uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Krystyn Ziemski - Niewidzialne kręgi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Krystyn Ziemski - Niewidzialne kręgi.pdf

uzavrano EBooki K Krystyn Ziemski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 58 osób, 72 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 147 stron)

Rozdział I Pokój jest niewielki. Tapczan, stół, półka na książki, szafa, dwa krzesła stanowią całe jego umeblowanie. Na ścianach parę oleodruków, haftowana serwetka z napisem „smacznego”. Pomalowana na czerwono podłoga z heblowanych desek. Wszystko bezosobowe, jak w hotelu - ocenia Andrzej Korcz, rozglądając się po przydzielonej mu kwaterze. - Sądzę, że będzie wam wygodnie - powiedział mu komendant po omówieniu zakresu pracy i zadań. -Pokój jest niekrępujący, gospodarze - skromni ludzie. Blisko komendy. To oczywiście tymczasowe rozwiązanie. Za parę miesięcy budowlani mają przekazać nowe bloki na osiedlu w Zaborówku. Dostaniemy trzy mieszkania dla naszych funkcjonriuszy. Jedno z nich przeznaczyliśmy już przedtem dla absolwenta Szkoły Oficerskiej. Skoro wy, poruczniku, zostaliście do nas skierowani, przydzielimy je wam. Oczywiście metraż będzie zależny od waszego stanu rodzinnego. - Jestem sam - wyjaśnił krótko. - Rodzice nie żyją, brat pracuje na Wybrzeżu. - Nie zamierzacie założyć własnej rodziny? - spytał komendant. - Trzydziestka na karku- dodał żartobliwie. - Najwyższy czas na żeniaczkę. - Nie zastanawiałem się nad tym - odparł sucho. Nie lubił rozmów na tematy osobiste. Źle na nie reagował. O moich osobistych sprawach zwykłem decydować sam - odpalił wychowawcy w Szkole Oficerskiej, gdy ten nieproszony wystąpił z radami. Tą repliką zraził go sobie zaraz na wstępie. Wychowawca, jak się później dowiedział, lubił ojcować młodym ludziom. - Podpadłeś mu. Po co ci to było? - dziwili się niektórzy koledzy. - Nie mogłeś pogadać z nim o «swoich planach

matrymonialnych? On bardzo lubi takie zwierzenia. Lubi dzielić się doświadczeniem, radzić. - Niech radzi komu innemu - odburknął w odpowiedzi. - Nie lubię, gdy ktoś wpycha nos w nie swoje sprawy. - Lepiej udawać potulne cielę i mieć spokój. - Nie lepiej, a wygodniej. A to nie jest to samo -odparował. - Nie szukam w tej służbie ani wygody, ani świętego spokoju. - Nie wiem, czy ci się ta pryncypialność opłaci -w głosie rozmówcy wyczuł ironię. W ostatecznym rachunku opłaciło się. Upór, dociekliwość, pracowitość zjednały mu wprawdzie nie sympatię, ale uznanie wykładowców, szacunek kolegów. Szkołę Oficerską ukończył z drugą lokatą. Owo zaszczytne - jak podkreślano podczas promocji - wyróżnienie nie wpłynęło jednak na decyzję skierowania go z powrotem do pracy w stolicy. Dostali je przede wszystkim ci, którzy w Warszawie mieli rodziny czy mieszkania. On był sam. Można więc go było bez skrupułów skierować na prowincję. Korcz, zgodnie ze swymi zasadami, o nic nie zabiegał, nie szukał protekcji. Czekał na decyzję. Gdy już zapadła, bez słowa protestu przyjął skierowanie do Komendy Miasta W Zaborowie. W duchu obawiał się trochę prowincji. Uzasadnienie, że właśnie tam będzie miał samodzielną pracę, możliwość szybkiego awansu - nie było zbyt przekonywające. Ze swoich dotychczasowych doświadczeń wiedział, że owo błyśnięcie, dzięki któremu otrzymał, jako wyróżnienie, skierowanie do szkoły, jest uzależnione od pracy całego zespołu. Im zespół lepszy, tym bardziej równa się w górę, tym łatwiej o sukces, o wyróżnienie. Taki zespół na prowincji? Mało prawdopodobne. Zastępca komendanta szkoły, major Lewandowski, wszystko odmalował mu w różowych kolorach. - Trzydziestotysięczne miasto nad jeziorem. Latem - darmowe wczasy. Spraw nie za dużo. Komendant, mój stary przyjaciel. Prosił, by mu przysłać kogoś odpowiedniego. Pasujecie do siebie. On jest też indywidualistą, lubi upartych, samodzielnych. Nie ogranicza inicjatywy. Będziesz mógł się

wykazać. Czy będę mógł? Czy potrafię? - zastanawiał się jadąc do Zaborowa, ciekaw miasta, w którym przyjdzie mu żyć i pracować, a przede wszystkim nowego zwierzchnika. Miasto przywitało go słońcem. Musiał przyzwyczaić oczy do tego 'blasku. Słońce i zieleń. To było pierwsze wrażenie. Rozglądając się ciekawie ruszył wraz z falą przyjezdnych ulicą, wysadzaną drzewami. Mijał ogrody i ogródki, kryjące w swym wnętrzu parterowe, drewniane domki i zabudowania gospodarcze. W miarę zbliżania się do centrum ustępowały one miejsca murowanej, coraz bardziej zwartej zabudowie. Dotarł do jakiegoś skrzyżowania. Przystanął. Poczuł zmęczenie. Całonocna jazda, a teraz ten marsz w mundurze z ciężką walizką w ręku. Postawił walizkę na chodniku, otarł pot z czoła. Co za zwyczaje! - pomyślał ze złością o braku komunikacji. Westchnął, wspomniawszy Warszawę. Wsiadłby w tramwaj czy autobus. Żaden problem. A tu nic - dymaj człowieku na piechotę! - Przepraszam pana - zaczepił jakiegoś przechodnia -jak stąd dojść na ulicę Kilińskiego? Zarejestrował ciekawskie spojrzenie, jakim go tamten obrzucił. - Pan pewnie do komendy? - spytał. - Tak - odparł. - Którędy mam iść? - Prosto aż do następnego skrzyżowania. Potem pierwszą w lewo, wzdłuż parku. Zaraz za parkiem trzeba skręcić w prawo. To będzie właśnie ulica Kilińskiego. Duży, biało otynkowany budynek komendy jest z dala widoczny. - Dziękuję - zasalutował. Ruszył wolno we wskazanym kierunku. Zewsząd te ciekawskie, lustrujące spojrzenia. Też sensacja. Milicjanta nie widzieli? - pomyślał z irytacją. Mimo woli jednak wyprostował się pod obstrzałem spojrzeń, obciągnął mundur. Ciekawe, czy każdy przyjezdny budzi takie zainteresowanie? - zastanawiał się obserwując uliczny ruch. Zerknął na zegarek -7.40.0 tej porze Wszędzie ludzie spieszą do pracy. Coś go jednak zdziwiło. Inny, całkiem inny rytm niż ten, do którego przywykł. W Warszawie był to po prostu

ruchliwy tłum. Nikt na nikogo nie zwracał uwagi. Tu pośpiech wydawał się pozorowany. Co rusz ktoś przystawał, witał znajomych. Wymieniano ukłony, uwagi, lustrowano się nawzajem. Korcz, przyzwyczajony do anonimowości życia w, wielkim mieście, poczuł się nieswojo. Ciągle jak na widelcu - pomyślał. Poczuł lęk. Nie otrząsnął się z niego po przekroczeniu progu komendy. Jaki też okaże się nowy zwierzchnik? - zastanawiał się, wchodząc do sekretariatu. Okazał się nadspodziewanie przystępny, a w ogóle pasował do charakterystyki majora Lewandowskiego. Przyjął Korcza natychmiast. List i skierowanie odłożył na biurko, gestem wskazał fotel. Sam usiadł naprzeciwko. Rzucił kilka pytań, jakby od niechcenia, potem zmienił ton na mniej oficjalny. Krótko scharakteryzował sytuację kadrową w komendzie, warunki, w których Korczowi przyjdzie pracować na co dzień. - Kilka etatów mam wolnych - podkreślił - więc roboty dużo. Nie ma też mowy o jakimś ściśle wyznaczonym zakresie działania. Trzeba być omnibusem. Sprawy kryminalne, gospodarcze. Za to będziecie mieli dużą samodzielność. Mój zastępca, któremu będziecie podlegać, na razie jest na urlopie, więc plany dochodzeń będziecie konsultować ze mną. Sprawy przejmiecie od kapitana Żarskiego, on przechodzi na emeryturę. I jeszcze jedno. Od podległych mi funkcjonariuszy wymagam spokoju, taktu, uprzejmości na co dzień. Może się wam wydawać, że jest to samo przez się zrozumiałe. Ale u nas jest trochę inaczej niż w wielkim mieście. Wszyscy się znają, ludzie wiedzą o sobie wszystko. Nowy człowiek budzi ciekawość. Żyje się tu na oczach wszystkich. Każdy wasz krok, każde posunięcie będzie szeroko komentowane. Chodzi o to, by unikać plotek i zbytecznych komentarzy. Korcz słuchał uważnie. Spodobał mu się nowy zwierzchnik. Major Zięba, oszczędny w słowach, umiał zawrzeć w nich wszystko, Co niezbędne. Człowiek, który wie, czego chce i potrafi swoje zamierzenia zrealizować -pomyślał Korcz, gdy komendant kończąc rozmowę, zawiadomił go o przydzielonej

kwaterze. Rozejrzawszy się po tej kwaterze, Korcz otwiera walizkę, ale jej nie rozpakowuje. Wyciąga ręcznik i mydło. Umyć się, a potem spać, spać, spać. Rozdział II Z ciemnej bryły niskich budynków-baraków wysuwają się tu i ówdzie wąskie ogniste języki i nikną, jakby przygaszone zwisającą czapą chmur. Moment - i znów wypryskują w górę zwycięsko, łączą się ze sobą, nikną, po to, aby wybuchnąć znowu, tryskając fontanną iskier. Czerwień migoce w oknach — i trudno odgadnąć, czy to poblask, czy też buzujące od wewnątrz płomienie. Porucznik Andrzej Korcz jest wśród zabezpieczających teren funkcjonariuszy. Ściągnięci błyskawicznie z różnych stron miasta, otoczyli kordonem plac, na którym stoi płonący magazyn. Za ich plecami zbiera się tłum. Gęstnieje. W ciszy letniego wieczoru słychać wyraźnie trzask płonącego drewna. Z dala dobiega przeciągłe buczenie syren. - Nareszcie - wzdycha z ulgą Korcz. Już od 40 minut czekają na straż, a ta z niewiadomych przyczyń spóźnia się. - Oni tak zawsze - mówi ktoś głośno za plecami porucznika. - Przyjadą, jak już nie będzie co gasić. - Pamiętasz, jak w zeszłym roku paliło się w przedszkolu? Dalszego ciągu rozmowy Korcz już nie słyszy. Słowa giną w wyciu syren. Reflektory ogromnieją w oczach, oślepiają. Wozy strażackie, jeden za drugim, wtaczają się na plac. Baraki są już jednym morzem płomieni, nieznacznie tylko przysłoniętych mgiełką dymu. Pierwsze strumienie wody sprawiają, że dym gęstnieje, zaciera ostrość obrazu. Ale ogień się nie cofa. Za późno - myśli Korcz. Pada rozkaz: - Usunąć ludzi. Kordon napiera na tłum. Tłum cofa się niechętnie. Nikt nie chce stracić niecodziennego widowiska. W oknach pobliskich domów aż gęsto od głów. Dzieci, jak wróble, obsiadły pobliskie

słupy, ławki, daszki. Ich sylwetki -małe, ciemne ruchliwe plamy - są widoczne na dachach w świetle ogromniejącej łuny. Spędzane przez funkcjonariuszy z otaczającego plac ogrodzenia, które już gdzieniegdzie zaczyna się tlić, przeniosły się wprawdzie trochę dalej, ale jeszcze są zbyt blisko zagrożonego terenu. I wciąż usiłują prześliznąć się poprzez kordon. Niełatwo poradzić sobie z nimi, uchronić od niebezpieczeństwa. Korcz łapie za kark kilkuletniego chłopca, który korzystając z chwili nieuwagi funkcjonariusza, prześliznął się na plac dziurą w ogrodzeniu. Chłopak wierzga nogami, wyrywa się. Wyniesiony poza kordon znika w ciemnościach i pewnie znów na chwilę spróbuje dostać się z innej strony. Z hukiem wali się dach. Kłęby gęstniejącego, duszącego dymu przesłaniają snopy rozlatujących się iskier. Coraz mniej widać zza tej zasłony. Zacierają się twarze dalej stojących ludzi, dostrzec można tylko ich sylwetki. Jeśli teraz któreś z dzieci przedostanie się przez kordon, nikt nie zauważy - myśli Korcz. Pierwszy raz uczestniczy w takiej akcji, pierwszy raz stoi w obliczu pożarowego zagrożenia. Kipi w nim złość na zgromadzonych tu gapiów, którzy dla zaspokojenia żądzy sensacji zapomnieli o własnych dzieciach. Kto będzie winien, jeśli coś im się wydarzy? Dym jednak działa odstraszająco. Skuteczniej niż kordon. Dusi, więc odsuwają się coraz bardziej poza jego zasięg. Ale jeszcze nie rezygnują. Strażacy zrezygnowali już z prób ocalenia baraków. Polewają z sikawek tlące się dokoła ogrodzenie, barierą z wody chcą odciąć drogę do pobliskich domów. Ale wiatr wieje właśnie w tamtą stronę, przenosząc iskry, ukryte w burym dymie. Wzrasta zagrożenie. Funkcjonariusze zostają przerzuceni na tamten odcinek. Być może zajdzie potrzeba natychmiastowej ewakuacji mieszkańców. Ocena sytuacji jest trafna. Ogień przerzuca się na drewniane szopy, pobudowane systemem gospodarskim na podwórkach, służące mieszkańcom jako składziki drzewa, węgla, rupieci,

narzędzi. I nagle wybucha panika. Mieszkańcy zagrożonych domów, właściciele składzików nie bacząc na niebezpieczeństwo rzucają się, by ratować swoje dobro. Wpadają pod nogi strażaków, wdzierają się do płonących budynków, płaczą, krzyczą, wyrzucają jakieś rzeczy. Ktoś pada, ktoś mdleje, ktoś inny chwieje się trafiony strumieniem wody. Kłębowisko. - Ratować ludzi - krzyczy Korcz. Schrypnięty głos ginie w ogólnym tumulcie, w syku wody. Czy dosłyszeli? Czy wiedzą, co robić? Sylwetki są ledwie widoczne w pełzającym dymie. Z mokrą chustką na twarzy, w osmalonym mundurze, rzuca się na ratunek. Wpada na coś czy na kogoś, potyka się. Jak przez mgłę dostrzega, że ktoś kogoś niesie. Prawie po omacku natrafia na ludzi. Wynosi jakąś zemdloną kobietę, potem wyciąga z podwórka półprzytomnego mężczyznę. Z pobliża dobiega go jakby jęk. Rzuca się w tamtą stronę. Pali się drewniana komórka wielkości garażu, przylegająca do tylnej ślepej ściany murowanego domu. Nadsłuchuje. W głowie mu się kręci. Już chce odejść, gdy jęk się powtarza. Bez namysłu rzuca się do środka. Potyka się o coś twardego. Pada. Próbuje się podnieść. Rękami maca przed sobą. Na oślep. Nie widzi już nic. Czuje, że się dusi. Coś parzy mu rękę. Odsuwa ją odruchowo i natrafia na jakiś miękki przedmiot. Ktoś tu leży -przebłysk świadomości. Przytomnieje. Trzeba ratować. Z trudem podnosi się na kolana, ciągnie bezwładne ciało. Ile czasu trwa ta wędrówka? Sekundy, minuty, godziny, wieczność? Nie wie. Nigdy sobie tego nie potrafi uprzytomnić. Nagle czuje, że jakieś ręce podnoszą go z ziemi. Ktoś próbuje rozgiąć zaciśnięte kurczowo palce na ubraniu drugiego człowieka. Nie, on go nie wypuści. Fala powietrza. Nareszcie. Próbuje odetchnąć. Znów ten ból. Traci przytomność.

Rozdział III Lipcowe upalne popołudnie. Powietrze stoi w miejscu. Nie ma czym oddychać. Sprażone słońcem kamienie parzą stopy. Korcz skręca w boczną, zadrzewioną uliczkę. Tu jest nieco chłodniej. Korony lip rzucają cień. Uliczka jest wymarła. Żywego ducha. Godziny pracy jeszcze się nie skończyły, ale ruch w sklepach ustał. Niektóre kobiety przygotowują w domu posiłki. Dzieci wyjechały na kolonie bądź też są nad jeziorem. Jest pusto i sennie, jak w porze sjesty, tylko koty wygrzewają się na słońcu. Dopiero za godzinę ożyją znów ulice. Wypełnią się spieszącym do domów tłumem. Potem ruch znów zamrze. Ludzie wyroją się nad wieczorem, zapełniając kawiarnie, restauracje, kina. Całą Zaborowską elitę w spacerowych strojach spotkać będzie można nad jeziorem. Rozsiądą się na przystani, niektórzy popłyną łodziami na przejażdżkę. Ten ustalony, codzienny porządek, tradycyjnie jednakowy rytm pracy i odpoczynku jest dla Korcza męczący. Wciąż nie może przywyknąć do tej prowincjonalnej inności, wciąż drażnią go ciekawe, lustrujące spojrzenia. Za każdym razem odruchowo sprawdza, czy ubranie ma w porządku, czy nie zapomniał o jakimś detalu. Potem przypomina sobie, że to przecież tutejszy zwyczaj, że jest tu obcy. To poczucie obcości wciąż mu doskwiera. Zwalnia kroku. Rozgląda się. Gdzieś tu powinien być zaułek z przejściową bramą. Tędy wiedzie krótsza droga do dzielnicy willowej, którą zamierza właśnie obejrzeć. Po pożarze, który strawił doszczętnie oba magazynowe baraki, on właśnie prowadzi postępowanie wyjaśniające. W samych oględzinach pogorzeliska wprawdzie nie uczestniczył, lecząc poparzenia, ale że rany okazały się niezbyt groźne, a zatrucie tlenkiem węgla szybko minęło, zgłosił się do roboty. Został przywitany nadspodziewanie serdecznie. Major Karol Zięba najpierw zburczał go po przyjacielsku za przedwczesne samowolne opuszczenie szpitala, ale potem pogratulował. - Dobrze się spisałeś - zaczął tykać nowego. Było to

wyróżnienie, którym niewielu mogło się poszczycić. Komendant utrzymywał dystans, a choć ten dystans nie był sztuczny, a poparty autentycznym autorytetem, którym się cieszył, z rzadka przekraczał barierę szef - podwładny. Teraz nieoczekiwanie zrobił wyjątek dla nowego. - Uważam, że taki osobisty przykład ma ogromne znaczenie wychowawcze - rzucił w obecności kilku funkcjonariuszy. - Jestem z ciebie dumny.’Uratowałeś życie chłopakowi. Dopiero wówczas od komendanta dowiedział się, że wyciągnął z komórki piętnastoletniego Jasia Wróbla, który zaczadział ratując swoje króliki. - Nic mu się nie stało. Po opatrunku - był trochę poparzony - wrócił do domu. Jego siostra przybiegała tu parę razy dziękować. Chłopak mieszka z siostrą. Ona go utrzymuje i wychowuje - dodał wyjaśniająco. - Ich rodzice nie żyją, a w zeszłym roku najstarszy brat utonął w jeziorze. To był nieszczęśliwy wypadek. Wyobraź sobie, co by to było dla niej, gdyby teraz zginął najmłodszy. Powiedziałem jej; komu zawdzięcza ocalenie braciszka. Z pewnością przyjdzie podziękować osobiście. - Po co? Spełniłem tylko swój obowiązek. Wydawało mi się, że ktoś tam jest, więc... - Nie bądź taki skromny - odparł Zięba. - Rozumiem, że może cię to krępować, ale mnie zależy, żeby wiedziano. Chcę, by moi ludzie cieszyli się poważaniem. Jesteś nowy, trzeba, żebyś zyskał tu poważanie, i to od razu, na początku. Tym bardziej że będziesz prowadził postępowanie wyjaśniające w sprawie przyczyn pożaru. Rozejrzyj się, przesłuchaj świadków, przygotuj plan czynności. Do tej pierwszej, całkowicie samodzielnej roboty, zabrał się z zapałem. Ze wstępnego szacunku strat, wyliczonych przez księgowość przedsiębiorstwa, wynikało, że spaliła się stolarka wartości około 20 milionów złotych, nie licząc wartości baraków. Dokładnym ich wyliczeniem zajęła się specjalna komisja, składająca się z przedstawicieli jednostki nadrzędnej i NIK-u. Kontrola miała także ustalić, czy w magazynie nie było manka. Wyniki prac komisji - Korcz to wiedział - będą nie

wcześniej, niż za parę tygodni, podobnie jak wyniki badań podłoża, pobranego z miejsc uznanych za ogniska pożaru. Na razie przesłuchał świadków, którzy pierwsi dostrzegli ogień. Jednym z nich był przejeżdżający koło placu kolejarz. — Musiało być po dwudziestej - stwierdził - o dwudziestej kończy się moja zmiana. Po pracy wybrałem się do znajomego, który mieszka w pobliżu tych magazynów. Przejeżdżając koło bramy prowadzącej na plac, zauważyłem, że była otwarta. Zdziwiło mnie to, więc zatrzymałem się zobaczyć, co też tam się dzieje. Na placu było pusto. Żywego ducha. Okna też ciemne. Już zamierzałem odjechać, kiedy nagle zauważyłem, że nad barakiem coś błysnęło. Przyjrzałem się uważniej. Nie było wątpliwości: ogień. Wydobywał się z lewego rogu. Potem błysnęło ponownie gdzieś w środku i z prawej strony. Zaraz zawiadomiłem milicję i straż. Inny świadek, mieszkaniec pobliskiego domu, dostrzegł pożar z okna mieszkania. I on zwrócił uwagę, że ogień widać było jednocześnie w trzech miejscach. Zeznania wskazywały na możliwość podpalenia. Korczowi wydawało się dziwne, że pożaru nie dostrzegł dozorca placu. Przesłuchany wił się jak piskorz, by to swoje niedopatrzenie jakoś uzasadnić. - Niedowidzę - wyjaśniał - coś kiepsko jest ostatnio z moim wzrokiem. Na pytanie: dlaczego brama była tego wieczoru otwarta, nie potrafił przekonywająco odpowiedzieć. Przebąkiwał o samochodzie, który miał przyjechać z towarem, ale gdy okazało się, że dostawa nie była tego dnia przewidziana, zaciął się i nic więcej nie udało się z niego wydobyć. Nie udało się też ustalić, czy jakiś wóz wjeżdżał na plac po godzinach pracy. Magazynier podczas przesłuchania stwierdził, że ukończył zajęcia o piętnastej i o piętnastej, jak zwykle, zostawił klucze od magazynu w wartowni przedsiębiorstwa, położonej w pobliżu placu. Zeznania magazyniera potwierdził wartownik. Godzina wyjścia była odbita na karcie zegarowej. Oprócz magazyniera nikt tego dnia nie wchodził do baraków. Jego pomocnik był chory. Leżał w domu. Odbiór stolarki został

wstrzymany w związku z zapowiedzianym nazajutrz remanentem. Remanent miał się odbyć 16 lipca, pożar wybuchł 15 lipca. Czyżby owa zbieżność była przypadkowa? Jaki naprawdę był stan towarów w magazynie? Kartoteka magazynowa spaliła się. Prawidłowość wyliczeń materiałowych księgowości można było sprawdzić konfrontując ją ze stanem zaopatrzenia materiałowego na budowach, z potwierdzeniami odbioru towaru. Chciał to zrobić jeszcze przed przesłuchaniem magazyniera. Zamierzał przy okazji pogadać z robotnikami na budowach. Może uda się od nich czegoś dowiedzieć? Zamierzał też obejrzeć dzielnicę willową. Słyszał już to i owo o tutejszym indywidualnym budownictwie. Ktoś rzucił nazwę „Złodziejowo”. Ktoś z przypadkowych rozmówców nagle zamilkł, gdy o tym usłyszał. Na razie nie mówił na ten temat z komendantem, gdyż nie dysponował faktami. Na logikę - prywatne budownictwo na dużą skalę mogło stanowić atrakcyjną możliwość zbytu kradzionych materiałów. Tu mogło tkwić źródło ewentualnego manka. Wyszedłszy z zaułka skręca w prawo, potem w lewo i nagle wychodzi na skraj miasta. Szeroka, gęsto zadrzewiona, asfaltowa droga. Po jednej stronie pas łąk, schodzących do jeziora, po drugiej - rząd tonących w zieleni domów. Wszystkie starannie ogrodzone. Przy furtkach tabliczki z nazwiskami właścicieli. Nazwiska nic mu nie mówią. Notuje je tylko w pamięci. Na chwilę przystaje przed okazałą, piętrową willą. Willa? Raczej pałacyk. Właściciel: Albin Janiszewski. Że też było go na to stać - myśli - ciekawe, kim też okaże się posesjonat. Koło sąsiedniej, nieco skromniejszej willi kręci się dwóch robotników. Dopasowują futryny okienne do okien w suterenie. Jeszcze kilka sztuk tych futryn leży obok na trawie. Przy furtce nie ma nazwiska właściciela. Korcz chce spytać robotników, ale po namyśle rezygnuje. Pytanie może wywołać niepotrzebny szum. Szum, na którym mu nie zależy. Idzie dalej spacerowym krokiem, oglądając kolejne wille. Gdzieniegdzie - widać to przez ogrodzenie - zagospodarowuje się ogródki.

W głębi ulicy dostrzega stojącego przed jakąś posesją stara ze spuszczoną klapą. Przed willą trzech mężczyzn wyładowuje płyty. Przechodzi na drugą stronę jezdni, obserwując wyłado- wujących. Podchodzi bliżej: marmurowe płyty. Robotnicy uginają się pod ich ciężarem. Przez otwartą furtkę taszczą swój ciężar na teren posesji. Korcz zwalnia kroku. Kątem oka dostrzega pięćdzie- sięciokilkuletniego, wysokiego mężczyznę o nalanej twarzy. Dobiega go gruby głos: - Tylko ostrożnie! Nie porysować! Złóżcie w garażu. Korcz rzuca okiem w tę stronę. W głębi ogrodu niski, murowany budynek. Szeroko otwarte drzwi. W głębi maska czarnego samochodu. Citroen limuzyna. Nie byle co. Limuzyna i te marmury. Notuje w myśli numer ciężarówki i numer posesji. Tabliczki z nazwiskiem właściciela nie odczytał. Za daleko. Ale to będzie można bez trudu ustalić - myśli raczej zadowolony z rezultatów tej zaplanowanej przechadzki. Rozdział IV Korcz wbiega szybko po dębowych schodach Ratusza. Spogląda na zegarek: dziesiąta. Cholera, spóźniłem się. Narada została wyznaczona na dziewiątą rano. Delikatnie naciska klamkę dębowych drzwi z napisem: „Sala konferencyjna”. Siada z samego brzegu. Rozgląda się dyskretnie. Frekwencja dopisała. Jest tu chyba z pięćdziesiąt osób - ocenia na oko. Obrzuca uważnym spojrzeniem salę. Jest udekorowana wielkim transparentem z napisem „Troska o mienie - zadaniem każdego aktywisty”. Ze słowa „mienie” odkleiły się trzy pierwsze litery. Pozostało tylko „nie”. Że też nikt tego nie zauważył - myśli Korcz uśmiechając się w duchu. - A może i tu nikt nie zwraca uwagi na takie napisy? Na trybunie pięćdziesięcioletni mężczyzna kończy przemówienie. Pulchnymi rękami zbiera rozłożone na pulpicie kartki, wolno, dostojnie schodzi z estrady z triumfującą miną. Zza stołu prezydialnego podnosi się siwy, starszy mężczyzna:

- Dziękuję prezesowi Janiszewskiemu za interesujące przemówienie. Głos ma dyrektor Gołąbek. Janiszewski! Korcz kojarzy człowieka z oglądaną wczoraj willą. Prezes spółdzielni? Niski, gruby, łysy mężczyzna z plikiem kartek w ręku zmierza ku mównicy. Gołąbek? Znów skojarzenie z okazałą posesją. - Wypadki kradzieży, zagrabienia mienia, które cytował prokurator, mają wstrząsającą wymowę - dobiegają do Korcza słowa dyrektora. - Okazuje się, że nie wszyscy kierownicy urzędów i instytucji przestrzegają obowiązujących zasad. A dlaczego tak się dzieje? - Chropawy głos nabiera siły. - Bo niektórzy z nas chcą być dobrymi wujkami w stosunku do załogi! - Głos się wznosi, staje się piskliwy. - Są zbyt tolerancyjni. I tak, na przykład, dyrektor Jakubiak, w którego przedsiębiorstwie, jak twierdził prokurator, zdarza się najwięcej wypadków kradzieży, nie wyciąga konsekwencji w stosunku do winnych. Tolerancja jest wręcz szkodliwa, bo ludzi rozzuchwala. Nic dziwnego, że właśnie u niego zdarzył się pożar - mówca zawiesza głos. Korcz słucha przemówienia z mieszanymi uczuciami. Ciągle ma przed oczyma willę i zakładających futryny robotników. Ciekawe, skąd on wziął te futryny? - myśli, obserwując schodzącego z estrady grubaska. - Głos zabierze dyrektor Jakubiak -zapowiada przewodniczący. Porucznik podnosi głowę. Co odpowie na ten bezpośredni atak? Wysoki, szczupły, siwiejący, nienagannie ubrany mężczyzna wchodzi na trybunę. - Padł tu zarzut, że w kierowanym przeze mnie przedsiębiorstwie zdarza się najwięcej kradzieży. To prawda, ale nie cała. Jak wiadomo, budowy nasze są rozrzucone w różnych punktach miasta. Stwarza to sprzyjające warunki do kradzieży, tym bardziej że artykuły budowlane, jak wiadomo, są towarem deficytowym. Wielu z tych, którzy się budują w naszym mieście, usiłuje legalną drogą uzyskać materiały. Ale jeśli legalna droga zawodzi? Zaczyna się kuszenie moich ludzi: skombinuj to czy owo. Bywa, że ulegną. Tylko nie wiem, kto tu

jest bardziej winny i odpowiedzialny, czy ten, kto namawia do kradzieży, czy ten, który daje się skusić dodatkowym zarobkiem?! Nie tylko różna jest skala odpowiedzialności, ale i skala świadomości. O przyczynach pożaru nie będę mówił. Dochodzenie wykaże, czy był to przypadek, czyjaś nieostrożność czy też podpalenie. Jakubiak wraca na swoje miejsce. Korcz obserwuje go z zainteresowaniem. Odbija od otoczenia. Ubiorem, zachowaniem, sposobem myślenia. Podoba mu się i człowiek, i jego argumentacja. Trafił w sedno. Czyż właściciele willi zdobywali materiały legalną drogą? Skąd fundusze na takie inwestycje? Z pensji? Te rozmyślania przerywa nagły szum. Przerwa. Sala opróżnia się pomału. Przy drzwiach robi się tłok. Korcz wychodzi jako jeden z ostatnich. Nikogo tu nie zna, więc przystaje przy oknie, opierając się plecami o parapet. Zapala papierosa. - Pan, poruczniku, chyba u nas od niedawna? - zgrzytliwy, znajomy już głos. - Jakoś nie znamy się dotąd. Odwraca się. Prezes Janiszewski. - Pracuję w komendzie od dwóch tygodni - wyjaśnia powściągliwie. - Skąd pan przyjechał? - pada następne pytanie. - Z Warszawy. - Jak się panu u nas podoba? Zaborów - wiadomo, nie stolica, ale ruchliwe, ładnie położone miasto. Roboty nie będzie wiele - ton z lekka protekcjonalny. - Pomagamy wszyscy milicji w utrzymaniu porządku, dyscypliny. Jak na razie tylko z budowlańcami mamy kłopot. - Dlaczego major Zięba nie przyszedł? Pan u nas chyba od niedawna? - pada pod jego adresem kolejne pytanie. Tym razem pytającym jest naczelnik Urzędu Miejskiego, Antoni Pyrzak. - Komendant wyjechał na odprawę do województwa wyjaśnia uprzejmie Korcz. - W komendzie pracuję od dwóch tygodni. - Ach, to pan jest tym nowym, który tak dzielnie się spisał przy gaszeniu pożaru! To była dobra robota - znów ten

protekcjonalny ton. - Słuchaj, Antoś, mam do ciebie interes - prezes Janiszewski odciąga na bok Pyrzaka. Do Korcza dobiegają urywki rozmowy: - ...zrobi nam golonkę. Przyjdziesz? - Dobrze. Zabiorę i Anię. Niech się dziewczyna rozerwie! Mam do ciebie prośbę. Przyślij mi jutro z rana twojego ślusarza. Zamek mi wysiadł. Na wszelki wypadek niech weźmie ze sobą nowy. Dobra? Korcz pali papierosa. Jest sam. Obrzucany spojrzeniami. Udaje, że tego nie dostrzega, nie reaguje. Czuje się obco. Intruz. - Podpisał pan już listę? - tym razem podchodzi do niego protokolantka. - Jestem Anna Matys - przedstawia się pierwsza. Andrzej Korcz ściska podaną mu rękę. - Podpisałem się w zastępstwie - wyjaśnia uprzejmie, znużony nieustającymi indagacjami. - Ach, to pan jest ten nowy! Pan prowadzi dochodzenie w sprawie tego pożaru u Jakubiaka? Korcz patrzy na nią ze zdziwieniem. Nie odpowiada. - Nie chce pan zdradzić tajemnicy urzędowej?! Co to za tajemnica! Wszyscy już wiedzą. Pan uratował Jasia Wróbla? Jest pan żonaty? Skąd pan przyjechał? - pada seria pytań. - Skoro wszyscy już wszystko wiedzą, po co pani mnie pyta? - odpowiada pytaniem na pytanie. - A może ja się też czegoś dowiem. Pani tu pracuje? - Tak, jestem sekretarką naczelnika Pyrzaka - w głosie ton dumy. - Wszystkie sprawy przeze mnie przechodzą, a stary - ruch głowy w kierunku grupy, w której stoi naczelnik - często się mną wyręcza i we wszystkim polega na moim zdaniu. Widzę, że znów czegoś ode mnie potrzebuje. Muszę iść. Sądzę, że jeszcze nieraz się spotkamy - rzuca mu obiecujące spojrzenie. Korcz gasi papierosa. Rusza w kierunku sali. Potrąca go młody człowiek w jasnej koszuli z kluczykami samochodowymi w ręku. - Przepraszam - rzuca. - Nie widział pan dyrektora Gołąbka? O, już go znalazłem.

Przystaje w pobliżu. Gołąbek podchodzi do niego. Rozmawiają po cichu. Do Korcza dobiega fragment zdania: - ... Nikogo nie zastałem. Odpowiedź ginie w hałasie. Korcz wchodzi na salę. Rozdział V Pokój przydzielony Korczowi do pracy nie zasługuje na tę nazwę. Raczej klitka, w której z trudem mieści się biurko z dwoma krzesłami po obu stronach i równie niezbędny mebel - szafa pancerna. Żeby zasiąść za biurkiem, trzeba się przeciskać wąską szczelinką. Porucznik jest jednak zadowolony. Ma własny kąt do pracy. Odziedziczył go razem ze sporą ilością spraw po kapitanie Żarskim, który wkrótce po jego przyjściu odszedł na emeryturę. Jedną z tych spraw właśnie wertuje. Chodzi o kradzież materiałów budowlanych. Podejrzany już trzeci miesiąc leży w szpitalu. Diagnoza: wirusowa żółtaczka. Nie można go przesłuchać i zakończyć postępowania. Zdaniem Korcza należy wyjaśnić jeszcze parę dodatkowych okoliczności, związanych z tą kradzieżą. Doniesienie o kradzieży kilku metrów kwadratowych klepki podpisał magazynier Walenty Antoś i kierownik składnicy materiałów budowlanych Witold Borkowski, jako ten, któremu podejrzany zaproponował kupno skradzionej z magazynu klepki. O tym, jakim cudem udało się robotnikowi wynieść ją z magazynu, nie było w doniesieniu ani słowa. Jego poprzednik nie przesłuchał magazyniera na tę oko- liczność. Uznał ją za nieistotną? A przecież naświetlała panujące w magazynie porządki. Właśnie te porządki szczególnie interesują Korcza. Skoro tak łatwo było wynieść towar z magazynu bez zwrócenia czyjejś uwagi, to być może nie tylko podejrzany w tej sprawie z możliwości korzystał?! Choćby sprawa robotnika Dusia, o której tyle mówiono na naradzie? Decyduje się ściągnąć akta z archiwum. Na naradzie sporo mówiono o kradzieżach. Trzeba będzie przejrzeć i inne akta, na przykład z ostatnich dwóch lat. Podoba mu się ten pomysł. Od ręki chce go zrealizować.

Pukanie do drzwi. - Proszę - rzuca niecierpliwie. W drzwiach filigranowa szatynka w skromnej, letniej sukience w kwiaty. - Chciałam mówić z porucznikiem Andrzejem Korczem. Czy to pan? - pyta nieśmiało. - Słucham panią - wychodzi zza biurka zdziwiony tą nieoczekiwaną wizytą. Na twarzy dziewczyny maluje się wzruszenie. - To pan! - chwyta go za rękę. - Nie mam słów wdzięczności. Pan uratował mojego brata. Tylko on jeden mi pozostał - słowa więzną w gardle, w oczach łzy. Korcz jest zażenowany, nie bardzo wie, jak się zachować. - To był mój obowiązek - tłumaczy. - Byliśmy na miejscu pożaru po to właśnie, by chronić mieszkańców. - Pan nie wie, co to dla mnie znaczy, że Jasiek żyje! - łzy jak grad lecą po twarzy. Nieporadnie szuka chustki w torebce. Nie może jej znaleźć. Torebka wypada z ręki. Drobiazgi rozsypują się po podłodze. Korcz pomaga je zbierać. Sadza dziewczynę na krześle, wybiega przynieść jej szklankę wody. Słyszał, że to pomaga. Jako żywo nigdy nie ratował płaczących dziewcząt. Te, z którymi miał do czynienia, nie płakały. Żadna nie wyrażała w ten sposób swojej wdzięczności. A w ogóle nie ma w tej dziedzinie zbyt bogatego doświadczenia. Gdy wraca, wciąż zakłopotany, dziewczyna jest już spokojna i tylko zaczerwienione oczy świadczą o niedawnym wybuchu. - Bardzo pana przepraszam-mówi zawstydzona. - Ja naprawdę nie jestem histeryczką. To tylko tak się złożyło, że przy tej okazji odżyła tamta stara historia... - O czym pani mówi? - pyta i w tej samej chwili uprzytamnia sobie, że komendant opowiadał mu o tragicznej śmierci jej starszego brata. - Jasiek, którego pan uratował, jest moim młodszym bratem. Z całej rodziny pozostał mi tylko on - urywa, z trudem opanowując wzruszenie. Po chwili ciągnie dalej. - Piętnaście lat temu rodzice zginęli w katastrofie kolejowej. Miałam wtedy

dziesięć lat. Jasiek był niemowlakiem. Najstarszy z naszej trójki, Jurek, studiował wówczas na politechnice. Gdy zostaliśmy sami, Jurek rzucił studia. Zaczął pracować. Musiał nas dwoje utrzymać i przez te piętnaście lat zastępował nam rodziców. Dla nas wyrzekł się wszystkiego. Gotował, prał pieluszki, sprzątał. Dopiero w parę lat później zaczęłam mu pomagać. Jaśka odprowadzałam do przedszkola. Tak było do czasu, aż skończyłam technikum handlowe i podjęłam pracę w handlu. Już szósty rok jestem kierowniczką sklepu z artykułami gospodarstwa domowego. Jurek pracował jako majster w przedsiębiorstwie budowlanym. Planowaliśmy, że właśnie teraz, gdy Jasiek jest już podchowany, Jurek wróci wreszcie na studia, a ja wezmę na siebie ciężar utrzymania domu. Rok temu zmienił się dyrektor w przedsiębiorstwie budowlanym. Nowy - Jakubiak - poznał się na Jurku, ocenił jego zdolności i pracowitość. Awansował go na kierownika budowy. Jurek był szczęśliwy. Pełen chęci, zapału do pracy. Traktował ją serio. Zaczęło się nam dobrze powodzić. A potem nagle jak grom z jasnego nieba - śmierć. Podobno się utopił - mówi drewnianym głosem. - Dlaczego podobno? Z pewnością zapoznano panią z protokołem sekcji. Lekarz musiał stwierdzić przyczynę zgonu. - Korcz jest zdziwiony. - Stwierdzono, że utonął podczas kąpieli w jeziorze, że był to nieszczęśliwy wypadek, być może spowodowany stanem nietrzeźwości. - Rozumiem, że trudno jest się pogodzić ze śmiercią najbliższego człowieka, ale takie wypadki zdarzają się często. Kurcz, nagłe zasłabnięcie. Alkohol obniża sprawność fizyczną. Najlepszy pływak może pójść na dno. - On nie zamierzał się kąpać tego wieczoru. Wyszedł, bo się z kimś umówił. Nie wrócił. Po paru dniach woda wyrzuciła ciało. Ubranie znaleziono w krzakach tarniny. W tym miejscu nikt się nie kąpie. Brzeg jest zarośnięty. Tarnina ma kolce. Nie sposób się przez nią przedrzeć bez licznych zadrapań. Nie było ich na ciele. Więc nie on schował tu ubranie, nie tędy szedł do wody.

Jeśli szedł... Z kimś się umówił. Właśnie, z kim? Chodziłam, pytałam. Milicja też sprawdzała. Bez rezultatu. - Irena Wróblówna bezradnie rozkłada ręce. - Jakim cudem znalazł się w jeziorze? Pisałam zażalenia, skargi, błagałam o wyjaśnienie tych dziwnych okoliczności, odwoływałam się od decyzji o umorzeniu. W końcu wszyscy mieli mnie dosyć. Opędzali się ode mnie. Niektórzy uważali, że zwariowałam na tym punkcie. Do dziś jestem nie najlepiej widziała, bo ciągle nie chcę zrezygnować z wyjaśnienia tej ¡prawy. Zamiast podziękować za życie Jaśka i pójść sobie, zawracam panu głowę - mówi wolno. - Ale nie potrafię nie skorzystać z okazji. Pan jest tu nowy, obcy, z nikim nie związany. Kilka dni przed wypadkiem, który wydarzył się 15 września, Jurek przychodził do domu podenerwowany, roztrzęsiony. Zawsze był pogodny, opanowany, więc spytałam, co się stało. Powiedział mi krótko: „Być może będziemy musieli się stąd wynieść”. Takie to było nieoczekiwane, zaskakujące, że zaniemówiłam. On widząc to wyjaśnił: - Powinienem się zgłosić do prokuratora, ale jeśli to zrobię, zadziobią nas. Nie mogę milczeć. Nie mogę - powtarzał, jakby chcąc się upewnić o słuszności podjętej decyzji. Nie wypytywałam, o co chodzi. Nie chciałam go denerwować. Pomyślałam: ochłonie, sam powie. Powiedziałam, żeby zrobił to, co uważa za słuszne. Zawsze był dla nas najwyższym autorytetem. Razem zawsze sobie poradzimy - dodałam. Widziałam, że był wdzięczny za takie postawienie sprawy. Piętnastego września przyszedł do domu około dwudziestej. Zjadł szybko kolację. Powiedział, że musi jeszcze wyjść, bo się umówił na rozmowę, od której wszystko zależy. Wyciągnął z biurka jakieś papiery i zabrał je z sobą. Tych papierów nie znaleziono na brzegu. Może dlatego zginął? - Czy milicja nie próbowała wyjaśnić tych okoliczności? - Mówiłam o tym wielokrotnie. Pytano mnie, o jakie papiery chodzi. Nie wiedziałam. Uznali to za babskie przywidzenia. Machnęli ręką. Ale to ważny, naprawdę ważny szczegół. Gdy tego wieczoru nie wrócił, byłam niespokojna. Nie zdarzało się, by nie wracał na noc do domu. Z rana zawiadomiłam komendę.

Powiedzieli: Pewnie poszedł do jakiejś dziewczyny. Przyjdzie prosto do pracy. Zadzwoniłam do niego na budowę. Nie było go w pracy. Nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. To było do Jurka niepodobne. Nigdy nie nawalał. Dzwoniłam do wszystkich znajomych. Nikt go nie widział. Po pracy obeszłam kolejno kawiarnie i restauracje, pytając o niego. Znów żadnego rezultatu. Byłam w szpitalu: a nuż zasłabł, może jakiś wypadek. Znów nic. Całą następną noc przesiedziałam pod drzwiami, czekałam: może wróci. Rano znów zaalarmowałam komendę. Tym razem przyjęli zgłoszenie o zaginięciu. Zaczęli go szukać. Trzeciego dnia jacyś turyści zawiadomili, że w sitowiu leżą zwłoki mężczyzny. To był on. Rozebrany. Po przeszukaniu brzegu, w krzakach - jak mówiłam - znaleziono ubranie, portfel i pieniądze. Nic nie zginęło oprócz tych papierów. Nawet zegarek był w kieszeni marynarki. Dochodzenie umorzono. Ale ja nie zrezygnowałam. Przepytywałam nadal ludzi na własną rękę. Robię to do dziś. Nie potrafiłam się niczego dowiedzieć. W końcu ludzie zaczęli mnie unikać, więc i ja odsunęłam się od nich. Praca, dom. Został przecież Jasiek. Trzeba było się nim zająć. Gdyby nie pan, straciłabym i jego. Jestem panu bezgranicznie wdzięczna. Niech mi pan wybaczy, że zabrałam panu tyle czasu, ale wciąż nie mogę zapomnieć, wciąż myślę, że musi być jakieś wyjaśnienie, jakieś wytłumaczenie... - Czego pani ode mnie oczekuje? - pyta z niekłamaną powagą. - Skłamałabym, gdybym powiedziała, że niczego. Niech pan zapozna się z aktami, oceni, czy wszystko zostało zrobione jak trzeba. Uwierzę pańskim słowom. Wtedy dopiero będę spokojna, że zrobiłam, co mogłam. Niech pan mi nie odmawia - dziewczyna milknie. - Dobrze - mówi krótko Korcz. - Zbadam sprawę. Ale niech sobie pani za wiele nie obiecuje. Dziewczyna wychodzi. Zbadam tę sprawę - powtarza Korcz w myśli.

Rozdział VI Major Karol Zięba zagłębiony w fotelu słucha uważnie informacji Korcza. Andrzej Korcz rozłożył przed sobą dokumenty. Referuje dotychczasowe ustalenia: - Po zbadaniu podłoża w trzech miejscach, typowanych jako ogniska pożaru, wśród zabezpieczonych mikrośladów eksperci znaleźli drobinki stearyny. Ich zdaniem jest wysoce prawdopodobne, że było to podpalenie za pomocą świec. Sprawca mógł rozstawić je w magazynie w pobliżu materiałów łatwo palnych, w niewidocznych z okien miejscach. Sposób jest znany praktyce kryminalistycznej. Utrudnia to ścisłe określenie krytycznego czasu, zależy bowiem od jakości, grubości i długości świec, a tego nie da się ustalić. Wiadomo tylko, że magazynier wyszedł z pracy o piętnastej, a pożar zauważono koło dwudziestej. - Czy na stanie magazynu były świece? - pyta Zięba. - Tak. Antoś zeznał, że miał w magazynie całą paczkę. Często pracował wieczorami - tłumaczył - a elektrownia, bywa, nieoczekiwanie wyłącza prąd. Zdarzały się także krótkie spięcia, bo instalacja była zmurszała. Nikt nie konserwował. Stwierdził też, że kilkakrotnie zwracał się na piśmie nawet do samego dyrektora Jakubiaka, prosząc o wymianę instalacji i założenie automatycznych korków. Wszystko bezskutecznie. W tej części jego zeznania znajdują potwierdzenie Odnalazłem te notatki. Ostatnia jest datowana 10 lipca. Pożar wybuchł 15 lipca. Zdaniem Antosa przyczyną było właśnie krótkie spięcie. Rzecz nie do sprawdzenia. Cała instalacja się sfajczyła. - W tej sytuacji nie można wykluczyć i krótkiego spięcia - Zięba przerywa Korczowi. - Mikroślady stearyny równie dobrze mogą być pozostałością po świecach, których Antoś używał pracując wieczorami. Rozstawiał je zapewne w różnych miejscach w zależności od potrzeb. - Oczywiście. Ale pożar wybuchł w trzech miejscach jednocześnie. Czy jest prawdopodobne, żeby te właśnie miejsca, w których Antoś rozstawiał świece pracując, stały się

ogniskami pożaru, spowodowanego spięciem? Byłby to wyjątkowy zbieg okoliczności. Jeden na milion. Nieprawdopodobne. Jeśli dodać zbieżność dat: pożar wybuchł 15 lipca, na 16 lipca był wyznaczony remanent, to wnioski nasuwają się same. - Czy nie za wcześnie na te wnioski? - Zięba patrzy spod oka na referującego. - Jakie fakty wskazują na możliwość remanentowego pożaru? - Straty w towarze zostały wstępnie oszacowane na około 20 milionów złotych. Objętość stolarki tej wartości? Magazyn powinien być wypełniony od góry do dołu, pękać w szwach. I wcale nie jestem pewien, czy zmieściłoby się wszystko na tej powierzchni. Z zeznań robotników, pracujących ostatnio na placu wynika, że w magazynie było raczej niewiele towaru. Ostatnia dostawa -twierdzą - została rozdysponowana między budowy. Widzieli, jak po towar przyjechały samochody. Jak go załadowywano. Pracujący na budowach twierdzą, że brak dostaw stolarki w tym okresie opóźnił prace wykończeniowe. Jeszcze nie zdążyłem sprawdzić tych wszystkich zeznań. - Trzeba by skonfrontować rozliczenia materiałowe budów z książkami obmiarów, no i z księgowością przedsiębiorstwa - podkreśla Zięba. - To pierwszoplanowa sprawa. - Tak jest - mówi Korcz służbiście. - Chciałem zwrócić się do NIK-u z prośbą o przeprowadzenie kontroli. Przygotowałem do akceptacji pismo w tej sprawie. Podsuwa komendantowi projekt. Karol Zięba czyta go uważnie. Poprawia jakieś sformułowanie. Parafuje. - Czy ustaliłeś, kto jeszcze prócz Antosa miał dostęp do magazynu? Jaki był stan zabezpieczeń, jak przechowywano klucze? - Dostęp miało wiele osób. Główny księgowy Janocha, jego dwie pracownice, kierownik zaopatrzenia, dyrektor techniczny Bronisław Walicki, dyrektor naczelny - Stanisław Jakubiak, robotnicy placowi, konwojenci. Wielu ludzi stale się tam kręciło, zwłaszcza podczas wyładunku i załadunku towarów. Rozkład pomieszczeń był więc ogólnie znany. Zabezpieczenie gorzej niż kiepskie, zwłaszcza jeśli chodzi o drzwi, zamykane na

typową kłódkę. Dobranie do niej klucza było dziecinnie łatwe. To samo z zamkiem. Antoś wychodząc z pracy zostawiał klucze na wartowni. Były zabezpieczone, ale tylko teoretycznie. Wartownicy odsypiają robotę w polu. To chłopi-robotnicy. A teraz jest sezon letni. - Plac jest ogrodzony, oświetlony w nocy. Brama zawsze zamknięta. Tego wieczoru była otwarta, a stróż nie zauważył ognia. Prawdopodobnie nie było go na miejscu. Gdzie był - trzeba to jeszcze wyjaśnić. Jeśli przyjąć wersję podpalenia, w grę wchodzi dużo osób. Zaczynając od Antosa. On twierdzi, że krytycznego dnia skończył pracę o piętnastej, zdał klucze i pojechał na wieś do siostry. Siostra mieszka w Kalinówce, oddalonej od Zaborowa o około dziesięć kilometrów. Był u rodziny do osiemnastej, potem zaszedł do ich sąsiadów. Wracając do domu około dziewiętnastej przejeżdżał koło magazynu. Zauważył, że brama wjazdowa była otwarta, a koło niej kręcił się robotnik budowlany Duś ubrany w kraciastą kurtkę. Zatrzymał się i spytał Dusia, co tutaj robi. Tamten w odpowiedzi bluznął wyzwiskami. Odjechał więc, nie chcąc wywołać awantury. Duś go nienawidzi za to doniesienie o kradzieży. Było pusto. Bał się. Wie, że Duś jest protegowanym dyrektora naczelnego, Stanisława Jakubiaka. Nie chciał, by tamten go obszczekał przed dyrektorem. Tym bardziej, że dyrektor go nie lubi. - Przesłuchałeś Dusia? - Jeszcze nie. Najpierw chciałem sprawdzić, czy rzeczywiście tam się kręcił, czy też jest to tylko pomówienie ze strony Antosa. Jedynym potwierdzeniem zeznania magazyniera jest znaleziony w miejscu pożaru marynarski guzik. Taki sam, jak guzik przy kurtce Dusia. Duś miałby motyw: zemsta. W sprawie przeciwko niemu o kradzież worka cementu Antoś był koronnym świadkiem oskarżenia. Inne poszlaki też go obciążają. Mieszka na drugim końcu miasta, pracuje na nowym osiedlu odległym od miasta o parę kilometrów. Jego obecność na placu nie była niczym uzasadniona. Komendant wstaje, poklepuje Korcza po ramieniu. Ma zadowoloną minę: