uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Krystyn Ziemski - Dzwonnik z Friedlandu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :642.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Krystyn Ziemski - Dzwonnik z Friedlandu.pdf

uzavrano EBooki K Krystyn Ziemski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 60 osób, 53 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 133 stron)

Krystyn Ziemski Dzwonnik z Friedlandu Seria: Labirynt Wydanie I ISBN 83-11-07152-7 Wydawnictwo MON 1985

Rozdział I Dzień jest pochmurny. Szarobure światło przesącza się do wnętrza sali przez brudnobiałe zasłony, pada na zestawione wzdłuż sali stoły, na zgromadzonych wokół nich hałaśliwie zachowujących się mężczyzn. Biesiada trwa już parę godzin. Na półmiskach, talerzach, talerzykach widnieją resztki serwowanych przez obsługę potraw, gęsto rozstawione wzdłuż stołu półlitrówki żytniej są puste, twarze zaczerwienione, a głosy przekrzykujących się w ożywionej dyskusji słychać chyba na kilometr. Jeden z mężczyzn intonuje chrypliwym głosem: „Na łów, na łów, towarzyszu mój”. Zapiewajło powoduje reakcję: chóralny wybuch śmiechu i czyjś okrzyk: – Panowie, czy nie czas zbierać się na ten łów? Wezwanie nie pozostaje bez echa. Biesiadnicy podnoszą się zza stołu, z hałasem odsuwając krzesła. Podciągają pasy, spodnie i niepewnym krokiem ruszają jeden za drugim w stronę szatni. Ruch na sali budzi drzemiącego w kącie szatniarza. Wykłada na ladę kożuchy, bekiesze, futra. Ubierają się wolno, gromadzą przy wyjściu. – Gdzie jest wicewojewoda? – pyta któryś. – Prawda, gdzie jest Edek? – wtórują mu inni. Jest. Nadal tkwi przy stole z głową opartą na rękach. Dwóch mężczyzn w mundurach leśników podskakuje do siedzącego. Biorą go pod ramiona. Zrazu się wyrywa, potem bez oporu daje się prowadzić do szatni. Pomagają mu wciągnąć kożuch, wyprowadzają przed gospodę. – Może lepiej odwieźć go do domu? – pyta nadleśniczy, Wacław Górski, naczelnika urzędu, Adama Czerwala. Naczelnik krzywi się wymownie. – Jakże tak?! Wytrzeźwieje i obrazi się na nas. Niech jedzie. Jakoś to będzie... Nadleśniczy Wacław Górski milknie, niemal niedostrzegalnie wzrusza ramionami. Dobrze mu mówić „jakoś to będzie”... Cholerny kłopot. Sam jest trzeźwy, markował picie.. On jeden ma pełną świadomość, co zdarzyć się może, gdy myśliwy jest pijany. A tu jeszcze wszyscy pod muchą. Protestować nie ma odwagi w takim gremium: goście zagraniczni, miejscowi notable. Cóż on wobec nich?! Jeśli chce

pracować nadal na tym stanowisku... A on chce. Kocha ten szmat lasu, poprzecinany wąskimi przesmykami dróżek, nasycone słońcem polany, ukryte w głębi strumyczki i mieniące się wszystkimi odcieniami szmaragdu polodowcowe jezioro. Nie ma sensu się narażać. I tak nic nie wywojuję – przekonuje sam siebie. Wyciąga z kieszeni plan polowania z wyznaczonymi stanowiskami myśliwych. Wszystkich rozstawił, oprócz wicewojewody i naczelnika. Zjawili się nieoczekiwanie. Gdzie ich ustawić – medytuje, podchodząc do swego „łazika”. – Jedziemy do młodniaka – rzuca kierowcy. – Sam poprowadzę, a ty pojedziesz wozem wicewojewody. On nie da rady... – Że też przyjechał tutaj sam – mruczy kierowca, wysiadając z „łazika”. – Może się uprzeć, że będzie prowadzić. Co wtedy? – A ten tu czego? – bełkoce wicewojewoda na widok stojącego przy jego wozie kierowcy. Grubo ciosaną twarz Edwarda Malińskiego ściąga grymas niezadowolenia. – Poprowadzi wóz na miejsce – wyjaśnia nadleśniczy. – Tam trudno trafić... – T-ru-dno – powtarza jak echo. – No, dobra. Niech prowadzi. – Ładuje się na przednie siedzenie. – Jedziemy – rzuca rozkazującym tonem. Kierowca zapuszcza silnik, ale jeszcze nie rusza. Pierwszy pojedzie nadleśniczy. On prowadzi. Górski już ruszył. Za nim wóz Malińskiego. Dalej sznur pojazdów zagranicznych gości. Do młodniaka jest kawał drogi leśnymi bocznymi duktami. I dopiero gdy już dalej przejechać się nie da, parkują na ukrytej w głębi lasu polanie. Wychodzą z samochodów powoli, wyciągają zza siedzeń sztucery, dubeltówki, drylingi. Edward Maliński zataczając się, chwyta nadleśniczego za rękaw. – Nie wziąłem broni. Niech mi pan pożyczy sztucer i naboje. Aż bucha od niego alkohol – myśli Górski z niechęcią, oddając swój sztucer. – Nie ma broni, bo pewnie i nie ma pozwolenia, – coś nie tak. Ale jak tu pytać o pozwolenie?! Jak odmówić – nadleśniczy ściąga z ramienia sztucer, wyjmuje z kieszeni naboje. – Nie mam więcej – oświadcza. – Tylko dwa? – Maliński jest skrzywiony. – Kto może mieć więcej? – Nie wiem – mówi Górski. – Pewnie któryś z cudzoziemców. Ale ja nie potrafię się z nimi porozumieć, nie znam niemieckiego, a oni po polsku ani w ząb. Niemiecki zna doskonale z czasów, gdy podczas okupacji pracował jako gajowy w Poznańskiem. Ale tamten o tym przecież nie wie. Nie musi. Dwa naboje to i tak o dwa za dużo. Jak tu go ustawić, żeby do minimum zmniejszyć niebezpieczeństwo? – zastanawia się

po drodze. – Może wytrzeźwieje, a może padnie... Nie pada. Sunie chwiejnym krokiem w szeroko rozpiętej futrzanej kurtce, co rusz potykając się o wystające tu i ówdzie korzenie. Podpiera się sztucerem jak laską. Górski klnie w duchu swój pomysł. – Co też mnie podkusiło, żeby brać ze sobą dwie strzelby? – Hop, hop! Gdzie jesteście? – dobiega go nagle czyjś donośny głos. Odwraca się. Rozgląda, Nikogo. Ale głos znajomy, któryś z myśliwych zabłądził. Nie, są wszyscy – i zagraniczni goście z przewodnikiem, i notable. Kto to może być?! Zagadka wyjaśnia się szybko. Między drzewami miga znajoma sylwetka. Jankowskie Skąd wiedział o tym polowaniu? Nowy kłopot. Wiadomo, Jankowski, dyrektor Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Budowlanego, i Maliński nie lubią się. Maliński jest pijany. Jeśli dojdzie do awantury? I to jeszcze w obecności cudzoziemców? Może jakoś się uda? Jankowski szybko dogania grupę. Na ramieniu dubeltówka i sztucer. – W gospodzie powiedzieli mi, gdzie was szukać. Taką okazję grzech opuścić – wyjaśnia żartobliwie. W gospodzie nikt nie wiedział, dokąd jedziemy. Kłamie. Po co? – zastanawia się Górski. Jeszcze parę kroków i już młodniak. Górski rozstawia myśliwych, Jankowskiemu wyznacza miejsce między dwoma Szwedami. Sam odchodzi. Zanim zajmie swoje miejsce, musi dać sygnał nagonce. Idzie wolno. W tę listopadowe pogody dokucza mu kontuzjowana podczas wojny noga. Zanim dotrze na swoje stanowisko, dobiega go ujadanie psów, wypłaszających zwierzynę. W przesiece mignie sarna. I zaraz potem dwa strzały. Jeden po drugim. Nagła cisza. Coś jakby jęk. A może mi się wydaje? Sama wyszła wprost na stanowisko Jankowskiego i Szwedów. To pewnie oni strzelali. Trafili? Zaskakuje go gwar głosów. Dlaczego myśliwi zeszli ze stanowisk? Zawraca. On tu jest gospodarzem. Musi wiedzieć, co się stało. Grupa myśliwych półkolem otacza miejsce pod drzewem. Stoją z pochylonymi głowami. Oglądają zabitą sarnę? Nie, sarna rzuca się na polance. Usiłuje się poderwać i znów pada. Ma przestrzelone tylne nogi. Trzeba będzie ją dostrzelić – myśli, podchodząc do grupy. I nagle robi mu się zimno. Pod drzewem leży Jankowski w kałuży krwi. Nie rusza się. Górski pochyla się nad nim. Żyje. Na szczęście; – Natychmiast sprowadź tu „łazika” – rzuca swemu kierowcy. – Natychmiast do szpitala, a może... bliżej jest ośrodek zdrowia. Ktoś jeszcze powinien z nim pojechać – zwraca

się do zebranych. – Ja pojadę – mówi naczelnik Czerwal. – Dobrze. Proszę zabrać stąd gości. Do ich hoteli – zwraca się do przewodnika Orbisu towarzyszącego cudzoziemcom. – Nie mogą odjechać, dopóki nie zostaną przesłuchani. Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek.

Rozdział II – Jest tu napisane, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek – porucznik Andrzej Świstek z Sekcji Zabójstw Komendy Wojewódzkiej trzyma w ręku urzędową. notatkę. – To wy sporządziliście tę notatkę? – Tak jest, obywatelu poruczniku. – Janusz Małek z miejsko-gminnego posterunku w Sycowicach podrywa się z krzesła. – Siadajcie. Notatka jest datowana dwunastego listopada. Dwa dni temu. Dlaczego nie przekazaliście jej natychmiast i nie wezwaliście naszej ekipy dla dokonania oględzin na miejscu zdarzenia? – Komendant nie kazał. Powiedział, że nie trzeba, to nie przestępstwo, tylko nieszczęśliwy wypadek. – A skąd ta pewność? Gdzie jest protokół sekcji zwłok? Kto robił sekcję? Sierżant Małek zaczyna od końca. – Sekcję robili w szpitalu w Krośnie Odrzańskim. Zawiadomili nas, że przy wieziono do szpitala zwłoki z raną postrzałową. – Kiedy was zawiadomili? Kto przywiózł zwłoki? – Dwunastego listopada. Koło szesnastej. Kto przywiózł zwłoki, nie wiemy. – Jak to nie wiecie? Nie przesłuchaliście tych ludzi. – Komendant nie kazał. Powiedział, że nie trzeba. Świstek opanowuje się z trudem. – Pewnie zaraz mi powiecie, że komendant także nie kazał zabezpieczyć broni – rzuca z ironią. Sierżant nie wyczuwa jej. – Kazał. Zabezpieczyliśmy broń i pociski. Są na posterunku – oświadcza z powagą. – Gdzie jest protokół z tej czynności? – Nie zrobiliśmy. Nie było rozkazu. – Znów pewnie komendant nie kazał – rzuca Świstek przez zaciśnięte zęby. Sierżant Małek podnosi na niego błękitne, dziecięco pogodne oczy: – Tak jest. Zrobiliśmy tylko listę uczestników polowania. – Gdzie jest protokół z oględzin i miejsca zdarzenia? – Meldowałem już: nie zrobiliśmy oględzin. Byliśmy na miejscu z kapralem Wiąckiem, ale że nikogo nie zastaliśmy, wszyscy się już rozjechali, więc tylko wzięliśmy listę

myśliwych od nadleśniczego, a potem według niej pobraliśmy broń od wszystkich uczestników polowania. – Skąd wiecie, że to ta sama broń, którą mieli ze sobą na polowaniu? – Tak mówili. Na liście odnotowaliśmy markę i numery. Broń jest zabezpieczona w sejfie u komendanta. Świstek ma już dość rozmowy i rozmówcy. Odprawia Małka. – Nie popisał się, ten komendant też pogubił się w sprawie. Trzeba teraz wszystko zaczynać od nowa i przemówić non do rozsądku – postanawia, meldując się u zwierzchnika. Jego oburzenie udziela się majorowi. – Będę w tej sprawie rozmawiał z naszym komendantem. Przygotuj materiały. Protokoły sekcji, notatka, plan czynności. Wy jedźcie na oględziny. Może jeszcze jakieś ślady ocalały. Weź protokół sekcji ze szpitala. Zaczyna od szpitala. Szpital jest niewielki, nie najlepiej wyposażony, jak niemal wszystkie terenowe placówki służby zdrowia, ale urazówka funkcjonuje tu wzorowo. Z ordynatorem znają się od paru lat. Od chwili, gdy pięcioletni wówczas syn Świstka złamał nóżkę w Puszczy Rzepińskiej. Do Krosna Odrzańskiego było im najbliżej. Ordynator tego wieczór i miał dyżur. Po obejrzeniu zdjęcia sam nastawił małemu nogę, był przy nakładaniu gipsu, uspokajał zdenerwowanych rodziców. Noga zrosła się znakomicie. Od tego czasu Świstek miał do niego pełne zaufanie. – Pan pewnie w sprawie tego śmiertelnego zejścia na polowaniu? – Ordynator jest zbulwersowany tym wydarzeniem. – Zwłoki przywiózł do nas kierowca nadleśniczego i naczelnik Czerwal – opowiada. – Jankowski był w stanie śmierci klinicznej. Wykrwawił się. Nie udało się go, niestety, reanimować. Za późno go przywieźli. Pytałem o okoliczności. Zrazu Czerwal oświadczył mi, że to drzewo go przygniotło. Niezdarne kłamstwo. Już na pierwszy rzut oka było widać ślady od postrzału. Dopiero kierowca nadleśniczego, przyciśnięty przeze mnie do muru, wydusił, że został postrzelony na polowaniu w Puszczy Rzepińskiej. – Kto robiły sekcję? – Ja. Zaraz dam panu protokół. – Pani Marysiu – łączy się z sekretarką – niech pani weźmie z maszyn protokół sekcji zwłok Jankowskiego i zaraz mi przyniesie. Odkłada słuchawkę. – Znałem Jankowskiego. Jego ludzie budowali szpitalne pawilony, a on sam zajechał któregoś dnia, dowiedzieć się, jak pracują. Dziwna sprawa – dorzuca. – Dwa równoległe kanały wlotowe. Dlatego natychmiast zawiadomiłem posterunek w Sycowicach Prosiłem

Czerwala i kierowcę, by zaczekali na przyjazd milicjantów. Ale tylko posłuchał kierowca nadleśniczego Górskiego, Czerwal zmył się. Światek słucha uważnie. – Jakie są wyniki sekcji? – Zaraz pan je przeczyta – mówi na widok wchodzącej sekretarki z maszynopisem w ręku. – Proszę. Porucznik chwyta zadrukowane kartki. Przerzuca je szybko. Szuka wniosków. – Trzy rany postrzałowe. Dwa otwory wlotowe, jeden wylotowy. Dwa równoległe kanały wlotowe. – Dwa razy postrzelony podczas polowania? – Niech pan czyta dalej: – Dolny kanał ma wlot w piersi, wylot w plecach; górny kanał jest o 2, 5 cm wyżej, kończy się w płucach. Utkwił w nich kawałek zdeformowanej przebitki pocisku i liczne śruciny. Osmalenia i drobinki prochu wokół górnego kanału wskazują, że strzelano z przystawienia. Świstek jest zszokowany odkryciem. – Dwa równoległe kanały wlotowe. Strzał z odległości, to mógł być nieszczęśliwy wypadek, ale ten drugi, z przystawienia .. – Świstek mówi trochę do siebie, trochę do lekarza. Rozmowę przerywa pielęgniarka. – Zgłosiła sie siostra Jankowskiego. Twierdzi, że przyjechała z Czarnej Góry po jego rzeczy. Czy można je wydać? – Siostra? Ma upoważnienie do odbioru? – pyta ordynator. – Chciałbym z nią porozmawiać – wtrąca się Świstek. – Niech ją pani tutaj poprosi – poleca ordynator. Wysoka blondynka w popielicowym futrze staje wkrótce przed nim. – Przyjechałam po rzeczy brata. Co to za porządki? W magazynie nie chcą mi ich wydać bez pana zgody – rzuca z tupetem. – Dlaczego nie zgłasza się w tej sprawie pani Jankowska? – Jest załamana śmiercią męża. Chciała, żebym zajęła się wszystkim, z pogrzebem włącznie – nie traci pewności siebie. – Czy ma pani jej upoważnienie? – pyta Świstek. – Upoważnienie?! Po co? – mars na twarzy. – Rzeczy te nie zostaną wydane do czasu zakończenia postępowania wyjaśniającego – mówi spokojnie Świstek. – Taka jest procedura. Po zezwolenie na pogrzeb zgłosi się pani do

Komendy Wojewódzkiej – dyktuje adres i telefon. – Za trzy, cztery dni. – Skoro jest już po sekcji, nie widzę przeszkód, żebyśmy mogli go pochować wcześniej?! – Taka jest procedura – stwierdza sucho Świstek. – Na razie nie mogę pani pomóc. Proszę zadzwonić jutro lub pojutrze. Będzie można ustalić konkretny termin. Kobieta zatrzaskuje za sobą drzwi. Jest wściekła. – Proszę kazać zapakować jego rzeczy. W tej sytuacji niezbędne są specjalistyczne ekspertyzy. Ordynator kiwa głową ze zrozumieniem.

Rozdział III – Pan do kogo? – W drzwiach willi niska, szczupła blondynka, dobrze po czterdziestce. – Chciałem się – widzieć z panią Jankowską – mówi Świstek, pewien, że ma przed sobą żonę denata. Wyblakła twarz, zaczerwienione oczy wymownie świadczą o rodzinnej tragedii. Zawiadomił ją pewnie szpital albo komisariat. Dobrze, że choć to mnie ominęło – myśli. – Jestem z Komendy Wojewódzkiej – przedstawia się, wyciągając czarną legitymację. – Był tu już ktoś z milicji – ton jest nieprzyjazny. – Zawiadomili o śmierci męża. O co jeszcze chodzi? – Przykro mi, że zakłócam pani spokój w takiej chwili, ale prowadzimy w tej sprawie postępowanie wyjaśniające i niezbędne są pewne informacje – zawiesza głos. – Jeśli to niezbędne, proszę – kobieta odsuwa się umożliwiając Świstkowi wejście do wnętrza. Wchodzi więc do ciemnego hallu i nie rozbierając się idzie dalej za Jankowską. Ta wprowadza go do pokoju. Rzut oka na wnętrze: chyba gabinet pana domu. Czarne, gdańskie rzeźbione meble: biurko, krzesła, stolik biblioteczne szafy, wypełnione książkami. Grube ciemnozielone Kotary niewiele przepuszczają światła. Całość sprawia ponure wrażenie. W sam raz na przyjęcie żałobników – myśli Świstek, zagłębiając się w miękki, obity czarną skórą fotel. Kobieta siada obok, opierając na blacie stolika szczupłe, upierścienione ręce. – O jakie informacje panu chodzi? – zaczyna rozmowę. – Stało się nieszczęście. Zostałam sama z dwojgiem dzieci – nieoczekiwanie wybucha płaczem. Łzy padają na wypolerowany blat, na zaciśnięte kurczowo ręce. Świstek jest zakłopotany. Co robić? Cóż można powiedzieć pocieszającego w takiej sytuacji?! – Czy pani pracuje? – rzuca pytanie, zły sam na siebie, że wyskoczył tak ni z gruszki, ni z pietruszki. Chce jednak jakoś przerwać ten potok łez. Nieoczekiwanie pytanie odnosi skutek. Kobieta przytomnieje. – Przepraszam pana za mój wybuch – mówi ocierając oczy wierzchem dłoni. – Jakoś trudno mi się pozbierać. Tak nagle wszystko na mnie spadło – urywa. – Nie, nie pracuję.

Nigdy zresztą nie pracowałam. Nie mam kwalifikacji. Od ślubu zajmowałam się domem. Duży dom, troje dzieci – dorzuca wyjaśniająco. – Marian chciał mieć dom z prawdziwego zdarzenia. Urządzony, zagospodarowany, funkcjonujący jak zegarek. Nie żałował pieniędzy, ale wymagał, żeby był prowadzony na stopie odpowiedniej do jego stanowiska. O pomoc domową teraz trudno. Więc ja sama... wszystko. Co z nami teraz będzie? – załamuje ręce. – Po co on pojechał na to polowanie?! – znów wybuchła płaczem. – Zapewne dostał zaproszenie – podejmuje Świstek temat, który go interesuje. – Nie – wzruszenie ramion – żadnego zaproszenia nie dostał. O tej imprezie dowiedział się przypadkiem. Mówił mi, że na ulicy spotkał któregoś ze swoich zagranicznych znajomych i ten go o niej poinformował. Zapytał, czy pojedzie z nim. Zdecydował się błyskawicznie. Lubił polowania, nie przepuszczał żadnej okazji. Niech pan spojrzy – gest ręki w kierunku ścian ozdobionych głowami wilków, dzików, porożami jeleni – to wszystko jego trofea. Był z nich dumny. Chwalił się, że kładzie zwierzynę jednym strzałem – milknie na chwilę, potem ciągnie dalej. – Zaraz po tym spotkaniu wpadł do domu jak po ogień. Przebrał się, zabrał dubeltówkę i sztucer, zadzwonił do biura, że dziś nie przyjdzie, bo go wezwano na rozmowę do wojewody i już wychodząc z hallu krzyknął, żeby na niego nie czekać z obiadem, bo pewnie wróci późno. Był wesoły, roześmiany. I kto by pomyślał, że to się tak skończy?! – Czy na tym polowaniu mieli być i inni jego znajomi? – Nic na ten temat nie mówił. Ja nie pytałam. Ale skoro pojechał do Sycowie, a potem wybierali się do Puszczy Rzepińskiej, musieli tam być koledzy z jego koła łowieckiego. Zawsze tam polowali. – Kto zawiadomił panią o śmierci męża? – Przyszedł jakiś milicjant. Mówił, że jest z sycowickiego posterunku, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek na polowaniu. Wie pan, jak to się stało? – Kto jeszcze przyszedł do pani z tą wiadomością? – pyta na chybił trafił. – Edek Maliński. Nasz wicewojewoda – dorzuca wyjaśniająco. – Mówił, że Mariana odwieziono do szpitala, bo drzewo się zwaliło i go przygniotło. – Maliński? – z trudem opanowuje zdziwienie. – Państwo byli zaprzyjaźnieni? – rzuca ni to pytająco, ni to twierdząco. – Tak. Od lat. – To od niego na pewno dowiedziała się pani, w jakim szpitalu leży mąż. – Nie. Maliński tego nie wiedział. Mariana odwiózł kierowca nadleśniczego. A on wrócił do siebie. Obiecał mi, że jak tylko się dowie, zaraz do mnie zadzwoni. Nie odezwał się

do dziś. – W jaki sposób trafiła do szpitala w Krośnie siostra pani męża? Jankowska jest zaskoczona. – Siostra męża? – powtarza ze zdziwieniem. – Mąż nie miał siostry. Był jedynakiem. Teraz z kolei dziwi się Świstek. – Jeśli nie siostra, to kobieta, którą pani wysłała po odbiór rzeczy męża – wyjaśnia. Jankowska patrzy na niego znów ze zdumieniem. – Ależ ja nikogo nie wysyłałam. Nie wiedziałam gdzie, zresztą od chwili, gdy się dowiedziałam, że Marian nie żyje, straciłam głowę. Nie wiem, czy pan rozumie: nagle z jego śmiercią wszystko mi się zawaliło. Jeszcze jestem jak ogłupiała. Nie wiem nawet, jak Marian zginął. Niech mi pan powie, jak to się stało? Więc to drzewo zwaliło się na niego? – Mąż pani nie został przygnieciony przez drzewo. Został postrzelony podczas polowania. Znieruchomiała. – Postrzelony? Przez kogo?! – Jeszcze nie wiemy. Wyjaśniamy wszystkie okoliczności, właśnie w tym celu przyszedłem tutaj. Czy mąż pani miał jakichś wrogów? Kogoś kto byłby zainteresowany w usunięciu go? Jankowska milknie. – Czy ja wiem? – mówi wreszcie. – Każdy człowiek na stanowisku ma zawistnych. – I jakby dopiero teraz dotarł do niej sens zadanego pytania: – Jaki to ma związek ze śmiercią Mariana? Pan sądzi, że to nie był przypadek? – Nie wiem. Badamy sprawę. Trzeba brać pod uwagę różne ewentualności. Pani może nam pomóc. Zna pani przecież ludzi z otoczenia męża. – Oczywiście, pomogę – rzuca impulsywnie. – Ale dziś, teraz, jeszcze nie jestem w stanie się pozbierać. Trzeba zorganizować pogrzeb, grób, kwiaty... Niech pan zajdzie za parę dni, już po tym wszystkim – dodaje z namysłem. Nie jest w stanie zebrać myśli, czy też chce zyskać na czasie? – zastanawia się Świstek. Zamierza z kimś się porozumieć przed tą rozmową? – Lepiej by było nie odkładać – mówi poważnie. – W takich sprawach czas się liczy. – Nie, nie. Nie dziś – Jankowska opędza się trochę jak od natrętnej muchy. – Wyczerpała mnie ta rozmowa. – Więc kiedy? Może pani wyznaczy termin?

Zastanawia się. Jakby coś w myśli obliczała. – Za trzy dni, w piątek. Z rana. Koło dziewiątej. Dzieci już pójdą do szkoły. Będzie można pogadać spokojnie. Zatrzaskując za sobą furtkę odwraca jeszcze głowę w stronę białej willi. Nowe zaskoczenie: Jankowska ubrana w futro stoi do niego tyłem, zamykając drzwi wejściowe. – Co ją tak przypiliło? Nic nie mówiła, że musi gdzieś wyjść. Czyżby ta rozmowa ze mną?! Nie zamierza jednak podjąć jej obserwacji. Jego zdaniem ciekawszy jest trop: ta niby siostra. Co za baran ze mnie, że jej wtedy nie wylegitymowałem?! – robi sobie wyrzuty, jadąc do Krosna Odrzańskiego. Ordynatora nie zastaje w szpitalu. Jest tylko siostra przełożona. – Czy nie pamięta pani nazwiska kobiety, która przyjechała po rzeczy Jankowskiego? – Nie wpadło mi w ucho jej nazwisko. Bąknęła coś niewyraźnie. Wie pan, jak to ludzie zazwyczaj się przedstawiają. Na pewno nie Jankowska, bo bym skojarzyła. Fiasko. – Gdyby się znów pojawiła... – zaczyna. – Ależ pojawiła się – przerywa mu pielęgniarka. – Wczoraj. Znów po te rzeczy. Powiedziałam jej, że paczka z rzeczami denata leży u ordynatora. Wtedy zaczęła mnie prosić, żebym ją stamtąd przyniosła. Wtykała mi nawet w ręce pieniądze. W końcu, gdy odmówiłam, zaczęła z innej beczki. Żebym to wszystko sama spaliła, bo żona, jak je zobaczy, może dostać ataku serca, tym bardziej, że jest ciężko chora na serce. Tak mnie męczyła, że poszłam w końcu do ordynatora, a on: że milicja rzeczy denata zabezpieczyła do badań i nikomu innemu ich nie wyda. Powtórzyłam jej. Wyszła jak zmyta. Widziałam, że się zdenerwowała. – Mogłaby pani ją opisać? – Blondynka, wysoka, szczupła, ładna. Była w popielicowym futrze. – Jakieś szczegóły? Wzruszenie ramion w odpowiedzi. – Nie przyglądałam się specjalnie. Tyle mam roboty na oddziale.

Rozdział IV Nadleśnictwo w Sycowicach mieści się w obszernym, drewnianym, piętrowym budynku, tuż na skraju Puszczy Rzepińskiej. Nadleśniczy, Wacław Górski, wita Świstka bez entuzjazmu. – Znów pewnie w sprawie tego wypadku. Ciekawe, ile jeszcze razy będziecie mnie odrywać od pilnej roboty? – mówi z przekąsem. Nie speszony takim przyjęciem Świstek sadowi się w kancelarii, na przeznaczonej dla interesantów drewnianej ławie. – Znów?! – podchwytuje. – Czyżby ktoś jeszcze był u pana w tej sprawie? – Ano tak. Komendant z Sycowie. Powiedziałem, co wiedziałem. I sądziłem, że to wystarczy. A teraz znów pan. Pewnie znów trzeba zaczynać od Adama i Ewy – mówi tonem nieco zgryźliwym. – No właśnie. Od Adama i Ewy, bo teraz Komenda Wojewódzka prowadzi postępowanie. – Rozstawiłem myśliwych na stanowiskach i sam stanąłem na swoim miejscu. Ruszyła nagonka. Wypłoszyli sarnę. Wyszła pod strzał na stanowisko Jankowskiego. Padł strzał. Jeden i drugi. Wiadomo, na polowaniu się strzela – mówi z ledwie dostrzegalną ironią. – Nagle zauważyłem, że myśliwi schodzą ze swoich stanowisk. Poszedłem zobaczyć, co się stało. Na polanie rzucała się sarna, ale oni stali dalej, pod drzewem. Podszedłem. Tam leżał Jankowski w kałuży krwi. Obok niego na ziemi dubeltówka. Próbowałem zatamować krwawienie. Bez rezultatu. Dostał w płuco. Kazałem więc kierowcy natychmiast odwieźć go do szpitala. Pojechał z nim także naczelnik Czerwal z Sycowic. Ten tragiczny wypadek przerwał polowanie. Wszyscy się rozjechali, a ja wróciłem do siebie. – Dlaczego nie zaczekaliście na przyjazd milicji? Górski marszczy krzaczaste brwi. – A któż mógł przewidzieć, że rana jest śmiertelna? Na polowaniach zdarzają się czasem wypadki i nie zawsze wzywa się milicję. – Proszę o plan rozstawienia myśliwych. – W tym zamieszaniu gdzieś go chyba wyrzuciłem. Robiłem go dla własnej orientacji. Nietrudno go odtworzyć. I ja, i leśniczy, i gajowi wiedzą, gdzie kto stał. – Proszę go odtworzyć. Będzie mi potrzebny, tak samo jak i lista uczestników polowania.

– Nie pamiętam nazwisk przyjezdnych zagraniczników. Poda je panu pilotujący ich z ramienia Orbisu Stanisław Laskowski. – Kto oprócz nich brał udział w polowaniu? – Naczelnik Czerwal, wicewojewoda Maliński, dyrektor PGR, Witowski, dyrektor Jankowski, właściciele tutejszych rezydencji, obcokrajowcy, Johansen i Ronn, no i służba leśna. Ja, leśniczy, czterech gajowych. – Skoro było to polowanie zorganizowane dla zagranicznych gości, skąd wzięli się ci inni? Są z tego koła łowieckiego? – Tylko Jankowski, Johansen i Ronn. Reszta nie. – Skąd wiedzieli o polowaniu? Górski wzrusza ramionami. – Nie pytałem. Przyjechali, to byli. Nie moja sprawa. – Jak to nie pańska? Nie są członkami koła i tak pan łatwo ich zaakceptował? Górski patrzy na niego z półuśmiechem: – Młody pan jeszcze, poruczniku! Spróbowałby pan nie zaakceptować któregoś z nich. Nie wiem, czy długo popracowałby pan na swoim stanowisku. Świstek nie wdaje się w dyskusję. Temat jest delikatny. – Kto był inicjatorem polowania? – Orbis. Ja dostałem dyspozycje, żeby wszystko przygotować, bo będą goście zagraniczni. – Nie zdziwiło pana to polecenie? Jest przecież czas ochronny dla zwierzyny. – I co z tego? Dla zagranicznych gości? Już parę razy używałem tego argumentu. Powiedzieli mi, że to nie ma znaczenia, bo potrzebujemy dewiz. – Wszyscy przyjechali z własną bronią? – Nie wszyscy. Wicewojewoda Maliński przyjechał bez broni. Nie polował. – Po co przyjechał, skoro nie brał udziału w polowaniu? – Nie zastanawiałem się nad tym, nie moja sprawa. – Ile słyszał pan strzałów? – Dwa. – Gdzie stał wówczas Jankowski? Górski wyciąga kartką z biurka. – Zaraz zrobię ten szkic – mówi, kreśląc na kartce plan. – Tu stałem ja – pokazuje – obok jakiś Szwed z tej cudzoziemskiej grupy. Z drugiej mojej strony – Arnold Johansen, też Szwed, ale nasz miejscowy. On kupił sobie tutaj rezydencję, podobnie jak Ronn – dorzuca

wyjaśniająco. – Obok Johansena – ołówek się zatrzymuje – z drugiej strony miał wyznaczone stanowisko naczelnik Czerwal. Jankowski stał w tym miejscu, po drugiej stronie drogi. Właśnie na jego stanowisko gajowi nagonili tę sarnę... – Kto strzelił do sarny? – Chyba Jankowski. Trafił ją w tylne nogi. Jak szedłem, jeszcze się rzucała. Potem wykrwawiła się. – Te dwa strzały nastąpiły jeden po drugim? – Wydawało mi się, że prawie równocześnie. – Jest pan pewien, że padły tylko dwa strzały? – Mówię, co sam słyszałem. Potem w tym zgiełku mógł ktoś jeszcze... – Podszedł pan do miejsca, gdzie leżał Jankowski. Kto był przy nim? – Jankowski leżał na plecach. Przy nim stali: wicewojewoda Maliński, Johansen, dwóch cudzoziemców. Ja nadszedłem piąty czy szósty w kolejności. Widzi pan, poruczniku, to ta noga – wyciąga sztywną nogę. – Hitlerowcy przestrzelili mi kolano podczas okupacji. – A potem kto nadszedł po panu? – Reszta. W jakiej kolejności, nie pamiętam. Zająłem się Jankowskim. – Kogo z myśliwych znał Jankowski? – Wszystkich miejscowych. – To znaczy? – Nas, leśników, wicewojewodę, naczelnika, dyrektora PGR, no i tych obu Szwedów, mających rezydencje na pobrzeżu puszczy. Jeden to Arnold Johansen, a drugi Nils Ronn. Obaj, jak i on, należą do tutejszego koła łowieckiego. – Skąd Jankowski dowiedział się o terminie tego polowania? – Nie mam pojęcia. – Czy nikt nikomu nie pożyczał broni? Jakby zawahał się w odpowiedzi. Pokręcił przecząco głową. – Czy zabezpieczono pana broń myśliwską na posterunku? – Tak. Oczywiście. W domu zostały mi tylko naboje do sztucera i dubeltówki. – Chciałbym je obejrzeć. – Panie Górski – w progu zdyszany leśniczy – jednego z drwali drzewo przywaliło. Trzeba wezwać pogotowie! – Przepraszam, poruczniku. Muszę natychmiast zatelefonować. Jeśli chce pan obejrzeć naboje, proszę przejść na górę, do żony. Ona pokaże. Stoją na szafce w kuchni. Świstek chętnie korzysta z zaproszenia. Po skrzypiących ze starości schodach wchodzi

na pięterko. W kuchni gospodaruje żona Górskiego. – Mąż prosił, żeby pani pokazała naboje do jego broni myśliwskiej. Ponoć mają stać na szafce w kuchni. Chciałem je obejrzeć. – Rozgląda się uważnie. Kuchnia jest obszerna. Królują w niej pozostałości dawnych czasów: wielki kuchenny piec. Pod jedną z fajerek buzuje ogień. – Dawno już nie widziałem takiej kuchni. Niemalże relikt – stwierdza żartobliwie, grzejąc ręce nad ogniem. – Chleb pani piecze sama? Nagle coś przyciąga jego uwagę. Jedna fajerka jest zdjęta. Pewnie gospodyni chciała wyrzucie popiół. W tym popiele kawałek metalu. Jakby łuska? Kobieta jest odwrócona tyłem. Zdejmuje naboje z szafki. Błyskawiczny ruch ręki, i metal niknie w kieszeni Świstka. – Proszę, to są naboje – Górska podaje mu pudełko.

Rozdział V – Idziemy tą przecinką – nadleśniczy wskazuje drogę ekipie Komendy Wojewódzkiej. – Tędy do młodniaka będzie najbliżej. Wolno brną po kleistej mazi, wyciągając z trudem oblepione błotem buty. Nyskę musieli zostawić na polanie. – Dalej wozem nie przejedzie się – wyjaśnił nadleśniczy. Wstąpili po niego po drodze, umówiwszy się przedtem na określoną godzinę. Chodziło o jego udział w wizji lokalnej i oględzinach. – Po co ja tam? – zrazu próbował się wykręcać. – Moi gajowi zaprowadzą. Ja mam właśnie konferencję w Okręgu. Tam muszę być. – Musi pan być obecny na wizji – rzucił twardo Świstek. – Jeśli potrzebuje pan usprawiedliwienia, nieobecności w Okręgu, mogę doręczyć oficjalne wezwanie i potwierdzić udział w wizji. Proszę na nas czekać jutro o ósmej rano w nadleśnictwie – zakończył rozmowę telefoniczną. Ciekawe, dlaczego on się tak wykręca? – zastanawiał się chwilę. – Jakby się czegoś bał. Ale czego? Nie strzelał przecież ze swojej dubeltówki, to pewne. Prawda – uprzytomnił sobie – przecież ma jeszcze i sztucer. Twierdził, że sztucera nie brał ze sobą na polowanie. Ale kto wie? Wszystko polega na jego zeznaniu. Mówił, że miał tylko dubeltówkę i dubeltówkę zabrali milicjanci z jego domu. Sztucera wówczas nie zabezpieczono, więc sprawdzenie, esy z niego wówczas nie strzelano, jest już teraz niemożliwe. Przed tym, a i przez ostatnie parę dni mógł mieć inne okazje. Och, ten komisariat! Tak zlekceważyć podstawowe czynności. Jak teraz dowieść, jak tam było naprawdę? Jeśli nie brał ze sobą sztucera, to po co palił łuskę? Te naboje typu brenecka pasują tylko do szli. Miał takie naboje jeszcze Jankowski. Ale jeśli to Jankowski strzelał tego rodzaju pociskiem, po co by Górski zabierał łuskę? Znaleziona u Górskiego łuska nie dawała mu spokoju. Gajowi plątali się w zeznaniach. Twierdzili, że nie pamiętają, czy nadleśniczy miał ze sobą inną broń oprócz dubeltówki. – Roboty było od groma – tłumaczyli. – Nadleśniczy wydał dyspozycje, co ma być i jak, trzeba było je wykonać. Nie było czasu przyglądać się jego broni. Nagonka musiała ruszyć na jego sygnał. On sam rozstawiał gości na stanowiskach. – Jankowski miał wyznaczone stanowisko w pobliżu drogi – zeznał gajowy Kapliński. – W ostatniej chwili. Nadleśniczy chyba go się nie spodziewał, bo jak go zobaczył, to zaklął

pod nosem i na ostatku dopiero go ustawił. – Gajowy Żak nagonił sarnę od wschodu. W sam raz wyszła pod strzał Jankowskiemu. Jak strzelił, a chyba on strzelał, bo z tamtej strony, poszedłem w jego kierunku. – Dlaczego szedł pan w tamtym kierunku? – spytał go wówczas. – Co było w tym niezwykłego? Strzały na polowaniu są rzeczą zwyczajną. Tamten jakby się zmieszał. – Nie wiem. Sam nie wiem dlaczego. Chyba byłem ciekaw, czy trafił. Ja nie polowałem – dorzucił wyjaśniająco. – Miałem tylko pilnować porządku. – To dlatego kręcił się pan na linii myśliwych? Co by było, gdyby któryś z nich niechcący postrzelił pana? Jeśli pan nie polował, to po co wziął pan ze sobą dubeltówkę i naboje? W odpowiedzi Kapliński wzruszył ramionami. – Nigdy się nie rozstaję z bronią w lesie. Taki nawyk i taka robota. – Ile strzałów pan słyszał? – Jeden, a może dwa. Jakby razem. Idąc w tamtym kierunku natknąłem się na sarnę. Miała przestrzelone tylne nogi. Zatrzymałem się przy niej. Chciałem ją dostrzelić. Szkoda, żeby się zwierzę męczyło. Ale pomyślałem, że może nadleśniczy będzie miał do mnie pretensje o to. Niech dostrzeli ten, kto strzelał – zdecydowałem i poszedłem dalej. Tam, gdzie słychać było gwar. Jankowski leżał pod drzewem. Przy nim stało trzech gości. Jeden trzymał w ręku dubeltówkę. Złamał ją, jak po strzale. – Kto to był? Zawahał się. – Nie wiem. Twarzy nie widziałem. Stał tyłem do mnie, może bokiem. Był w krótkim kożuszku. Stali tam także Johansen i wicewojewoda Maliński. Ich znam. Podszedłem bliżej. Koło Jankowskiego kałuża krwi. Potem przyszli inni, no i nasz nadleśniczy przykuśtykał. Bo on, poruczniku, kulawy. – Słyszałem dwa strzały – zeznał Żak. – Dwa, a może nawet trzy. Jakby jeden za drugim. Jak usłyszałem, że stało się nieszczęście, zaraz odciągnąłem sarnę w zarośla. – Po co? Trzeba było ją zostawić na miejscu do czasu oględzin. Tak robicie, jak tąpiecie kłusowników na gorącym uczynku. – Niby tak. Ale pan Górski kazał ją dobić i uprzątnąć. Jego rzecz kazać, moja wykonać. Tam było zresztą zamieszanie. Gajowi musieli widzieć znacznie więcej. Więcej z pewnością wiedzą. Tylko jak ich skłonić do mówienia? – zastanawia się. Dogania idącego na przedzie Górskiego.

– Gdzie są gajowi? Mieli być podczas oględzin miejsca zdarzenia i wizji lokalnej? – Są – stwierdza nadleśniczy. – Czekają na nas na miejscu. O, tam, już ich widać. Tam, między drzewami – wskazuje ręką kierunek. Od szarzyzny bezlistnych drzew odbija ciemna zieleń leśnych mundurów. Rzeczywiście czekają. Może przy tej okazji uda się skłonić ich do rozmowy. Jeszcze kawałek i droga. Ta właśnie, po której obu stronach byli rozstawieni myśliwi. Świstek gestem wstrzymuje Górskiego, który chce pierwszy podejść do miejsca, gdzie upadł Jankowski. – Najpierw fotograf i technicy – rzuca, choć w duchu uważa tę ostrożność za zbyteczną. Musieli od razu zadeptać wszystkie ślady. Ale młodniak nie ma podszycia, nuż jeszcze uda się coś odnaleźć. Udaje się. Ledwie widoczne rdzawe plamy. Ciągną się od niewielkiego wgłębienia pod drzewem aż do drogi polnej. Odcinek raczej krótki. Tak, jakby po postrzeleniu Jankowski zrobił jeszcze parę kroków, zanim upadł. Technik posuwa się ostrożnie wpatrzony w zaścielający las dywan z gnijących już liści. Raz za razem błyska flesz fotografa. Odkryte ślady zostają utrwalone na zdjęciach. Inny technik zaznacza ich miejsca na szkicu sytuacyjnym. Znajdą się na nim dwie ukryte wśród liści łuski, walające się w pobliżu jakieś kości, wdeptana w ziemię ubłocona przebitka filcowa. – Nic tu już nie ma więcej – mówi jeden z techników, nie odrywając wzroku od ziemi. Świstek też wodzi wzrokiem po tym skrawku. Może cos umknęło uwagi tamtych? Nie. Miał rację. Nie ma tu nic więcej. – Idziemy dalej – decyduje. – Gdzie leżała sama? – zwraca się do Kaplińskiego. – W tamtych zaroślach – odpowiada gajowy. – Nie chodzi o miejsce, gdzie została odciągnięta, ale, gdzie została zraniona. Po co przenosiliście ją w zarośla? Kapliński patrzy na nadleśniczego spod oka. – Chyba zawadzała. Leżała na środku drogi. O tam – gest ręki – zaraz pokażę – rusza pierwszy. – Stop. Niech się pan zatrzyma. Najpierw technicy – rzuca rozkazująco Świstek, podchodząc do Kaplińskiego. – Kto kazał odciągnąć sarną? – ponawia pytanie. Leśniczy znów się ogląda. Górski rozmawia z Żakiem. – Nadleśniczy – mówi szeptem. – Tylko niech mnie pan nie zdradzi. Świstek kiwa głową na znak zgody.

– Znaleziono dwie łuski – zwraca się do nadleśniczego – zatem były co najmniej dwa strzały, a pan i gajowy Kapliński słyszeli tylko jeden? – Może pocisk, który ranił sarnę, zrykoszetował i stąd ten wypadek z Jankowskim? – Górski mówi wolno, dobitnie, jakby chciał, by tę wersję słyszeli obaj gajowi. – Raczej niemożliwe – Świstek wzrusza ramionami. – Gajowy Żak twierdzi, że słyszał dwa albo trzy strzały. Górski milknie, nie podejmuje tematu. Ekipa krok za krokiem przepatruje teren. – Jest! Jeszcze jeden ślad – woła któryś. Ślad widnieje na gałązce. Jest nadłupana. Znów rutynowe czynności. Zdjęcie, oznaczenie na szkicu, wymierzenie odległości od stanowisk, no i zabezpieczenie do dalszych badań fizykochemicznych. – Żak raczej się nie mylił. Wygląda, że trzeci pocisk poszedł po drzewie. Gdzieś tu powinna być trzecia łuska – mówi Świstek, spoglądając kątem oka na Górskiego.

Rozdział VI Czas oczekiwania przedłuża się. Świstek nerwowo spogląda na zegarek. Spotkanie ustalił na godzinę dziesiątą, a dochodzi już jedenasta. Do wicewojewody ciągle ktoś wchodzi i wychodzi, a jego wciąż nikt nie prosi. Jakby nie istniał. Sekretarka co chwila łączy, a on tkwi w sekretariacie jak głupi, tracąc czas, który jest na wagę złota. Gdybyż to chodziło o przesłuchanie kogo innego?! Wezwanie do Komendy i po wszystkim. Z wicewojewodą jak z jajkiem. Oświadczył mu szef: – Byle co, a on zaraz zadzwoni do komendanta ze skargą! – Myślałby kto... Taki sam człowiek jak inni – mruknął pod nosem z dezaprobatą wysłuchawszy pouczenia. Wiedział, że i jego bezpośredni szef jest tego samego zdania. – Ja bym tam... – nie dokończył. Naczelnik udał, że nie słyszy. – Spytaj, kiedy cię przyjmie, powiedz, że to pilne – rzucił, podnosząc się zza biurka, na znak, że rozmowa skończona. – Wicewojewoda wciąż jest bardzo zajęty. Proszę czekać. Jak będzie wolny, zamelduję – oświadczyła mu sekretarka, gdy wyjaśnił jej, że jest umówiony. – Teraz nie mogę przeszkadzać. Są goście z zewnątrz. – Popatrywała przy tym na niego koso. Milicjant nie będący komendantem u Malińskiego? Tego jeszcze nie było. Pewnie przyszedł z jakąś prośbą, niech czeka. Oszacowała go jak interesanta w mundurze porucznika. Na jego protest, że na dziesiątą był umówiony, a teraz dochodzi jedenasta, dziewczyna burknęła coś pod nosem i wesoła do gabinetu. Wreszcie i przed nim otwierają się dębowe drzwi. Przekraczam próg prawie jak Rubikon – myśli z humorem, podchodząc do wielkiego, dębowego biurka, ocienionego tradycyjną w tego typu gabinetach palmą. Maliński unosi się lekko z krzesła na przywitanie. Wyciąga przez szerokość biurka wielką, pulchną rękę ozdobioną złotym sygnetem z rubinowym oczkiem. – O co chodzi? – zagaja niezbyt uprzejmie chropawym głosem. Jakby nie wiedział – myśli Świstek, wyjaśnia jednak cel swego przybycia. Małe, ukryte w zwałach skóry oczka patrzą na niego badawczo: – Nie wiem nic takiego, co byłoby dla was interesujące – oświadcza. Udaje głupiego?

– Kłusownicze polowania zawsze nas interesują – podkreśla złośliwie Świstek. – Pan wojewoda zapewne wie, że to było w okresie ochronnym... Błysk w oczach. – Nie wiem. Ja nie poluję. Nie znam się na tym. – Znajomość obowiązujących przepisów należy chyba do pańskich obowiązków. Czerwienieje. Jest rozzłoszczony. – Nie pan będzie mnie pouczał. Mam swoje władze. – Czasem i szary człowiek... Świstek nie kończy. – Czy pan dysponuje bronią myśliwską? – pyta nieoczekiwanie dla tamtego. Znów błysk w oku. – Skądże?! Mówiłem przecież, że nie poluję. – Po co więc wybrał się pan na to polowanie? – Z tego nikomu nie muszę zdawać sprawozdania – ton ostry, krzaczaste brwi zmarszczone. – Jestem gospodarzem tego terenu. – Tym razem jest inna sytuacja. Podczas polowania w pana obecności zdarzył się śmiertelny wypadek. W związku z tym ja mam prawo pytać, a pan musi mi odpowiedzieć. – Świstek mówi spokojnie, tonem nie dopuszczającym sprzeciwu. Jego ton, sposób bycia odnosi skutek. Maliński mięknie. – Polowanie zorganizowane zostało dla cudzoziemców – mówi. – Krajowi są potrzebne dewizy. Te parę saren nawet w okresie ochronnym – ruch ręki wyrażający lekceważenie – co to ma za znaczenie?! Chodziło o to, by wszystko było, jak należy. Pojechałem dopilnować. Świstek ma już na końcu języka następny komentarz: owo pilnowanie zaczęło się w gospodzie przy śniadaniu suto podlewanym alkoholem – ale opanowuje się na myśl o szefie. Dałby mi naczelnik szkołę za to. Maliński poskarżyłby się komendantowi, komendant wezwie naczelnika i... końcówka jest raczej nietrudna do przewidzenia. Gryzie się więc w język i pyta dalej. – Gdzie pan stał w chwili, gdy padł pierwszy strzał Cień na twarzy. – Nie polowałem, więc nie miałem wyznaczonego stanowiska. Chodziłem po lesie i zbierałem grzyby. Dopiero, jak się zrobił szum... – Ile strzałów pan słyszał? Chwila zastanowienia: – Chyba dwa, albo trzy.

– Nie zauważył pan, kto strzelał? Wzruszenie ramion. – Nie. Szukałem grzybów. – W jakiej odległości od polujących? – W pobliżu. – I nadleśniczy zgodził się? – Dlaczego miał się nie zgodzić? – Mógł się pan łatwo znaleźć na linii strzału. Z tego właśnie powodu nie wolno spacerować po terenie, na którym się odbywa polowanie. Jak byli rozstawieni myśliwi? Maliński zastanawia się chwilę. – Nadleśniczy powinien wiedzieć. Ja, cóż ja? – Czy pan nigdy nie polował? – Nie. – To nie brzmi jednak pewnie. – Słyszałem, że brał pan udział w paru polowaniach. – Kto panu mówił? – w głosie jakby niepokój. – Ludzie. – Raz czy dwa zdarzyło się. – To znaczy, że pan strzela z broni myśliwskiej. – Ano tak. Próbowałem. – Z jakim skutkiem? – Nie o tym chyba mamy rozmawiać. Moje sukcesy czy niepowodzenia myśliwskie nie mają z tym nic wspólnego. – Mają, bo dowodzą, że jest pan obyty z myśliwskimi zwyczajami. Dlatego zapewne nadleśniczy nie uprzedzał pana o niebezpieczeństwie związanym ze znalezieniem się na linii strzału. – Czy on panu o tym mówił? – Zeznania świadków są, jak na razie, objęte tajemnicą śledztwa. Gdy sprawa znajdzie się w sądzie... – zawiesza głos. – W sądzie?! – Nic w tym chyba dziwnego. Chodzi o spowodowanie śmierci człowieka. Znał pan osobiście denata. A propos: jakie były między w mu stosunki? Znów mars na czole. – Co to ma do rzeczy? Z trudem hamuje wzrastające rozdrażnienie.

– Pan wybaczy, ale od zadawania pytań jestem ja.. Wyjaśniamy wszystkie okoliczności tego zdarzenia. Maliński jakby spotulniał. – Znałem go. Jego przedsiębiorstwo jest w moim pionie. Ja mam budownictwo, więc i on mi podlegał. Nasze wzajemne stosunki na płaszczyźnie zawodowej kształtowały się różnie. Sam pan rozumie – rzuca konfidencjonalnie – nie należy podwładnych za często chwalić A gdy im się wytyka niedociągnięcia, a u niego zdarzały się często, wie pan jak to jest u nas z budownictwem, ciągle coś nawala, to są wkurzeni i nierzadko opluskwiają szefów. Taki to już los decydentów, wszyscy wiecznie mają o coś pretensje – wzdycha z emfazą. „Wyjaśnienie” nic nie wyjaśnia. Świstek wraca więc do interesującego go bardziej tematu. – Skoro parokrotnie brał pan udział w polowaniach i jak pan sam twierdzi strzela pan z broni myśliwskiej, dlaczego tym razem zrezygnował pan z okazji? Jakby się nachmurzył, zawahał. – Pojechałem w innym celu – rzuca. – Na grzyby? – Już raz mówiłem, chciałem dopilnować wszystkiego. Chodziło o dewizy nie o moją przyjemność. – Jedno drugiemu nie przeszkadzało. – Mnie przeszkadzało – ucina krotko – Ma pan jeszcze jakieś pytania – ostentacyjnie patrzy na zegarek. – Za chwilę mam konferencję. – Jeszcze jedno. Kiedy pan nadszedł, gdy się zrobił – jak pan powiada – szum, kto stał przy rannym? – Dwóch cudzoziemców i nadleśniczy. Może był tam i przewodnik wycieczki z Orbisu. Nie pamiętam. – Jak leżał ranny? – Na plecach. W ręku trzymał swoją dubeltówkę. Wyglądało to tak, jakby sam do siebie wycelował. – Był przytomny, coś mówił?! – Nic. Nawet nie jęczał. – Dlaczego panowie, po zabraniu rannego do szpitala, rozjechaliście się, zamiast wezwać milicję i zaczekać na przyjazd ekipy? Ledwie uchwytny cień na czole.