uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Krystyn Ziemski - Tropami cieni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Krystyn Ziemski - Tropami cieni.pdf

uzavrano EBooki K Krystyn Ziemski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 145 stron)

Rozdział I W uchylone drzwi prowadzące na klatkę schodową wciska się niska, tęga, siwa kobieta, zgarbiona pod ciężarem wypełnionych po brzegi dwóch siatek. Przystaje pod drzwiami windy, gdy nagle spostrzega wywieszkę: „nieczynna". - Znów nieczynna? Jadwiga Rumplowa odwraca się na dźwięk znajomego głosu. - Dzień dobry, pani Kowalska! Chuda, wysoka kobieta w kwiecistej sukni przystaje obok, opierając się o poręcz. - I kogo to obchodzi, że lokatorzy nogi sobie zrywają? Administratorka tylko pilnuje, żeby komorne na czas płacić, co ją reszta obchodzi? Niech każdy sobie radzi jak umie! I tak ze wszystkim! Poszłam dziś po pomarańcze do Delikatesów. Widzę Jasińską tuż przy ladzie, a kolejka z pięćdziesiąt osób. Stanę na końcu, może zabraknąć. Sama pani wie, jak to jest, gdy ludzie rzucają się na jakiś towar. Więc podchodzę do niej i mówię szeptem jak do człowieka: „Moja złociutka, weź mi pani z kilogram!" A ta jak nie fuknie: „Inni mogą stać, może i pani". - I cała kolejka huzia na mnie! Musiałam wyjść. Widzi pani, sąsiadka... Rumplowa kiwa głową ze zrozumieniem. - Nieużytek społeczny z niej, nie sąsiadka! A puszy się jak nie wiadomo kto. - Co pani się dziwi - mówi Kowalska. - Wsiowa. Ani wstydu, ani ogłady. Złapała inżynierka, to przewróciło się jej we łbie! Zresztą ona teraz wyżej mierzy... Coś mi się widzi, że poluje na Stalkę spod trzynastki, bo to dobra partia. Wdowiec, dobrze sytuowany, a przy tym przystojny, elegancki. - Ja tam nic nie zauważyłam. Skąd pani wie? - pyta Rumplowa. - Skąd? Mam przecież oczy i uszy. Jak tylko przychodzi pora, że on z pracy wraca, kręci się na klatce schodowej. I wypatruje. A potem wpada na niego. Niby przypadkiem. Kiedyś

słyszałam, jak pytała, czy może do niego wejść, bo jej soli zabrakło... Po sól do mężczyzny?! „Bardzo proszę" - powiedział i weszła. Ale zaraz wyszła. Nie udało się. - Taki jak on nie poleci na wsiową dziewuchę - mówi wolno Rumplowa. - Woli Zielińską. Chodzą razem. Nieraz ich widzę. On tego jej chłopaka zabiera to do kina, to na ciastka. - Pewnie, że Zielińska chciałaby go złapać. Rozwódce z dwojgiem dzieci niełatwo znaleźć męża. Ale Jasińska ma większy tupet. Wczoraj cały wieczór kręciła się na klatce schodowej. Czekałam na męża z kolacją i nadsłuchiwałam, czy nie idzie. Przy drzwiach. Jak usłyszałam kroki, uchyliłam drzwi, myślałam, że on. A to szedł Stalko. Niósł w ręku duży, czarny neseser. Chyba z podróży wracał. Zobaczył mnie, ukłonił się grzecznie i poszedł na górę. Zanim zdążyłam drzwi zamknąć, usłyszałam jej głos: „Dobry wieczór, panie Adamie, co pan dziś tak późno do domu wraca?" Nie dosłyszałam, co odpowiedział, bo akurat mój stary nadszedł... - Zagadałyśmy się z panią - przerywa Kowalskiej Rumplowa - a to już późno. Trzeba iść obiad gotować. Nie na moje siły takie spacery na trzecie piętro. Ale proszę pani, czy mnie się zdaje, czuć na schodach jakby gaz? Kowalska pociąga nosem. - Czuć wyraźnie - przytakuje. - Może ci spod dziewiątki znowu zapomnieli zgasić piecyk? - Coś pani? Oni dwa dni temu na urlop wyjechali. Widziałam, jak znosili walizki. To nie u nich. Chyba wyżej. Może na naszym piętrze coś się stało? - Idziemy - Kowalska rusza przodem. Rumplowa otwiera drzwi do swego mieszkania. - Może to u pani, pani Kowalska? Kowalska też jest już u siebie. Wychodzi z powrotem na schody. U mnie wszystko w porządku - oddycha z ulgą. - Chodźmy jeszcze do Zielińskiej. Biegną truchtem pod drzwi sąsiadki. Kowalska naciska dzwonek. Raz, drugi, trzeci. - Co się dzieje? - drzwi otwiera szczupła, wysoka brunetka.

- Gaz się ulatnia - wyjaśnia Kowalska. - Trzeba sprawdzić. Teraz i Zielińska wychodzi na schody. Dzwoni gwałtownie do drzwi sąsiadów. Cisza. Przykłada nos do szpary w drzwiach. - Nie, to nie stąd. Idziemy na górę. Mdlący zapach gazu potęguje się. Na podeście czwartego piętra każda dzwoni do innych drzwi. Nikt nie otwiera. Zielińska przystaje pod drzwiami oznaczonymi numerem trzynastym. Jest zaniepokojona. - To chyba stąd. Czyżby Stalko zapomniał gaz zamknąć? On, taki pedant? Trzeba zawiadomić pogotowie gazownicze - odzyskuje nagle energię. - Może to rura pękła? Już telefonuję - zbiega szybko po schodach do swego mieszkania. - Zaraz przyjadą - komunikuje chwilę później sąsiadkom. - Okna trzeba pootwierać. Na klatce schodowej i w mieszkaniach. Nie czekają długo. - Nie ma rady, trzeba drzwi wywalać - konkludują spece z pogotowia zaprowadzeni na miejsce. - Niech któraś z pań pójdzie po dozorcę. Trzeba też zadzwonić po milicję i sprowadzić ślusarza. Rumplowa zbiega szybko po schodach, jakby jej lat ubyło. - Prędzej, prędzej - pogania dozorcę. Zielińska zawiadamia milicję. Na schodach gęstnieje tłum. Wracający z pracy ludzie zatrzymują się. - Co tu się stało? - pytają kolejno. - Proszę się rozejść - nawołuje raz po raz dzielnicowy. Ślusarz otwiera drzwi... Ekipa z gazowni w maskach wchodzi do środka. Słychać trzask otwieranych okien. Któryś z mężczyzn staje w drzwiach. - Tam ktoś siedzi i nie rusza się - mówi. - Trzeba natychmiast wezwać pogotowie ratunkowe. Rozdział II Gazu już nie czuć. Wywiał go wiatr wdzierający się do

mieszkania przez szeroko otwarte okna. W powietrzu unosi się tylko woń lawendy. Jej zapach kojarzy się kapitanowi Korczowi z kościstą sylwetką ojca, który całe życie używał tej wody kolońskiej, niesie ze sobą wspomnienia rodzinnego domu, dzieciństwa. Wskrzesza dawno zapomniane obrazy. Przeszłość. „Jesteśmy ulepieni z przeszłości - mawiał jego ojciec. - Ona nas ukształtowała, ona idzie za nami jak cień. Czy można się pozbyć własnego cienia?" - „Można o nim zapomnieć - parował kiedyś ojcowskie argumenty. - Liczy się teraźniejszość i przyszłość". Starszy pan już dawno nie żyje, wspomnienia nie wywołują bólu, są zdaje się tak odległe, że aż nierealne w wypełnionej po brzegi pracą teraźniejszości, i nagle ni stąd, ni zowąd wracają, osaczają jak fala, przed którą nie ma ucieczki. „Czy można zgubić własny cień? - .Andrzej odpędza nieposłuszne myśli, próbuje skoncentrować się na sprawie nagłej śmierci człowieka. - Co zadecydowało o niej, przeszłość czy teraźniejszość?" - zastanawia się lustrując odruchowo niewielki, skromnie urządzony pokój, w którym, podobnie zresztą jak w innych pomieszczeniach, wszystko lśni, nie ma kurzu, śmieci, nieporządku, tak charakterystycznego dla kawalerskich mieszkań. Na oko nic tu nie wskazuje na czyjąś obecność, na czyjeś gwałtowne działanie. Denat siedział, gdy weszli, przy stole, z głową opartą na rękach, całkowicie ubrany, tylko marynarka wisiała na oparciu krzesła. Na stole nie było nic, prócz serwetki. W kuchni żadnych brudnych naczyń, garnków. Wszystko czyste, pochowane do szafek. Tylko czajnik na płycie kuchennej. Pusty. Na biurku ustawionym symetrycznie między oknami leżała książka telefoniczna obok telefonu. W szufladach starannie poukładane w teczkach papiery. Na każdej teczce naklejka informująca o jej zawartości. Rachunki telefoniczne, mieszkaniowe, odpisy sprawozdań z delegacji. Nic osobistego. Żadnych listów, fotografii, notatek. Tak jak w każdym wypadku nagłej śmierci trzeba wyjaśnić okoliczności, przyczyny. Takich spraw do wyjaśnienia, szczególnie w sezonie letnim, nie brakuje. W okresie

urlopowym mężczyźni, kobiety zostają sami w opustoszałych po wyjeździe rodziny mieszkaniach. Śmierć wskutek nieszczęśliwych wypadków, skutków roztargnienia, nagłego ataku choroby to częste zdarzenia w milionowym mieście. Ale za każdym razem dokonuje się oględzin, wykonuje rutynowe badania, po to, by wyjaśniwszy przyczyny nagłego zgonu potwierdzić bądź wykluczyć możliwość przestępczego dzia- łania. Nie zawsze jest to łatwe - Korcz wie z długoletniej praktyki - bo fakt śmierci lokatora, sąsiada, zostaje ujawniony czasem dopiero po paru tygodniach, niekiedy tylko przez przypadek. Sekcje zwłok, znajdujących się w daleko posuniętym rozkładzie, rzadko ujawniają przyczynę zgonu, a czas zgonu tylko w przybliżeniu. I jak tu ustalać okoliczności mające związek z tą śmiercią! Do tego dotkliwie daje się we znaki trupi odór, który wsiąka w ubranie, w skórę, nie daje się zmyć nawet w kąpieli. ,,Tym razem to mnie ominęło - myśli Korcz z ulgą. - Wypadek wydarzył się najprawdopodobniej dziś. Wyniki sekcji zwłok będą za parę dni, ale pilić nie ma po co, wiadomo - zatrucie tlenkiem węgla. Nieszczęśliwy wypadek, a może samobójstwo? Na samobójstwo może wskazywać ten idealny ład, jaki człowiek, podjąwszy decyzję ostateczną, zostawił nie chcąc nikomu przyczyniać kłopotów swoją osobą. Za wcześnie jeszcze na hipotezy" - karci sam siebie Korcz obserwując, jak jego ludzie starannie przeszukują wszystkie kąty. Technik dochodzeniowy skończył właśnie robotę. - Dziwna historia - mówi do Korcza. - Nigdzie nie ma odcisków palców prócz tych na klamce drzwi wejściowych. Jakby denat starł je przed śmiercią... Sens tej wypowiedzi pomału dociera do Korcza. Jest zmęczony, trochę rozkojarzony, jak dotąd nic nie wskazywało na możliwość zgonu wskutek przestępczego działania. - Co? Nie ma odcisków palców?! - powtarza machinalnie. - Jesteś pewien? - marszczy czarne brwi. - Całkowicie pewien. - Technik czuje się trochę obrażony, że kapitan, z którym tyle lat współpracuje, ma co do tego wątpliwości.

- Na kurkach od gazu też nie ma śladów linii papilarnych? - Nie. Korcz wchodzi do kuchni. Lustruje ją ponownie. Kolejno otwiera szafki. Wszystko - wydaje się - jest na swoim miejscu. W ostatniej, na samym brzegu półki, dwie filiżanki. Cztery z tego samego kompletu stoją w innej szafce za szklankami. Jest tu miejsce i na pozostałe. „Dlaczego nie wstawił ich na miejsce?” - myśli Korcz. Bierze je ostrożnie do ręki. Są jeszcze wilgotne. Jakby dziś jeszcze denat gościł kogoś! Przesłuchania lokatorów, sąsiadów też należą do rutynowych czynności. Im prędzej, tym lepiej. Może ktoś coś zauważył? Na czwartym piętrze nie ma jeszcze nikogo. Korcz schodzi piętro niżej. Kolejno - Kowalska i Rumplowa nie szczędzą mu dramatycznych szczegółów związanych z ujawnieniem wypadku. Maria Zielińska ma oczy zaczerwienione od łez. - Takie nieszczęście! - powtarza. - Straciłam najlepszego przyjaciela! Kto by się był spodziewał? Korcz przerywa jej w pół słowa: - Czy nie był ostatnio w stanie jakiejś depresji, która go mogła doprowadzić do samobójstwa? - Samobójstwa? - Zielińska patrzy na niego ze zdumieniem. - Jak to? Sądziłam, że to nieszczęśliwy wypadek? Nie wierzę, żeby odebrał sobie życie. Dziś miał być u nas na kolacji, jutro wybierali się do kina z moim Mareczkiem. Wczoraj wieczorem zaszedł do mnie. Pogadać. Mówił o swoich perspektywach zawodowych. Pan wie, on był inżynierem elektronikiem... Niedawno go awansowano. Za kilka dni miał jechać za granicę, uczestniczyć w jakimś naukowym sympozjum. - Kiedy widziała go pani ostatni raz? - Już mówiłam. Wczoraj wieczorem. Był u nas na kolacji, a potem oglądaliśmy film. W telewizji. Wyszedł koło dziesiątej. Chciał się jeszcze przespacerować. Wkrótce wrócił. Słyszałam, jak u niego trzasnęły drzwi. - Czy jest pani pewna, że wrócił sam? - Nigdy do domu kobiet nie sprowadzał. Taki trochę

staromodny był pod tym względem. Rok temu zmarła mu żona. Od tego czasu był sam. Jeśli tylko miał trochę czasu, wpadał do mnie, opiekował się moimi dziećmi, myślałam, że z czasem zastąpi im ojca - w ciemnych oczach łzy. - On miałby popełnić samobójstwo?! Wykluczone! - Pani mówi o kobietach, ale przecież mógł spotkać jakiegoś znajomego mężczyznę i z nim wrócić do domu, Na dłuższą pogawędkę. - Raczej niemożliwe przy Adama zwyczajach. Tego dnia był zmęczony, po podróży - przyjechał z Gdańska. Zresztą gdyby z kimś szedł, słyszałabym głosy. Nasze mieszkania są akustyczne - dorzuca wyjaśniająco. - Więc może dziś rano ktoś go odwiedził? Jakieś z góry umówione spotkanie, jeszcze przed wyjazdem? - Nic mi o tym nie mówił. Wspomniał tylko, że ma moc roboty i że pójdzie wcześniej niż zwykle do biura. Normalnie chodził na ósmą. - Czy pan Stalko ma jakąś rodzinę? - Jedynie matkę, która mieszka w Aninie. Ma tam domek z ogródkiem. Często ją odwiedzał. Razem chodziliśmy do niej. Wybieraliśmy się znowu w najbliższą niedzielę. To dla jego matki straszny cios. Jak jej o tym powiedzieć? - Niech mi pani poda dokładny adres, sam to załatwię. - Zanotowawszy go podnosi się z fotela. - Na razie tyle. Dziękuję pani. Drzwi ozdobione złotą tabliczką „Jasińscy" otwiera Korczowi młody mężczyzna. Zaprasza do mieszkania. - Cóż za straszny wypadek! - mówi prowadząc gościa do pokoju. - Moja żona tak się zdenerwowała, że wyszła z domu. - Państwo znali dobrze pana Stalkę? - Wszyscy się znamy z widzenia. Spotykamy się na klatce schodowej. Pan Stalko nie utrzymywał bliższych stosunków z nikim poza panią Zielińską i nami. Świadczyliśmy sobie różne sąsiedzkie usługi, od czasu do czasu wymienialiśmy poglądy na temat domowych porządków, a raczej ich braku, no i tyle. - Czy w ciągu ostatnich dni nie zauważył pan jakiejś zmiany w jego sposobie bycia?

Jasiński kręci głową przecząco. - Rozmawialiśmy parę dni temu. Przedwczoraj - piątego czerwca - zaszedłem, bo chciałem od niego pożyczyć książkę. Jeszcze koło północy nie było go w domu. Rozdział III Domek, należący do pani Wandy Stalko, osłania od ulicy wysoki, gęsty żywopłot. Furtka jest otwarta. Wąska ścieżka prowadzi przez ogród do zarośniętej dzikim winem werandy. Korcz przystaje na ścieżce. Malwy, słoneczniki, jabłonie, krzaki bzu, jaśminy. Brzęczenie pszczół, odurzający zapach kwitnących drzew i krzewów. Wieś, jakimś cudem przetransplantowana do wielkiego miasta. Starsza, siwa kobieta w roboczym fartucha, w zawiązanej na głowie chusteczce pasuje jak ulał do tego tła. Wita go na progu. Zaprasza do wnętrza. Usłyszawszy tragiczną wiadomość, nie płacze, nie mdleje, chwieje się tylko na nogach, jak ktoś gwałtownie uderzony, i całym ciężarem ciała opiera się o ścianę, jak gdyby chcąc w ten sposób odzyskać utraconą równowagę. A potem siada przy prostym, nie heblowanym stole, rękami obejmuje głowę. - Wiedziałam, że coś się z nim stanie... -mówi z tępą rezygnacją. - Pani wiedziała, że syn nosi się z zamiarem samobójstwa? - Korcz jest zdumiony. - O czym pan mówi? Mój syn miałby sobie życie odebrać? Panie, co pan opowiada? Mój syn? Co się z nim stało? - Otruł się gazem - mówi Korcz wolno - znaleźliśmy go po kilku godzinach. Siedział przy stole, już nie żył, a kurki były odkręcone. Albo zapomniał zamknąć gaz i zatruł się niechcący, albo też odebrał sobie życie. To drugie jest bardziej prawdopodobne. Pozamykał okna, a drzwi od kuchni otworzył na oścież, więc... - Korcz rozkłada ręce. Kobieta wpatruje się w niego z natężoną uwagą. Zdaje się nie rozumieć, o czym mówi Korcz.

- On tego nie zrobił. On tego nie mógł zrobić - powtarza machinalnie. - Żyda sobie nie odebrał, bo był po bożemu chowany. I nie miał powodu. Wszystko mu szło dobrze. Inne zeznania potwierdziły tę ocenę. „Świetny pracownik, niedawno awansował, typowaliśmy go na kierownicze stanowisko - oświadczył dyrektor zjednoczenia podczas rozmowy z Korczem. - Pracował u nas od kilku lat, był łubiany, ceniony, niekonfliktowy. Raczej milczek, trochę odludek, pedant. Gdyby wszyscy byli tak dokładni i skrupulatni w pracy, nie miałbym trudności z kierowaniem tak dużym zespołem. To był człowiek wyjątkowo zrównoważony. Nawet śmierć żony nie załamała go. Był wprawdzie smutny, przybity, ale spokojnie zniósł ten cios. Dlaczegóż by teraz właśnie, w pełni powodzenia zawodowego, miał się załamać? Chyba że jakaś choroba i diagnoza lekarska... Prosił mnie o zwolnienie z pracy na parę dni, bo musi przeprowadzić badania. Może dlatego". - Dlaczego więc bała się pani o syna, czyżby mu coś groziło? - wraca Korcz do interesującej go sprawy. - To stara i długa historia. Może pan nie wie, że my jesteśmy ze wsi, ze Stróżek Wielkich. W marcu czterdziestego trzeciego roku naszą wieś spacyfikowali Niemcy, w odwet za pomoc dla partyzantów. Ktoś doniósł. Przyjechali, otoczyli wieś, spalili, a ludzi pomordowali. Jeden Adaś uratował się wtedy. Cudem, Koło nas rósł taki wielki dąb. Jak Niemcy zaczęli wszystkich wyganiać z chałupy, Adaś wdrapał się na to drzewo. Położył się na jednym z jego konarów. Stamtąd widział, jak zastrzelili ojca, zabili siostrzyczkę, jak mordowali innych. Mnie wtedy nie było w Stróżkach. Pojechałam do Kielc. Z rąbanką. Nie wróciłam do domu tego samego dnia, bo zrobiło się już późno, znajomi zatrzymali mnie na nocleg. Przyjechałam następnego dnia w południe. Zastałam same zgliszcza i trupy. Szukałam swoich. Mój mąż i Basia leżeli pod stosem trupów. Tylko Adasia nigdzie nie było. Znalazłam go w końcu. Leżał pod dębem. Jak martwy. Twarzą do ziemi. W pierwszej chwili byłam pewna, że nie żyje. Ale gdy go odwróci- łam, patrzę - oddycha. I coś bredzi. Zaniosłam go do sąsiedniej

wsi. Tam był felczer. Stwierdził zapalenie mózgu. Wiedzieli o naszym nieszczęściu. Przygarnęli. Adaś długo chorował. Dopiero później, jak wyzdrowiał, powiedział mi, że zapamiętał twarze oprawców. Tego, który Niemców na wieś naprowadził i drugiego, który zamordował Basię i męża. Zdrajcę partyzanci potem zastrzelili. Niemiec nie stacjonował na naszym terenie. Adaś wciąż go szukał. W tajemnicy przede mną. Dowiedziałam się przypadkiem. Chciał pomsty. Bałam się o niego. Sprzedałam naszą ziemię i kupiłam tu domek. Szyciem zarabiałam na nas dwoje. Długo był spokój. Adaś skończył szkołę, potem politechnikę, zaczął pracować, ożenił się i przeniósł do miasta. Ja tu sama zostałam. Oni często przyjeżdżali do mnie, Adaś pilnował, żeby mi niczego nie zabrakło. Tymczasem synowa się rozchorowała. Nie było ratunku, zmarła na raka. Po jej śmierci, rok temu, chciał, bym się do niego przeprowadziła, ale odmówiłam. Liczyłam, że znów się ożeni. Może będę mu zawadą, a wtedy dokąd iść, jak się nie ma własnego kąta? Myślałam, że o tamtym zapomniał. Pomyliłam się. Opowiedział mi któregoś dnia, że spotkał tego zbira, który brał udział w pacyfikacji. Poszedł za nim, ale tamten gdzieś mu znikł. Nie wiedział o nim nic. Ani imienia, ani nazwiska. Tylko twarz. Po tym spotkaniu wszystko w nim na nowo odżyło. ,,Na pewno pomyliłeś się - mówiłam - tyle lat minęło, ludzie się pozmieniali, a ty złapałeś się na przypadkowe podobieństwo”... Chciałam mu wybić z głowy te poszukiwania. Nie pomogło. Nie mogło pomóc. Syn był uparty. Łatwo nie rezygnował... Skądś wygrzebał zdjęcie z tej pacyfikacji. „Pono nasi - mówił - znaleźli je przy jakimś zabitym hitlerowcu. Oni lubili się fotografować podczas egzekucji i pacyfikacji”. Tak więc zdobył zdjęcie. Ktoś mu zrobił powiększenie, twarz można było rozpoznać. Zdjęcie przechowywał u mnie. Zabrał tylko jedną odbitkę, nosił ze sobą. Na wszelki wypadek. W parę miesięcy potem opowiadał, że znów spotkał tamtego, że śledząc go trafił do Grand Hotelu. Widział, jak tamten wsiadał do wozu z zagraniczną rejestracją. Tylko numer zdążył zanotować. Więcej nie rozmawialiśmy na ten temat. Dziesięć dni temu

przyjechał z jakąś znajomą. I tuż przed odjazdem dał mi tę kartkę. Do schowania. Nie chciał jej trzymać u siebie. Od tej chwili bałam się o niego. Miałam złe przeczucia. Jeśli tamten się zorientował, że Adam go śledzi, że ma zdjęcie... - milknie. I po dłuższej chwili dodaje: - Co to dla takiego zabić człowieka... - Ma pani zdjęcie i kartkę? - Tak. Zaraz panu przyniosę. Może pan go pomści... Korcz spaceruje po werandzie. „A więc miał przy sobie zdjęcie - myśli Korcz. - Zdjęcia podczas oględzin nie znaleźli. Zgubił, czy też ktoś je zabrał? Kiedy? Te dwie wilgotne filiżanki i brak odcisków palców... Czyżby to przeszłość ożyła? Rozpoznanie faceta po trzydziestu para latach? Możliwe, ale czy prawdopodobne? Stal- ko mógł się omylić. A jeśli się nie omylił - tamten przecież nie znał Stalki. Nie wiedział o jego istnieniu. Nigdy go nie widział. Po cóż by więc unikał zetknięcia z obcym człowiekiem? Nie czuł się zagrożony, więc odpada motyw ewentualnego zabójstwa. A nawet jeśli przyjąć, że ci dwaj ludzie zetknęli się. Czy można przypuścić, żeby Stalko zaprosił hitlerowskiego zbira do swego mieszkania? Pod jakim pretekstem? Jeśli nawet znalazł jakiś pretekst i udało mu się zorganizować spotkanie, musiał być przygotowany na niespodzianki. Dałby się podejść bez walki, usadzić na krześle i otruć gazem? Nonsens". Niemniej Korcz nie zamierza zbagatelizować i takiej możliwości. Zabiera ze sobą zdjęcie i kartkę. - Tego zdjęcia nie znaleźliśmy przy nim ani w mieszkaniu - referuje szefowi sprawę. - Ale mógł je też zgubić. Gdyby nie brak odcisków palców w mieszkaniu i na kurkach od gazu - można by uznać sprawę za wyjaśnioną i odłożyć ad acta. Ale w tej sytuacji trzeba jeszcze ustalić dokąd i po co denat wyjeżdżał do Gdańska, kim jest właściciel wozu z zagraniczną rejestracją itp. To musi potrwać. - Byle nie za długo - kończy rozmowę naczelnik.

Rozdział IV Gęstniejący z każdą minutą tłum tarasuje podjazd do warszawskiego Grand Hotelu. Karetka pogotowia, a za nią radiowóz przebijają się z trudem. Ludzie rozstępują się niechętnie. Naciskają na kordon funkcjonariuszy, osłaniający przed oczyma ciekawskich miejsce i leżący na jezdni nieruchomy, dziwnie pokurczony ludzki kształt. Przy nagim, leżącym na plecach mężczyźnie przyklęka milicyjny lekarz. Wstępne oględziny nie trwają długo. - Złamanie podstawy czaszki, kręgów szyjnych, kręgosłupa, obrażenia rąk i nóg, otarcia i zadrapania naskórka - relacjonuje Korczowi swoje ustalenia. - Sądząc po tych obrażeniach upadek z dużej wysokości. Zgon musiał nastąpić natychmiast, między czternastą a piętnastą. Stężenie pośmiertne jeszcze nie wystąpiło. Zadrapania i otarcia naskórka powstały najprawdopodobniej podczas spadania. Odbił się od czegoś czy może o coś zaczepił. Czuć od niego alkohol. Libacja o tej porze? - Nie taka rzadkość wśród gości hotelowych - mruczy Korcz w odpowiedzi. - Mogli pić i od wczoraj. - Ustalono, z którego okna wypadł? - zwraca się do stojącego obok porucznika Siwka ze śródmiejskiej komendy. Ten kręci głową przecząco. - Nie. - Macie nazwiska świadków zdarzenia? - Nie udało się dotąd odnaleźć żadnego naocznego świadka, prócz kierowcy taksówki. Taksówkarz czekał na hotelowego gościa, który go zamówił na tę godzinę. Czytał gazetę, gdy nagle usłyszał jakiś łomot. Kiedy zobaczył leżącego tuż koło swojej taksówki nagiego człowieka, wyskoczył z wozu i wbiegł do recepcji... Recepcja nas zawiadomiła. - Gdzie jest ten kierowca? - Odjechał z gościem, który spieszył się na pociąg. Spisaliśmy tylko jego personalia. Ma tu wrócić natychmiast po odstawieniu gościa na dworzec i zgłosić się do recepcji. - Spisaliście przynajmniej personalia gościa, który się tak

spieszył? - Tak. Sam z nim rozmawiałem. Ale on nic nie widział. Nic nie wie. Płacił w recepcji rachunek, kiedy usłyszał krzyk... Wyszedł na podjazd razem z innymi. Porucznik Siwek jest zdziwiony agresywnymi nutka mi w głosie zawsze spokojnego i opanowanego kapitana. „Co go ugryzło?" - myśli. Korcz jest zły. Zaplanował sobie na dziś pracę związaną z dalszymi wyjaśnieniami w sprawie śmierci Stal- ki. Ledwie wszedł do pokoju przyłapał go telefonicznie zwierzchnik. „Dobrze, że jesteś. Jedź natychmiast do Grand Hotelu. Jakiś facet wypadł z okna!" „Worek się rozpruł z tymi wypadkami, czy co? Mam pecha! - myślał jadąc na miejsce wypadku. - Że też nikogo innego nie było pod ręką! Nie zdążyłem nawet rozdzielić zadań. Zanim tu się skończy"... Zanosiło się na długie godziny. „Cholera, nie potrafili sami ustalić - złościł się w duchu na funkcjonariuszy śródmiejskiej komendy. - Za rączkę ich trzeba prowadzić!" - Przesłuchaliście wstępnie chociaż recepcjonistki? - pyta akcentując słowo „chociaż". Siwek znów słyszy w głosie kapitana przyganę. Nie czuje się winny. Czasu było niewiele, a jego ludzie dwoili się i troili. - Trzeba było przede wszystkim zabezpieczyć miejsce wypadku. Widzieliście sami ten tłum - wyjaśnia sucho. Korcz wydaje dalsze dyspozycje ekipie i funkcjonariuszom. - Idziemy do recepcji - zwraca się do Siwka. - Może być kłopot z identyfikacją. Przewidywania okazują się trafne. Zarówno portierzy jak i dwie recepcjonistki widzieli zwłoki. Wybiegli przed hotel, ale żadne z nich nie potrafiło zidentyfikować denata. - Nie wiemy, kto to może być - twierdzą zgodnie. - Nasz gość czy ktoś z miasta? Tylu ludzi stale się tu kręci. Jedni przyjeżdżają, inni odjeżdżają. Niełatwo skojarzyć twarz z nazwiskiem. Mamy bez przerwy ręce pełne roboty. Rachunki, rezerwacja, telefony, przyjmowanie, wydawanie kluczy od

pokojów. „Klucze. Właśnie. Skoro denat wypadł z okna jednego z frontowych pokojów, klucz od tego pokoju musi być jeszcze na górze" - rozumuje Korcz. - Proszę zrobić spis numerów pokojów frontowych, zaczynając od drugiego piętra. Tylko tych, od których kluczy nie ma jeszcze w recepcji. Chciałbym pomówić z kierownikiem. - Kierownik jest u siebie - dziewczyna gestem ręki wskazuje drzwi. Kierownik zrywa się zza biurka na widok wchodzących. - Cóż za przykra sprawa! - mówi z ubolewaniem w głosie. - Oczywiście jesteśmy do dyspozycji - podkreśla kłaniając się nisko. Z trudem ukrywa zdenerwowanie. - Czym mogę służyć? - Musimy zidentyfikować denata - rzuca Korcz. - Wypadł z okna któregoś z frontowych pokojów. Trzeba będzie ustalić, który to pokój. Odnaleźć dokumenty, ubranie, być może są tam jeszcze współbiesiadnicy. Przy przeszukiwaniu pokojów ktoś z personelu musi nam towarzyszyć. - Ależ naturalnie. Sam pójdę z panem - kierownik okazuje swoją gotowość. - Zaczynamy od drugiego piętra - decyduje Korcz. W pierwszym z figurujących w spisie pokojów nikt nie odpowiada na pukanie. Korcz naciska klamkę - zamknięte. Pokojowa otwiera drzwi zapasowym kluczem. W środku nie ma nikogo. W sąsiedztwie drzwi są otwarte. Chóralne „sto lat" skutecznie zagłusza pukanie. - Nowi goście, prosimy, prosimy... - odzywają się głosy. Gospodarz przyjęcia z trudem podnosi się z krzesła. - Rozgoście się - zaprasza. Legitymacja służbowa Korcza nie wywołuje popłochu. Korcz obrzuca pokój uważnym spojrzeniem. Stolik zastawiony butelkami, „zagrycha" na serwetkach. Goście siedzą, gdzie popadło: na łóżku, stoliku, krzesłach. Jest tu dziesięć osób, razem z gospodarzem. Wszyscy są podpici. - Pewnie za głośno tu u nas! - odzywa się jeden z siedzących

na tapczanie mężczyzn. - Ale to przecie nie noc... Zwykła imieninowa, koleżeńska bibka! Kolega wczoraj przyjechał z terenu, obchodzi dziś imieniny - trzeba to uczcić. Korcz uśmiecha się. - Nie chodzi o hałasy. My w innej sprawie. Na chwilę. Chcemy obejrzeć pokój, łazienkę i szafę. Poprzedni gość twierdzi, że zostawił tu ubranie. - Proszę bardzo - gest zaproszenia. - Ja niczego takiego nie widziałem. Zaglądają do szafy. Rzucony byle jak ortalion i płaska, czarna teczka. W łazience przybory do golenia. Porucznik Siwek ogląda parapet. Kręci głową. Nic. Pokój za pokojem. I wciąż nic. Żadnego interesującego ich śladu. Rozdział V Mijają godziny. Przeszukiwanie pokojów trwa nadal. Korcz dysponuje wprawdzie pełną listą gości hotelowych z ostatnich dwóch dni, ale cóż z tego? Na razie jest nieprzydatna. Możliwość skonfrontowania twarzy z nazwiskiem zależy tylko i wyłącznie od wyników tych poszukiwań, od znalezienia dokumentów i ubrania denata. Niektórzy goście, zrazu odnotowani jako nieobecni, zdążyli powrócić z miasta i położyli się spać. Inni po zamknięciu nocnych lokali przenieśli się do pokojów i tu nadal się bawią. Wszyscy są oburzeni, że przeszukujący zakłócają im odpoczynek, sen, zabawę. Towarzyszący ekipie kierownik ma już wyraźnie dosyć wypełniania swych obowiązków. - Może by dalsze poszukiwania odłożyć do jutra? - proponuje Korczowi. - Sam pan widzi, nasi goście są niezadowoleni. Jeśli wpiszą się do książki zażaleń, będę musiał się gęsto tłumaczyć przed zwierzchnikami. Chodzi też o opinię hotelu... - Dobra opinia hotelu zależy przede wszystkim od tego, by goście hotelowi tak ni stąd, ni zowąd nie wypadali przez okna -

ripostuje Korcz. Kierownik milknie. Posępnieje. I już bez protestów drepcze w ślad za Korczem i Siwkiem. „Co mu się będę narażał?" - myśli i nawet nie dostrzega, że skończyli już przegląd pokojów na ósmym piętrze. - Idziemy na dziewiąte - kapitan zawraca w kierunku schodów. Są już w połowie korytarza, gdy nagle przed nimi otwierają się drzwi windy. Windziarz pomaga gościowi wynieść walizki. - Może podjedziemy na górę? - pyta kierownik. Korcz zgadza się skwapliwie. Czuje się już bardzo zmęczony. Od rana nic nie miał w ustach, prócz herbaty, którą poczęstował ich kierownik hotelu. Wprawdzie proponował także koniak i jakieś gorące danie, ale odmówili. Korczowi nie podoba się ten gładki, zbyt ugrzeczniony człowiek. Nie chciał więc korzystać z jego gościnności. A przede wszystkim liczył się czas. Dlatego mimo zmęczenia nie chce przerwać poszukiwań. Rankiem do pokojów wejdą sprzątaczki, uporządkują je, znikną ślady na podstawie których można odtworzyć przebieg wydarzeń wczorajszego popołudnia. „To raczej nieprawdopodobne, żeby denat spił się sam. I do tego biegał po pokoju nago. Więc libacja. W większym gronie lub z kobietą. Ale nawet jeśli po wypadku jego goście ulotnili się natychmiast, to jednak w pokoju pozostały ślady ich obecności. Jest i inna ewentualność - zakłada Korcz. - Towarzysze czy towarzyszka denata byli zbyt pijani, by ulotnić się błyskawicznie. Musiało to potrwać trochę, zanim się zorientowali, co się wydarzyło. Kiedy wytrzeźwieli i ubrali się, wyjście z hotelu mogło być obstawione przez funkcjonariuszy, którzy legitymowali wychodzących. Niewykluczone więc, że jeszcze ukrywają się w hotelu i czekają na sposobność, żeby wymknąć się niepostrzeżenie. Może coś albo kogoś zauważyły urzędujące na piętrach pokojowe?” Korcz pokazywał im kolejno na każdym piętrze odbitkę zdjęcia denata. Dostarczona błyskawicznie odbitka nie była dobra... Zniekształcona twarz, przymknięte oczy, półotwarte usta, opadające na czoło, zlepione krwią ciemne włosy.

Wszystko to oczywiście utrudnia identyfikację. Ale trzeba próbować. Jak dotąd żadna z prób nie dała rezultatu, ludzie, którym pokazywał zdjęcie, oglądali je z przerażeniem, z ciekawością, ale nikt dotąd nie skojarzył trupiej maski z twarzą żywego człowieka. Dla porządku pokazuje zdjęcie i windzia- rzowi. - Może pamięta pan tę twarz? Windziarz wpatruje się w zdjęcie z natężeniem. - Jakby podobny do jednego gościa, który tu mieszkał. Czy ten sam - nie powiem, ale podobny. Od pokojowej z dziewiątego piętra kierownik bierze pęk zapasowych kluczy, kolejno otwiera zamknięte pokoje. Dwa z nich są nie zajęte. W trzecim wprawdzie nie ma dotąd nikogo, ale w szafie na wieszaku wisi letnie, jasnobeżowe ubranie, na dole stoją beżowe pantofle, a obok nich niewielki czarny neseser. Przeglądają starannie jego zawartość. Nic interesującego. Koszula, jakieś dokumenty, rozliczenia terenowej budowy w Kudowie Zdroju, bułka z wędliną owinięta w papier. Nigdzie nie ma jednak dokumentów osobistych. W pokoju panuje idealny wprost porządek, jak gdyby nie był w ogóle zamieszkany. Czyżby to tu? „To raczej nieprawdopodobne - sądzi Korcz - żeby współbiesiadnik czy współbiesiadnicy denata zdołali uporządkować pokój po wypadku". Rzecz wyjaśnia się nadspodziewanie szybko. - Co panowie tu robią? - słyszy za plecami czyjś tubalny głos. Odwracają się. W drzwiach mężczyzna w ciemnym garniturze. - Pan zajmuje ten pokój? - odpowiada pytaniem na pytanie Korcz. - Tak. Od dziś rano. Po przyjeździe zostawiłem tu rzeczy i wyszedłem załatwić swoje sprawy. Dopiero teraz wracam i zastaję panów. Proszę o wyjaśnienia. Krótka informacja zadowala przybysza. Legitymuje się chętnie. Imię i nazwisko zgadza się z widniejącym na liście, z przydzielonym gościowi numerem pokoju. Znów fiasko. „Windziarz się chyba pomylił" - myśli Korcz w chwili, gdy

docierają do ostatniego, nie przeszukanego na tym piętrze pokoju. Kierownik otwiera drzwi, Korcz wchodzi pierwszy. Kontakt ma pod ręką. Ostre światło lampy wydziera z ciemności tapczan z rozrzuconą pościelą, zastawiony butelkami wódki stolik, wywrócone szklanki. Na oparciu jednego z krzeseł jasna marynarka, a na podłodze rzucone byle jak różne części garderoby. - Proszę niczego tu nie dotykać - uprzedza kapitan kierownika, który zamierzał właśnie usiąść na jednym z krzeseł. Sam przetrząsa marynarkę w poszukiwaniu dokumentów. Płaski, prostokątny kształt. Portfel! Ostrożnie, przez chusteczkę wyciąga portfel. Gruby plik tysiączłotówek. Jakieś legitymacje i dowód tożsamości w plastykowej okładce. Rzut oka na fotografię i - westchnienie ulgi. „Ten! Nareszcie!” Siwek łączy się z dyżurnym komendy. Ekipa musi natychmiast dokonać szczegółowych oględzin, zabezpieczyć ślady. Korcz wychodzi na korytarz. Stoi tu już kierownik. Ziewa na cały głos. - Czy będę jeszcze panu potrzebny? - Tak. Do chwili zabezpieczenia pokoju wraz z zawartością. Korcz wzrokiem penetruje pokój. Zamknięte okno. „Więc nie był sam - myśli. - Ktoś je zamknął. Po wypadku. Tylko po co? No jasne, żeby nie zwrócić uwagi na ten właśnie pokój. Zyskać na czasie. Kto tu był z denatem? Jakaś kobieta. Rozbebeszony tapczan, porozrzucane ubranie. Przedtem pili. Dwie butelki od wódki stoją puste. Trzecia jest niemal całkiem opróżniona" - Wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek - mówi półgłosem do Siwka - Najprawdopodobniej zanadto wychylił się po pijanemu przez okno... Parapety są tu niskie... Rozdział VI Powietrze zamarło w bezruchu. Na niebie gromadzą się pierzaste obłoki, zwiastuny burzy. Ludzie snują się wolno.

Miasto jest sprażone upałem. Korcz wchodzi do gmachu komendy jak do oazy, grube mury kryją w sobie wilgoć i chłód, tak dokuczliwy zimą. Za to latem dobrze się tu pracuje. Okno w jego pokoju jest zamknięte. Korcz odruchowo, jak co dzień, chce je otworzyć. Zatrzymuje się wpół kroku. Skojarzenie. „Tamto okno w Grand Hotelu było zamknięte. I ani na klamce, ani na framudze nie znaleziono śladów linii papilarnych. Nie brakowało ich natomiast na szklankach, butelkach i innych powierzchniach gładkich w pokoju 921. Dlaczego zostały starte tylko tu? Okno zostało zamknięte, żeby utrudnić, opóźnić odnalezienie właściwego pokoju i identyfikację ofiary nieszczęśliwego wypadku. Właśnie, czy nieszczęśliwy wypadek? A może w wyniku jakiegoś nieporozumienia czy szamotaniny został wypchnięty? Stwierdzone podczas oględzin zwłok Jana Kuzińskiego z Sopotu otarcia i zadrapania naskórka mogły powstać podczas spadania, jako skutek otarcia się o wystający murek czy też daszek, ale nie można też wykluczyć, że powstały wskutek walki, szamotania się z kimś, kto nagle wtargnął do pokoju, czy też z towarzyszącą mu kobietą. Był z kobietą, po oględzinach pokoju można to było uznać za pewnik.. Ujawniono na prześcieradle ślady spermy, na poduszce dwa długie rude włosy, a w popielniczce - kilka niedopałków noszących ślady amarantowej szminki. W sumie sprawa raczej tuzinkowa - ocenił Korcz. - Dyrektor z Sopotu podczas pobytu na delegacji służbowej popił sobie tęgo, poderwał babkę, wybrał się z nią zapewne na obiad suto zakropiony alkoholem, skoro badanie wykazało 2,5 promille alkoholu we krwi, a badania treści żołądka ujawniły ślady obfitego, nie strawionego jeszcze posiłku. Później kontynuowali popijawę w pokoju hotelowym, teraz już pod papierosa. Rozebrał się, doszło do zbliżenia i... właśnie, co stało się dalej? Jeśli z okna wypadł przez własną nieostrożność, przypadkiem, po pijanemu, jego towarzyszka musiała się nastraszyć. Chciała uniknąć kontaktu z milicją, ujawnienia tych

wszystkich okoliczności - to jest raczej normalne”. Korcza nie dziwi fakt, że zamknęła okno, chcąc opóźnić identyfikację pokoju i człowieka, że nawet wytarła swoje odciski palców z klamki okna, ewentualnie framugi. Ale dlaczego pozostawiła je na butelkach, szklankach? W wyniku badań daktylosko- pijnych ustalono, że na butelkach, szklankach, powierzchniach gładkich znajdują się, oprócz linii papilarnych denata, jeszcze inne, niezidentyfikowane. Polecił sprawdzić w kartotece. Jeśli to prostytutka, może być notowana, a wtedy identyfikacja linii papilarnych nie byłaby trudna. „Właśnie tego rodzaju kobieta starałaby się uniknąć kontaktu z milicją, ulotnić się niepostrzeżenie. Jeśli działała w panice, mogła wytrzeć klamkę okna czy framugę, której dotknęła, a zapomnieć o śladach na innych przedmiotach”. Do tego obrazu nie pasował mu tylko jeden fakt - odniesiony klucz do recepcji. Ktoś położył go na kontuarze. Kto, recepcjonistka nie zauważyła. Wzięła go - jak tyle innych - i wrzuciła do właściwej przegródki. „Ale co z tego wynika - karci sam siebie Korcz. - Powinienem najpierw ustalić podstawowe fakty! Czemuż w tej kartotece tak się guzdrzą?” - Korcz wykręca znajomy numer. - Notowana?! Podajcie personalia... - Nazywa się Julia Kalabińska, pseudo „Ruda Julka", najczęściej widuje się ją w Grand Hotelu albo w Bristolu. Mieszka w Wawrze, przy ulicy Kwiatowej 3. - Przywieźcie ją do mnie natychmiast - poleca funk- cjonariuszom. Sam zbiera się do wyjścia. Wie, że wykonanie polecenia może potrwać, jeśli zapadła teraz w jakiejś melinie. Postanawia więc nie zwlekając wyjaśnić okoliczności związane z pobytem denata w Warszawie. Jan Kuziński, z wykształcenia technik, z zawodu dyrektor, ostatnio dyrektor Przedsiębiorstwa Imprez Artystycznych w Gdańsku, jak wynika ze znalezionych przy nim dokumentów i delegacji służbowej, przyjechał do Warszawy 6 czerwca wieczorem. Delegacja została ostemplowana w Ministerstwie Kultury, datą 8 czerwca. Co robił w stolicy przez te dwie doby

od przyjazdu do śmierci? „Rozliczenie” czasowe z tych dwóch dni i kontaktów denata Korcz zaczyna od ministerstwa. - Przyszedł do nas 8 czerwca, z samego rana - informuje sekretarka branżowego dyrektora. - Ale naszego dyrektora nie zastał. „Dlaczego nie umówił się pan jak zwykle telefonicznie z góry na dzień i godzinę?" - spytałam trochę zdziwiona tą nieoczekiwaną wizytą. Coś mi tłumaczył, ale tak mętnie, że nie wiem właściwie ani po co przyjechał, ani o co mu chodziło. Czekał u mnie z godzinę. Wydawał się trochę nieswój. Zwykle, Jak do nas przyjeżdżał z różnymi sprawami przedsiębiorstwa, czy też na odprawy - był wesół, ożywiony, opowiadał różne dykteryjki, dowcipy. Tym razem siedział i milczał. Nie udało mi się go rozruszać. - Musiało być z nim bardzo kiepsko, skoro takiej dziewczynie jak pani to się nie udało - wtrąca Korcz żartobliwie. Komplement jest przyjęty z zadowoleniem. - A właściwie dlaczego to milicja interesuje się dyrektorem Kuzińskim? Coś przeskrobał? Niech mi pan powie w tajemnicy, o co chodzi? - uśmiecha się zalotnie. - Przykra sprawa - Korcz poważnieje - dyrektor Kuziński nie żyje! Wypadł z hotelowego okna. Dlatego właśnie tu jestem. - Jezus Maria! Straszne! Zaraz zawiadomię naszego dyrektora! - Sekretarka zrywa się z krzesła i znika za obitymi dermą drzwiami. W chwilę potem wchodzą do sekretariatu oboje. Dyrektor Aleksander Jakobs, niski, otyły mężczyzna gestem ręki zaprasza Korcza do swego gabinetu. Już od drzwi zasypuje gościa pytaniami. - Niestety, nie na wszystko potrafię odpowiedzieć - mówi Korcz. - Badamy okoliczności wypadku i dlatego tu właśnie przyszedłem. Chciałbym ustalić - po co, w jakiej sprawie dyrektor Kuziński przyjechał do Warszawy? - Wie pan, nie mam pojęcia. Myśmy go nie wzywali. Może chciał czegoś od nas, ale ja się z nim nie spotkałem, sekretarka mi mówiła, że był, że czekał godzinę, a potem sobie poszedł. I więcej się u nas nie pokazał. Od południa do końca

urzędowania byłem u siebie. Nie przyszedł ani nie zatelefonował. Może zaszedł do kogoś w departamencie. Zaraz każę sprawdzić sekretarce. - Jak dawno dyrektor Kuziński pracuje w tym resorcie? - Od kilku lat. Przyszedł do nas ze spółdzielczości pracy. Tam też pracował na kierowniczym stanowisku. Ocenialiśmy go jako jednego z najlepszych dyrektorów. Dobry organizator. Energiczny. Może zbyt brutalny w stosunkach z ludźmi. Było na niego trochę skarg. Ale wie pan, kapitanie, jak to jest. Nie można wszystkim dogodzić. Jeśli się nie rządzi twardą ręką, to i rezultatów nie ma. On zawsze realizował wszystkie nasze wytyczne, traktował je jak rozkaz... W drzwiach sekretarka: - Panie dyrektorze, chciałam zameldować, że dyrektor Kuziński rozmawiał jeszcze wtedy z panią Ireną Ziembińską. - Niech pani ją do nas poprosi. Korcz nie jest z tej decyzji zadowolony. Wolałby przepro- wadzić tę rozmowę bez świadków, ale skoro tak... Mgr Irena Ziembińską wchodzi właśnie do gabinetu. - Pan dyrektor chciał ze mną rozmawiać? Słucham. - Niech pani siada. Przedstawiam pani kapitana Korcza z Komendy Miasta. Prowadzi dochodzenie w sprawie tragicznej śmierci dyrektora Jana Kuzińskiego! W Ziembińską jakby grom strzelił. Blednie. - Janek nie żyje?! - wyrywa się jej okrzyk. Z trudem się opanowuje. - Dyrektor Kuziński wypadł przez okno. Słyszałem, że wczoraj rozmawiał z panią tu w resorcie - Korcz przejmuje w swoje ręce inicjatywę. - Tak. Był. - Pani Irena robi wrażenie nieprzytomnej. - Zwykle do mnie zachodził, gdy tylko przyjeżdżał do Warszawy. - Jaki był cel tej wizyty? - Och, nieoficjalny. Byliśmy zaprzyjaźnieni od dawna. Często się mnie radził, opowiadał o swoich sprawach. Wie pan, nie miał nikogo bliskiego na świecie... - W jakim celu przyjechał tym razem do Warszawy? - Nie wiem. Pojęcia nie mam.

- A o czym państwo rozmawiali? - O takich tam różnych osobistych sprawach. - Czy podczas tej ostatniej rozmowy zachowywał się inaczej niż zwykle? W jakim był nastroju? - Och, to nie był człowiek, który ulegał jakimś nastrojom! Ale rzeczywiście zachowywał się trochę dziwnie. Przez cały czas odnosiłam wrażenie, że był czymś bardzo zaabsorbowany, jakby skłopotany. Nie spytałam o powód, sądziłam, że później mi powie... Umówiliśmy się, że razem spędzimy ten wieczór. - Na którą godzinę umówił się z panią? - Obiecał, że wpadnie do mnie do domu koło osiemnastej i razem wyjdziemy do lokalu na kolację. - Nie zdziwiła się pani, gdy nie przyszedł o umówionej porze? - Sądziłam, że nagle mu coś wypadło, że zadzwoni wieczorem tego czy następnego dnia. - Czy dyrektor Kuziński pił dużo? W czarnych oczach zdziwienie: - Nie pił w ogóle, jeśli nie liczyć jednego czy dwóch przypadkowych koniaków. Zawsze twierdził, że alkohol mu szkodzi. Znaliśmy się dość długo i nigdy nie widziałam go nietrzeźwego. Dlaczego pan o to właśnie pyta? Zamiast odpowiedzi Korcz zadaje następne pytanie: - Czy prócz pani miał i inne znajomości w stolicy? Znów to zdziwienie w oczach. - Nic o tym nie wiem. Wpadał do Warszawy na krótko - dzień, najwyżej dwa. Zwykle razem spędzaliśmy, wieczory. Twierdził, że nie ma tu znajomości. - Gdzie się zatrzymywał? W jakim hotelu? Pani Irena jest trochę speszona. - U mnie - mówi niechętnie. - Mam duże mieszkanie. Zresztą, co tu ukrywać, mieliśmy się pobrać. Oboje byliśmy wolni, samotni. - Na długo przyjechał tym razem? - Na jeden dzień. Mówił, że przyleciał rano samolotem i dziewiątego o świcie odlatuje z powrotem do Gdańska. „Wniosek jest oczywisty- myśli Korcz. - Miał w stolicy jakieś osobiste interesy. Tylko jakie i z kim?!”