliwą chmurę, zwełnioną jak broda Jowisza w dzień powszedni. Raczył stąpać po struchlałej ziemi, a gdy wiatr rozwiał pelerynę, zdawało się, że się skrzydła za nim wloką. Ha! „Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra…” — Nikczemny plebs, w watowanych płaszczach i fałszywych futrach z prawdziwych kotów, z szacunkiem ustępował z drogi potężnej pelerynie. Piszą w czytankach dla dzieci, że pewien profesor krakowskiej akademii, z kmiotków wadowickich ród wiodący, zwykł mówić, gdy mu cześć oddawano: „Dziękuję ci, aksamicie, kłaniają się Wadowicie!” Tak też chylono głowy przed peleryną, w której tkwiło jakieś ciało. Szanowne musiało być to ciało, skoro miało „przywilej peleryny”. Któż się nią bowiem odziewał? Jan Kasprowicz włóczył ją za sobą jak burzę, Jerzy Żuławski swoją mógł wyniosłą nakryć górę i Przybyszewski, co z przybocznym diabłem pod rękę chodził, i J.A.Kisielewski, zanim w paryskiego zmienion dandysa, skoczną swoją figurkę peleryną okrywał — wszyscy, wszyscy… Gdyby zamiast „but prawy powiesić w Sybilli” — zebrano w niej garderobę Młodej Polski, wisiałyby tam same cudaczne peleryny. A gdy znakomici mężowie z Warszawy odkryli Zakopane, od razu tym strojem się okryli. Byli to potężni głowacze pozytywistycznego wyznania, cokolwiek jednakże pana Fredrę odmieniwszy, co o „reumatyzmach łupiących” opowiada, można było rzec o nich, że ich „romantyzmy jakieś łupią”. Tatry ich rozmarzyły i rozmiękczyły niby strasznie twarde dusze. Dusza poczuwszy pelerynę pisała śliczne książki i ślicznie malowała obrazki. W kosmatej pelerynie tkwi bowiem jakaś mistyczna siła i jakieś diabelstwo. Lucyfer, jeśli w przebraniu zjawia się pośród ludzi, używa zapewne tego powłóczystego stroju, pod którym chowa sępie skrzydła. Nikt nie dojrzy, co tkwi pod taką czarną płachtą. To zapewne było głównym powodem, dla którego Parnas polski (jest żydowska rodzina tego nazwiska, jasne jest jednak, że mówimy o greckiej górze) uczynił pelerynę urzędową swoją szatą. Można było zauważyć, że geniusze używają jej zawsze: i w świątek i w piątek, i w deszcz i w pogodę, i w zimie i w lecie, i niemal nigdy nie zdejmują jej z ramion. A czemuż to. moi mili barankowie? Oto z tego prostego powodu, że okrywała ona sumiennie to, czego pokazać nie chciano światu. „Nie zaglądaj za parawan i w cudze pantofle!” — ale nie zaglądaj też Młodej Polsce pod pelerynę. Co cię to obchodzi? Pan Dumas opowiada, że muszkieter Portos okryty był wspaniałym płaszczem, a szpadą chciał przeszyć robaczywe serce każdego zuchwalca, co by śmiał zajrzeć pod ten
płaszcz, okrywający nędzę. Peleryna była takim płaszczem Portosa. Powiada Szekspir: „Piotrze, daj wachlarz tej damie, bo jej wachlarz piękniejszy jest od jej twarzy!” Peleryna była takim wachlarzem szekspirowskiej donny. Rzeklibyśmy dzisiaj, że była „dymną zasłoną” — kosmatą chmurą, co okrywała swoistą, wcale oryginalną modę, malownicze, bezportkie (!) niedostatki… Zamiast o „doświadczeniu” zakrzyknąłby o niej Słowacki: „O peleryno, ty jesteś pancerzem!” — A zarówno namiotem, w którym wieszcz, na świat obrażony, ukrywał się jak bulgoczący gniewem Achilles. Nie zdołam w krótkiej, acz tak uczonej rozprawie wyśpiewać pełnej chwały najcudowniejszego tego stroju. Kto go nie używał, nie pojmie, czym była peleryna dla naszej młodości „górnej i chmurnej”: więc przenośnym domem, ale i kołdrą, ale i poduszką, miękką, dobrą, przytulną. Toteż po nocnej udręce wyglądała wygnieciona, jak ten, co wychodzi z przesłuchania w skarbowym urzędzie, co jednak zuchwałej jej wspaniałości żadnej nie przyniosło ujmy. Przeciwnie! Czapeczki studenckiej używa się czasem rozmyślnie do czyszczenia butów, aby nabrała „patyny”. I nasza peleryna musiała mieć pozór znękanej, wysłużonej i zniszczonej, niby że jest taka stłamszona przez to jadowite życie, co w owych czasach najgorszej zażywało sławy: „Psiakrew, to życie takie złe!” Życie nie było wcale złe, tylko wieszcze mieli kiełbie we łbie, więc zgrzytali zębami i zawracali białkami oczów. W jednej operze tak śpiewają: „Ja się nie lubię włóczyć w cieniu tych platan (!), bom ja szatan!” A myśmy byli szatani, że aż ha! Dekadenci, opilce, zakały świata, opryszki, zbójeckie gęby. Do dzisiejszego dnia pozostało mi w oczach mordercze spojrzenie… Zapewne dlatego spokojny świat, najedzony i dostatnio odziany, okazywał żywy niepokój na widok peleryny. „Idzie Molski, za nim oda.” Za nami szła peleryna, strój kalabryjskich bandytów. Powiewała na wichrze jak sztandar zagłady. Nie należy się przeto dziwić, że stróże porządku publicznego, których prosty lud nazywa policjantami, spoglądali na nią ze szczególną złośliwością. Zdawało się im, że każdy pod peleryną, jak Budrys „pod burką wielkiego coś chowa”. Istotnie, zdarzyło się pewnego razu, że dwa malarzowie napotkali na swej drodze kilka zatroskanych kaczek, same, sieroty, bez ojca i bez matki, więc się w naiwnej dobroci serca zaopiekowali nimi, aby im kto inny nie wyrządził krzywdy. Znudziło się bałwaniastym kaczkom pod ciemną peleryną i narobiły takiego wrzasku, jakby były dzikie, i zaczęły kwakać kłamliwie, że je malarze wiodą na pieczyste zatracenie. Stało się to u samych rogatek miasta, gdzie stał policjant, jak „tam na
polu jawor stoi”. I zaraz pytania: a skąd te kaczki? a dlaczego kaczki? Małpa policjant za nic nie chciał wierzyć, że to modelki, i naraził zacnych artystów na grube i mocno krzykliwe nieprzyjemności, tak iż sobie przysięgli, że będą się zadawali tylko z „martwą naturą”. Ale odtąd zgoła zuchwale i w żywe oczy nie dowierzano czcigodnym pelerynom, co okrywały duchy wzniosłe i świetne. Poza policjantami szczególną nienawiść okazywali pelerynie dozorcy domowi. Stróże wiedzieli jedno, że gdy się w pokoiku na poddaszu zagnieździ jedna choćby peleryna, niby straszliwie samotna, za dni kilka wpełznie chyłkiem do spokojnego domu cała ich czereda i tak się rozmnoży, jak Żydzi na folwarku następcy tronu w Faraonie. Peleryniarze byli diabolicznie podstępni i zbrodniczo chytrzy. Nikt nie mógł dojść nigdy, kiedy się taki wprowadził i kiedy się wyprowadził? We dnie mieszkał zazwyczaj jeden, na noc jednak zmieniało się poddasze w przytułek dobrego brata Alberta, co też był malarzem i też szara nosił pelerynę. Stróż domu tracił nieliczne zmysły od rozlicznych rozpaczy. Zamiast obola za otwarcie bramy podawano mu przyjaźnie rękę, nie chcąc niby marnym datkiem obrazić ludzkiej godności pana Michała. Toteż raz jeden cerber przy Szpitalnej ulicy w Krakowie zawziął się, jucha, i na wszystkie skomlące zaklęcia głuchy, dopóty nie otwierał piekielnej bramy, dopóki mu się przez szparę nie wsunęło pieniążka. Aż tu jednego razu takeśmy otumanili jakiegoś zacnego ukraińskiego szlagona, że postanowił kupić obrazek naszego przyjaciela. Trzeba było kuć szlagona, póki gorący, więc choć noc już była mocno dojrzała, zawiedliśmy go na Szpitalną. Stróż — goryl kosmaty — nie chce wpuścić nawet za przyrzeczenie zapłaty, więc krzykiem, co będzie słyszany na sądzie ostatecznym, zbudziliśmy przyjaciela, przyjaciel owinął obrazek w pelerynę i spuścił z okna na długim stryczku. Szlachcic obejrzał obrazek przy latarni i dał dziesięć koron, które linową kolejką pojechały w górę w pelerynie. Nie należy dodawać, że nagle wzbogacony malarz zbiegł czym prędzej i oczarowawszy stróża widokiem pieniędzy, poszedł z nami, aby marnie przepuścić fortunę. Epoka peleryny roiła się od zdarzeń hucznych i radosnych, których nie można by spisać nawet — na pelerynie. Dobrym ludziom włosy stanęłyby na głowie jak żyto, wtedy bowiem fantazja brała walny udział w naszych sprawach, chociaż jedną peleryną okrywało się w nocy czasem dwóch, a czasem trzech. A chociaż sprzedawało się wszystko, co tylko można było sprzedać, nie pomnę, aby kto za mojego żywota sprzedał pelerynę. Bo i jakożby żył? Bez domu, bez kołdry, bez poduszki i bez stroju? „Straciłby twarz”, jak Chińczyk, i nie mógłby się ludziom pokazać na oczy. Toteż stała się rzecz sromotna, żeśmy zrzucili pelerynę jak wąż skórę. Wałęsa się po
dobrze skrojonym świecie jeszcze kilku takich, co się jej nie wyrzekną aż do śmierci. A śmierć przyjdzie po nich nie w marnej zgrzebnej płachcie, lecz w tej malowniczej pelerynie… O peleryno! „Kochanko pierwszych dni!” Dostojna, z wiatru utkana szato poezji, gronostajowy płaszczu radosnej i dumnej nędzy, wierna przyjaciółko dni upalnych i zimnych nocy, dziurawa delio, opończo dobrych rycerzów i chlamido pogodnych filozofów — bądźże mi pozdrowiona!
ŻYCIE PARYSKIE Czas — koń apokaliptyczny — pędząc obłąkanie wpadł w tak gęsty las zdarzeń, że przez ich powikłaną gęstwinę zaledwie dostrzec można daleką, daleką smugę spokojnego poranka, co za chwilę przepadnie w ciężkim mroku niepamięci. Dlatego każdy prawie, co chowa w sercu wspomnienia, ogląda się poza siebie coraz częściej i zbiera owe pyłki, więdnące i niknące, aby je ocalić i czasem na nie spojrzeć, kiedy już niczego innego nie będzie na świecie, jeno robot, radio i maszyna. Uśmiech też umrze niedługo. Uśmiechajmy się, bo — Beaumarchais’ego odmieniwszy — „nie wiadomo czy uśmiech potrwa jeszcze trzy tygodnie”… Uczyńmy wyprawę do Paryża. W czasach cielęcej mojej młodości nie można było wyzwolić się z terminu na czeladnika w cechu malarskim czy pisarskim, jeśli się nie odbyło wędrówki do stolicy światła i świata. Młodzieniec z artystycznej branży, który nie był w Paryżu, był marnym Turkiem, który nie zwiedził Mekki i nie pił wody ze studni Cem–Cem. Brak mu było tego świetlanego pocałunku, który na czole adepta składał Paryż. Zdawało się, że taki będzie zawsze miał bielmo na oczach. Dlatego najczarniejszą troską skrzydlatego młodziana była ta największa i najcięższa wędrówka nad Sekwanę i dlatego nawet nędza, dziurawa i odarta, ulegając temu złotemu przesądowi, zabierała tobołek, do tobołka nadzieje i zielone entuzjazmy i szła głodować— do miasta największego bogactwa i najprzeraźliwszej nędzy. O tym bogactwie wiedziało się z romansów, o nędzy zaś z doświadczenia. Jak chłop, co dąży do Ameryki po bogactwo, dowiaduje się zbyt późno, że woda w oceanie ma posmak słonych łez, tak samo skrzydlaty młodzieniec dowiadywał się w Paryżu, nasłonecznionym i rozśpiewanym, że głód jest tak samo nielitościwy, jak na krakowskim poddaszu czy lwowskim zaułku. Choćby jednak miał umierać sto razy i tysiąc razy spać pod arkadą mostu, nie powracał. Paryż dlatego jest takim miastem straszliwym, że wyjechać stamtąd nie można. Przeklina się je i uwielbia — nienawidzi i kocha do szaleństwa. Tuli się do jego murów, choć są zimne i kamienne. Ma w sobie niepokonany urok cudownej, ślicznej czarownicy. Młode oczy, oszołomione i zasypane złotym pyłem zachwytu, nie mogły się oderwać od jej widoku i obmywały się często łzami. Był tam wśród nas jeden taki, co przyleciał na młodych skrzydłach i miał przebyć w Paryżu dwa tygodnie, licząc po trzy franki dzień, gdyż więcej nie posiadał. Mija równo lat czterdzieści, a on tam jeszcze siedzi i za lat pięćdziesiąt tam mu urządzą pogrzeb szesnastej
klasy. Nawet Hamsun, który widział taki głód, jakiego nie widział nikt na świecie, zdumiałby się na widok tych głodów, które szarpały tego człowieka w początkach jego pobytu. A jednak nie wyjechał. Teraz to już wszystko fraszka. Nikt tak lekkomyślnie nie jeździ i nikt nie jest taki romantycznie niemądry, aby głodować dla chimery. Kiedyś za naszych czasów było więcej przeraźliwie ambitnych obłąkańców, bladych, rozczochranych straceńców, nieutrudzonych wędrowców, śmiesznych i zadzierżystych, którym się zdawało, że sztuka mieszka tylko w Paryżu, a nie w każdym, najbardziej zapomnianym zakątku świata. Takie było hasło i taki „zew”. Trzeba było słuchać i rwać z kopyta do tego boskiego Paryża, aby się potem nosić bardzo górnie. Jednych ten Paryż napełniał światłem i rozszerzał im oczy, a drugich tłamsił, paczył, wykrzywiał i czynił z nich dziwolągi; jechał mądry chłopczyna, a wracał geniusz, tylko cokolwiek kretyn. Siedział, mandryl jeden, przez dwa lata w Paryżu, grał w bilard i raz jeden był w Luwrze, bo deszcz padał i trzeba było gdzieś się przed nim schronić. Takich było tysiące. Francuz, słaby geograf, zwał takich Polaków: „Rosjanami, co nie mają pieniędzy”. Każda nacja miała takich swoich przedstawicieli, zaludniających Montparnasse i napełniających dzielnice rozgwarem najrozmaitszych języków, skąd pochodzi opowieść, że kiedy jakiś nieopatrzny Francuz sprowadził się do niej, powiesił się po tygodniu z tęsknoty za Francją. Były jednak inne mnogie tysiące takich, co chcieli wypić kastalskie źródło do cna, co pili zachłannie słońce tego Heliopolisu, wypatrywali oczy aż do bólu, nasłuchiwali każdego jego jęku lub krzyku radości. Tacy chodzili jak somnambulicy, jak odurzeni, w ciągłym zachwycie, co nie zważa na głód i udrękę. Wiele było tego głodu, cokolwiek za wiele. Ziomkowie w ojczystej ziemi radzi, że artystyczny narwaniec znikł im z oczu, nie odpowiadali zwykle na listy, wołające krwawym głosem, a ponieważ narwaniec nie miał swego conta w Banku Francuskim, dość jadowite nastawały czasy. Lekkomyślność siwiała z rozpaczy i Sekwana wzbierała czasem od łez polskiej cyganerii. Taka jednak była tajemnica ówczesnego Paryża, że rozpacz nie trwała zbyt długo i była jakaś lżejsza do zniesienia. Cygan–poeta ratował okruszyną chleba cygana–malarza i odwrotnie. Ośmielam się twierdzić, że nigdy nie było serc czulszych jak wśród cyganów. (Ponieważ teraz już ich nie ma w ogóle, więc owe serduszka zwiędły i można je sprzedać na szmelc. Ja mówię o dawnych czasach). — Kto miał izdebkę na mansardzie ósmego piętra, tuż obok księżyca, w którym czasem ukazuje się słodkie widmo Mimi Pinson, ten miał równocześnie dom zajezdny dla bezdomnych przyjaciół, dobrych mołojców, wesołych mołojców, strasznie biednych
mołojców. Cudowny Murger uśmiechał się w grobie widząc, że nic się nie zmieniło od jego czasów, przeplatanych słońcem, śmiechem i śmiercią. Dobrze było „pod dachami Paryża”. Ten Rene Clair, co w swoich filmach umie jeszcze dostrzec nad złotym zgiełkiem Paryża te podniebne śliczności, głodne i uśmiechnięte, jest Murgerem filmu i ma najmądrzejsze w Paryżu spojrzenie. Słodka dziewczyna, Anabella, jest tego podniebnego królestwa królową, której tron stoi na strychu. „Życie paryskie!” Boże miły… W operetce oznacza ono szampan, ostrygi, kankana, miłość i wesołe awantury. U nas oznaczało ono krótko: wesołą nędzę. Nie oddałby jej jednak oszołomiony młodzian ówczesny za najtlustszy dobrobyt i za wszystkie skarby świata, choćby warte były razem tysiąc franków, przeraźliwą wonczas cyfrę, którą operował jedynie Flamarion w paryskim obserwatorium. Tysiąc franków, tak czy owak, wzięliby diabłowie i kupcy jako diabłowie zachłanni, a z tych biednych dni, złoconych cudownymi zachodami słońca, z tych szczęśliwych dni wolności, wolności rozśpiewanej i szerokiej, ulepił człowiek niejedną książczynę i ma w skrzyni zapas wspomnień rzewnych i pięknych. Czasem, kiedy się zejdą stare z owych czasów „paryżany”, siadamy oklep na wspomnieniu i prędzej, niżby zdążyła iskra elektryczna, jesteśmy już w jakimś naszym paryskim zaułku. Jeden jest ambasadorem, jeden rektorem akademii muzycznej, drugi rektorem akademii malarskiej, ten sławnym dziennikarzem, ten skrzypkiem rozgłośnym, ten pisze mizerne książki (to ja!) — tamten rzeźbiarzem niezwykłej miary, A wtedy? Łapserdaki od siedmiu boleści i z siódmego piętra, chłopaki wesołe, rozigrane, zapalczywe, rozgorzałe, głodne, śmieszne, malujące zachłannie, grające na gęślikach, piszące z pasją i głupio. Bracia — więcej niż bracia rodzeni. Przyjaciele — lepsi od Kastora i Polluksa. Wspólny jedliśmy chleb i to samo kwaśne piliśmy wino. Zegnani przez paryskie opętanie ze wszystkich stron ojczystej ziemi, bezportkie Gaskończyki, związani byliśmy dolą i niedolą i nie można było „na oko” odróżnić naszych serc, tak jedno do drugiego było cudownie podobne i rytm ich był taki sam: nagły, szybki, popędliwy, niespokojny. Cóż mogła zrobić tępa, głupawa bieda z takimi, którzy śmieli jej się prosto w nos? Trzeba zaś dodać, że bywaliśmy bardzo dowcipni; nic bowiem tak nie zaostrza dowcipu, jak racjonalna dieta. Chytre eskulapy od nas nauczyły się systemu leczenia głodem zbolałych ciał i zatłuszczonych dusz. My nie umieliśmy wykorzystać doskonałego wynalazku, na którym inni robią majątek. Za to wesołość nasza była szeroka, czasem bowiem cala dzielnica za naszą mizerna sprawą dostawała szału i małego kręćka. Umiejętność bytowania doprowadziliśmy do mistrzostwa, które mogło zdumieć nawet przemyślnych Francuzów. Wszystkie paryskie lombardy znały nasz wspólny skarb, dość