uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 865 365
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 104 677

Krystyna Boglar - Kolacja na Titanicu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :682.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Krystyna Boglar - Kolacja na Titanicu.pdf

uzavrano EBooki K Krystyna Boglar
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 220 stron)

KRYSTYNA BOGLAR Kolacja na Titaniku — Władza tworzy człowieka. — Kto to powiedział? — Tacyt. Siedziała na zwalonym pniu majtając w powietrzu bosymi stopami. To wszystko, na co było ją stać. Gdzieś wysoko, w olchowej koronie, ulokował się Michał. Stamtąd od czasu do czasu skapywało srebro własnych i cudzych myśli. Michał już trzeci dzień z rzędu wdrapywał się po gładkiej korze na odosobnione drzewo, by jak Szymon Słupnik medytować w ciszy i spokoju. — Mam nadzieję, że wiesz, kim był Tacyt. Wiedziała. Są bowiem w życiu człowieka sprawy i prawdy ponadczasowe, których nieznajomość jest zwyczajnie wstydem, może nietaktem. To tak, jakby się wpychało do ust kęsy nabite na czubek noża. Jakby się załatwiało sprawy fizjologiczne w licznym towarzystwie. Nietakt, i tyle. — Czy on chciał przez to powiedzieć, że władza tworzy sama siebie? — Sprecyzuj! — warknął spomiędzy liści Zagryzła wargi. Zawsze z tym miała kłopot. Skupić wszystkie szare komórki nad jedną jedyną kwestią do rozwiązania? Co za piekielny wysiłek! — Czy człowiek, który zdobył władzę, zmienia się w kogoś innego? Czy też zdobywszy władzę zmienia, dopasowuje innych ludzi do własnego ,,ja”? Stara olcha milczała. Widać Michał rozgryzał problem, którego wcześniej nie dostrzegł. — Nie wiem. Skinęła głową, choć nie mógł tego widzieć. Podrapała lewą łydkę pokąsaną przez komary. — Idę. 3Olcha nie odezwała się ani słowem. Michał z ulgą przyjął jej oświadczenie. Z trzydziestu trojga ludzi skupionych z konieczności w jednym obozowisku należeli do nielicznych „samotników z przekonania”. Gaga włożyła tenisówki. Nie umiała chodzić boso nawet po dywanie. Zsunęła się ostrożnie z chropowatego pnia i spojrzała na jezioro. Leżało ciche i uśpione. Gładkie jak lustro z rzadkimi refleksami rzucanymi przez zachodzące słońce.

,,Pocztówkowe! — pomyślała z niesmakiem. — Nic w tym widoku nie przyprawia o dygotanie kolan. — Zwiedzajcie Mazury! To dobre na orbisowski plakat dla amerykańskich turystek”. Zamarzyła, by nagle wypłynął potwór z Loch Ness. Lub żeby ktoś chociaż kłapnął szczękami. Rekin czy wilkołak, wszystko jedno. Byle kłapnął. Obóz leżał pół kilometra dalej, na skraju dużej polany. Wokół stał las, gęsty w środku, podbity ściółką z krzewów, rzadki na obrzeżu, stężały od wyziewów z kominów pobliskiej cementowni. Takie miejsce dostali razem z kuchnią i barakiem, tu rozstawili namioty i tu, zgodnie z wolą miejscowych władz, usiłowali być zadowoleni. Z wszystkiego. Gaga wlokła się polną dróżką w kurzu i upale. Po tygodniu burz i wyładowań, potopów na polach i w namiotach nastąpiło przesilenie. Pogoda ustaliła się i trzydzieści pięć stopni w cieniu odbierało siły i resztkę energi nawet naj-wytrwalszym. Właściwie powinna być teraz w obozowej kuchni i myć ziemniaki, ale nigdy nie robiła tego, czego od niej oczekiwano. Na dobrą sprawę nie pomagało nic: prośby, groźby, łechtanie ambicji. No, nic. Była chyba wodoszczelna. Impregnowana. Jak zresztą większość z nich. To nie był obóz harcerski ani szkolna kolonia. To było coś w rodzaju… koloni karnej. Zbieranina ludzi w wieku lat czternastu, piętnastu a nawet starszych. Pochodzili z róż-* nych miast, szkół i środowisk. Nie, nie byli nieletnimi przestępcami. Ani narkomanami na ,,odwykówce”. Byli zbieraniną młodzieży, której coś się w życiu nie udało: czas, w którym przyszli na świat, rodzice, zdrowie lub światopogląd. A często wszystko naraz. I byli zarazem tymi, którym się

4 udało: zdobywcy laurów przeróżnych olimpiad matematycznych, fizycznych, polonistycznych, lingwistycznych. Mogło się zakręcić w głowie od sukcesów. Ale się nie zakręciło. Przynajmniej im. Na początku warczeli jeden na drugiego. Ostro ścierały się indywidualności, dawały znać o sobie braki w wychowaniu, w kulturze. Po dwóch tygodniach mogli już patrzeć na siebie bez specjalnego obrzydzenia. Tu i ówdzie zawiązały się pajęczyny, bardzo wątłe nitki, nie, nie była to jeszcze przyjaźń. Zaledwie coś z „pogranicza”. Ale było. Na ogół dorastali w warunkach zupełnie innych niż ich opiekunowie. „Sarkofagi” zwabione miesięcznym pobytem w lasach* niewiele rozumiały ze spraw nurtujących ich podopiecznych. A może i nie chciały rozumieć? Trzeba dodać na ich usprawiedliwienie, że wychowawcy nie stworzyli własnego frontu. Nie okopali się na pozycjach dorosłych, którzy z wieku i urzędu zawsze mają rację. Żyli na względnym luzie starając się o to, by było co jeść i gdzie spać. I żeby nikt się nie utopił. ‘ To wszystko. W obozie nie było flagi na maszcie. W ogóle nie było masztu. Nikt nie trąbił pobudki. Jeśli coś wyganiało z namiotów — to głód. „Wielkie żarcie” stawało się spoiwem łączącym anioły i diabły w jednym wspólnym przeżuwaniu. Tym mlaskającym od pokoleń dawało się sójkę w krzyż. Przy następnym posiłku już mlaskali mniej. Po tygodniu wcale. Ale tworzyło to tylko cienką politurę, pod którą gotowały się namiętności jak w kotle czarownic. Byli tacy, jak ukształtowało ich życie: ani gorsi, ani lepsi od swoich rówieśników. Może tylko zdolniejsi w czymś tam. Diamenciki zagrzebane w popiele z dużego wygasłego ogniska. Materiał do szlifu lub odprysk na złom. Tego nikt nie mógł wiedzieć. I nie wiedział. — Nie ma obiadu! — syknęła Margareta odrzucając z czoła kosmyk wiecznie tłustych włosów. Gaga uśmiechnęła się. — Jest, siostro, jest. Tylko ty o tym nie wiesz! 5Oczywiście był. Gulasz z ziemniakami, pomidory i kompot. Tylko zupy fasolowej ze skwarkami nie udało się uratować. Obiad, choć wystygły, wygrzebany do ostatniej kropli

sosu z wojskowej menażki, smakował jak wykwintne danie z renomowanej restauracji. — Dzięki — powiedziała oblizawszy łyżkę. Marmolada wzruszyła ramionami. — Za co? Przecież ci się należał. Zawsze schowam co trzeba do menażki. — Nie mogę się zmusić do pracy przy tych kotłach — westchnęła Gaga. — No, nie mogę. Marmolada wykrzywiła twarz w grymasie na kształt uśmiechu. Każdy sąd dałby jej za wygląd przynajmniej trzy lata w zawieszeniu. Ale o kwantach wiedziała niemal tyle, co ostatni laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki. — Nie każdemu dana jest miłość do kulinariów — wychrypiała. Miała głos przypominający zgrzyt żyletki o szybę. I szramę sięgającą od lewego ucha do kącika warg. Nikt nie wiedział, skąd pochodziła szrama, i nikt też nie był na tyle idiotą, by o to pytać. Dusza Marmolady miała coś z su-fietu: pęczniała, nabierała powietrza i… opadała. — Gdzie reszta ludzi? — Porozłazili się. Dwunastu chłopa zabrał Jacek do miasta. Mają przywieźć prowiant. Mięso się skończyło i jak naczelnik nie wykombinuje, to będziemy żyć kaszą i marchewką. Gaga uśmiechnęła się. Jej było wszystko jedno. Mogła żyć i kaszą. Ale najbardziej lubiła pierogi. Szczególnie te z jagodami. — Jacek zabrał Gnojka? Przez zniekształconą twarz Marmolady przeleciał cień uśmiechu. Wyglądała jak wesoła wdówka po Frankensteinie. — Jasne. Bał się go tu zostawić. Chłopcy poprzysięgli zemstę. Nie uratuje go nawet fakt, że jest synkiem wychowawcy. Jacek to wie. — Gnojek myślał, że jest poza podejrzeniami. Durny. Marmolada podniosła się z pieńka, na którym siedziała. >Zajrzała do pustej menażki. — Dobra. Umyję. — Odeszła wyprostowana trzymając wysoko uniesioną głowę.

6 „Ma figurę modelki — pomyślała Gaga ze smutkiem. — I gębę koniokrada”. Zmierzchało już, gdy powróciło „komando żywnościowe”. Przybyli z tarczą, a raczej z emaliowanym kubłem mrożonej wołowiny. — Trzeba to załadować do zamrażarki — wysapał Juryś rozcierając zdrętwiałe palce. — Która się tym zajmie? Stojące w pobliżu dziewczyny nie wykazywały najmniejszego zainteresowania. — Daj — powiedziała pani Kornikowa ocierając spoconą twarz. Tylko ona pracowała naprawdę w ich koloni . Jacek wyładowywał torby z makaronem, worek ziemniaków, kofftenerek z dżemem o podejrzanym wyglądzie. Chłopcy znosili to wszystko do baraku i byle jak ustawiali na prowizorycznych półkach z nie heblowanych desek. Wszystko w tym obozie było prowizoryczne. Jakby w oczekiwaniu na błyskawiczną ewakuację. Atmosfera niepewności, bylejakości powodowała frustracje. Zdawało się, i nikt nie wiedział dlaczego, że zaraz nadleci eskadra bombowców, by zrównać z ziemią las, miasteczko i cementownię. Albo że z gęstego młodniaka wychyną bataliony uzbrojonych po zęby napastników w polowych mundurach nie istniejącej armii nie istniejącego wroga. Takie wrażenie odnosili niektórzy. Na szczęście nie wszyscy. — Z czego jest ten dżem? — dopytywał się Fryderyk Gruby o płaskim nosie Eskimosa. — Z pulpy jabłkowo-marchwiowej! — rzucił przez zęby Jaroszek. Był atletą i kulturystą. A poza tym wrażliwym neurastenikiem o całkowicie konserwatywnych przekonaniach. Wielbił Wielką Brytanię, kolonializm i wszelkie nierówności społeczne. O demokracji w amerykańskim wydaniu wyrażał się dosadnie i mało elegancko. Jak na anglo-fila nie miał w sobie nic z gentlemana. Bywa. I wyjątkowo nie znosił Jacka. — Żeby nam się tylko nie zalęgły myszy! — martwił się wychowawca otrzepując dłonie. — Myszy w czerwcu? — zdziwił się Kulawy. — Co pan, panie Jacku. Teraz należy się martwić muchami. Gdzie dać to barachło? 7?V Со? — Jacek rozglądał się dookoła niespokojnym wzrokiem. — Co? — Te ,,kolanka”. No… makaron, żeby go ziemia pochłonęła!

W Jacka wstąpiło złe. Zmarszczył jasne jak len brwi i wybuchnął: — Tylko byście kotlety żarli, co? Makaronu nie łaska? — Łaska — odparł cicho Piekarczyk. — Niech się pan nie podnieca. Makaron też pójdzie. Szuka pan swojego Gnojka? Bo oczka panu latają tam i z powrotem jak nie przymierzając kulki bilardowe. Swoje odcierpi, złodziejem nie zostanie. Kocówę zapamięta na długie lata… — Zostawcie go w spokoju. To przecież dziecko… małe… Kulawy wsunął obie ręce w przepaściste kieszenie wytartych dżinsów. — Ze złymi skłonnościami trzeba walczyć od małego. Rąbnął dwie pięćsetki czy nie rąbnął? Jacek znów się zaperzył. Stale zapominał, z kim ma do czynienia. — Nikt nigdy tego nie udowodnił! Może mu ktoś podrzucił do kieszeni? Jaroszek pokiwał głową z politowaniem. — Niech pan z nas nie robi idiotów, co? Gnojek wyjął te pięćsetki z pudełka Kornikowej… — Nikt tego nie potwierdzi! — Potwierdzi — powiedziała spokojnie Marmolada. Stała oparta plecami o sosnę. Sama gibka i rudawa jak pień chropowatego drzewa. — Gaga widziała. Zagajnik nagle rozbrzmiał potwornym wrzaskiem. Spomiędzy zielonych gałęzi młodniaka wyleciał goły jak go pan Bóg stworzył dziewięciolatek, wyjąc jak syrena alarmowa. Na nagim tyłku widoczne były różowe pręgi. — Tatooo! Oni się biją! Tatooo! Jackowi zadrgała grdyka, ale o dziwo zapanował nad nerwami. Chwycił mocno syna i nie zważając na jego łzy wymierzył mu siarczysty policzek. — Żebyś nigdy więcej nie wyciągnął ręki po cudze! Gnojek przysiadł z wrażenia. I ucichł. Dopiero w sekundę później rozdarł się na cały las: — Mamooo! 8Zagajnik opustoszał. Sprawiedliwi rozleżli się po kątach. Nikt nie chciał, na dobrą sprawę, przyglądać się nieszczęsnemu dziecku. Jego ojcu zresztą też nie. Czwórka najstarszych chłopaków siedziała pod świerkiem rżnąc w „tysiąca”. Mieli w puli parę „Koperników” i trzy papierki z prezydentem Waszyngtonem. Nie czuli głodu ani chłodu. Świerk był ich ojcem i

matką, zaś asy i króle drogą do bogactwa i szczęśliwości wiekuistej. „Małe”, czyli ósemka Papużek Nierozłą-czek, w podobnych bawełnianych koszulkach i szortach, przechadzały się parami po placyku. Były dość dziecinne i zajęte sobą. Aż dziw brał, że w brutalnej rzeczywistości uotiowały się takie na pozór nieskażone duszyczki. To one najgłośniej wyciągały „Kiedy ranne wstają zorze”. I one gotowe były recytować wiersze na każdą okazję-na Dzień Matki, Dzień Lasu czy Tydzień Strażaka. „Panienki z Dobrych Domów” — jak o nich mawiała kucharka Nitecka. Gaga z natężeniem wpatrywała się w jezioro. Pobyt na obozie traktowała jako zło konieczne. W końcu lepiej zaszyć się w zieleń, niż szlifować wyprażony miejski bruk. Szczególnie w czasie kanikuły. Tu nikt jej nie pilnował. Chyba że Marmolada. Starsza o rok przylgnęła do Gagi w jakiś dziwny, kleisty sposób. Widać musiała się kimś opiekować. Chować do menażki obiad, na który Gaga nigdy nie potrafiła zdążyć. Marmolada lubiła prać, sprzątać i szyć. To wszystko, czym Gaga serdecznie pogardzała. No, i Gaga nie rozumiała ani w ząb niczego z teorii kwantów, o czym Marmolada mogła rozprawiać godzinami, wodząc za Gagą roziskrzonym wzrokiem. — W siedemdziesiąt lat po katastrofie wciąż nie wiadomo, gdzie jest ser — rzucił z gałęzi Michał. Gaga otrząsnęła się z zamyślenia. — Co? Jaki ser? Michał milczał przez dobrą chwilę. Wiedział, że zaciekawił. Jak każdy dobry aktor „łowił chwilę”. — „Tubantia”. Tak się nazywał holenderski trzytysięcznie To statek — dorzucił łaskawie. — Tyle wiem! — zdenerwowała się Gaga. — A co ma do tego ser? 9— Był nim wyładowany po dziurki w nosie. Gaga kiwnęła głową. — Po to są statki, żeby je ładować. I co dalej? Zatonął? Michał znów milczał. Niepotrzebnie przeciągnął strunę. Gaga wstała. — Zaczekaj! — Chłopiec wychylił się niebezpiecznie. — Zaraz ci opowiem. To pasjonująca historia! Dziewczynka usiadła. Nie było jej wygodnie. Gruby powalony pień wystawał daleko nad wodę. I miał nieprzyjemnie chropowatą korę. — Co było w serze? — rzuciła ostro. Michał o mało nie spadł z gałęzi.

— Skąd wiesz, że coś było? — ,,W siedemdziesiąt lat po katastrofie wciąż nie wiadomo, gdzie jest ser” — zacytowała bezbłędnie. — Jeśli szukają wciąż sera, choć musiał się zepsuć na dnie morza lub go zjadły rekiny, to znaczy tylko jedno: coś w tym serze było, no nie? Olcha zaszeleściła ze złością. Michał z trudem znosił, gdy ktoś inny wykazywał równą mu dociekliwość. Gaga była, niestety, nie do pokonania. — Podczas pierwszej wojny światowej „Tubantia” została storpedowana i poszła na dno. Ser był faszerowany sztabami złota. Dla niepoznaki. Cóż lepszego od ementalera mogli wysyłać Holendrzy, no nie? Do dziś nie wyłowiono złota, choć już zlokalizowano wrak „Tubanti “. — To coś dla mnie — rozmarzyła się Gaga. — Poprowadziłabym ekspedycję. Natychmiast. Michał zaszeleścił gdzieś w górze. — Wiesz, co powiedział mój stary, gdy mu parę lat temu zdradziłem podobne chęci? „Porzuć marzenia, mój synu, czytaj rozkłady jazdy. Są dokładniejsze i mniej kosztowne”. Gaga pokiwała głową. Skąd to znała? Z autopsji! Od piętnastu lat wybijano jej z głowy mrzonki. Od piętnastu lat usta-wiano ją przy drodze życiowego realizmu. I co? Ano nic. Na szczęście. Łomot chochli o patelnię niósł się aż nad wodę. To wzywano na chleb z dżemem i herbatę z kotła. Wyjątkowo świńską lurę z dodatkiem mięty i suszonych liści geranium. Ku-

10 charka była zachwycona pomysłem. Ci, co to pili, jakby mniej. — Kiedyś utopimy Nitecką w tym płynie — rozjaśnił się Jaroszek. — Marzenia to mają do siebie, że się nie sprawdzają. Jak kabała — westchął Kulawy. — Ale spróbować można — upierał się Jaroszek. — Może one są reformowalne? Te marzenia? — Marzenia tak, ale Nitecka nie. Tyle lat stała przy krosnach i nagle, dla zarobku, postanowiła zostać kolonijną kucharką. — Co chcesz. Stara się. Mało to takich, na wyższych niż kucharkarStanowiskach, którym ani w głowie starać się. — Fryderyk Gruby pocierał swój eskimoski nos. Siedzieli przy długim stole zbitym z desek. Tu i ówdzie z blatu wyłaziły gwoździe. Niejeden już zawadził o nie łokciem, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby wziąć do ręki młotek. I czy w ogóle jakiś młotek tu był? Kulawy siorbnął herbaty i zaraz zakaszlał spłoszony. Jako zbiorowisko inteligentnych, lecz niekoniecznie najlepiej wychowanych ludzi szybko uczyli się i nabierali ogłady. Gaga patrzyła na Gnojka. Siedział markotny i brudny na koniuszku stołu pochlipując z cicha. „Głupi szczeniak. Rąbnął dwie pięćsetki, wierząc, że nie zlokalizujemy złodzieja. Naiwny. A swoją drogą, dlaczego to zrobił? Złodziejstwa nie wyniósł z domu. Jacek nigdy nie sięgnął po cudze, a tyle razy miał okazję. Przez jego ręce przechodzą wszystkie pieniądze na obozowe wydatki. Widać jabłko pada czasem daleko od jabłoni. A może to nasza wina? — zasępiła się nagle odkładając kromkę na talerz. — Może przyglądał się niektórym z nas? Może zmałpowałtych karciarzy od siedmiu boleści? Przecież oni podbierają sobie czasem banknoty większe niż pięćsetki? Gnojek coś spostrzegł i postanowił zrobić własny skok. Ale dlaczego zabrał Kornikowej? Starsza kobieta, wierząca i praktykująca, trzymała cały swój dobytek na wierzchu. Niczego nigdy nie chowała pod klucz. Przecież któreś przykazanie z dekalogu mówiło wyraźnie: nie kradnij! W baraku, gdzie mieszkała, wszystko stało otworem. Zawsze. A przecież takie obozy prowadzi już od dziesiątków lat. Co zatem? Proste: Gnojek bardzo bał się chło-11 paków. Bał się podprowadzić im cokolwiek. Nie bał się Kornikowej. Głupi smarkacz!” — Jutro niedziela — powiedział Jacek w głębokiej ciszy. Przeżuwający spojrzeli z nadzieją. — To co?

— Pójdziemy do kina. Kto jest za? — Las rąk uniósł się w górę. — Większość decyduje. — Dorzucił z satysfakcją: — Demokratyczne głosowanie. — Cholerny demokrata się znalazł! — zezłościł się nie wiedzieć czemu Jaroszek. — Rządy demokratów to równanie w dół! — powiedział głośno.— Nie wie pan, że w rzeczywistości mniejszość rządzi większością? Jacek rozłożył ręce. Wolał nie dyskutować. Nic a nic się nie znał na polityce. Na pedagogice zresztą też. Studiował Akademię Wychowania Fizycznego i jedyne, co mu przemawiało do przekonania, to czasy i ,,międzyczasy”. Przeważnie na czterysta metrów. Na kolonię przyjechał, bo nie miał co zrobić z synem. Kierowanie trzydziestką ..dzieciaków” było najłatwiejsze pod słońcem. Jednego tylko nie przewidział: że to nie są dzieciaki i że będzie miał do czynienia z cholernymi indywidualistami. Z których co drugi przewyższał go intelektualnie o głowę. Tymczasem spór o demokrację trwał w najlepsze. — Demokracji, jak pałki, używają obie strony1 — denerwował się Michał. — Ona nie jest przecież celem samym w sobie — przebił się nieco piskliwie Piekarczyk. — Jest środkiem. — A co jest celem? — prowokacyjnie rzuciła Gaga. — Mądry i skuteczny sposób rządzenia! Taki, co społeczeństwu zapewni dobrobyt i bezpieczeństwo. — Tylko konserwatyści — mruczał Jaroszek. * — Nieprawda! — Juryś oblizał palce z dżemu. Ten dżem miał kolor duszonej dżdżownicy. I tak pachniał. — Teraz się demokratycznie głosuje i wybiera! Piekarczyk zaniósł się rechotliwym śmiechem. — I dlatego po miesiącach bezsensownej gadaniny, bo każdy może demokratycznie zabrać głos, wybiera się ,,najlepszego”, który jest nijaki, przeciętny, ale nikogo nie drażni. Dostaje zatem najwięcej demokratycznie zdobytych głosów.

12 — Dosyć! — Marmolada huknęła kubkiem w stół. — Nigdy głos ogółu nie był głosem mądrości! — Koniec świata! — mruknęła Gaga wstając. — Pomieszanie z poplątaniem. ,,Każdy o czem innym, jak zawsze w gronie rodzinnym”. To nie ja. To Boy-Żeleński. Nikt nie zareagował. Walka na słowa trwała. Stół podzielił się na parę obozów. — Oto Polska właśnie! — roześmiał się Kukła doganiając Gagę. — Gdzie idziesz? — Pomyśleć. — To mnie po drodze. Niedziela była nietypowa. W każdym razie jeśli chodzi o pogodę. Zaczęła się kapuśniaczkiem, który nieprzyjemnie bębnił o dach namiotu. Potem chmury rozsnuły się. łysnęły plamy błękitu. I kiedy wydawało się, że już wszystko dobrze, słońce przebije się przez mgłę — huknął piorun. Dość blisko, by wystraszyć Papużki Nierozłączki. Pioruny waliły z jasnego nieba przez dobre pół godziny, by zakończyć seans prawdziwą pompą. O dziewiątej głodni ludzie wyłazili z namiotów, przebiegali niezbyt rozległą polankę i zapadali w baraku, gdzie Nitecka z wiejska zawodząc: ,,Ojczyznę, wolność, racz nam wrócić, Panie!” nalewała do wyszczerbionych kubków ziołową herbatę. Na ,,piecu”, czyli elektrycznej kuchni, buchał parą kocioł z mleczną zupą. — Weź mój fartuch i idź po Małe — zarządziła kucharka robiąc błyskawiczny przegląd twarzy. — Po co fartuch? — zdumiał się Fryderyk Gruby sięgając po chochlę. Dostał ścierką po łapach, aż odskoczył pod ścianę. — Boją się wyjść. A tu śniadanie stygnie. No weź, mówię, fartuch! I przyprowadź dziecka! Posłuchał. Zwinął fartuch i włożył pod koszulę. — Jak się papugi przykryje, to się nie boją. Przynajmniej te w klatce — dorzucił. Lubił tłumaczyć, po co wykonuje kolejne czynności. — Jeden fartuch na osiem Papug? — zastanowił się Kulawy. — Nie jestem, na szczęście, matematykiem. Nie moja branża. Gdyby to chodziło o kwas dezoksyrybonukleinowy, to co innego.

13 — Nie mam najmniejszego zaufania do tych, co dłubią w genach — wyznała odważnie Marmolada. Nie musiała się bać. Jej nikt nie zaczepiał. Kulawy otworzył usta i czym prędzej je zamknął. Przyjeżdżając tu obiecał sobie, że o biologi nie piśnie ani słowa. ,,To przecież analfabeci. Jacyś historycy i literaturoznawcy! Kompletna ignorancja”. Przez cały dzień snuli się albo spali. Tylko najzagorzalsi karciarze tłukli w wytłuszczone asy i walety. Ale i oni w końcu się znudzili. Po obiedzie wypogodziło się na tyle, by móc ruszyć do lasu. Gaga plątała się jakiś czas po zagajniku, aż weszła w gęstwinę. Szła kierując się nawoływaniem kukułki. Było cicho i mokro. Z jasnozielonych sosnowych kitek skapywały krople. Jak zwykle prosto za kołnierz. Nagle przystanęła. W pierwszej chwili nie zdała sobie sprawy z tego, dlaczego to zrobiła. Kukułka umilkła, nic nie mąciło ciszy. Więc co to było? „Zwidy, majaki — pomyślała. — Albo złodziej obserwujący nasz obóz. Jest z sąsiedniego, tam piorun zabił kucharkę, więc przyszedł tu, by porwać naszą Nitecką”. Sytuacja wydała jej się dość humorystyczna. Ruszyła dalej. Może dlatego, by przezwyciężyć te pięć procent strachu? Pod starym dębem bzykały osy. Widać w dziupli miały swoje gniazdo. Gaga pomaszerowała łukiem. Wolała nie narażać się na ukłucie. W dzieciństwie puchła, gdy tylko użądliło ją coś pszczołopodobnego. Wśród wysokopiennych sosen, na ziemi zasypanej starym, zeszłorocznym igliwiem, leżał prostokątny, niebieski i całkiem suchy notes czy też kalendarz. Teraz zrozumiała, że jednak ktoś tu był. Że go chyba słyszała. Może podświadomie? Ostrożnie podniosła niebieską okładkę. Notes był całkowicie pusty, zaś za plastikową przegródką tkwiła… chustka do nosa. „Jakiś elegant — pomyślała wsłuchując się w ciszę. Chustka była z cienkiego batystu z widocznym wiśniowym szlaczkiem. — Nikt z naszych, bo oni do wydmuchiwania nosa używają przede wszystkim palców. No, nie wszyscy. Ale to jest chustka człowieka dorosłego, który był tu jeszcze przed chwilą. Trzeba wracać. Ostrożnie. Najlepiej po własnych śladach”.

14 Gaga nie czuła drżenia serca. Ale odwróciwszy się plecami do dębu z trudem zachowywała spokojny rytm kroków. W plecach miała coś w rodzaju dziury. Jakby ją ktoś przewiercał wzrokiem. W każdym razie takie odnosiła wrażenie. Potęgowała je gęsia skórka na ramionach. Poza tym wszystko było w jak najlepszym porządku. Mózg pracował z regularnością szwajcarskiego zegarka. „W ogóle nic ważnego. Jakiś facet, bo chustka nie jest damska, łazi po lesie koło obozu. Tyle wiem. Dobrze by było spojrzeć mu w oczy. Z daleka. Najlepiej przez teleskop”. Gaga przy całym swoim bagażu doświadczeń bywała przedziwnie dziecinna. Może to wpływ lektur? Licho wie. Czytywała Chandlera i Prousta, Karola Maya i Geneta. Równie lubiła bezy i kakao z pianką, co mule z kieliszkiem chablis. Cholerny wiek, piętnaście lat. Tuż za skłębioną kępą dzikich jeżyn migała jaskraworó-żowa plama. „Kto zacz? Takiego kolorku nie używa nikt w całym obozie!” Zbliżyła się na dostateczną odległość. Różowa plama wykwitła sukienką z białym obrąbkiem. Blond rozpuszczone loki ujęte przepaską w równie zjadliwym kolorze. „Ki diabeł?” -Prawie się zrównały. Różowa nagle obejrzała się przez ramię. „Monika?” — zdziwiła się Gaga. Ta szara mysz z kocz-kiem skłębionych włosów na czubku głowy, to codzienne popychadło, chude, na cienkich jak gałązki nóżkach nagle przemieniło się w barwnego motyla! Monika wyraźnie się speszyła. Nawet jakby zbladła pod warstwą opalenizny. Kropelki potu zwilżyły brwi i nos. Znów była szarą myszą przebraną w strój księżniczki z bajki. — No… czy muszę zawsze łazić w dżinsach? A ty… czemu mnie szpiegujesz? Gaga zmarszczyła czoło. „Szpiegujesz? A zatem wyraźnie się boi. Coś ma, mysz jedna, na sumieniu. Nikt, kto śpi normalnym, zdrowym snem, nie podejrzewa drugiego o bezsenność. Co zatem jest grane?” — Nie łażę za tobą, tylko cię z tyłu zwyczajnie nie poznałam. Byłam w lesie. Tam, gdzie rosną takie wielkie dęby.

— I co? — Monika błysnęła oczkiem. Jakoś tak dziwnie, krzywo.

15 CD 5 ^ -r. -•CT^ (C ■< O<£7^ J* _7” er N, CD СЛ- 13 (4/ O” CD ® 0) 3 -n CL - ■ V ^_ ш 5 o го ш ^ 37^ .»7 ~ ^ £ Z! З ГОСО w< co » o_ C>O itl. c-5 –” £I>O ^ C/>” Ci5 Z5- __ CD СГ —, N cd O 5 ел л - ^ ^ Cu — Nie mam najmniejszego zaufania do tych, co dłubią w genach — wyznała odważnie Marmolada. Nie musiała się bać. Jej nikt nie zaczepiał. Kulawy otworzył usta i czym prędzej je zamknął. Przyjeżdżając tu obiecał sobie, że o biologi nie piśnie ani słowa. ,,To przecież analfabeci. Jacyś historycy i literaturoznawcy! Kompletna ignorancja”. Przez cały dzień snuli się albo spali. Tylko najzagorzalsi karciarze tłukli w wytłuszczone asy i walety. Ale i oni w końcu się znudzili. Po obiedzie wypogodziło się na tyle, by móc ruszyć do lasu. Gaga plątała się jakiś czas po zagajniku, aż weszła w gęstwinę. Szła kierując się nawoływaniem kukułki. Było cicho i mokro. Z jasnozielonych sosnowych kitek

skapywały krople. Jak zwykle prosto za kołnierz. Nagle przystanęła. W pierwszej chwili nie zdała sobie sprawy z tego, dlaczego to zrobiła. Kukułka umilkła, nic nie mąciło ciszy. Więc co to było? „Zwidy, majaki — pomyślała. — Albo złodziej obserwujący nasz obóz. Jest z sąsiedniego, tam piorun zabił kucharkę, więc przyszedł tu, by porwać naszą Nitecką”. Sytuacja wydała jej się dość humorystyczna. Ruszyła dalej. Może dlatego, by przezwyciężyć te pięć procent strachu? Pod starym dębem bzykały osy. Widać w dziupli miały swoje gniazdo. Gaga pomaszerowała łukiem. Wolała nie narażać się na ukłucie. W dzieciństwie puchła, gdy tylko użądliło ją coś pszczołopodobnego. Wśród wysokopiennych sosen, na ziemi zasypanej starym, zeszłorocznym igliwiem, leżał prostokątny, niebieski i całkiem suchy notes czy też kalendarz. Teraz zrozumiała, że jednak ktoś tu był. Że go chyba słyszała. Może podświadomie? Ostrożnie podniosła niebieską okładkę. Notes był całkowicie pusty, zaś za plastikową przegródką tkwiła… chustka do nosa. „Jakiś elegant — pomyślała wsłuchując się w ciszę. Chustka była z cienkiego batystu z widocznym wiśniowym szlaczkiem. — Nikt z naszych, bo oni do wydmuchiwania nosa używają przede wszystkim palców. No, nie wszyscy. Ale to jest chustka człowieka dorosłego, który był fu jeszcze przed chwilą. Trzeba wracać. Ostrożnie. Najlepiej po własnych śladach”.

14 Gaga nie czuła drżenia serca. Ale odwróciwszy się plecami do dębu z trudem zachowywała spokojny rytm kroków. W plecach miała coś w rodzaju dziury. Jakby ją ktoś przewiercał wzrokiem. W każdym razie takie odnosiła wrażenie. Potęgowała je gęsia skórka na ramionach. Poza tym wszystko było w jak najlepszym porządku. Mózg pracował z regularnością szwajcarskiego zegarka. „W ogóle nic ważnego. Jakiś facet, bo chustka nie jest damska, łazi po lesie koło obozu. Tyle wiem. Dobrze by było spojrzeć mu w oczy. Z daleka. Najlepiej przez teleskop”. Gaga przy całym swoim bagażu doświadczeń bywała przedziwnie dziecinna. Może to wpływ lektur? Licho wie. Czytywała Ghandlera i Prousta, Karola Maya i Geneta. Równie lubiła bezy i kakao z pianką, co mule z kieliszkiem chablis. Cholerny wiek, piętnaście lat. Tuż za skłębioną kępą dzikich jeżyn migała jaskraworó-żowa plama. „Kto zacz? Takiego kolorku nie używa nikt w całym obozie!” Zbliżyła się na dostateczną odległość. Różowa plama wykwitła sukienką z białym obrąbkiem. Blond rozpuszczone loki ujęte przepaską w równie zjadliwym kolorze. „Ki diabeł?” Prawie się zrównały. Różowa nagle obejrzała się przez ramię. „Monika?” — zdziwiła się Gaga. Ta szara mysz z kocz-kiem skłębionych włosów na czubku głowy, to codzienne popychadło, chude, na cienkich jak gałązki nóżkach nagle przemieniło się w barwnego motyla! Monika wyraźnie się speszyła. Nawet jakby zbladła pod warstwą opalenizny. Kropelki potu zwilżyły brwi i nos. Znów była szarą myszą przebraną w strój księżniczki z bajki. — No… czy muszę zawsze łazić w dżinsach? A ty… czemu mnie szpiegujesz? Gaga zmarszczyła czoło. „Szpiegujesz? A zatem wyraźnie się boi. Coś ma, mysz jedna, na sumieniu. Nikt, kto śpi normalnym, zdrowym snem, nie podejrzewa drugiego o bezsenność. Co zatem jest grane?” — Nie łażę za tobą, tylko cię z tyłu zwyczajnie nie poznałam. Byłam w lesie. Tam, gdzie rosną takie wielkie dęby.

— I co? — Monika błysnęła oczkiem. Jakoś tak dziwnie, krzywo.

15 — Nic. Długo będziemy prowadzić ten kretyński dialog? Monika wzruszyła ramionami. — Ja tam do gadatliwych nie należę. Języka po próżnicy u nasz się nie strzępi. To „u nasz” wskazywało wyraźnie na pochodzenie z mazowieckich wiosek. — Powiedz, z czego jesteś dobra? — Gaga zadała to pytanie ot tak, po prostu. Przecież oni wszyscy byli ,,z czegoś” dobrzy. Przynajmniej powinni. Monika roześmiała się. Miała bardzo ładne, białe zęby. I chyba podczernione brwi. — To tajemnica. A tak między nami, nie wszyscy to olimpijczycy. Nie wiedziałaś o tym? Nie wiedziała. — Co chcesz przez to powiedzieć? Monika lekceważąco machnęła dłonią. — Zawsze się kogoś upycha. Jakieś… „dygnitarskie” dzieci. Tatuś, urzędniczyna gminny, dowiedział się, że gdzieś w lasach, na końcu Polski, będzie obóz dla geniuszy. To chce synka lub córeczkę wepchać dla chwały własnej. Wiesz, jak się zaraz wyrasta w oczach sąsiadów. Mój syn olimpijczyk! Wystarczy wcisnąć komu trzeba indyka albo trzy kilogramy schabu bez kości. Monika miała złe, wąskie usta. I już nie wyglądała na różowego motyla. — Ciebie też wepchnięto przy pomocy schabu? — wymruczała Gaga. Monika zmrużyła oczy. Chwilę milczała. — Ja tkam kilimy. I zajmuję się sztuką. To wszystko, co chciałaś wiedzieć? Gaga uprzejmie skinęła głową. Ale nie przestała myśleć, choć po różowej plamie nie pozostał już ślad. Jakby się rozpłynęła w powietrzu. „Ciekawe… która tkaczka czy malarka, czy w ogóle ktoś, kto zajmuje się sztuką, włożyłby na siebie różową suknię w odcieniu barchanowych majtek praprababki. Która z nich powie ,,u nasz” i nie dostanie przy tym czkawki?” Przedzierała się na skróty. Droga do olchy, z~ której zazwyczaj zwisał Michał, wydawała jej się dziwnie odległa. Michała lubiła, ale czasem ją denerwował. Swoją „inność”

16 podkreślał wszem i wobec z arogancją, która złościła. To prawda, że dużo wiedział i był kopalnią najprzeróżniejszych opowieści. Wcale nie zmyślonych. Michał pożerał książki i czasopisma żując je ze znawstwem. Pochłaniał tony zadrukowanych stron. Przeczytane historyjki uklepywał w swych szarych komórkach jedna na drugiej. A kiedy były potrzebne, wyciągał świeżutkie i kruche. Jak przystało na historyka, nie fantazjował, ale często brał mity za rzeczywistość. Bo tak mu było wygodniej, bo można było „epatować małego burżuja” wiadomościami, o jakich nikomu się nie śniło. Gagę też próbował traktować jak infantylną gęś. Cóż, nie powiodło się. Natrafił, biedak, na wyjątkowo twardy orzech^clo zgryzienia. Teraz też siedział, a raczej leżał na wygodnym, rozłożystym konarze mając dokoła prześwietlony słońcem zielony półmrok. Gaga, jak zwykle, zdjęła trepy i przeszła parę kroków po chropowatej korze pnia sterczącego poziomo nad taflą jeziora. Dziś marszczyło się, załamywało refleksy, zmieniając co chwilę odcień szarości. Gaga patrzyła uważnie. Lubiła obserwować grę kolorów. — Jesteś ciągle biała jak ser — stwierdził Michał załamującym się głosem. — Matka się przestraszy. — Mama nie jest rasistką — odparowała — nie obchodzi jej kolor skóry. — Właściwie, jak ty masz na imię? Bo Gaga to skrót. Od czego? — Od zgagi — odparła nie speszona. — Jako dziecko nieźle dawałam rodzinie w kość. Mawiali wtedy: cholerna, mała zgaga! Milczeli dłuższą chwilę. Wiatr szeleścił liśćmi olchy, chłodził spoconą twarz i suszył trawy. — Co wiesz o mieście Anger? Gaga pokręciła głową. — Nic. Brzmi z francuska. — Zgadza się. — Michał chyba przechodził spóźnioną mutację, bo z góry dolatywały bądź to piski, bądź słowa /iadane czymś w rodzaju basu. — To jedyne miasto ie, które hitlerowcy zajęli przez telefon. Naturalnie irugiej wojny światowej.

17 З £& w З В? о 57 _* ff “■ o - m

Ф co er A/ sr o oT-S ^ /v £>піт ^^^о»^=їг -n_зп-^и s іл ^ і В -■ а “^іоз -. - ■ s a-, =» з % % Ю ^. ^ O -o. Vi c^<-Г>C£><ГЕ>TO TT -^ O o ш< . r: ^ CE>^ 4 -co fz ^>CD” W O -o 60 -r ^ O CL =; С. 03 N СЯ CQ O O CD -i -^-o 03 “O - CL^śa.cD^0 o—o .. n3o-03N. id-» o ° t S№ to N CD CD f . ca СЯ- „

oCC? A’ с 5 CT °” Ж- o 5’ *

03 r-t- tf I- І. З - -D ї І CD Й JO O C/3 CD “O o- “ii o °-£ł ” ° iiĄcv «■ 03 s; З o S» “£=» ЛЖ% X o’ CD СП- о °’ £ о да з _” 03 3*’ —■ -?«=г Gaga zdziwiła się. — Jak to: przez telefon? — A tak. Niemcy, oddaleni o kilkadziesiąt kilometrów, zatelefonowali do francuskich jeszcze władz Anger i oświadczyli, ni mniej ni więcej: przyjedziemy o tej i o tej godzinie, prosimy uważać miasto za zajęte. — Cóż za elegancja wykonania! — parsknęła Gaga. — U nas, w Polsce, nie patyczkowali się! Nikt nie telefonował do Oświęcimia i nie uprzedzał, że założą tam największy obóz śmierci w Europie! — To są właśnie paradoksy supermenów. — Faszystów. Michał zaszeleścił gałęzią. — Nie myl faszyzmu z hitleryzmem. To dwie różne sprawy. No, na początku były różne. Faszyzm wymyślili Włosi. Potem trochę się to pokomplikowało… czy to nasi tam ciągną? Gaga spojrzała w lewo. Istotnie. Drogą nad jeziorem, po przeciwległej stronie, tupotał sznurek ludzkich postaci, idących jak gęsi wąską przecinką między łąką a wiklinowym

pasem wzdłuż wody. — Poszli do kina. — Na ten koszmarny film, gdzie żółci ludzie nie chodzą, tylko fruwają w powietrzu podbijając sobie oczy palcami stóp? — Chińskie walki — westchnęła Gaga. — Dla niedorozwiniętych dzieci. I pomyśleć, że oglądać to będzie przyszły kwiat polskiej nauki i kultury. Michał przymknął oczy, zadowolony, że nikt nie może zobaczyć jego twarzy. — Pamiętaj, że w zasadzie nie jesteś potrzebna społeczeństwu. — A już myślałam, że doceniłeś społeczeństwo niepotrzebnych! — roześmiała się. — Idź już sobie! — wychrypiała olcha z niecierpliwością. — Teraz chcę być sam. Gaga podniosła się. Doceniła szczerość. — Chyba ich dogonię. — Szczęśliwego powrotu. Na twoim miejscu włożyłbym, wchodząc do kina, średniowieczną zbroję. — Nie zamierzam oglądać filmu. Chcę zjeść to największe ciastko z wystawy u piekarza. Jest z masą serową i kremem. Michał nie odezwał się. Jego nie interesował nawet tort wielkości Pałacu Kultury i Nauki. Chciał być sam, i tylko to się liczyło. Tak w każdym razie zrozumiała Gaga. Siedząc na schodku przed zamkniętym na cztery potężne zasuwy sklepem piekarza, wpatrywała się w matowe, jakby zasnute pajęczynami szyby. „Dlaczego prawie wszystkie małe miasteczka w naszym kraju są tak do siebie podobne, że nie sposób odróżnić Kozich Wólek od Dębich Rogów? Pajęczynami zarasta księgarnia i mleczarnia. «Warsztat naprawy mercedesa» i apteka. Ciekawe, czy ktoś tu kiedyś naprawiał mercedesa?” Kwadratowy rynek świecił pustkami. Zupełnie jakby wszyscy mieszkańcy wymarli na cholerę. Tylko z restauracji dobiegały podchmielone głosy. Jakiś samochód, przypominający leciwego trabanta, przejechał wolno z północy na południe. Zatrzymał się niedaleko knajpy. Gaga obserwowała go zupełnie bezinteresownie. Ot, oko spoczęło na czymś, co się rusza. Z wnętrza wysiadł niski, krępy mężczyzna i kilkoma szybkimi krokami dopadł restauracyjnych drzwi tuż koło piekarni. Wewnątrz wozu siedziały jeszcze trzy lub cztery