Krystyn Ziemski
BARWY STRACHU
Wiatr zacina siąpiącym deszczem. To ma być maj, myśli
melancholijnie Klepacz'. Poniektórzy twierdzą, że powinno się
chodzić po deszczu, to się urośnie. Ale mnie to chyba nie pomoże.
Po' czterdziestce?! Zastanawia się z odcieniem wisielczego
humoru.
Włosy i nogawki od spodni przemokły, kleją się do ciała, woda
ścieka po szyi, karku, aż pod żebra. Brrr. Codzienna wędrówka do
pracy z wiecznie spóźniającymi się autobusami i nerwowym
wyczekiwaniem na" przystankach dziś wyjątkowo dotkliwie daje
się we znaki. Loteryjka: przyjedzie na czas, czy nie przyjedzie. Do
.tego kawał drogi piechotą i na dodatek ten deszcz. Wchodząc do
komendy otrząsa się jak pies. Byle się tylko nie zaziębić. Zaziębia
się łatwo.'Raz, jak go chwyciło, chodził zagrypiony przez parę
tygodni. A najgorszy jest katar. Wtedy zupełnie nie może się
pozbierać. Zaraz zrobię sobie mocnej herbaty. Na roz-
grzewkę, planuje wchodząc na górę. Może Marcinkowski już
zdążył nastawić wodę?
Siedzą we dwóch i tak się przyjęło, że ten, który przyjdzie
pierwszy, od razu włącza elektryczny czajnik. -Zafundowali go
sobie na spółkę. Codziennie rano parzą „męską" herbatę, mocną,
niemal czarną. Pachnie aromatycznie, działa jak kawa. Herbata, to
jest mu teraz potrzebne.
W pokoju nie ma nikogo. Klepacz jest zawiedziony. Rozbiera się,
wiesza mokry płaszcz i włącza czajnik. Właśnie wyciera szyję
chusteczką, gdy odzywa się brzęczyk telefonu.
— Słucham, Klepacz — mówi do słuchawki.
— Daj Marcinkowskiego. — To głos sekretarki szefa.
— Nie ma go. ,
Jak to nie ma? Jak tylko przyjdzie, niech się zamelduje u starego.
Piln# sprawa.
Dobrze, Basiu. Przekażę. — Odkłada słuchawkę.
Wsypuje herbatę do szklanki i pochyla się. nad czajnikiem. Ale to
wolno idzie... Pewnie dziś znów dwudziesty stopień zasilania.
Szczęście, że przynajmniej skończyła się jedna klęska żywiołowa
w postaci 'imy. Co będzie tej wiosny?! Susza, powódź? Zawsze
się znajdzie jakieś uzasadnienie...
Znów ten telefon. Odstawia szklankę, podnosi słuchawkę. Głos
Basi:
— Jeszcze go nie ma?
?— Nie ma. Pewnie zaraz nadejdzie. Sama wiesz, jak to jest. Z
Ursynowa trudno na czas dojechać. Może znów autobus nawalił
— tłumaczy kolegę. — Co za gwałt, coś się wydarzyło?
— Stary się wścieka. Wiesz, że u niego wszystko musi być jak w
zegarku. Raz tylko się spóźniłam, a truł mi przez trzy dni- na ten
temat.
No to cześć! — Nie chce przedłużać rozmowy. Woda się nareszcie
gotuje, a on marzy o gorącej herbacie.
Co mam szefowi powiedzieć? — Basia nie ustępuje.
Wymyśl coś prawdopodobnego. Powiedz, że Marcinkowski z
samego rana miał coś załatwić na mieście i dlatego przyjdzie
później. Mógł przecież wpaść do muzeum. Oni tam urzędują od
ósmej. Zanim załatwi...
Z westchnieniem ulgi odkłada słuchawkę. Wlewa wrzątek do
szklanki. No, nareszcie spokój. Ale nie może zająć się wymarzoną
herbatą. Znów ten telefon.
Z choinki się .urwlfli, czy co, myśli ze złością. Znowu do
Marcinkowskiego.
Proszę zadzwonić później. Jeszcze nie przyszedł — informuje
kobietę pytającą o kolegę.
Wezwał mnie na dziś, na ósmą rano — wyjaśnia11 młody głos. —
Dzwonię z biura przepustek.
— Nic o tym nie wiem. Musi pani poczekać. Powinien zaraz
przyjść — dorzuca uspokajająco. — Sam zejdzie-po panią.
Sięga po herbatę. Gorący płyn parzy usta. Miłe ciepło rozchodzi
się po ciele. Gdyby jesz-v cze można było wysuszyć spodnie, buty
i skarpety! Na to jednak nie ma rady. Samo wyschnie, zanim
wrócę do domu, pociesza się. I nagłe skojarzenie: a może by
zadzwonić do Marcinkowskiego?
Nakręca znajomy numer. Długi sygnał. Jeden, drugi, trzeci. Nikt
nie podchodzi do aparatu. W gruncie rzeczy nie ma w tym nic
dziwnego. Przecież żona Marcinkowskiego pracuje, a
trzynastoletni syn też już poszedł do szkoły. Marcinkowski na
pewno wyszedł z domu, tylko nie może dojechać, bo jak zwykle
nawala miejska komunikacja. Wszystko nawala," tylko nam nie
wolno, wzdycha. Ma chłop pecha, że właśnie dziś~starego
przypiliło. Trzeba będzie coś sensownego wymyślić, żeby się nie
czepiał. Z tym muzeum to chyba dobry pomysł?!
Wyciąga akta z szafy pancernej. Dzisiejszy dzień przeznaczył na
ich uporządkowanie. Sprawa dotycząca niegospodarności w
jednym z zespołów filmowych jest już zakończona. Wczoraj
biegły przyniósł opinię z dokładnym wyliczeniem strat. Wszystko
po kolei trzeba włączyć do akt. Wyjmuje z szuflady dziurkacz,
podkłada papiery, naciska i... dziurkacz się rozpada. Rzuca go ze
złośńą do kosza. Co za szmelc!
Trzeci w tym miesiącu. Trzeba iść do sekretariatu po inny.
— Chcesz dziurkacz? — Basia w pierwszej chwili nie może
pojąć, o co mu chodzi — Przecież dwa dni temu dostaliście nowy.
Zanim ci wydam, zajdź do szefa. Kazał cię wezwać. Właśnie
miałam dzwonić.
-— Co on ode mnie chce?
Klepacz przypomina sobie otrzymane ostatnio polecenia. Nie, nic
nie zaniedbał. Raport złożył w ustalonym terminie. Więc co? Nic
nie przychodzi mu do głowy.
Melduję się, towarzyszu pułkowniku — zaczyna słuźbiście od
progu.
Co z Marcinkowskim? — Pułkownik nie bawi się w żadne
wstępy.
Z samego rana miał być w muzeum. Zaplanował jakieś czynności
— serwuje wymyślone przez siebie wyjaśnienie.
Dlaczego nie zostawił w sekretariacie informacji? — rzuca
pułkownik Zdzieniecki. — Muszę wiedzieć, gdzie są moi ludzie.
To nie uprzejmość, a obowiązek, meldować kto, gdzie i na "jak
długo idzie — mówi podniesionym głosem. — Znasz jego
sprawę? — zmienia temat.
Zna ją o tyle, o ile zna się sprawy prowa-drtne przez siedzącego w
tym samym pokoju kolegę Z jego relacji, z przesłuchań, których
czasem jest się mimowolnym świadkiem, czasem z dyskusji nad
jakimś ' wyłaniającym się przed którymś z nich problemem. Szef
o tym musi wiedzieć, więc po co pyta?
— Wiem, że prowadzi sprawę muzealnych depozytów \—
wyjaśnia krótko.
— Co konkretnie teraz robi?
Klepacz jest zaskoczony pytaniem. Marcinkowski musiał zdawać
pułkownikowi sprawozdanie ze wszystkich czynności, omawiać
plan śledztwa. A skąd on ma o tym wszystkim wiedzieć? Ma
dosyć swojej roboty, brak mu czasu na interesowanie się
szczegółami poczynań kolegi. Szef chce sprawdzić
Marcinkowskiego czy có?
— Nie znam szczegółów — stwierdza sucho. ?— Z
prowadzonych w mojej obecności przesłuchań mogłem się tylko
zorientować, że chodzi o jakąś zaginioną książkę depozytów i
wokół tej sprawy wszystko się kręci.
Pułkownik Zdzieniecki marszczy brwi przecinające twarz grubą
czarną krechą.
— Muszę mieć zaraz notatkę z dokonanych w tej sprawie
ustaleń. Komendant zażądał informacji, a Marcinkowskiego nie
ma — rzuca dla wyjaśnienia sytuacji.
Ładny gips. Klepacz już rozumie, że sf^.ry ^jest w kropce. Jak tu
się przyznać komendantowi, że hie wie, gdzie się podziewa jego
oficer.-
— Marcinkowski przygotowywał raport.
— Właśnie — stwierdza sucho pułkownik. Przygotowywał, ale
go nie złożył. Miał go przedstawić wczoraj, ale ja byłem zajęty i
umówiłem się z nim na dzisiaj. Sprawdź, może leży u niego w
biurku, a może schował do kasy pancernej. — Tak jest.
Klepacz wychodzi. Ma nadzieję, że w pokoju zastanie
Marcinkowskiego. Nie mógł zapomnieć, że na ósmą rano wezwał
ładzi na przesłuchania. To na pewno komunikacja, tłumaczy sam
sobie.
Ale w pokoju nie ma kolegi. Z westchnieniem zabiera się do
poszukiwań. Jeśli nie zabrał raportu ze sobą, powinien leżeć
gdzieś na wierzchu związanej z jego sprawą aokumen-tacji.
Wyciąga z szafy grubą teczkę, przerzuca zgromadzone w niej
papiery. Gruby plik, to wyniki kontroli NIK-u. Rzuca okiem na
ostatnią stronę. Końcowe ustalenia. „Bałagan. Brak ewidencji
eksponatów. Książki oddanych w depozyt obrazów zaginęły w nie
wyjaśnionych okolicznościach". Wniosek o wszczęcie śledztwa.
Prócz tego materiały operacyjne, jakieś luźne notatki. Ani śladu
poszukiwanego raportu.
Odkłada teczkę do szafy. Teraz kolej na biurko. Kolejno próbuje
swoje klucze. Wreszcie któryś pasuje. Wyciąga szufladę.
Blankiety protokołów przesłuchań, czysty papier, jakiś skorowidz
z telefonami. I nic więcej.
Co tu zrobić, kombinuje. Jak ochronić kolegę przed zbierającą się
nad jego głową burzą? Jak z tego wybrnąt? Odtwarzać raport? Z
czego?! Trzeba czasu na przewertowanie akt...
Znów brzęczyk telefonu. Pewnie pułkownik. Co ja mu powiem? Z
ociąganiem podnosi słuchawkę.
—• Chciałam rozmawiać z Wackiem — słyszy znajomy głos.
Żona Marcinkowskiego, oddycha z ulgą. Jak to dobrze. Może ona
będzie coś wiedziała.
— Wacka jeszcze nie ma — mówi. — Czy nie wiesz, gdzie on
może być? Szef go szuka. Jest pilnie potrzebny.
:— Jak to nie ma go?! — W głosie zdumienie. — Byłam pewna,
że jest w komendzie. Nie wrócił na noc do domu. DżWonił
wieczorem, że ma pilne służbowe sprawy i nie wie, o której
przyjdzie. Do rana się nie zjawił. Myślałam, że poszedł prosto do
pracy. —• Ładny pasztet. Ona też nie wie. Tylko 'tego brakowało.
Co ja teraz powiem pułkownikowi, my^li gorączkowo. Ce> też się
mogło stać? — On chyba ma kogoś w mieście. Nie pierwszy raz
się zdarza,^ że w domu nie nocuje —r ciągnie kobieta nje zrażając
się jego milczeniem. — Już chciałam pójść w tej sprawie do
pułkownika.
Tego tylko brakowało! Jak jej to wyperswadować? Może narobić
niepotrzebnego szumu w komendzie. Wacek zwierzał mu się
kiedyś, że ma z nią kłopoty. „Jest zazdrosna i ciągle jej się zdaje
— mówił — że ja kogoś mam. Stale mnie sprawdza. Jak tylko
wyjdę z domu na dłużej, zaraz obdzwania znajomych, czy mnie
nie widzieli. Pafę razy wysyłała za mną syna.
Nie potrafię jej przemówić do rozsądku. Już sam nie wiem, co
robić. Rozwiódłbym się, gdyby nie mały. Mały potrzebuje ojca, a
ona dziecka nie odda". Teraz przypomina się Klepaczowi ta
rozmowa. Trzeba ją uspokoić za wszelką cenę, decyduje.
— Nie denerwuj się, Zosiu. Wacek się znajdzie. Spróbuj go
zrozumieć On jest naprawdę zaharowany. Nie ma czasu kichnąć, a
ty go podejrzewasz Bóg wie o co... — Czuje, że tłumaczenie
brzmi nieprzekonywająco. ale nie wie, co mógłby jeszcze-dodać.
—Jak tylko przyjdzie do komendy, zaraz do ciebie zadzwoni —
kończy tę kłopotliwą rozmowę.-
Co ja powiem pułkownikowi, myśli gorączkowo. Jak na
zawołanie telefon. Basia.
?— Masz ten raport? Szef czeka.
Nie mam. Nie mogę go znaleźć. Wacka też nie ma. Sam już nie
wiem. co robić. Ułagodź jakoś starego,
To nie takie proste Właśnie dzwonili z sekretariatu komendanta.
Ma się z&meldować za pół godziny z raportem w sprawie
muzeum. Chodzi o te depozyty Spróbuj się jakoś zorientować.
Może mu zreferujesz szczegóły zamiast Marcinkowskiego?
Właśnie mam ci przekazać to polecenie.
Klepacz wpada w panikę.
— Co ja mu powiem? Na-wet nie zdążyłem przejrzeć
dokumentacji.
12 '
13
— Powiesz, co wiesz. Masz być za kwadrans. Klepacz wyciąga
teczkę. Gorączkowo przerzuca zgromadzone w niej materiały.
Rozdział II
Zmierzch już zapadł. W małej salce konferencyjnej rozbłysły
właśnie neonówki, nadając twarzom zgromadzonych tu mężczyzn
sinawy odcień. Odcisnęło się na nich także zmęczenie. Pułkownik
ma zaczerwienione oczy. Pije małymi haustami zimną już herbatę,
słuchając z uwagą referatu Klepacza.
Referat, tak to określił. Klepacz jest zażero-wany. Zbyt szumne
określenie dla zbioru skleconych w błyskawicznym tempie,
niezbyt ze sobą powiązanych informacji! Ale stara się, żeby
wypadło to jak najlepiej, tym bardziej że w naradzie bierze udział
kierownictwo pionu kryminalnego i dochodzeniowo-śledczego.
Wagi nadaje sprawie fakt, że prowadzący postępowanie kapitan
Wacław Marcinkowski zaginął bez śladu. „Jak kamień w-wodę"
— powiedział któryś z kolegów.
W komendzie jako ostatni, okazało się widział Marcinkowskiego
właśnie Klepacz. Wrócił tuż przed czternastą z prokuratury, gdzie
ustalał szczegóły związane z zakończeniem sprawy o
niegospodarność w jednym z zespołów filmowych Marcinkowski
ślęczał właśnie nad aktami i robił jakieś notatki, które, jak
powiedział Klepaczowi, miały posłużyć do sporządzenia
planu dalszych czynności. Plan razem z gotowym już raportem
miał przedstawić pułkownikowi następnego dnia, w czwartek. Ani
planu, ani raportu nie udało się Klepaczowi odszukać. Musiał je
zabrać ze sobą. Być może zamierzał wyszlifować je w domu lub
jeszcze uzupełnić, bo wspomniał mimochodem, że spodziewa się
zwrotu w sprawie. Trafił na jakąś nową nić i liczył na.
rewelacyjne wprost informacje. Klepacz niezbyt uważnie słuchał
opowiadania kolegi, pochlonięly przygotowywaniem notatki
służbowej, ale najogólniei biorąc taki był sens wypowiedzi. On
sam nie przykładał do tej rozmowy większej wagi. sądził, że
Marcinkowski, jak zwykle, chciał się podzielić nadzieją bliskiego
sukcesu. O szczegóły nie wypytywał, miał na głowie własne
problemy. Zresztą nigdy. sobie nawzajem nie opowiadali
szczegółów, chyba że któryś z nich chciał przedyskutować
wspólnie jakiś zawiły problem. Ale tu me było widać takiej
potrzeby
Z tej rozmowy wynikał tylko jeden konkretny wniosek:
Marcinkowski jeszcze tego wieczoru zamierzał dokonać
dodatkowych ustaleń i najprawdopodobniej skończyć raport oraz
przygotować plan. dalszych czynności
Pośrednio potwierdziła to Marcinkowska. Opowiadała
Klepaczowi, że Wacek w środę przyszedł, jak zwykle, na
obiad koło siedemnastej. Był czymś zaaferowany, milczący, jakby
nieobecny. A ona właśnie chciała z nim pogadać o zakupach dla
syna. Mieli mu sprawić nowe palto, buty i coś tam jeszcze. Ona
mówiła, a on jakby nie słyszał. Powtórzyła dwukrotnie i dopiero
wtedy zareagował. Ale jak! Wzruszył ramionami i oświadczył:
„Rób, jak uważasz, dałem ci przecież pieniądze". Zdenerwowała
się, bo chciała, żeby wybrali się po zakupy we trójkę. Od dawna
nigdzie razem nie chodzili. „Wcale się nami nie zajmujesz. Mały
zapomni, że ma ojca", tak mu powiedziała. Burknął coś w
odpowiedzi. Zlekceważył ich.
Podczas tej rozmowy Marcinkowska wylała całe morze pretensji
pod adresem nieobecnego męża. Klepacz odniósł wrażenie, że cna
podejrzewa Wacka o zdradę i z tym właśnie kojarzy jego
zniknięcie. I tylko z tego powędu jest zaniepokojona. Na niego,
Klepacza, patrzy podejrzliwie, jak na ewentualnego wspólnika
tajemnic męża. Żadne wyjaśnienia do niej nie docierają,
stwierdził. Jest tak przejęta rzekomymi krzywdami, które ją
spotkały, oceniał, iż nawet nie bierze pod uwagę, że jej mężowi
mogło się stać coś złego. A że coś się musiało stać, jeśli przez
dwadzieścia cztery godziny Marcinkowski nie dał znaku życia,
tego on, Klepacz, jest raczej pewien. Tak też przedstawił swoje
oceny pułkownikowi. Pułkownik Zdzie-nięcki był również
zaniepokojony. Znał dobrze
Marcinkowskiego, wiedział, że to solidny oficer. Gdyby mógł, na
pewno dałby znak życia, chociażby telefonicznie Tym bardziej że
wezwał ludzi na przesłuchania. Owa pani, która się zgłosiła w
czwartek, nie była jedyną osobą u-mówioną z Marcinkowskim w
komendzie.
Klepacz, po porozumieniu z pułkownikiem, zwolnił czekających,
polecając im, by zgłosili się telefonicznie następnego dnia. Liczył
na to, że Marcinkowski się pojawi. Kiedy ten nie przybył, w
piątek rano przesłuchał wezwanych, mając nadzieję, że być może
rozmowy te naprowadzą go na ślad zaginionego kolegi. Nie
dowiedział się jednak niczego. Panie, pracownice muzeum, o
Marcinkowskim wiedziały tylko tyle, że w poniedziałek, wtorek i
środę był u nich w pracy, rozmawiał z nimi o zaginionej książce
depozytów i wręczył im wezwanie na oficjalne przesłuchanie w
czwartek rano. Może ja nie umiałem,ich przycisnąć. Za mało
wiem, oceniał brak efektów. Tak naprawdę czuł się bezradny. Jego
wiedza o sprawie Marcinkowskiego ograniczała się do zebranej
przez kolegę dokumentacji i ni.; bardzo zrozumiałych dla nie
wtajemniczonego w szczegóły notatek.
Tę fragmentaryczną wiedzę przekazuje teraz szerokiemu
gremium.
— Z przejrzanych przeze mnie akt wynika,
że sprawę zapoczątkowało doniesienie niejakie-
go Zygmunta Sośniaka, przedstawiciela amery-
kańskiej Polonii. Zwrócił się on do naszego
t — Barwy strachu -, <-,
konsulatu w Chicago z informacją, że na ofiarowany przez niego
dla Zamku Królewskiego obraz natknął się na aukcji w Paryżu.
Sprzedawał go, jak ustalił, znany wiedeński anty-kwariusz,
Bednarecki, który wyemigrował z kraju w końcu lat
sześćdziesiątych. Sośniak przystąpił do licytacji, odkupił swój
własny obraz i przy okazji zapytał antykwariusza, jakim cudem
wszedł w jego posiadanie. Bednarecki stwierdził, że kupił go od
jakiegoś turysty w Wiedniu. Dowiedziawszy się jednak, że
Sośniak jest Amerykaninem polskiego pochodzenia i interesuje się
obrazami, zaoferował inne dzieła polskich malarzy. Placówka
polska, której Sośniak przekazał te wszystkie informacje,
zawiadomiła natychmiast MSZ, a ministerstwo skierowało sprawę
do resortu spraw wewnętrznych. Stąd sprawa trafiła do stołecznej
komendy. Kapitan Marcinkowski ustalił, że obraz przekazany
przez Sośniaka podczas jego pobytu w kraju, a przeznaczony dla
Zamku Królewskiego, wraz z innymi darami Polonii
ofiarowanymi na ten cel, został zmagazynowany w muzeum.
Marcinkowski — ciągnie Klepacz — odnalazł zarejestrowany
jako darowizna obraz w kartotece muzealnej. Przy pozycji tej
widniała adnotacja: „depozyt", i numer ewidencyjny. Jednak
księgi obrazów oddanych w depozyt instytucjom i osobom
prywatnym nie otrzymał do wglądu. Docent Jankowska,
kierownik tego działu, odesłała go do dyrektora, ten zaś
oświadczył, że podczas jego urlopu księga depozytów gdzieś
zaginęła i mimo poszukiwań nie została odnaleziona.
Klepacz zerka do przygotowanych na tę naradę notatek.
— Czy to oznacza, że wszystkie depozyty zostały przekazane
depozytariuszom na wieczne nieoddanie? — odczytał pytanie
Marcinkowskiego, które ten podkreślił czerwonym ołówkiem. —
Obok była uwaga: czy są duplikaty i pokwitowania? — ciągnął
dalej beznamiętnym tonem. — Na te pytania odpowiedzi nie
znamy. Nie ma jej w notatkach. Najprawdopodobniej
Marcinkowski liczył, że sprawy te wyjaśni NIK. Po
przeprowadzeniu szczegółowej kontroli okazało się, że mniej
więcej dwa tysiące obrazów, rzeźb i innych cennych eksponatów
przekazano w depozyt instytucjom i osobom prywatnym. Komu?
Tego nie udało się ustalić. Księga depozytów zaginf.ła, a
pracownicy zasłaniają się niepamięcią. Kontrolerzy stwierdzili
ponadto, że część zbiorów nie została zewidencjonowana, że w
ewidencji panuje bałagan i chaos, że kilka dziesiątków
znajdujących się w muzeum eksponatów to kopie, a nie oryginały.
Co się stało z oryginałami? Tego również nie ustalono.
Marcinkowski odnotował na tej liście „przemyt" ze znakiem
zapytania. Poza tym nasz kolega ustalił, że niektóre cenne, nie
zewidencjonowane eksponaty ma u siebie w domu dyrektor.
Otrzymał też poufną
informację, że wypadki przekazywania tych eksponatów
prywatnym osobom nie należą do rzadkości. Dyrektor w ten
sposób zapewnia sobie zaplecze. Kapitan Marcinkowski szukał też
odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób obraz ofiarowany przez
Sośniaka został wywieziony z kraju? Z jego notatek planu
czynności wstępnych wynika, że sprawdza! wszystkie wydawane
przez konserwatorów wojewódzkich zezwolenia na wywóz z kraju
dzieł sztuki Jak się okazało, zezwolenia na wywóz tego obrazu nie
wydano, musiał zatem zostać przetransportowany nielegalną
drogą. Kapitan zamierzał zapewne ustalić kanały przemytnicze i
ludzi związanych z tym procederem, bowiem w poroztmie-niu z
kryminalnym ściągnął akta spraw prze-mytniczo-dewizowych
zakończonych i 'sęo* yrh w toku, w których oprócz innych
walorów w grę wchodziły także dzieła sztuki. Analizuiąc te akta
wynotowywał mechanizrr.y oziałania grup przestępczych, tok ich
postępowania i krąg wchodzących w grę osób.
Najprawdopodobniej zamierzał zbadać, czy istnieją związki
między tymi kręgami a interesującymi go ludźmi. Założył, jak to
wynika z notatek, że wywóz z kraju dzieł sztuki musi być
zorganizowany przez fachowców, dysponujących całą gamą
możliwości i wspieranych przez powiązania zainteresowanych
wywozem posiadaczy. Świadczy o tym fakt, że wymieniony przez
Sośniaka obraz sprzedawał w Paryżu antykwariusz, który od lat
skupuje dzieła sztuki przemycane z Polski. Płaci w twardej
walucie.
„Fachowcy" od przemytu — przerywa Klepaczowi pułkownik —
muszą współdziałać z pracownikami muzeum. Nieprzypadkowo
zginęła księga depozytów.
Oczywiście. Myślę, że do tego wniosku doszedł i Marcinkowski,
skoro wezwał wczoraj na przesłuchania kilka pracownic z działu
malarstwa, a na środę wieczorem, przed tymi przesłuchaniami,
umówił się z kimś, Kto miał mu przekazać jakieś rewelacyjne
informacje.
Klepacz nagle milknie. Co też z- nim się stało? Miał zdobyć
informacje. Co go spotkało na końcu tej drogi? O tym samym
muszą myśleć i inni, bo w salce konferencyjnej panuje grobowa
cisza.
Rozdział III
Sekretariat dyrektora muzeoim jest urządzony jak salon.
Empirowe biureczko, krzesełka, kanapa, stolik, gablota z
porcelaną, na ścranach gobeliny, piękne rzeźbione odrzwia —
wymiar innego świata, epoki, która przeminęła, pozostawiając po
sobie ślad niezatartego piękna. Współczesność, jak zgrzyt w tym
otoczeniu, reprezentuje maszyna do pisania i zwykłe biurowe
półki zastawione segregatorami.
Klepacz przysiadł ostrożnie na wybitym atłasem krzesełku i
wyciągn jł z kieszeni gazetę, żeby skrócić sobie czas oczekiwania.
Konferencja, która miała się zakończyć przed jedenastą — na tę
godzinę właśnie umówił się z dyrektorem — niespodziewanie się
przeciągnęła. Sekretarka, równie -filigranowa jak zgromadzone w
sekretariacie mebelki, przepraszała go dwukrotnie za spóźnienie
szefa, wreszcie zaproponowała kawę. Skwapliwie przyjął tę
propozycję — niedostatki w zaopatrzeniu dały mu się dotkliwie
we znaki. Przywykł do kawy, wypijał parę filiżanek w ciągu dnia,
i herbata, nawet mocna, nie mogła zastąpić codziennej porcji
kofeiny. Więc też chętnie korzystał z takich właśnie okazji. Tyle
ze okazje zdarzały się coraz rzadziej Inni też mieli trudności.
Świetna kawa — spróbował zagaić rozmowę. — Skąd pani ją
bierze? Nie jest to nasz „selekt", inny smak i aromat.
Profesor dostaje ją od przyjaciół z zagranicy. I przeznacza dla
swoich gości On sam nie pija kawy. Szkodzi mu na serce. Piie
tylko słabą herbatkę, a czasem parzę mu pokrzywę.
—? Zapewne dyrektor ma wiele zagranicznych znajomości.
Wymiana i te rzeczy...
— Oczywiście — dziewczyna podchwytuje temat. — Naszego
profesora znają i cenią na Zachodzie. Jego książkę o polskim
muzealnictwie tłumaczono na kilka języków.
— Ma ją pani?
— Chce pan przejrzeć, proszę bardzo. — Wręcza mu albumowe
wydanie. — Znajdzie pan tu kolorowe zdjęcia naszych
najcenniejszych eksponatów. Ten egzemplarz dostałam od
profesora, z dedykacją. Wciąż zapominam zabrać go do domu.
Przegląda książkę z prawdziwym zainteresowaniem. Reprodukcje
na kredowym papierze! Dawno już nie widział tak dobrych.
„Tatrzański pejzaż". Patrzy na zdjęcie znanego obrazu, który
figuruje w notatkach Marcinkowskiego obok innych depozytów.
Rzuca okiem na podpis. Wynika z niego, że dzieło znajduje się w
muzeum.
— Nie widziałem tego obrazu na wystawie — stwierdza. —
Bardzo chciałbym zobaczyć oryginał. Nie wie pani, na której sali
jest eksponowany?
Jakby się zmieszała.
— Być może wypożyczyliśmy go na jakąś terenową wystawę
lub jest w konserwacji. Niech pan spyta panią docent Jankowską.
To jej dział. A czego właściwie milicja życzy sobie od naszego
dyrektora? I to już druga wizyta — dorzuca po chwili.
— Druga? — udaje zdziwienie.
— Parę dni temu był u nas inny przedstawiciel milicji. Także ze
stołecznej komendy. Pewnie kolega. Panowie tak chodzicie
stadami, jeden za drugim? — leciutki akcent drwiny.
— Ależ tak — uśmiecha się w odpowiedzi. —'?
Jeden pyta, drugi robi notatki. Kiedy był u dyrektora mój kolega?
— Zaraz panu powiem. — Dziewczyna przerzuca kartki
kalendarza. — Dziesiątego maja o jedenastej.
Dziesiątego maja był d dyrektora, jedenastego zaginął.
Czy gościła go pani równie serdecznie jak mnie? — pyta
żartobliwie.
Och, ja wszystkich gości tak samo przyjmuję — dziewczyna
uśmiecha się kokieteryj-
Profesor ma dobry gust — odpowiada uśmiechem na uśmiech —
Ozdobił sekretariat najładniejszym z eksponatów.
Ee, takie porównanie1 Eksponaty to starocie. A ja nie mam za
sobą wiekowej przeszłości.
Ja nie w tym sensie — speszył się nieco. — Chodziło mi o to, że
można się w panią wpatrywać jak w obraz. — Komplement nie
jest zbyt wyszukany, ale dziewczyna pr~zyimuje go za dobrą
monetę.
Profesor kobietami się nie interesuje. Pewnie nawet nie dostrzega,
jak która wygląda. Która by zresztą na niego poleciała?!
Osiemdziesiątka na karku Choć kto wie — dorzuca z namysłem.
— To człowiek bogaty i ustosunkowany
— Tak?!
— Wystarczy obejrzeć jego mieszkanie To drugie muzeum.
Bywają u niego same grube ryby
— Profesor jest znaną osobistością.
— Nie o to tylko chodzi. Jeśli się dba o stosunki i wyświadcza
różne uprzejmości... — urywa, jakby się ugryzła w język.
Na korytarzu słychać ciężkie kroki. Drzwi się otwierają, na progu
staje niski, starszy pan. Wyciąga ptasią szyję w kierunku gościa:
Pan był ze mną umówiony na jedenastą?
Tak, panie profesorze.
Pod przenikliwym spojrzeniem świdrujących, wyblakłych oczu
Klepacz czuje się jak uczniak.
— Proszę, niech pan wejdzie. — Gest ręki w kierunku gabinetu.
Klepacz przepuszcza profesora przodem. Zamyka za sobą drzwi.
Znów ]est w stlonie urządzonym w stylu empire. Tyle że gobeliny
na ścianach zastąpiła tutaj galeria obrazów.
Profesor sadowi się wygodnie na kanapce i nie zapraszając
Klepacza do zajęcia miejsca rzuca bez żadnych wstęprw-
Cóż to milicja tak mnie wciąż nachodzi?
Wciąż? — pyta z udanvm zdziwieniem
— Parę dni temu był tu kapitan... Zaraz, jak on się nazywał... —
Podchodzi do biurka, sięga do kalendarz, przewraca parę. kartek
— Wacłiw Marcinkowski Tpż ze stołecznej komendy. Teraz znójv
pan. Jak pana godność?
— Klepacz. Janusz Klepacz — mówi wolno, obserwując, jak
tamten zapisuje jego nazwisko w kalendarzu.
— O cóż tym razem chodzi?
Badamy stan zabezpieczenia magazynowanych obrazów i stan
ewidencji — improwizuje Klepacz, siadając bez zaproszenia. —
We wszystkich stołecznych muzeach — dorzuca.
Nie słyszałem o takiej akcji. — Profesor robi' wrażenie
zaskoczonego. — To dziwne — podkreśla. — Powinienem
wiedzieć. Jestem przecież radnym stołecznej rady...
To nie jest żadna akcja — wyjaśnia spokojnie. — Działamy w
ramach profilaktyki. Mamy sygnały, że składowane w
niewłaściwych pomieszczeniach obrazy niszczeją, a także, że
niektóre dzieła sztuki przechowywane w muzeum nie są
ewidencjonowane. Być może - nasze ustalenia staną się podstawą
do wystąpień w tej sprawie. Ale o tym nie ja decyduję.
Przyszedłem zorientować się na miejscu... — Patrzy wyczekująco
na profesora.
Ten jest wyraźnie niezadowolony. Milczy chwilę i wreszcie
oświadcza:
— Nie mam nic do ukrywania. U mnie jest wszystko w
porządku. Ale skoro chce pan przekonać się osobiście, zaraz
polecę docent Jankowskiej, aby pana oprowadziła po naszych
pomieszczeniach magazynowych. Czy to wszystko, czego życzy
pan sobie ode mnie?
— Tak.
Profesor podnosi słuchawkę.
— Niech pani wezwie do mnie docent Jankowską — zleca
sekretarce.
Z szuflady małego stoliczka wyciąga szarą książeczkę. Otwiera ją,
przerzuca parę kartek. Sięga do innego aparatu. Wykręca numer.
— Słuchaj, Franiu — mówi. — Znowu jest u mnie milicja. Tym
razem chodzi ponoć o składowanie obrazów. Załatw, żeby
wreszcie przestali mnie nękać. Nie można spokojnie pracować. —
Milknie, jakby słuchał tego, co mówi jego rozmówca. Potem
odzywa się znowu: — On jest ze stołecznej komendy. Nazywa się
Klepacz. Sprawdź, co to za historia — dorzuca zirytowanym
tonem. — Zamiast zająć się bandytami i złodziejami,
przeszkadzają nam w pracy. Wczoraj u mnie okradli piwnicę. Nikt
się tym nie zainteresował, choć złożyłem doniesienie.
Znów chwila ciszy.
Okradli u niego piwnicę, odnotowuje Klepacz, w pamięci. Cenna
wiadomość. Doskonały pretekst, żeby zajść do mieszkania pod
jego nieobecność. Kto tam jeszcze mieszka? Żona? Gosposia'
Trzeba najpierw sprawdzić.- Do kogo dzwonił przez rządówkę?
Zobaczymy, kto się odezwie i czy się odezwie? Może rozr*owa
była fikcją? Może chciał mnie w ten sposćrb wystraszyć. Ale mógł
też interweniować poprzednio i dlatego komendant wzywał
\pułkownika, kojarzy mu się historia sprzed dwóch dni.
Jedenastego maja Marcinkowski nie przyszedł do pracy. Czyżby
istniał jakiś związek między tymi zdarzeniami?
W drzwiach starsza siwa pani w ciemnym kostiumie.
— Pan profesor mnie wzywał?
— Tak. Jest tu.kapitan Klepacz z komendy. — Łysa, jakby
zmumifikowana głowa kieruje się w jej stronę. — Proszę go
oprowadzić po magazynach. Chce zobaczyć, jak składujemy
obrazy. Żegnam pana. — Wstaje zza biurka na znak, że rozmowa
skończona.
Klepacz podnosi się z krzesła. Tamten nie wyciągnął- ręki, więc
schyla tylko głowę w pożegnalnym ukłonie i podchodzi do
stojącej w drzwiach pani docent. Przedstawia się.
Wychodząc z sekretariatu za swoją przewodniczką, rzuca
porozumiewawcze spojrzenie sekretarce.
— Pan tu jeszcze zawita? — Uśmiecha się dziewczyna.
— Ależ tak. Z prawdziwą przyjemnością.
Rozdział IV
Zaledwie wszedł do pokoju, już dopada go telefon.
— Za godzinę zameldujesz się u szefa.
To Basia. Nie wdaje się w żadne rozmowy, tylko to suche
polecenie. Ciekawe, co też starego tak przypiliło, medytuje
rozbierając się powoli. Plan czynności? Ustalili wspólnie, że go
zrobi dopiero po wstępnym rozeznaniu. Za parę dni. Odprawy
także na dzisiaj nie planowano. Więc o co może chodzić?
Dodatkowe polecenie, informacja o losach Marcinkowskiego, a
może już efekt interwencji profesora?!
Profesorowi chodziło o to, by go z miejsca właściwie ustawić, a
może i zastraszyć. To był ceł rozmowy przez rządówkę, upewnia
się w swym przekonaniu. Ale to zagranie dowodzi, że tamten
czegoś się boi i woli, by nikt nie kręcił się na jego podwórku. Być
może książka depozytów nie zaginęła przypadkowo, a może ten
lęk ma związek ze zniknięciem Marcinkowskiego?!
Zniknięcie Marcinkowskiego wywołało ogromne poruszenie w
komendzie. Ciągle ktoś wpada, żeby zapytać o niego. Tym razem
w drzwiach staje kapitan Andrzej Korcz z wydziału zabójstw:
— Są jakieś wieści o Marcinkowskim? Kręci głową przecząco:
Nic nowego. Słyszałem, że ma być powołana grupa operacyjna w
tej sprawie.
Jest już powołana. Jestem przydzielony do tej grupy. — Korcz
pociera ręką okrągły podbródek. — Ty też wchodzisz w jej skład.
— Nic o tym nie wiem.
. — To się dowiesz. Jutro mamy się spotkać u szefa. O ósmej rano.
Jak ci leci rekonstrukcja śledztwa?
— Na razie kulawo. Byłem dziś w muzeum. Oprowadzała mnie
pani docent, kierownik działu malarstwa. Milcząca, kostyczna.
Zapewne zaufana profesora. Nic mi nie powiedziała. Raz tylko
udało mi się ją zagiąć. Spytałem o „Tatrzański pejzaż". Ten obraz
figuruje w notatkach Marcinkowskiego jako oddany w depozyt.
Pani docent oświadczyła, że został wypożyczony na wojewódzką
ekspozycję, i tak manewrowała, żebym nie mógł zajrzeć do
kartoteki. Mam na swoim koncie tylko jeden sukces: umówiłem
się z sekretarką profesora.
— Ładna?
Blond seksbomba. Jest rozmowna. Może ona coś powie.
Z notatek Marcinkowskiego nie wynika, gdzie i czego szukał?
Bezpośrednio nie. Można się tylko zorientować, co budziło jego
wątpliwości. Jest parę uwag, które trzeba dopiero rozszyfrować.
Czekaj, coś mi się skojarzyło. To może być ślad. — Otwiera szafę
pancerną, wyjmuje plik kartek, kreślonych nerwowym,
niewyraźnym pismem. — Widzisz, tu są zanotowane trzy pozycje,
a obok nich słowo „wesele". Nie chodziło mu chyba o sztukę
Wyspiańskiego i nie jest to określenie obrazu. Może miał na myśli
jakąś okazjonalną uroczystość. Jakiś związek między tymi
dziełami a owym określeniem musi istnieć. Tylko jaki?
— Może. — W głosie Korcza ton zwątpienia.
— Każdy z nas ma różne skojarzenia, a notatki, sam wiesz, na
ogół są ich odbiciem. I tylko on wie, o co mu chodziło.
Klepacz kiwa głową. To prawda. Z jego notatek też trudno byłoby
komuś zorientować się, w czym rzecz. I jak tu dojść sedna?
Najpierw musi się nauczyć sprawy. Nigdy dotąd nie miał do
czynienia z tego rodzaju problemami. Co innego Marcinkowski.
To specjalista wysokiej klasy. Nic dziwnego, z zawodu historyk
sztuki. Dopiero w tym momencie to sobie uprzytomnił.
Właściwie niewiele wiem o Wacku Marcinkowskim, mimo że od
dwóch lat siedzimy biurko w biurko — mruczy trochę do siebie,
trochę do Korcza.
Nie mówił ci nigdy, dlaczego zdecydował się na pracę w
komendzie?
-— Nie. Ale musiał mleć jakiś powód. Może marzyły mu się laury
Scherlocka Holmesa, a wylądował jako specjalista od przestępstw
gospodarczych w kulturze. Tak to bywa, zamierzenia i
rzeczywistość. — W głosie Klepacza ton gorzkiej ironii. — Tak to
u nas jest.
— Byłeś kiedyś u niego w domu?
— Nie. Marcinkowski nie prowadził życia towarzyskiego.
Nawet na imieniny nie zapraszał kolegów. Może miał inne grono
znajomych.
A ja byłem u niego.
Kiedy?
— Dziś. Pułkownik chciał, żebym poszukał raportu. Może coś
jeszcze się znajdzie, powiedział.
— I co?
Nic specjalnego. Marcinkowscy mają Za Żelazną Bramą trzy
malutkie pokoje. Jego pokój jest pozbawiony piętna osobowości.
Tapczan, biurko, regały z książkami. Sporo książek z historii
sztuki. Przejrzałem zawartość szuflad biurka. Pedantycznie
poukładane dokumenty, rachunki domowe. I nic poza tym. Ani
listów, ani fotografii, ani jednego zagryzmolonego świstka.
Wszystko takie wysterylizowane. Jeśli miał jakieś notatki, to nosił
je ze sobą. W domu nie ma nic.
Mówił mi, że jego żona jest chorobliwie zazdrosna. Może nic w
domu nie trzymał, bo bał się szperania w papierach.
Niewykluczone. Znalazłem trzy zdjęcia do paszportu czy do
legitymacji. Jakby się gdzieś wybierał. Przydadzą się. Popatrz? —
Wyciągnął jedno z portfela.
Klepacz przygląda się znanej twarzy. Marcinkowski na zdjęciu nie
wygląda na swoje trzydzieści pięć lat. Jest odmłodzony. Jasne
otwarte spojrzenie, sczesane do tyłu ciemnobrązowe włosy robią
wrażanie niesfornych. Spokojna, pogodna twarz. Z
charakterystycznym dla niej wyrazem stanowczości.
Tak. Stanowczość, zdecydowanie, umiejętność narzucania innym
swej woli to charakterystyczne cechy Marcinkowskiego
Klepacz był mimowolnym świadkiem wielu przesłuchań
prowadzonych przez kolegę. Słuchał niejednokrotnie tych
suchych, wnikliwych, drążących pytań, pytań tak
skonstruowanych, by nie pominąć żadnego szczegółu mogącego
mieć w sprawie znaczenie.
Jak ty to robisz, że nie nawiązując bezpośredniego kontaktu z
pszesłuchiwanym potrafisz go zmusić do odkrycia kart? — spytał
go kiedyś.
Przygotowuję się po prostu — rzucił tamten.
I to była pra\vda.
Marcinkowski przed każdą rozmową dysponował kompletem
informacji o człowieku, który miał zasiąść po drugiej stronie
biurka. I dotyczyło to zarówno świadków, jak i potencjalnych
podejrzanych.
— Inaczej nie potrafiłbym wyłuskać prawdy obiektywnej —
powiedział kiedyś Klepaczowi, gdy ten skrytykował jego system.
-— Przecież w ten sposób musisz przygotowywać pytania dla
każdego przesłuchiwanego.
?— Tak też robię — wyjaśnił Marcinkowski.
Był soliJny. Za solidny, jego zdaniem. Nie improwizował, nie
blefował Jego sukcesy były owocem mrówczej pracy. Zdaniem
Klepacza, Marcinkowski pozbawiony był fantazji śledczej. Co
mógł jeszcze powiedzieć o zaginionym kole-
32
• — Barwy stiachu
33
dze? Pedant. W jego biurku był zawsze wzorowy porządek.
Kopie raportów, notatki, protokoły sądowe, odbite na powielaczu
instrukcje, w bocznych szufladach orzecznictwo sądowe izby
karnej, monitory i dzienniki ustaw zawierające przepisy tyczące
problematyki kulturalnej. Wszystko starannie ułożone w paczki.
Ani jednej niepotrzebnej rzeczy. Nic osobistego, prócz gumy do
żucia i zapałek.
Przeglądali te papiery w milczeniu. Szybko i dokładnie. Było w
tym coś z przeszukania i coś z likwidacji rzeczy po zmarłym.
Gdybym to ja zaginął — odezwał się Klepacz, gdy wreszcie
ukończyli to przykre zajęcie — grzebałbyś teraz z
Marcinkowskim w moich szufladach. Zobaczylibyście bałagan i
najprawdopodobniej poczynilibyście odkrycia plamiące moją
pamięć.
Tu nie ma nic plamiącego pamięć — odburknął kolega. — Tak jak
i w jego życiorysie.
Zawartość biurka to trochę jak fotografia człowieka. U
Marcinkowskiego nie znaleźli nic, czego nie można
zaklasyfikować od ręki, zidentyfikować. Nic osobistego. Jakby żył
tylko pracą. Chyba tak było, ocenił po namyśle. Przypomniały mu
się pretensje żony Wacka. Ona go podejrzewała... Uśmiecha się
mimo wolL
— Z czego się śmiejesz? — pyta Korcz przerywając milczenie.
— Żona podejrzewa Wacka o zdradę. Jest pewna, że ma kogoś.
— Uważasz to za śmieszne?
Klepacz zerka na niego spod oka. Korcz. Przystojny brunet,
przystrzyżony na jeża. Okrągła, śniada twarz. Duże, ciemne oczy.
Przystojniak. Ma opinię podrywacza. Żona musi mieć z nim
kłopoty. Nieraz zdarza mu się zabałaga-nić. Cóż ja mógłbym o
nim powiedzieć? Wesoły, koleżeński, dobry brydżysta. Pracują
razem od lat, codziennie spotykają się na jednym korytarzu, i tyle?
Trochę powierzchownych ocen, i to wszystko. Owa niewiedza
wychodzi na jaw dopiero w takich podbramkowych sytuacjach.
Odruchowo spogląda na zegarek i z miejsca wpada w panikę.
— Muszę lecieć do starego — rzuca już od drzwi. — Znów się
spóźniłem.
—• Spóźniłeś się o minutę — stwierdza Basia, patrząc na zegarek.
— Szef już czeka. Wiesz, jak tego nie lubi — dodaje z wyrzutem
w głosie.
—? Wiem. — Naciska klamkę i melduje się przepisowo. Objedzie
mnie, czy nie objedzie?!
— Siadaj.
Ciekawe, po co mnie wezwał? Siada po drugiej stronie biurka i
zerka na blat. Pusty. Nie ma notatnika. Szef słuchając raportu
zazwyczaj w nim notuje uwagi i pytania. A więc nie chodzi o
sprawozdanie z wykonanej roboty.
— Byłeś w muzeum?
— Tak jest. — Chyba interwencja telefoniczna profesora nie
była blefem Tvlko jak pułkownik zagai ten drażliwy temat?
— Znalazłeś coś nowego?
Odtwarzam w dalszym ciągu ustalenia Marcinkowskiego —
stwierdza urzędowo. — Z jego notatek niewiele wynika. Są
zrozumiałe tylko dla niego. Skrótowe.
No cóż, pracuj dalej — rzuca sucho pułkownik i po chwili
milczenia dodaje: — Tylko pamiętaj, żeby nikogo nie urazić...
— Urazić?
— Są ^akie różne układy — stwierdza pułkownik
enigmatycznie. — Bądź ostrożr.y — I zaraz zmienia temat: —
Powołałem srupę. Kierownikiem jej zostaje Korcz. 7y nadal
odtwarzasz śledztwo To wszystko. — Podnosi się z krzesła na
znak, że rozmowa skończona.
Rozdział V
Jest już gotów do wyjścia. Rzut oka w lustro: szczupły, trochę
tyczkowaty mężczyzna w ciemnym, dobrze dopasowanym
garniturze. Wysokie, trochę za wysokie czoło, wystające kości
policzkowe, przystrzyżona na jeża ciemnoblond czupryna.
Całkiem nie najgorzej, ocenia Klepacz swoje odbicie. Żeby nie fe
brwi. Brwi ma jasne, jakby wypłowiałe, i takie arae rzęsy. Czarne
krechy u starego robią wrażenie, wzdycha, polerując ściereczką
lakierki.
Gdzie się znów wybierasz? Na bal? — W głosie żony ton irytacji.
Mam służbowe spotkanie — rzuca w odpowiedzi i przypomina
sobie, że miał się z żoną wybrać do Kwaśniewskich. Termin tego
spotkania, szuka gorączkowo w pamięci, wypada... tak, właśnie
dziś. Jest wyraźnie zmartwiony. Ewa od tygodnia o niczym innym
nie mówi, a ja zupełnie zapomniałem. Na dobrą sprawę mogłem
się umówić z sekretarką profesora w innym terminie. Ale teraz już
za późno na odwołanie spotkania. Nie ma rady, wzdycha w duchu,
trzeba wypić piwo, skoro się je nawarzyło...
?— Służbowe spotkanie? — powtarza Ewa z niedowierzaniem w
głosie. — Masz jakiś ju-bel w komendzie?! Mów prawdę, nie
opowiadaj bajek.
— To naprawdę służbowe spotkanie — stwierdza poważnie. —
Tyle że w knajpie. Umówiłem się z dziewczyną, która może mi
dostarczyć interesujących informacji w sprawie, którą przejąłem
po Marcinkowskim. Przepraszam cię, kochanie — dorzuca
miękko. — Na śmierć zapomniałem o wizycie u Kwaśniewskich.
— Oddycha głęboko jak po ciężkim wysiłku. Mam to za sobą.
Teraz dopiero Ewa zrobi mi awanturę.
Ale awantura nie wybucha. Ewa milczy. Jest przejęta zniknięciem
Marcinkowskiego. Tak wygląda zawodowe ryzyko. Gdyby
Januszowi coś się stało... Niech idzie. Może się czegoś dowie o
koledze... W tej sytuacji Kwaśniewscy mogą poczekać. Pójdą do
nich innym razem.
— Trudno, jeśli ci tak wypadło — mówi łagodnie. — Tylko
uważaj na siebie — dorzuca bez związku, ciągle myśląc o losie
Marcinkowskiego.
Klepacz jest wzruszony tą nieoczekiwaną reakcją. Wychodząc
ściska ją serdecznie.
— Postaram się wrócić jak najszybciej — mówi już w progu. —
Ale lepiej nie czekaj.
Pani Wisia Żabińska siedzi w „Rycerskiej". Podchodząc do stolika
mimo woli spogląda na zegarek.
Bardzo się spóźniłem? — pyta całując ją w rękę.
Ależ nie! — protestuje dziewczyna. — To ja przyszłarr za
wcześnie. Mieszkam tu w pobliżu. Na Freta. Dzięki profesorowi.
Załatwił mi mieszkanie w jednej z zabytkowych kamieniczek.
— Jak się ma taki skarb — żartuje Klepacz.
— Eee, co też pan mówi. — Pani Wisia udaje zażenowanie. —
On dba o swoich ludzi
— Swoich?
No pewnie. Każdy ma swoich. On też. Jakby inaczej
funkcionował?
Docent Jankowska także należy do swoich?
— Oczywiście. Profesor ściągnął ją z terenu. Kiedyś słyszałam
przypadkiem, że była wplątana w jakąś nieprzyjemną historię.
— I to nie przeszkadzało profesorowi?
— Jemu? Zawsze może powiedzieć, że nic nie wiedział.
— A skąd panią ściągnął?
Pani Wisia traktuje pytanie jako dowód zainteresowania jej osobą.
Mnie nie musiał ściągać. Mieszkam w Warszawie. Jestem
kuzynką jego żony.
Pokrewieństwo nie jest patentem na zaufanie. Z krewnymi różnie
bywa. Czasem daleko pada jabłko od jabłoni... — rzuca
enigmatycznie.
Bywa i tak — potwierdza pani Wisia. — Ale nie w naszej
rodzinie. U nas wszyscy się popierają. Jeśli chce się coś osiągnąć,
trzeba się trzymać razem.
— A co pani chce osiągnąć?
— Niedyskretne pytanie — uśmiecha się czarująco. — Ale
odpowiem. Chcę się urządzić. Lubię wygodę i luksus. Chciałabym
żyć jak profesor.
— On żyje w luksusie?
— Mowa. Ma wszystko, czego tylko zapragnie. Stanowisko,
władzę, miMony.
— I co mu z tego, skoro jest u schyłku życia?
— On wcale tak nie myśli. Uważa, że przed nim jeszcze kawał
drogi. Ja sądzę — dorzuca po chwili zastanowienia — że ludzie
jego pokroju w miarę upływu czasu stają się coraz bardziej
zachłanni.
— Jeśli chodzi o dobra materialne?
Nie tylko. Miałam raczej na myśli zasięg władzy. On chciałby
wszystkim rządzić. To, co ma, już mu nie wystarcza. Jak się ma
takie znajomości i układy...
Ciekawe, jaką drogą doszedł do tych znajomości i układów?
Chce go pan naśladować?! — Dziewczyna się śmieje. — Nic z
tego. Trzeba mieć duże możliwości, by zaskarbić sobie cudzą
wdzięczność. Same chęci nie wystarczą...
— I chyba nie każdego na to stać.
To nie w tym rzecz. Chodzi o możliwości dysponowania. —
Dziewczyna milknie nagle, jakby ugryzła się w język. —? Chyba
nie po to spotkaliśmy się, żeby rozmawiać o profesorze... —
zmienia temat.
Nie o nim rozmawiamy w istocie, a o życiu i jego możliwościach.
On jest tylko przykładem. —? Klepacz dopasowuje się do tonu
rozmówczyni. — Chciałem wiedzieć, co panią interesuje, jakie ma
pani życiowe plany...
-—• Och. przede wszystkim uciec od naszej codzienności. Od
kolejek, zmęczenia, zależności. Żyć pełną parą.
Do tego trzeba mieć miliony albo bogatego męża — rzuca
żartobliwie.
Trafił pan. — Wisia uśmiecha się kokieteryjnie. — Mam kogoś
takiego na oku. Trzydziestolatek, z własnym warsztatem
samochodowym i willą pod Warszawą. ?— Podoba się pani?
To nie ma znaczenia. On mi zapewni dobrobyt. Potem będę mogła
mieć tych, którzy mi się podobają.
Ba, ale to z kolei może się jemu nie podobać i zostanie pani na
lodzie.
Nie dam się przyłapać — śmieje się w odpowiedzi. — Facet jest
bardzo zajęty. Interesy. Warsztat. Nie będzie miał czasu mnie
pilnować.
— Jak go pani wynalazła?
— Poznałam go na przyjęciu. To siostrzeniec dyrektora
Babczaka. A Babczak jest przyjacielem profesora.
Dobrze już po północy Klepacz odprowadza dziewczynę do
domu. Ilość spożytego alkoholu wpłynęła wyraźnie na stopień ich
zażyłości.
•— Podobasz mi się. — Wisia zerka w otwarte okna — Byłabym
skłonna...
Puścić kantem siostrzeńca dyrektora Babczaka — mruczy
Klepacz.
Co to, to nie! — Dziewczyna jest stanowcza. — Nie masz takich
możliwości. Ale oprócz niego... Wiesz, to będzie można
pogodzić...
?— Nie lubię się dzielić.
— Jeśli nie można inaczej. — Wisia jest nastrojona
filozoficznie. — Musimy się częściej spotykać.
Klepacz kiwa głową z aprobatą.
Więc kiedy? — podejmuje propozycję.
Jutro o dziewiętnastej.
— Dobrze — zgadza się potulnie, ale myślami jest już w domu:
Ewa się pewnie jeszcze nie położyła, czeka.
Czeka istotnie.
— Jak ci się udało? — pyta.
O tyle, o ile — wzrusza ramionami. — Ona twierdzi, że się jej
podobam. Ty mi nigdy nie mówisz takich rzeczy.
Krystyn Ziemski BARWY STRACHU Wiatr zacina siąpiącym deszczem. To ma być maj, myśli melancholijnie Klepacz'. Poniektórzy twierdzą, że powinno się chodzić po deszczu, to się urośnie. Ale mnie to chyba nie pomoże. Po' czterdziestce?! Zastanawia się z odcieniem wisielczego humoru. Włosy i nogawki od spodni przemokły, kleją się do ciała, woda ścieka po szyi, karku, aż pod żebra. Brrr. Codzienna wędrówka do pracy z wiecznie spóźniającymi się autobusami i nerwowym wyczekiwaniem na" przystankach dziś wyjątkowo dotkliwie daje się we znaki. Loteryjka: przyjedzie na czas, czy nie przyjedzie. Do .tego kawał drogi piechotą i na dodatek ten deszcz. Wchodząc do komendy otrząsa się jak pies. Byle się tylko nie zaziębić. Zaziębia się łatwo.'Raz, jak go chwyciło, chodził zagrypiony przez parę tygodni. A najgorszy jest katar. Wtedy zupełnie nie może się pozbierać. Zaraz zrobię sobie mocnej herbaty. Na roz- grzewkę, planuje wchodząc na górę. Może Marcinkowski już zdążył nastawić wodę? Siedzą we dwóch i tak się przyjęło, że ten, który przyjdzie pierwszy, od razu włącza elektryczny czajnik. -Zafundowali go sobie na spółkę. Codziennie rano parzą „męską" herbatę, mocną, niemal czarną. Pachnie aromatycznie, działa jak kawa. Herbata, to jest mu teraz potrzebne. W pokoju nie ma nikogo. Klepacz jest zawiedziony. Rozbiera się, wiesza mokry płaszcz i włącza czajnik. Właśnie wyciera szyję
chusteczką, gdy odzywa się brzęczyk telefonu. — Słucham, Klepacz — mówi do słuchawki. — Daj Marcinkowskiego. — To głos sekretarki szefa. — Nie ma go. , Jak to nie ma? Jak tylko przyjdzie, niech się zamelduje u starego. Piln# sprawa. Dobrze, Basiu. Przekażę. — Odkłada słuchawkę. Wsypuje herbatę do szklanki i pochyla się. nad czajnikiem. Ale to wolno idzie... Pewnie dziś znów dwudziesty stopień zasilania. Szczęście, że przynajmniej skończyła się jedna klęska żywiołowa w postaci 'imy. Co będzie tej wiosny?! Susza, powódź? Zawsze się znajdzie jakieś uzasadnienie... Znów ten telefon. Odstawia szklankę, podnosi słuchawkę. Głos Basi: — Jeszcze go nie ma? ?— Nie ma. Pewnie zaraz nadejdzie. Sama wiesz, jak to jest. Z Ursynowa trudno na czas dojechać. Może znów autobus nawalił — tłumaczy kolegę. — Co za gwałt, coś się wydarzyło? — Stary się wścieka. Wiesz, że u niego wszystko musi być jak w zegarku. Raz tylko się spóźniłam, a truł mi przez trzy dni- na ten temat. No to cześć! — Nie chce przedłużać rozmowy. Woda się nareszcie gotuje, a on marzy o gorącej herbacie. Co mam szefowi powiedzieć? — Basia nie ustępuje. Wymyśl coś prawdopodobnego. Powiedz, że Marcinkowski z samego rana miał coś załatwić na mieście i dlatego przyjdzie później. Mógł przecież wpaść do muzeum. Oni tam urzędują od ósmej. Zanim załatwi... Z westchnieniem ulgi odkłada słuchawkę. Wlewa wrzątek do szklanki. No, nareszcie spokój. Ale nie może zająć się wymarzoną herbatą. Znów ten telefon. Z choinki się .urwlfli, czy co, myśli ze złością. Znowu do Marcinkowskiego. Proszę zadzwonić później. Jeszcze nie przyszedł — informuje kobietę pytającą o kolegę.
Wezwał mnie na dziś, na ósmą rano — wyjaśnia11 młody głos. — Dzwonię z biura przepustek. — Nic o tym nie wiem. Musi pani poczekać. Powinien zaraz przyjść — dorzuca uspokajająco. — Sam zejdzie-po panią. Sięga po herbatę. Gorący płyn parzy usta. Miłe ciepło rozchodzi się po ciele. Gdyby jesz-v cze można było wysuszyć spodnie, buty i skarpety! Na to jednak nie ma rady. Samo wyschnie, zanim wrócę do domu, pociesza się. I nagłe skojarzenie: a może by zadzwonić do Marcinkowskiego? Nakręca znajomy numer. Długi sygnał. Jeden, drugi, trzeci. Nikt nie podchodzi do aparatu. W gruncie rzeczy nie ma w tym nic dziwnego. Przecież żona Marcinkowskiego pracuje, a trzynastoletni syn też już poszedł do szkoły. Marcinkowski na pewno wyszedł z domu, tylko nie może dojechać, bo jak zwykle nawala miejska komunikacja. Wszystko nawala," tylko nam nie wolno, wzdycha. Ma chłop pecha, że właśnie dziś~starego przypiliło. Trzeba będzie coś sensownego wymyślić, żeby się nie czepiał. Z tym muzeum to chyba dobry pomysł?! Wyciąga akta z szafy pancernej. Dzisiejszy dzień przeznaczył na ich uporządkowanie. Sprawa dotycząca niegospodarności w jednym z zespołów filmowych jest już zakończona. Wczoraj biegły przyniósł opinię z dokładnym wyliczeniem strat. Wszystko po kolei trzeba włączyć do akt. Wyjmuje z szuflady dziurkacz, podkłada papiery, naciska i... dziurkacz się rozpada. Rzuca go ze złośńą do kosza. Co za szmelc! Trzeci w tym miesiącu. Trzeba iść do sekretariatu po inny. — Chcesz dziurkacz? — Basia w pierwszej chwili nie może pojąć, o co mu chodzi — Przecież dwa dni temu dostaliście nowy. Zanim ci wydam, zajdź do szefa. Kazał cię wezwać. Właśnie miałam dzwonić. -— Co on ode mnie chce? Klepacz przypomina sobie otrzymane ostatnio polecenia. Nie, nic nie zaniedbał. Raport złożył w ustalonym terminie. Więc co? Nic nie przychodzi mu do głowy. Melduję się, towarzyszu pułkowniku — zaczyna słuźbiście od
progu. Co z Marcinkowskim? — Pułkownik nie bawi się w żadne wstępy. Z samego rana miał być w muzeum. Zaplanował jakieś czynności — serwuje wymyślone przez siebie wyjaśnienie. Dlaczego nie zostawił w sekretariacie informacji? — rzuca pułkownik Zdzieniecki. — Muszę wiedzieć, gdzie są moi ludzie. To nie uprzejmość, a obowiązek, meldować kto, gdzie i na "jak długo idzie — mówi podniesionym głosem. — Znasz jego sprawę? — zmienia temat. Zna ją o tyle, o ile zna się sprawy prowa-drtne przez siedzącego w tym samym pokoju kolegę Z jego relacji, z przesłuchań, których czasem jest się mimowolnym świadkiem, czasem z dyskusji nad jakimś ' wyłaniającym się przed którymś z nich problemem. Szef o tym musi wiedzieć, więc po co pyta? — Wiem, że prowadzi sprawę muzealnych depozytów \— wyjaśnia krótko. — Co konkretnie teraz robi? Klepacz jest zaskoczony pytaniem. Marcinkowski musiał zdawać pułkownikowi sprawozdanie ze wszystkich czynności, omawiać plan śledztwa. A skąd on ma o tym wszystkim wiedzieć? Ma dosyć swojej roboty, brak mu czasu na interesowanie się szczegółami poczynań kolegi. Szef chce sprawdzić Marcinkowskiego czy có? — Nie znam szczegółów — stwierdza sucho. ?— Z prowadzonych w mojej obecności przesłuchań mogłem się tylko zorientować, że chodzi o jakąś zaginioną książkę depozytów i wokół tej sprawy wszystko się kręci. Pułkownik Zdzieniecki marszczy brwi przecinające twarz grubą czarną krechą. — Muszę mieć zaraz notatkę z dokonanych w tej sprawie ustaleń. Komendant zażądał informacji, a Marcinkowskiego nie ma — rzuca dla wyjaśnienia sytuacji. Ładny gips. Klepacz już rozumie, że sf^.ry ^jest w kropce. Jak tu się przyznać komendantowi, że hie wie, gdzie się podziewa jego
oficer.- — Marcinkowski przygotowywał raport. — Właśnie — stwierdza sucho pułkownik. Przygotowywał, ale go nie złożył. Miał go przedstawić wczoraj, ale ja byłem zajęty i umówiłem się z nim na dzisiaj. Sprawdź, może leży u niego w biurku, a może schował do kasy pancernej. — Tak jest. Klepacz wychodzi. Ma nadzieję, że w pokoju zastanie Marcinkowskiego. Nie mógł zapomnieć, że na ósmą rano wezwał ładzi na przesłuchania. To na pewno komunikacja, tłumaczy sam sobie. Ale w pokoju nie ma kolegi. Z westchnieniem zabiera się do poszukiwań. Jeśli nie zabrał raportu ze sobą, powinien leżeć gdzieś na wierzchu związanej z jego sprawą aokumen-tacji. Wyciąga z szafy grubą teczkę, przerzuca zgromadzone w niej papiery. Gruby plik, to wyniki kontroli NIK-u. Rzuca okiem na ostatnią stronę. Końcowe ustalenia. „Bałagan. Brak ewidencji eksponatów. Książki oddanych w depozyt obrazów zaginęły w nie wyjaśnionych okolicznościach". Wniosek o wszczęcie śledztwa. Prócz tego materiały operacyjne, jakieś luźne notatki. Ani śladu poszukiwanego raportu. Odkłada teczkę do szafy. Teraz kolej na biurko. Kolejno próbuje swoje klucze. Wreszcie któryś pasuje. Wyciąga szufladę. Blankiety protokołów przesłuchań, czysty papier, jakiś skorowidz z telefonami. I nic więcej. Co tu zrobić, kombinuje. Jak ochronić kolegę przed zbierającą się nad jego głową burzą? Jak z tego wybrnąt? Odtwarzać raport? Z czego?! Trzeba czasu na przewertowanie akt... Znów brzęczyk telefonu. Pewnie pułkownik. Co ja mu powiem? Z ociąganiem podnosi słuchawkę. —• Chciałam rozmawiać z Wackiem — słyszy znajomy głos. Żona Marcinkowskiego, oddycha z ulgą. Jak to dobrze. Może ona będzie coś wiedziała. — Wacka jeszcze nie ma — mówi. — Czy nie wiesz, gdzie on może być? Szef go szuka. Jest pilnie potrzebny. :— Jak to nie ma go?! — W głosie zdumienie. — Byłam pewna,
że jest w komendzie. Nie wrócił na noc do domu. DżWonił wieczorem, że ma pilne służbowe sprawy i nie wie, o której przyjdzie. Do rana się nie zjawił. Myślałam, że poszedł prosto do pracy. —• Ładny pasztet. Ona też nie wie. Tylko 'tego brakowało. Co ja teraz powiem pułkownikowi, my^li gorączkowo. Ce> też się mogło stać? — On chyba ma kogoś w mieście. Nie pierwszy raz się zdarza,^ że w domu nie nocuje —r ciągnie kobieta nje zrażając się jego milczeniem. — Już chciałam pójść w tej sprawie do pułkownika. Tego tylko brakowało! Jak jej to wyperswadować? Może narobić niepotrzebnego szumu w komendzie. Wacek zwierzał mu się kiedyś, że ma z nią kłopoty. „Jest zazdrosna i ciągle jej się zdaje — mówił — że ja kogoś mam. Stale mnie sprawdza. Jak tylko wyjdę z domu na dłużej, zaraz obdzwania znajomych, czy mnie nie widzieli. Pafę razy wysyłała za mną syna. Nie potrafię jej przemówić do rozsądku. Już sam nie wiem, co robić. Rozwiódłbym się, gdyby nie mały. Mały potrzebuje ojca, a ona dziecka nie odda". Teraz przypomina się Klepaczowi ta rozmowa. Trzeba ją uspokoić za wszelką cenę, decyduje. — Nie denerwuj się, Zosiu. Wacek się znajdzie. Spróbuj go zrozumieć On jest naprawdę zaharowany. Nie ma czasu kichnąć, a ty go podejrzewasz Bóg wie o co... — Czuje, że tłumaczenie brzmi nieprzekonywająco. ale nie wie, co mógłby jeszcze-dodać. —Jak tylko przyjdzie do komendy, zaraz do ciebie zadzwoni — kończy tę kłopotliwą rozmowę.- Co ja powiem pułkownikowi, myśli gorączkowo. Jak na zawołanie telefon. Basia. ?— Masz ten raport? Szef czeka. Nie mam. Nie mogę go znaleźć. Wacka też nie ma. Sam już nie wiem. co robić. Ułagodź jakoś starego, To nie takie proste Właśnie dzwonili z sekretariatu komendanta. Ma się z&meldować za pół godziny z raportem w sprawie muzeum. Chodzi o te depozyty Spróbuj się jakoś zorientować. Może mu zreferujesz szczegóły zamiast Marcinkowskiego? Właśnie mam ci przekazać to polecenie.
Klepacz wpada w panikę. — Co ja mu powiem? Na-wet nie zdążyłem przejrzeć dokumentacji. 12 ' 13 — Powiesz, co wiesz. Masz być za kwadrans. Klepacz wyciąga teczkę. Gorączkowo przerzuca zgromadzone w niej materiały. Rozdział II Zmierzch już zapadł. W małej salce konferencyjnej rozbłysły właśnie neonówki, nadając twarzom zgromadzonych tu mężczyzn sinawy odcień. Odcisnęło się na nich także zmęczenie. Pułkownik ma zaczerwienione oczy. Pije małymi haustami zimną już herbatę, słuchając z uwagą referatu Klepacza. Referat, tak to określił. Klepacz jest zażero-wany. Zbyt szumne określenie dla zbioru skleconych w błyskawicznym tempie, niezbyt ze sobą powiązanych informacji! Ale stara się, żeby wypadło to jak najlepiej, tym bardziej że w naradzie bierze udział kierownictwo pionu kryminalnego i dochodzeniowo-śledczego. Wagi nadaje sprawie fakt, że prowadzący postępowanie kapitan Wacław Marcinkowski zaginął bez śladu. „Jak kamień w-wodę" — powiedział któryś z kolegów. W komendzie jako ostatni, okazało się widział Marcinkowskiego właśnie Klepacz. Wrócił tuż przed czternastą z prokuratury, gdzie ustalał szczegóły związane z zakończeniem sprawy o niegospodarność w jednym z zespołów filmowych Marcinkowski ślęczał właśnie nad aktami i robił jakieś notatki, które, jak powiedział Klepaczowi, miały posłużyć do sporządzenia planu dalszych czynności. Plan razem z gotowym już raportem miał przedstawić pułkownikowi następnego dnia, w czwartek. Ani planu, ani raportu nie udało się Klepaczowi odszukać. Musiał je zabrać ze sobą. Być może zamierzał wyszlifować je w domu lub jeszcze uzupełnić, bo wspomniał mimochodem, że spodziewa się zwrotu w sprawie. Trafił na jakąś nową nić i liczył na. rewelacyjne wprost informacje. Klepacz niezbyt uważnie słuchał
opowiadania kolegi, pochlonięly przygotowywaniem notatki służbowej, ale najogólniei biorąc taki był sens wypowiedzi. On sam nie przykładał do tej rozmowy większej wagi. sądził, że Marcinkowski, jak zwykle, chciał się podzielić nadzieją bliskiego sukcesu. O szczegóły nie wypytywał, miał na głowie własne problemy. Zresztą nigdy. sobie nawzajem nie opowiadali szczegółów, chyba że któryś z nich chciał przedyskutować wspólnie jakiś zawiły problem. Ale tu me było widać takiej potrzeby Z tej rozmowy wynikał tylko jeden konkretny wniosek: Marcinkowski jeszcze tego wieczoru zamierzał dokonać dodatkowych ustaleń i najprawdopodobniej skończyć raport oraz przygotować plan. dalszych czynności Pośrednio potwierdziła to Marcinkowska. Opowiadała Klepaczowi, że Wacek w środę przyszedł, jak zwykle, na obiad koło siedemnastej. Był czymś zaaferowany, milczący, jakby nieobecny. A ona właśnie chciała z nim pogadać o zakupach dla syna. Mieli mu sprawić nowe palto, buty i coś tam jeszcze. Ona mówiła, a on jakby nie słyszał. Powtórzyła dwukrotnie i dopiero wtedy zareagował. Ale jak! Wzruszył ramionami i oświadczył: „Rób, jak uważasz, dałem ci przecież pieniądze". Zdenerwowała się, bo chciała, żeby wybrali się po zakupy we trójkę. Od dawna nigdzie razem nie chodzili. „Wcale się nami nie zajmujesz. Mały zapomni, że ma ojca", tak mu powiedziała. Burknął coś w odpowiedzi. Zlekceważył ich. Podczas tej rozmowy Marcinkowska wylała całe morze pretensji pod adresem nieobecnego męża. Klepacz odniósł wrażenie, że cna podejrzewa Wacka o zdradę i z tym właśnie kojarzy jego zniknięcie. I tylko z tego powędu jest zaniepokojona. Na niego, Klepacza, patrzy podejrzliwie, jak na ewentualnego wspólnika tajemnic męża. Żadne wyjaśnienia do niej nie docierają, stwierdził. Jest tak przejęta rzekomymi krzywdami, które ją spotkały, oceniał, iż nawet nie bierze pod uwagę, że jej mężowi mogło się stać coś złego. A że coś się musiało stać, jeśli przez dwadzieścia cztery godziny Marcinkowski nie dał znaku życia,
tego on, Klepacz, jest raczej pewien. Tak też przedstawił swoje oceny pułkownikowi. Pułkownik Zdzie-nięcki był również zaniepokojony. Znał dobrze Marcinkowskiego, wiedział, że to solidny oficer. Gdyby mógł, na pewno dałby znak życia, chociażby telefonicznie Tym bardziej że wezwał ludzi na przesłuchania. Owa pani, która się zgłosiła w czwartek, nie była jedyną osobą u-mówioną z Marcinkowskim w komendzie. Klepacz, po porozumieniu z pułkownikiem, zwolnił czekających, polecając im, by zgłosili się telefonicznie następnego dnia. Liczył na to, że Marcinkowski się pojawi. Kiedy ten nie przybył, w piątek rano przesłuchał wezwanych, mając nadzieję, że być może rozmowy te naprowadzą go na ślad zaginionego kolegi. Nie dowiedział się jednak niczego. Panie, pracownice muzeum, o Marcinkowskim wiedziały tylko tyle, że w poniedziałek, wtorek i środę był u nich w pracy, rozmawiał z nimi o zaginionej książce depozytów i wręczył im wezwanie na oficjalne przesłuchanie w czwartek rano. Może ja nie umiałem,ich przycisnąć. Za mało wiem, oceniał brak efektów. Tak naprawdę czuł się bezradny. Jego wiedza o sprawie Marcinkowskiego ograniczała się do zebranej przez kolegę dokumentacji i ni.; bardzo zrozumiałych dla nie wtajemniczonego w szczegóły notatek. Tę fragmentaryczną wiedzę przekazuje teraz szerokiemu gremium. — Z przejrzanych przeze mnie akt wynika, że sprawę zapoczątkowało doniesienie niejakie- go Zygmunta Sośniaka, przedstawiciela amery- kańskiej Polonii. Zwrócił się on do naszego t — Barwy strachu -, <-, konsulatu w Chicago z informacją, że na ofiarowany przez niego dla Zamku Królewskiego obraz natknął się na aukcji w Paryżu. Sprzedawał go, jak ustalił, znany wiedeński anty-kwariusz, Bednarecki, który wyemigrował z kraju w końcu lat sześćdziesiątych. Sośniak przystąpił do licytacji, odkupił swój własny obraz i przy okazji zapytał antykwariusza, jakim cudem
wszedł w jego posiadanie. Bednarecki stwierdził, że kupił go od jakiegoś turysty w Wiedniu. Dowiedziawszy się jednak, że Sośniak jest Amerykaninem polskiego pochodzenia i interesuje się obrazami, zaoferował inne dzieła polskich malarzy. Placówka polska, której Sośniak przekazał te wszystkie informacje, zawiadomiła natychmiast MSZ, a ministerstwo skierowało sprawę do resortu spraw wewnętrznych. Stąd sprawa trafiła do stołecznej komendy. Kapitan Marcinkowski ustalił, że obraz przekazany przez Sośniaka podczas jego pobytu w kraju, a przeznaczony dla Zamku Królewskiego, wraz z innymi darami Polonii ofiarowanymi na ten cel, został zmagazynowany w muzeum. Marcinkowski — ciągnie Klepacz — odnalazł zarejestrowany jako darowizna obraz w kartotece muzealnej. Przy pozycji tej widniała adnotacja: „depozyt", i numer ewidencyjny. Jednak księgi obrazów oddanych w depozyt instytucjom i osobom prywatnym nie otrzymał do wglądu. Docent Jankowska, kierownik tego działu, odesłała go do dyrektora, ten zaś oświadczył, że podczas jego urlopu księga depozytów gdzieś zaginęła i mimo poszukiwań nie została odnaleziona. Klepacz zerka do przygotowanych na tę naradę notatek. — Czy to oznacza, że wszystkie depozyty zostały przekazane depozytariuszom na wieczne nieoddanie? — odczytał pytanie Marcinkowskiego, które ten podkreślił czerwonym ołówkiem. — Obok była uwaga: czy są duplikaty i pokwitowania? — ciągnął dalej beznamiętnym tonem. — Na te pytania odpowiedzi nie znamy. Nie ma jej w notatkach. Najprawdopodobniej Marcinkowski liczył, że sprawy te wyjaśni NIK. Po przeprowadzeniu szczegółowej kontroli okazało się, że mniej więcej dwa tysiące obrazów, rzeźb i innych cennych eksponatów przekazano w depozyt instytucjom i osobom prywatnym. Komu? Tego nie udało się ustalić. Księga depozytów zaginf.ła, a pracownicy zasłaniają się niepamięcią. Kontrolerzy stwierdzili ponadto, że część zbiorów nie została zewidencjonowana, że w ewidencji panuje bałagan i chaos, że kilka dziesiątków znajdujących się w muzeum eksponatów to kopie, a nie oryginały.
Co się stało z oryginałami? Tego również nie ustalono. Marcinkowski odnotował na tej liście „przemyt" ze znakiem zapytania. Poza tym nasz kolega ustalił, że niektóre cenne, nie zewidencjonowane eksponaty ma u siebie w domu dyrektor. Otrzymał też poufną informację, że wypadki przekazywania tych eksponatów prywatnym osobom nie należą do rzadkości. Dyrektor w ten sposób zapewnia sobie zaplecze. Kapitan Marcinkowski szukał też odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób obraz ofiarowany przez Sośniaka został wywieziony z kraju? Z jego notatek planu czynności wstępnych wynika, że sprawdza! wszystkie wydawane przez konserwatorów wojewódzkich zezwolenia na wywóz z kraju dzieł sztuki Jak się okazało, zezwolenia na wywóz tego obrazu nie wydano, musiał zatem zostać przetransportowany nielegalną drogą. Kapitan zamierzał zapewne ustalić kanały przemytnicze i ludzi związanych z tym procederem, bowiem w poroztmie-niu z kryminalnym ściągnął akta spraw prze-mytniczo-dewizowych zakończonych i 'sęo* yrh w toku, w których oprócz innych walorów w grę wchodziły także dzieła sztuki. Analizuiąc te akta wynotowywał mechanizrr.y oziałania grup przestępczych, tok ich postępowania i krąg wchodzących w grę osób. Najprawdopodobniej zamierzał zbadać, czy istnieją związki między tymi kręgami a interesującymi go ludźmi. Założył, jak to wynika z notatek, że wywóz z kraju dzieł sztuki musi być zorganizowany przez fachowców, dysponujących całą gamą możliwości i wspieranych przez powiązania zainteresowanych wywozem posiadaczy. Świadczy o tym fakt, że wymieniony przez Sośniaka obraz sprzedawał w Paryżu antykwariusz, który od lat skupuje dzieła sztuki przemycane z Polski. Płaci w twardej walucie. „Fachowcy" od przemytu — przerywa Klepaczowi pułkownik — muszą współdziałać z pracownikami muzeum. Nieprzypadkowo zginęła księga depozytów. Oczywiście. Myślę, że do tego wniosku doszedł i Marcinkowski, skoro wezwał wczoraj na przesłuchania kilka pracownic z działu
malarstwa, a na środę wieczorem, przed tymi przesłuchaniami, umówił się z kimś, Kto miał mu przekazać jakieś rewelacyjne informacje. Klepacz nagle milknie. Co też z- nim się stało? Miał zdobyć informacje. Co go spotkało na końcu tej drogi? O tym samym muszą myśleć i inni, bo w salce konferencyjnej panuje grobowa cisza. Rozdział III Sekretariat dyrektora muzeoim jest urządzony jak salon. Empirowe biureczko, krzesełka, kanapa, stolik, gablota z porcelaną, na ścranach gobeliny, piękne rzeźbione odrzwia — wymiar innego świata, epoki, która przeminęła, pozostawiając po sobie ślad niezatartego piękna. Współczesność, jak zgrzyt w tym otoczeniu, reprezentuje maszyna do pisania i zwykłe biurowe półki zastawione segregatorami. Klepacz przysiadł ostrożnie na wybitym atłasem krzesełku i wyciągn jł z kieszeni gazetę, żeby skrócić sobie czas oczekiwania. Konferencja, która miała się zakończyć przed jedenastą — na tę godzinę właśnie umówił się z dyrektorem — niespodziewanie się przeciągnęła. Sekretarka, równie -filigranowa jak zgromadzone w sekretariacie mebelki, przepraszała go dwukrotnie za spóźnienie szefa, wreszcie zaproponowała kawę. Skwapliwie przyjął tę propozycję — niedostatki w zaopatrzeniu dały mu się dotkliwie we znaki. Przywykł do kawy, wypijał parę filiżanek w ciągu dnia, i herbata, nawet mocna, nie mogła zastąpić codziennej porcji kofeiny. Więc też chętnie korzystał z takich właśnie okazji. Tyle ze okazje zdarzały się coraz rzadziej Inni też mieli trudności. Świetna kawa — spróbował zagaić rozmowę. — Skąd pani ją bierze? Nie jest to nasz „selekt", inny smak i aromat. Profesor dostaje ją od przyjaciół z zagranicy. I przeznacza dla swoich gości On sam nie pija kawy. Szkodzi mu na serce. Piie tylko słabą herbatkę, a czasem parzę mu pokrzywę. —? Zapewne dyrektor ma wiele zagranicznych znajomości. Wymiana i te rzeczy...
— Oczywiście — dziewczyna podchwytuje temat. — Naszego profesora znają i cenią na Zachodzie. Jego książkę o polskim muzealnictwie tłumaczono na kilka języków. — Ma ją pani? — Chce pan przejrzeć, proszę bardzo. — Wręcza mu albumowe wydanie. — Znajdzie pan tu kolorowe zdjęcia naszych najcenniejszych eksponatów. Ten egzemplarz dostałam od profesora, z dedykacją. Wciąż zapominam zabrać go do domu. Przegląda książkę z prawdziwym zainteresowaniem. Reprodukcje na kredowym papierze! Dawno już nie widział tak dobrych. „Tatrzański pejzaż". Patrzy na zdjęcie znanego obrazu, który figuruje w notatkach Marcinkowskiego obok innych depozytów. Rzuca okiem na podpis. Wynika z niego, że dzieło znajduje się w muzeum. — Nie widziałem tego obrazu na wystawie — stwierdza. — Bardzo chciałbym zobaczyć oryginał. Nie wie pani, na której sali jest eksponowany? Jakby się zmieszała. — Być może wypożyczyliśmy go na jakąś terenową wystawę lub jest w konserwacji. Niech pan spyta panią docent Jankowską. To jej dział. A czego właściwie milicja życzy sobie od naszego dyrektora? I to już druga wizyta — dorzuca po chwili. — Druga? — udaje zdziwienie. — Parę dni temu był u nas inny przedstawiciel milicji. Także ze stołecznej komendy. Pewnie kolega. Panowie tak chodzicie stadami, jeden za drugim? — leciutki akcent drwiny. — Ależ tak — uśmiecha się w odpowiedzi. —'? Jeden pyta, drugi robi notatki. Kiedy był u dyrektora mój kolega? — Zaraz panu powiem. — Dziewczyna przerzuca kartki kalendarza. — Dziesiątego maja o jedenastej. Dziesiątego maja był d dyrektora, jedenastego zaginął. Czy gościła go pani równie serdecznie jak mnie? — pyta żartobliwie. Och, ja wszystkich gości tak samo przyjmuję — dziewczyna uśmiecha się kokieteryj-
Profesor ma dobry gust — odpowiada uśmiechem na uśmiech — Ozdobił sekretariat najładniejszym z eksponatów. Ee, takie porównanie1 Eksponaty to starocie. A ja nie mam za sobą wiekowej przeszłości. Ja nie w tym sensie — speszył się nieco. — Chodziło mi o to, że można się w panią wpatrywać jak w obraz. — Komplement nie jest zbyt wyszukany, ale dziewczyna pr~zyimuje go za dobrą monetę. Profesor kobietami się nie interesuje. Pewnie nawet nie dostrzega, jak która wygląda. Która by zresztą na niego poleciała?! Osiemdziesiątka na karku Choć kto wie — dorzuca z namysłem. — To człowiek bogaty i ustosunkowany — Tak?! — Wystarczy obejrzeć jego mieszkanie To drugie muzeum. Bywają u niego same grube ryby — Profesor jest znaną osobistością. — Nie o to tylko chodzi. Jeśli się dba o stosunki i wyświadcza różne uprzejmości... — urywa, jakby się ugryzła w język. Na korytarzu słychać ciężkie kroki. Drzwi się otwierają, na progu staje niski, starszy pan. Wyciąga ptasią szyję w kierunku gościa: Pan był ze mną umówiony na jedenastą? Tak, panie profesorze. Pod przenikliwym spojrzeniem świdrujących, wyblakłych oczu Klepacz czuje się jak uczniak. — Proszę, niech pan wejdzie. — Gest ręki w kierunku gabinetu. Klepacz przepuszcza profesora przodem. Zamyka za sobą drzwi. Znów ]est w stlonie urządzonym w stylu empire. Tyle że gobeliny na ścianach zastąpiła tutaj galeria obrazów. Profesor sadowi się wygodnie na kanapce i nie zapraszając Klepacza do zajęcia miejsca rzuca bez żadnych wstęprw- Cóż to milicja tak mnie wciąż nachodzi? Wciąż? — pyta z udanvm zdziwieniem — Parę dni temu był tu kapitan... Zaraz, jak on się nazywał... — Podchodzi do biurka, sięga do kalendarz, przewraca parę. kartek — Wacłiw Marcinkowski Tpż ze stołecznej komendy. Teraz znójv
pan. Jak pana godność? — Klepacz. Janusz Klepacz — mówi wolno, obserwując, jak tamten zapisuje jego nazwisko w kalendarzu. — O cóż tym razem chodzi? Badamy stan zabezpieczenia magazynowanych obrazów i stan ewidencji — improwizuje Klepacz, siadając bez zaproszenia. — We wszystkich stołecznych muzeach — dorzuca. Nie słyszałem o takiej akcji. — Profesor robi' wrażenie zaskoczonego. — To dziwne — podkreśla. — Powinienem wiedzieć. Jestem przecież radnym stołecznej rady... To nie jest żadna akcja — wyjaśnia spokojnie. — Działamy w ramach profilaktyki. Mamy sygnały, że składowane w niewłaściwych pomieszczeniach obrazy niszczeją, a także, że niektóre dzieła sztuki przechowywane w muzeum nie są ewidencjonowane. Być może - nasze ustalenia staną się podstawą do wystąpień w tej sprawie. Ale o tym nie ja decyduję. Przyszedłem zorientować się na miejscu... — Patrzy wyczekująco na profesora. Ten jest wyraźnie niezadowolony. Milczy chwilę i wreszcie oświadcza: — Nie mam nic do ukrywania. U mnie jest wszystko w porządku. Ale skoro chce pan przekonać się osobiście, zaraz polecę docent Jankowskiej, aby pana oprowadziła po naszych pomieszczeniach magazynowych. Czy to wszystko, czego życzy pan sobie ode mnie? — Tak. Profesor podnosi słuchawkę. — Niech pani wezwie do mnie docent Jankowską — zleca sekretarce. Z szuflady małego stoliczka wyciąga szarą książeczkę. Otwiera ją, przerzuca parę kartek. Sięga do innego aparatu. Wykręca numer. — Słuchaj, Franiu — mówi. — Znowu jest u mnie milicja. Tym razem chodzi ponoć o składowanie obrazów. Załatw, żeby wreszcie przestali mnie nękać. Nie można spokojnie pracować. — Milknie, jakby słuchał tego, co mówi jego rozmówca. Potem
odzywa się znowu: — On jest ze stołecznej komendy. Nazywa się Klepacz. Sprawdź, co to za historia — dorzuca zirytowanym tonem. — Zamiast zająć się bandytami i złodziejami, przeszkadzają nam w pracy. Wczoraj u mnie okradli piwnicę. Nikt się tym nie zainteresował, choć złożyłem doniesienie. Znów chwila ciszy. Okradli u niego piwnicę, odnotowuje Klepacz, w pamięci. Cenna wiadomość. Doskonały pretekst, żeby zajść do mieszkania pod jego nieobecność. Kto tam jeszcze mieszka? Żona? Gosposia' Trzeba najpierw sprawdzić.- Do kogo dzwonił przez rządówkę? Zobaczymy, kto się odezwie i czy się odezwie? Może rozr*owa była fikcją? Może chciał mnie w ten sposćrb wystraszyć. Ale mógł też interweniować poprzednio i dlatego komendant wzywał \pułkownika, kojarzy mu się historia sprzed dwóch dni. Jedenastego maja Marcinkowski nie przyszedł do pracy. Czyżby istniał jakiś związek między tymi zdarzeniami? W drzwiach starsza siwa pani w ciemnym kostiumie. — Pan profesor mnie wzywał? — Tak. Jest tu.kapitan Klepacz z komendy. — Łysa, jakby zmumifikowana głowa kieruje się w jej stronę. — Proszę go oprowadzić po magazynach. Chce zobaczyć, jak składujemy obrazy. Żegnam pana. — Wstaje zza biurka na znak, że rozmowa skończona. Klepacz podnosi się z krzesła. Tamten nie wyciągnął- ręki, więc schyla tylko głowę w pożegnalnym ukłonie i podchodzi do stojącej w drzwiach pani docent. Przedstawia się. Wychodząc z sekretariatu za swoją przewodniczką, rzuca porozumiewawcze spojrzenie sekretarce. — Pan tu jeszcze zawita? — Uśmiecha się dziewczyna. — Ależ tak. Z prawdziwą przyjemnością. Rozdział IV Zaledwie wszedł do pokoju, już dopada go telefon. — Za godzinę zameldujesz się u szefa. To Basia. Nie wdaje się w żadne rozmowy, tylko to suche
polecenie. Ciekawe, co też starego tak przypiliło, medytuje rozbierając się powoli. Plan czynności? Ustalili wspólnie, że go zrobi dopiero po wstępnym rozeznaniu. Za parę dni. Odprawy także na dzisiaj nie planowano. Więc o co może chodzić? Dodatkowe polecenie, informacja o losach Marcinkowskiego, a może już efekt interwencji profesora?! Profesorowi chodziło o to, by go z miejsca właściwie ustawić, a może i zastraszyć. To był ceł rozmowy przez rządówkę, upewnia się w swym przekonaniu. Ale to zagranie dowodzi, że tamten czegoś się boi i woli, by nikt nie kręcił się na jego podwórku. Być może książka depozytów nie zaginęła przypadkowo, a może ten lęk ma związek ze zniknięciem Marcinkowskiego?! Zniknięcie Marcinkowskiego wywołało ogromne poruszenie w komendzie. Ciągle ktoś wpada, żeby zapytać o niego. Tym razem w drzwiach staje kapitan Andrzej Korcz z wydziału zabójstw: — Są jakieś wieści o Marcinkowskim? Kręci głową przecząco: Nic nowego. Słyszałem, że ma być powołana grupa operacyjna w tej sprawie. Jest już powołana. Jestem przydzielony do tej grupy. — Korcz pociera ręką okrągły podbródek. — Ty też wchodzisz w jej skład. — Nic o tym nie wiem. . — To się dowiesz. Jutro mamy się spotkać u szefa. O ósmej rano. Jak ci leci rekonstrukcja śledztwa? — Na razie kulawo. Byłem dziś w muzeum. Oprowadzała mnie pani docent, kierownik działu malarstwa. Milcząca, kostyczna. Zapewne zaufana profesora. Nic mi nie powiedziała. Raz tylko udało mi się ją zagiąć. Spytałem o „Tatrzański pejzaż". Ten obraz figuruje w notatkach Marcinkowskiego jako oddany w depozyt. Pani docent oświadczyła, że został wypożyczony na wojewódzką ekspozycję, i tak manewrowała, żebym nie mógł zajrzeć do kartoteki. Mam na swoim koncie tylko jeden sukces: umówiłem się z sekretarką profesora. — Ładna? Blond seksbomba. Jest rozmowna. Może ona coś powie. Z notatek Marcinkowskiego nie wynika, gdzie i czego szukał?
Bezpośrednio nie. Można się tylko zorientować, co budziło jego wątpliwości. Jest parę uwag, które trzeba dopiero rozszyfrować. Czekaj, coś mi się skojarzyło. To może być ślad. — Otwiera szafę pancerną, wyjmuje plik kartek, kreślonych nerwowym, niewyraźnym pismem. — Widzisz, tu są zanotowane trzy pozycje, a obok nich słowo „wesele". Nie chodziło mu chyba o sztukę Wyspiańskiego i nie jest to określenie obrazu. Może miał na myśli jakąś okazjonalną uroczystość. Jakiś związek między tymi dziełami a owym określeniem musi istnieć. Tylko jaki? — Może. — W głosie Korcza ton zwątpienia. — Każdy z nas ma różne skojarzenia, a notatki, sam wiesz, na ogół są ich odbiciem. I tylko on wie, o co mu chodziło. Klepacz kiwa głową. To prawda. Z jego notatek też trudno byłoby komuś zorientować się, w czym rzecz. I jak tu dojść sedna? Najpierw musi się nauczyć sprawy. Nigdy dotąd nie miał do czynienia z tego rodzaju problemami. Co innego Marcinkowski. To specjalista wysokiej klasy. Nic dziwnego, z zawodu historyk sztuki. Dopiero w tym momencie to sobie uprzytomnił. Właściwie niewiele wiem o Wacku Marcinkowskim, mimo że od dwóch lat siedzimy biurko w biurko — mruczy trochę do siebie, trochę do Korcza. Nie mówił ci nigdy, dlaczego zdecydował się na pracę w komendzie? -— Nie. Ale musiał mleć jakiś powód. Może marzyły mu się laury Scherlocka Holmesa, a wylądował jako specjalista od przestępstw gospodarczych w kulturze. Tak to bywa, zamierzenia i rzeczywistość. — W głosie Klepacza ton gorzkiej ironii. — Tak to u nas jest. — Byłeś kiedyś u niego w domu? — Nie. Marcinkowski nie prowadził życia towarzyskiego. Nawet na imieniny nie zapraszał kolegów. Może miał inne grono znajomych. A ja byłem u niego. Kiedy? — Dziś. Pułkownik chciał, żebym poszukał raportu. Może coś
jeszcze się znajdzie, powiedział. — I co? Nic specjalnego. Marcinkowscy mają Za Żelazną Bramą trzy malutkie pokoje. Jego pokój jest pozbawiony piętna osobowości. Tapczan, biurko, regały z książkami. Sporo książek z historii sztuki. Przejrzałem zawartość szuflad biurka. Pedantycznie poukładane dokumenty, rachunki domowe. I nic poza tym. Ani listów, ani fotografii, ani jednego zagryzmolonego świstka. Wszystko takie wysterylizowane. Jeśli miał jakieś notatki, to nosił je ze sobą. W domu nie ma nic. Mówił mi, że jego żona jest chorobliwie zazdrosna. Może nic w domu nie trzymał, bo bał się szperania w papierach. Niewykluczone. Znalazłem trzy zdjęcia do paszportu czy do legitymacji. Jakby się gdzieś wybierał. Przydadzą się. Popatrz? — Wyciągnął jedno z portfela. Klepacz przygląda się znanej twarzy. Marcinkowski na zdjęciu nie wygląda na swoje trzydzieści pięć lat. Jest odmłodzony. Jasne otwarte spojrzenie, sczesane do tyłu ciemnobrązowe włosy robią wrażanie niesfornych. Spokojna, pogodna twarz. Z charakterystycznym dla niej wyrazem stanowczości. Tak. Stanowczość, zdecydowanie, umiejętność narzucania innym swej woli to charakterystyczne cechy Marcinkowskiego Klepacz był mimowolnym świadkiem wielu przesłuchań prowadzonych przez kolegę. Słuchał niejednokrotnie tych suchych, wnikliwych, drążących pytań, pytań tak skonstruowanych, by nie pominąć żadnego szczegółu mogącego mieć w sprawie znaczenie. Jak ty to robisz, że nie nawiązując bezpośredniego kontaktu z pszesłuchiwanym potrafisz go zmusić do odkrycia kart? — spytał go kiedyś. Przygotowuję się po prostu — rzucił tamten. I to była pra\vda. Marcinkowski przed każdą rozmową dysponował kompletem informacji o człowieku, który miał zasiąść po drugiej stronie biurka. I dotyczyło to zarówno świadków, jak i potencjalnych
podejrzanych. — Inaczej nie potrafiłbym wyłuskać prawdy obiektywnej — powiedział kiedyś Klepaczowi, gdy ten skrytykował jego system. -— Przecież w ten sposób musisz przygotowywać pytania dla każdego przesłuchiwanego. ?— Tak też robię — wyjaśnił Marcinkowski. Był soliJny. Za solidny, jego zdaniem. Nie improwizował, nie blefował Jego sukcesy były owocem mrówczej pracy. Zdaniem Klepacza, Marcinkowski pozbawiony był fantazji śledczej. Co mógł jeszcze powiedzieć o zaginionym kole- 32 • — Barwy stiachu 33 dze? Pedant. W jego biurku był zawsze wzorowy porządek. Kopie raportów, notatki, protokoły sądowe, odbite na powielaczu instrukcje, w bocznych szufladach orzecznictwo sądowe izby karnej, monitory i dzienniki ustaw zawierające przepisy tyczące problematyki kulturalnej. Wszystko starannie ułożone w paczki. Ani jednej niepotrzebnej rzeczy. Nic osobistego, prócz gumy do żucia i zapałek. Przeglądali te papiery w milczeniu. Szybko i dokładnie. Było w tym coś z przeszukania i coś z likwidacji rzeczy po zmarłym. Gdybym to ja zaginął — odezwał się Klepacz, gdy wreszcie ukończyli to przykre zajęcie — grzebałbyś teraz z Marcinkowskim w moich szufladach. Zobaczylibyście bałagan i najprawdopodobniej poczynilibyście odkrycia plamiące moją pamięć. Tu nie ma nic plamiącego pamięć — odburknął kolega. — Tak jak i w jego życiorysie. Zawartość biurka to trochę jak fotografia człowieka. U Marcinkowskiego nie znaleźli nic, czego nie można zaklasyfikować od ręki, zidentyfikować. Nic osobistego. Jakby żył tylko pracą. Chyba tak było, ocenił po namyśle. Przypomniały mu się pretensje żony Wacka. Ona go podejrzewała... Uśmiecha się mimo wolL
— Z czego się śmiejesz? — pyta Korcz przerywając milczenie. — Żona podejrzewa Wacka o zdradę. Jest pewna, że ma kogoś. — Uważasz to za śmieszne? Klepacz zerka na niego spod oka. Korcz. Przystojny brunet, przystrzyżony na jeża. Okrągła, śniada twarz. Duże, ciemne oczy. Przystojniak. Ma opinię podrywacza. Żona musi mieć z nim kłopoty. Nieraz zdarza mu się zabałaga-nić. Cóż ja mógłbym o nim powiedzieć? Wesoły, koleżeński, dobry brydżysta. Pracują razem od lat, codziennie spotykają się na jednym korytarzu, i tyle? Trochę powierzchownych ocen, i to wszystko. Owa niewiedza wychodzi na jaw dopiero w takich podbramkowych sytuacjach. Odruchowo spogląda na zegarek i z miejsca wpada w panikę. — Muszę lecieć do starego — rzuca już od drzwi. — Znów się spóźniłem. —• Spóźniłeś się o minutę — stwierdza Basia, patrząc na zegarek. — Szef już czeka. Wiesz, jak tego nie lubi — dodaje z wyrzutem w głosie. —? Wiem. — Naciska klamkę i melduje się przepisowo. Objedzie mnie, czy nie objedzie?! — Siadaj. Ciekawe, po co mnie wezwał? Siada po drugiej stronie biurka i zerka na blat. Pusty. Nie ma notatnika. Szef słuchając raportu zazwyczaj w nim notuje uwagi i pytania. A więc nie chodzi o sprawozdanie z wykonanej roboty. — Byłeś w muzeum? — Tak jest. — Chyba interwencja telefoniczna profesora nie była blefem Tvlko jak pułkownik zagai ten drażliwy temat? — Znalazłeś coś nowego? Odtwarzam w dalszym ciągu ustalenia Marcinkowskiego — stwierdza urzędowo. — Z jego notatek niewiele wynika. Są zrozumiałe tylko dla niego. Skrótowe. No cóż, pracuj dalej — rzuca sucho pułkownik i po chwili milczenia dodaje: — Tylko pamiętaj, żeby nikogo nie urazić... — Urazić? — Są ^akie różne układy — stwierdza pułkownik
enigmatycznie. — Bądź ostrożr.y — I zaraz zmienia temat: — Powołałem srupę. Kierownikiem jej zostaje Korcz. 7y nadal odtwarzasz śledztwo To wszystko. — Podnosi się z krzesła na znak, że rozmowa skończona. Rozdział V Jest już gotów do wyjścia. Rzut oka w lustro: szczupły, trochę tyczkowaty mężczyzna w ciemnym, dobrze dopasowanym garniturze. Wysokie, trochę za wysokie czoło, wystające kości policzkowe, przystrzyżona na jeża ciemnoblond czupryna. Całkiem nie najgorzej, ocenia Klepacz swoje odbicie. Żeby nie fe brwi. Brwi ma jasne, jakby wypłowiałe, i takie arae rzęsy. Czarne krechy u starego robią wrażenie, wzdycha, polerując ściereczką lakierki. Gdzie się znów wybierasz? Na bal? — W głosie żony ton irytacji. Mam służbowe spotkanie — rzuca w odpowiedzi i przypomina sobie, że miał się z żoną wybrać do Kwaśniewskich. Termin tego spotkania, szuka gorączkowo w pamięci, wypada... tak, właśnie dziś. Jest wyraźnie zmartwiony. Ewa od tygodnia o niczym innym nie mówi, a ja zupełnie zapomniałem. Na dobrą sprawę mogłem się umówić z sekretarką profesora w innym terminie. Ale teraz już za późno na odwołanie spotkania. Nie ma rady, wzdycha w duchu, trzeba wypić piwo, skoro się je nawarzyło... ?— Służbowe spotkanie? — powtarza Ewa z niedowierzaniem w głosie. — Masz jakiś ju-bel w komendzie?! Mów prawdę, nie opowiadaj bajek. — To naprawdę służbowe spotkanie — stwierdza poważnie. — Tyle że w knajpie. Umówiłem się z dziewczyną, która może mi dostarczyć interesujących informacji w sprawie, którą przejąłem po Marcinkowskim. Przepraszam cię, kochanie — dorzuca miękko. — Na śmierć zapomniałem o wizycie u Kwaśniewskich. — Oddycha głęboko jak po ciężkim wysiłku. Mam to za sobą. Teraz dopiero Ewa zrobi mi awanturę. Ale awantura nie wybucha. Ewa milczy. Jest przejęta zniknięciem Marcinkowskiego. Tak wygląda zawodowe ryzyko. Gdyby
Januszowi coś się stało... Niech idzie. Może się czegoś dowie o koledze... W tej sytuacji Kwaśniewscy mogą poczekać. Pójdą do nich innym razem. — Trudno, jeśli ci tak wypadło — mówi łagodnie. — Tylko uważaj na siebie — dorzuca bez związku, ciągle myśląc o losie Marcinkowskiego. Klepacz jest wzruszony tą nieoczekiwaną reakcją. Wychodząc ściska ją serdecznie. — Postaram się wrócić jak najszybciej — mówi już w progu. — Ale lepiej nie czekaj. Pani Wisia Żabińska siedzi w „Rycerskiej". Podchodząc do stolika mimo woli spogląda na zegarek. Bardzo się spóźniłem? — pyta całując ją w rękę. Ależ nie! — protestuje dziewczyna. — To ja przyszłarr za wcześnie. Mieszkam tu w pobliżu. Na Freta. Dzięki profesorowi. Załatwił mi mieszkanie w jednej z zabytkowych kamieniczek. — Jak się ma taki skarb — żartuje Klepacz. — Eee, co też pan mówi. — Pani Wisia udaje zażenowanie. — On dba o swoich ludzi — Swoich? No pewnie. Każdy ma swoich. On też. Jakby inaczej funkcionował? Docent Jankowska także należy do swoich? — Oczywiście. Profesor ściągnął ją z terenu. Kiedyś słyszałam przypadkiem, że była wplątana w jakąś nieprzyjemną historię. — I to nie przeszkadzało profesorowi? — Jemu? Zawsze może powiedzieć, że nic nie wiedział. — A skąd panią ściągnął? Pani Wisia traktuje pytanie jako dowód zainteresowania jej osobą. Mnie nie musiał ściągać. Mieszkam w Warszawie. Jestem kuzynką jego żony. Pokrewieństwo nie jest patentem na zaufanie. Z krewnymi różnie bywa. Czasem daleko pada jabłko od jabłoni... — rzuca enigmatycznie. Bywa i tak — potwierdza pani Wisia. — Ale nie w naszej
rodzinie. U nas wszyscy się popierają. Jeśli chce się coś osiągnąć, trzeba się trzymać razem. — A co pani chce osiągnąć? — Niedyskretne pytanie — uśmiecha się czarująco. — Ale odpowiem. Chcę się urządzić. Lubię wygodę i luksus. Chciałabym żyć jak profesor. — On żyje w luksusie? — Mowa. Ma wszystko, czego tylko zapragnie. Stanowisko, władzę, miMony. — I co mu z tego, skoro jest u schyłku życia? — On wcale tak nie myśli. Uważa, że przed nim jeszcze kawał drogi. Ja sądzę — dorzuca po chwili zastanowienia — że ludzie jego pokroju w miarę upływu czasu stają się coraz bardziej zachłanni. — Jeśli chodzi o dobra materialne? Nie tylko. Miałam raczej na myśli zasięg władzy. On chciałby wszystkim rządzić. To, co ma, już mu nie wystarcza. Jak się ma takie znajomości i układy... Ciekawe, jaką drogą doszedł do tych znajomości i układów? Chce go pan naśladować?! — Dziewczyna się śmieje. — Nic z tego. Trzeba mieć duże możliwości, by zaskarbić sobie cudzą wdzięczność. Same chęci nie wystarczą... — I chyba nie każdego na to stać. To nie w tym rzecz. Chodzi o możliwości dysponowania. — Dziewczyna milknie nagle, jakby ugryzła się w język. —? Chyba nie po to spotkaliśmy się, żeby rozmawiać o profesorze... — zmienia temat. Nie o nim rozmawiamy w istocie, a o życiu i jego możliwościach. On jest tylko przykładem. —? Klepacz dopasowuje się do tonu rozmówczyni. — Chciałem wiedzieć, co panią interesuje, jakie ma pani życiowe plany... -—• Och. przede wszystkim uciec od naszej codzienności. Od kolejek, zmęczenia, zależności. Żyć pełną parą. Do tego trzeba mieć miliony albo bogatego męża — rzuca żartobliwie.
Trafił pan. — Wisia uśmiecha się kokieteryjnie. — Mam kogoś takiego na oku. Trzydziestolatek, z własnym warsztatem samochodowym i willą pod Warszawą. ?— Podoba się pani? To nie ma znaczenia. On mi zapewni dobrobyt. Potem będę mogła mieć tych, którzy mi się podobają. Ba, ale to z kolei może się jemu nie podobać i zostanie pani na lodzie. Nie dam się przyłapać — śmieje się w odpowiedzi. — Facet jest bardzo zajęty. Interesy. Warsztat. Nie będzie miał czasu mnie pilnować. — Jak go pani wynalazła? — Poznałam go na przyjęciu. To siostrzeniec dyrektora Babczaka. A Babczak jest przyjacielem profesora. Dobrze już po północy Klepacz odprowadza dziewczynę do domu. Ilość spożytego alkoholu wpłynęła wyraźnie na stopień ich zażyłości. •— Podobasz mi się. — Wisia zerka w otwarte okna — Byłabym skłonna... Puścić kantem siostrzeńca dyrektora Babczaka — mruczy Klepacz. Co to, to nie! — Dziewczyna jest stanowcza. — Nie masz takich możliwości. Ale oprócz niego... Wiesz, to będzie można pogodzić... ?— Nie lubię się dzielić. — Jeśli nie można inaczej. — Wisia jest nastrojona filozoficznie. — Musimy się częściej spotykać. Klepacz kiwa głową z aprobatą. Więc kiedy? — podejmuje propozycję. Jutro o dziewiętnastej. — Dobrze — zgadza się potulnie, ale myślami jest już w domu: Ewa się pewnie jeszcze nie położyła, czeka. Czeka istotnie. — Jak ci się udało? — pyta. O tyle, o ile — wzrusza ramionami. — Ona twierdzi, że się jej podobam. Ty mi nigdy nie mówisz takich rzeczy.