uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Krystyna Boglar - Perły damy Pik

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :303.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Krystyna Boglar - Perły damy Pik.pdf

uzavrano EBooki K Krystyna Boglar
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 61 stron)

Boglar Krystyna - Perly damy Pik Dotychczas w tej serii: 1. Maria Ziółkowska— Kocha, lubi, szanuje 2. Marie Francine Hebert — Niepokoje serca 3. Ewa Nowacka— Dwaj męŜczyźni i ona 4. Marie Francine Hebert — W poszukiwaniu miłości _____________KRYSTYNA B06LAR POLSKIDONWYDAWNICZY Projekt okładki Studio „Efka", Łódź Redaktor serii Anna śmijewska (£) Copyright by Krystyna Boglar Copyright by Polski Dom Wydawniczy ISBN 83-7043-115-1 Polski Dom Wydawniczy sp. z o.o. Warszawa, ul. Miedziana 11 Wydanie pierwsze Warszawa 1994 — zebraliśmy się, by odczytać testament Emma-nuela Ruckerby'ego. —Człowiek siedzący za niskim, szerokim biurkiem, w którego szklanym blacie odbijało się światło lampy, był niewielkiego wzrostu, z aureolą siwych, cienkich piórek wokół Ŝółtawej, błyszczącej łysiny. Dwie nikłe blizny u nasady włosów wyglądały jak miejsca po odpiłowanych rogach. Jego krótkie palce nerwowo bębniły, ilekroć przymykał powieki. Gabinet oklejony surowym drewnem, zabejcowanym na ciemny mahoń, tonął w półmroku. Brunatna, mar-murkowa wykładzina, pokrywająca podłogę, przypominała wątrobiane plamy. Cztery fotele z popękanej skóry, stojące na wprost biurka, wypełniali sobą ci, którzy chcieli wiedzieć. Ich twarze doskonale odzwierciedlały stan duszy i umysłów. Gruba kobieta w czerni zbyt krótkiej i doskonale niemodnej pociła się obficie, ocierając co chwilę nos i brwi chustką nie najpierwszej świeŜości. Druga, przystojna szatynka w dość nieokreślonym wieku, z twarzą bezgranicznie smutną, zaciskała ner- 5 wowo dłonie na wyświeconych poręczach. Wyglądała na osobę, która najchętniej podwinęłaby nogi, tonąc całkowicie w skrzypiącym i pachnącym pastą do skóry meblu, i tak za obszernym na jej potrzeby. Dwóch męŜczyzn próbowało zachować się powściągliwie. Ten w okularach o grubych plastykowych oprawkach przygryzał wargi, łowiąc uchem kaŜdy najmniejszy szmer. Usłyszałby nawet lot nietoperza, gdyby ten zechciał przefrunąć mu nad głową. Młodszy, z miną playboya, tym śmieszniejszy, Ŝe walczył z uporczywą czkawką, kręcił wokół przegubu złotą bransoletkę zegarka. Czekanie stawało się nie do wytrzymania. Człowiek za biurkiem szarpnął szufladą. Wysunęła się z cichym skrzypnięciem. Czwórka w fotelach wstrzymała oddech. Koperta, którą wyjął, była duŜa, biała i błyszcząca. Gruba kobieta sapnęła głośno, natychmiast przytykając do ust wilgotną chusteczkę. MęŜczyzna uniósł się zza biurka. Jego łysinę pokryły kropelki potu. Krótkie, niezdarne palce manipulowały noŜykiem do papieru. Spojrzał na siedzących. —Ostatnia wola świętej pamięci Emmanuela Rucker-by'ego — zawahał się na moment. — Jego testament. — śółtawe palce zagłębiły się w kopercie. Macały tam niepewnie, coś uchwyciły i z niedowierzaniem puściły. — Nie rozumiem... to nie jest... — na blat biurka wypadł prostokąt. Niewielka tekturka zadrukowana motywem kwiatów i liści w zduszonym kolorze ochry. Palce notariusza uchwyciły ją i odwróciły. Twarz jego wyraŜała największe zdumienie graniczące z trwogą: —Karta do gry? Na szkle leŜała dama pik. Czwórka spadkobierców runęła do przodu. Popychając się i tratując wpatrywali się zachłannie i z niedowierzaniem w wizerunek popiersia kobiety i jej drugiego, lustrzanego odbicia. 6 —A gdzie testament? — syknął męŜczyzna w okularach. — Proszę wyjąć testament, mecenasie! Prawnik bezradnie rozłoŜył ręce. —W kopercie nic więcej nie ma, panie Brando- nie. Tarmosili prostokąt sztywnego papieru, jakby w gąszczu zadrukowanych esów Strona 1

Boglar Krystyna - Perly damy Pik floresów próbowali doszukać się jakichś zaszyfrowanych informacji. —Pieczęć ojca! — jęknęła gruba ocierając usta. — To na pewno pieczęć ojca. Na kopercie. I jego pismo poznaję! Młodsza, z wydłuŜoną twarzą, przypominała nieco charta na tropie. —Elis, tu naprawdę niczego więcej nie ma! —MoŜe pan wyjął niewłaściwą... eee... kopertę? — męŜczyzna nareszcie zwalczył czkawkę. — MoŜe jest jakaś inna? Prawnik przecząco pokręcił głową. —Nie, panie Ruppercie. Ojciec państwa zdeponował u mnie tylko tę, którą widzicie. Z taką, a nie inną zawartością. Dwa lata temu. Własnoręczny napis: testament — wyjaśnia wszystko. To właśnie jest jedyny istniejący testament szanownego Emmanuela Rucker-by'ego. —Dama pik? —Tak. Dama pik. —Ale... co to ma znaczyć? — denerwowała się gruba Elis Ruckerby-Morton. — Gdzie są nieruchomości, obrazy, pieniądze? —Gdzie kosztowności, a wśród nich słynny sznur róŜowych pereł? — bełkotał Brandon Ruckerby na-przemian wkładając, to znów zdejmując okulary. Czyścił je w zdenerwowaniu kawałkiem irchy wyciągniętym z kieszeni kraciastej marynarki. śółtawa łysina prawnika pokrywała się coraz liczniejszymi kroplami potu. 7 —Proszę państwa! — podniósł głos. — W mojej kancelarii nigdy nic podobnego się dotąd nie zdarzyło. Od czterdziestu pięciu lat! Kancelaria braci „Bronsson and Bronsson" to szacowna instytucja! —Jakaś pułapka! — Ruppert Ruckerby znów kręcił bransoletę od zegarka. — On przecieŜ coś musiał mieć na myśli zaklejając i lakując kopertę z tą... no, kartą do gry! —Dwa lata temu! — dorzucił mecenas opadając na swój fotel. Kraciastą chustką ocierał głowę i czoło. Spoglądali po sobie w narastającym napięciu i z wyraźnym niedowierzaniem. Oni, czekający na podział masy spadkowej, o jakiej nie śniło się ich przodkom ze Starego Kraju. Na szklanym blacie nieporuszona leŜała dama pik. Wizerunek kobiety o bujnych włosach w kolorze kasztana, swobodnie opadających na ramiona, i dwa sznury grubych pereł. Czubek głowy zdobiła złota korona, w dłoni czerwony tulipan. Purpurową wydekoltowaną suknię w stylu renesansowym ozdabiały Ŝółte pęknięcia i biała koronka. —BoŜe drogi — mamrotała Elis wachlując się mokrą chusteczką — przecieŜ ojciec do końca zachował zdrowy umysł! I rozsądek! —W interesach był bezwzględny — szepnął Ruppert. — Na tydzień przed śmiercią zwołał naradę. Ściągnął nawet Iris... —To prawda — potwierdziła szatynka trzymając się dłonią za gardło. Jej głos brzmiał głucho. — Czy nikt z was nigdy nie pytał tatusia, jak ma zamiar podzelić majątek? Brandon wzruszył ramionami. —Powiedział tylko, Ŝe mamy bezwzględnie zastosować się do jego woli, którą zawarł w testamencie. 8 -Zawsze twierdziłam, Ŝe od śmierci mamy zachowywał się jakoś... dziwnie - powiedziała Elis obciągając przykrót-ką spódnicę. Śmierć ojca zaskoczyła ją. Czarnych rzeczy nie nosiła od lat twierdząc, Ŝe ją postarzają. Te, które pozostały w głębinie szaf, były zbyt ciasne i zdecydowanie nieodpowiednie. Jej szeroko znane skąpstwo nie pozwoliło na swobodne wejście do magazynu Ohrbacha przy Trzydziestej Czwartej lub do Macy's u zbiegu tejŜe z Broadwayem. -Mama umarła przeszło trzydzieści lat temu, Elis - Ruppert szorstko sprowadził siostrę na ziemię. To on spodziewał się przejęcia rodzinnego biznesu i kont bankowych. Był najstarszy. - Nie bądź niemądra! -Nie jestem wcale głupia! - syknęła w odpowiedzi. Jej teŜ marzyła się okrągła sumka. -Spokój! - zaszemrał Brandon. - Proszę o spokój. Przypomniałem sobie, co jeszcze powiedział tato przed śmiercią... -Co? - Iris oparła się cięŜko o kant biurka. - No, wyduś wreszcie! -No... - Ruppert walczył z powracającą czkawką - Ŝe... jeśli naruszymy któryś z kapitałów to... źle się to dla nas skończy. Spoglądali po sobie z otwartymi ustami. Na biurku spoczywała, dama pik. Nikt jej Strona 2

Boglar Krystyna - Perly damy Pik nie dotknął. -Nigdy mi się nic podobnego nie przytrafiło w całej czterdziestoletniej karierze prawnika - mówił dwie godziny później mecenas Harry Bronsson do Ŝony Sary. Z półmiska patrzyła na niego świeŜo usmaŜona sola w sosie cumberlandzkim. Kruche ziemniaki pokrywała warstewka posiekanej rzeŜuchy. Mecenas oblizał wydatne wargi. 9 Sara siedziała po drugiej stronie długiego mahoniowego stołu, zasłonięta wazą z kwiatami. Lubiła Ŝonkile i drobne, delikatnie pachnące anemony. Miała niezachwiane poczucie kolorystyki i ciągłą potrzebę układania pasjansa. —Mówisz... dama pik? —Tak właśnie. Jedna karta. I nic więcej! — mecenas nałoŜył sobie solidną porcję ryby. Jadł zachłannie, mając absolutną pewność, Ŝe nie natknie się ani na jedną ość. Kucharki dobierał starannie. A one dbały o posadę. —Taka jak ta? — pstryknięty paznokciem prostokąt przepłynął po gładkim stole w okolice półmiska. Harry Bronsson przerwał Ŝucie. Bacznie przyjrzał się karcie do gry. —Nie. Zupełnie inna. Ze starej, poŜółkłej talii... nie potrafię jej opisać. Poza tym, Ŝe tamta miała twarz... — mecenas potrząsnął głową. —Czyją twarz, Harry? —Nonsens, Saro. Przypominała mi kogoś... znanego tylko z fotografii. Bzdura! —Karty mówią prawdę, Harry. Przekonasz się. Odeślij mi moją damę pik, Harry. Będzie mi potrzebna. —Łjxv&sl tego chłopaka? —Nie. Nikogo tu jeszcze nie znam - Paulina ściągnęła zębami czerwoną, wełnianą rękawiczkę. W drugiej ręce dźwigała siatkę z ziemniakami, chlebem i masłem. Gdzie są te piekielne klucze? W bocznej kieszeni kurtki? W wewnętrznej? —Moja mama nosi klucze w biustonoszu — powiedziała Jolka-Kacze oczko. - Od czasu, jak jak jej wyrwano torebkę! Paulina zamrugała rzęsami. —Coś ty? O, są! Chcesz, Ŝeby ci pomóc w wypracowaniu? —No pewnie! - Jolka-Kacze oczko umiała obliczać równanie z trzema niewiadomymi w pamięci, nie przerywając robótki na drutach. Ale z językiem polskim zmagała się niczym Turczyn z królem Sobieskim. - Wpadnij pod wieczór. A z tym chłopakiem cię zapoznam. Ma na imię BłaŜej. Cześć. Paulina uśmiechnęła się kącikiem ust. Było jej kompletnie obojętne, jak miał na imię chłopak z krostami na brodzie. Wcale nie chciała go poznać. Ani Ŝadnego 11 innego- Nastawiała wodę i obierając szczerniałe, lekko zmarzrjięte ziemniaki puściła wodze fantazji: „W piątek oblecę Łazienki, w sobotę Stare Miasto". Szkoła z jeszcze mało gnanymi koleŜankami, kolegami i tak zwanym ciałen* nauczycielskim" przedstawiała na razie coś, co staroŜytm Rzymianie nazywali „terra incognita", czyli ziemię jńeznaną. MoŜe i obiecana, ale na pewno nieznana. Do W2rszawy przyjechała dziesięć dni temu. W środku roku s2k°meg°- No, moŜe środek to przesada. Był koniec października. Dziwnie wietrzny, chłodny i nieprzyjemny. Z KielC) gdzie dotychczas mieszkała, musiała wyjechać. Śmierć ciotki Stefy, perypetie z mieszkaniem, po które zgłosili sie natychmiast spadkobiercy, trudności finansowe, przed którymi stanęła szesnastolatka, sprawiły, Ŝe pozbiei"awszy rnanatki stawiła się z walizką, kocem i czajnikiem elektrycznym w stolicy, przy ulicy Senatorskiej. W mieszkaniu kolejnej ciotki. Tym razem o imieniu Melanie- W zasadzie, moŜna rzec: w zapasie, były jeszcze dwie: Justyna w Krakowie na Grzegórzkach i Józefa pod §zczecjiiem. śadna, nie wyłączając nieboszczki, nie była iei prawdziwą krewną. Wszystkie znały ją od dziecka i były n£Jserdeczniejszymi przyjaciółkami matki. I wszystkie jak jeden mąŜ, po jej śmierci zaproponowały swój dom. Postała Stefanię, bo była najmłodsza i samotna. PrzeŜyły razem jedenaście lat. Ale choroby, toczącej pulchne i serdeczną kobietę, nie dało się zdławić. I w końcu zniszczyła Stefanię, właścicielkę sklepiku z owocami i jarzyflami- Na pogrzeb przyszła cała owocowo-jarzyno-wa elit&- Paulina płacząc ustawiała w pustym i nagle njeprzytulnym mieszkaniu kosze czerwonolicych lobo, pęki suSzonycn ziół, grzybów, dorodnych gruszek i worek fioletowej cebuli rodem z Amsterdamu. A potem gryząc gruszkę konferencyjną napisała do Melanii. Telegram przyszedł natychmiast: Zbieraj manek stop zostaw krukom ich dobro stop przyjeŜdŜaj stop szkoła załatwiona. 12 Z „krukami" nawet nie rozmawiała. Dziobały się nawzajem o worek amsterdamskiej cebuli. Przez nikogo nie zatrzymywana wsiadła do pociągu. W stolicy poczuła się dobrze. Małe, dwupokojowe mieszkanie dzieliła z ciotką Strona 3

Boglar Krystyna - Perly damy Pik Melanią i jej matką. Ta święta kobieta nawet nie zauwaŜyła, Ŝe do jej pokoju dostawiono jeszcze jedno łóŜko. Chwilami, demencyjna, acz niezwykle czysta i radosna babcia Zarębowa, traktowała Paulinę jak swoją ulubioną, dawno zaginioną kotkę. —Czy pozwolisz się pogłaskać? — spytała, gdy Melania przedstawiła jej dziewczynę. — Masz piękne włosy! —AleŜ tak, mamo. Paulina pozwoliła się pogłaskać po niezwykle bujnych, rudych jak marchewka włosach. Nie sprawiło jej to Ŝadnej przykrości. Dłoń babci Zarębowej była lekka i przezroczysta niczym skrzydło motyla. —Mogę gotować, prać, prasować. Wszystko to umiem — powiedziała, gdy ciotka Melania kroiła w kuchni dwukolorowe ciasto z czekoladą. —Wiem — odparła uśmiechając się. — Stefania nauczyła cię wszystkiego. Ja teŜ przyłoŜę się do twojej edukacji! — roześmiała się wskazując na starą maszynę Singera, pamiętającą chyba pierwszą wojnę światową. — Jestem krawcową z BoŜej Łaski, jak o mnie mówią w Teatrze Wielkim... znaczy... w operze. Bo tam pracuję. Tu tylko dorabiam... takie tam... skrócić, zdłuŜyć, skroić. Wszyscy mnie znają na naszej ulicy. Łoskot werbla przypomniał, Ŝe babcia Zarębowa chce dostać codzienną porcję tartej marchewki i sok jabłkowy. —Ma bębenek u siebie, koło fotela. Taki dziecinny. Wali pałeczkami, jak czegoś chce. Przypomina jej to dziadka... znaczy mojego tatę. Był w orkiestrze wojskowej. Walił w bęben ze znawstwem i talentem. Zanieś jej to. I nic nie pomagaj. Mama je samodzielnie. Nigdy nie 13 brudzi. I uŜywa perfum. Lubi je. Ma swoją rentę i prawo, by pachnieć, czym chce. Paulina uśmiechnęła się wesoło. — Jasne! Po dwóch dniach uwielbiała łoskot werbli jak wszyscy, którzy tu bywali. Bo Paulina lubiła zwierzęta, rośliny, pyzy i wesołe staruszki z koczkiem siwych włosów pachnących fiołkami. — Paulino Świtoń — pytała polonistka wychylając się zza stolika obitego zielonym suknem, jakby to był stół bilardowy. — Czy miałaś wśród przodków jakiegoś Irlandczyka? — Niewykluczone — odparła zapytana. — Historię rodziny owija wprawdzie jakaś mgła tajemnicy, ale o ile mi wiadomo, wszyscy byli Polakami. Chodzi pani profesor o kolor moich włosów? Są strasznie rude, prawda? Klasa zachichotała przyjaźnie. Wśród czterdziestki młodych Polaków obojga płci była tylko jedna wredna Monika i jeden dureń imieniem Jarosław. Reszta w całkowitym lub średnim porządku. W kaŜdej społeczności są głupcy i ludzie opatrznościowi. WaŜne to jest dla jednostek społecznie wyrobionych, ale nieco zagubionych w morzu spraw. A taką chwilowo była Paulina Świtoń. —Ruda była Ania z Zielonego Wzgórza. I całkiem dobrze przeszła przez Ŝycie. Ale ciebie chciałam zapytać, jaką lubisz poezję. Dziewczyna zmarszczyła nos. —Pewnie zaraz wszyscy na mnie nawrzeszczą — zaczęła kręcąc długopisem — ale ja lubię... Puszkina! Brwi pani Teresy podjechały najwyŜej, jak było moŜna. — Jesteś odwaŜna, Paulino. I z niezłym gustem. Gratuluję. Czy moŜesz nam o tym opowiedzieć? AleŜ oczywiście! Opowiadać mogła długo. I cytować „Oniegina" w polskim tłumaczeniu teŜ. 14 —I jeszcze miał przodka Murzyna. I tak pięknie zginął! W pojedynku! — kończyła zarumieniona z wraŜenia. Klasa nie wyraŜała ani zachwytu, ani dezaprobaty. Nikomu nie chciałoby się uczyć na pamięć Ŝadnej strofki wiersza. Ale Polska to wolny kraj. JeŜeli ktoś chce, to czemu nie? —On się pojedynkował z miłości? — spytała Jol-ka-Kacze oczko, gdy wracały Senatorską. Mieszkały w tym samym domu. —Tak. Chodziło o Ŝonę. Chyba nie była mu wierna, ale honor męŜczyzny w tych czasach nakazywał rzucenie rękawicy. —Czego? — Jolka-Kacze oczko nie na darmo nosiła ten przydomek. W chwilach wielkich wstrząsów typu: sprawdzian z polskiego lub widok oszałamiającej bluzki na wystawie butiku jedno jej oko odpływało w bok. Dlaczego „kacze"? A kto to wie? Jedynego zezowatego kaczora, jakiego znała klasa, moŜna było obejrzeć w telewizorze w programie przeznaczonym dla maluchów. I nazywał się „Donald". —Kodeks pojedynkowy tak nakazywał - Paulina wąchała dorodnego kalafiora, wyłowiwszy go ze stosu sobie podobnych. Ich właściciel stał w bramie domu na Strona 4

Boglar Krystyna - Perly damy Pik Senatorskiej przytupując z chłodu. - Jeśli się kogoś wyzywa na pojedynek, trzeba mu rzucić w twarz własną rękawiczkę. Jolka spojrzała na swoją szarą, wełnianą, z dziurą na czubku kciuka. —I tylko tyle? —To wystarczyło. - Kalafior znalazł się w siatce. Siny z zimna chłopina pluł w plik tysiączłotówek wydając resztę. - A potem, o świcie w lasku odliczano kroki... obrót, pistolet wymierzony w odsłoniętą pierś... szczęka kurek... pal! 15 —I trup! - westchnęła uszczęśliwiona Jolka-Kacze oczko. - To były czasy! Legalny trup na śniegu! - Albo na trawie. Wśród stokrotek i niezabudek... Jolka zarzuciła plecak na drugie ramię. -Lubię opowieści o zbrodniarzach, nieboszczykach i policjantach. To cześć! —Cześć. Paulina płucze obrane ziemniaki. Woda na kalafior juŜ się gotuje. Trzeba posolić i wlać odrobinę mleka. Tak ją uczyła ciotka Stefania. Łoskot werbla dobiega z sąsiedniego pokoju. Paulina zerka na „rozkład dnia babci" wiszący nad kuchennym stołem. Godzina piętnasta - podać lekarstwo w zielonej miseczce i jogurt z owocami. -JuŜ lecę, juŜ lecę! Staruszka siedzi wygodnie w fotelu, okryta pledem w kratę. Ma bardzo błękitne, trochę porcelanowe oczy w siateczce drobnych zmarszczek. -Czy ktoś ci mówił, Ŝe przypominasz Marię? Jesteś do niej podobna. Paulina uśmiechnęła się. Babcia z trudem wyłuskuje kolorowe pastylki z miseczki. Jedna kulka upada na koc. Ginie w fałdach. Dziewczyna odnajduje ją sprawnie. - Jaką Marię? - pyta, gdy juŜ babcia popiła jogurtem. -Specjalnie wyrzuciłam tę róŜową do fotela! - śmieje sięstaruszka. - mam ich tam całą kolekcję! Paulina Ŝartobliwie grozi palcem. -Trzeba łykać wszystkie. Ciocia Melania dała mi dokładne instrukcje. Do jakiej Marii jestem podobna? -Do swojej babki. Paulina siada na stołeczku. -Babcia ją znała? Staruszka wskazuje na komodę. 16 —Tam. Przynieś. Kasetkę. Dziewczyna podaje cięŜkie pudło z ciemnego drewna. Jest w nim sporo kolorowych widokówek, sznurek białych korali, agrafki, szpilki i dwie spore koperty. Z jednej z nich wypadają poŜółkłe fotografie: młode dziewczyny, roześmiane, w zabawnych sukniach z lat trzydziestych. —Kto to? Staruszka ściąga wargi. —Ja. I twoja babka Maria. —Nigdy nie widziałam tego zdjęcia! Mama kiedyś miała ich sporo. Ale gdzieś przepadły w czasie przeprowadzek. To naprawdę moja babcia? W kuchni gwiŜdŜe czajnik. Paulina biegnie przykręcić gaz. Zagląda do ziemniaków i kalafiora. Jest porządna w tym, co robi. I niezwykle precyzyjna. —Mieszkałyśmy wtedy nad Wisłą. Blisko wody — staruszka wyławia owoce z jogurtu. Smakuje je mruŜąc oczy. — Nie pamiętam, jak się nazywała ulica. Melania wie. —Tu, w Warszawie? —Tu. Ojciec wydobywał piasek z Wisły. Przyjrzyj się. Takie same włosy jak twoje! Paulina przyglądała się rysom w brązowej sepii. Okrągła twarz z wysoko upiętym kokiem, niesforne pierścionki tulą się do policzków. Jak jej własne. Nos prosty... „Taki miała mama. I ładne łuki brwi. Ale pieprzyk w kąciku ust jest mój! Obie nie miały!" —Co się stało? — pyta unosząc twarz. — Nic nie wiem o babci. —Uciekła. To jego wina! Uciekli statkiem za morze! —Kto? Czyja wina? —No jego! Babcia Zarębowa jest zmęczona. Wzrok mętnieje, dłonie ушШЩ^tekturkę. Zasypia nagle, jak ptak na gałęzi/ >17 Paulina zbiera rozrzucone fotografie. Ale nie zamyka ich do szkatułki. Cicho, na palcach oddala się do kuchni, gdzie dochodzą na parze ziemniaki. I gdzie brązowieje topione na patelni masło. Obiad jest gotów. Trzeba jedynie podgrzać mięso. Zgrzyt klucza w zamku rozcina ciszę mieszkania. Budzi Paulinę z półuśpienia. Strona 5

Boglar Krystyna - Perly damy Pik —Jestem! — woła ciotka Melania zrzucając obuwie. Staje w drzwiach kuchni wciągając nosem zapachy. —Zrobiłaś obiad? Cały? — dziwi się, bo nie jest jeszcze do tego przyzwyczajona. — Dzielna dziewczyna! Paulina kiwa głową. Na kuchennym stole, przykrytym słonecznikową ceratą, leŜy komplet fotografii: jasne panny, najwyŜej dwudziestoletnie, w falbankach i bucikach sznurowanych. —Babcia mi je pokazała. Ciotka Melania pochyla głowę. Jest krótkowzroczna. Oczy ma zmęczone od ślęczenia nad maszyną do szycia. I od jarzeniówek, jakich pełno w zakamarkach Teatru Wielkiego: w długich korytarzach, pracowniach malarskich, krawieckich, perukarskich. Cały podziemny i nadziemny świat opery, szczelnie osłonięty przed oczyma publiczności. Dla niej, i tylko dla niej jest blichtr kryształowych Ŝyrandoli, marmury posadzek i schodów, aksamity malinowych foteli i „pieczarkowy" plafon. Dla niej szatnie, błyszczące poręcze i miękkie, odkurzone chodniki. Dla krawcowej jest zagracona pracownia, zwoje materiałów, podrabiane koronki, igły, nici i stukot starych maszyn do szycia, zapach kurzu i jarzeniówki nad głową. Tak było, jest i chyba jeszcze długo będzie we wszystkich teatrach świata. —Maria i Magdalena — uśmiecha się ciotka Melania. — Twoja babcia Maria i moja mama Magdalena. Miały wtedy po dwadzieścia lat. Paulina nakłada jedzenie na talerze. 18 —Lubisz, ciociu, kalafior z bułeczką tartą? —Dziękuję, dziecko. Jesteś całkiem niezłą kucharką. Wszystkie kobiety w twojej rodzinie lubiły i umiały gotować. —Opowiedz mi o nich. Niewiele wiem. Melania opiera łokcie na stole. Jest zmęczona. Nie chce jej się jeść. Ale nie moŜe zawieść małej. „Ładna mała! — śmieje się w duchu. — Szesnastolatka z biustem Marylin Monroe! Ale dziecinna. Bardzo jeszcze dziecinna..." —Stefania niczego ci nie opowiadała? —AleŜ tak! śe miałam pięć lat, jak umarła mama. I zaledwie dwa, jak zginął ojciec. —Tak. W poŜarze. DuŜo się o tym pisało. Wtedy. —Dlaczego? —Bo nie wszystko było jasne. Dokładnie nie wiadomo, kto zaprószył ogień. To był dom wczasowy... co tam, stare dzieje! —O babci Marii słyszałam. Ale co się stało z dziadkiem? Melania je z trudem. Jest bardzo zmęczona, a czekają jeszcze kąpanie staruszki, przymiarka spodni pani Trudy, skrojenie bluzki dla tej klabzdry spod siódemki... —Dziadka nie było. Paulina zastyga z kalafiorem na końcu widelca. —Jak to: nie było? —No... ten męŜczyzna... on się nigdy z Marią nie oŜenił. Zrobił jej dziecko i... zniknął. —To znaczy, Ŝe mama była... nieślubna? Ciotka wstaje od stołu. W lodówce jest jeszcze kompot z jabłek. Jest jej gorąco i musi się napić czegoś zimnego. —Tak. Ale nigdy to dla niej nie było problemem. Paulina spłoszona oblizuje łyŜeczkę. Taka masa rewelacji wyraźnie ją przytłacza. MoŜe to dobrze, Ŝe Stafania nigdy nie chciała mówić o nieboszczce. 19 - A dziadek zwiał? Zjadły go myszy jak króla Popiela? — Coś w tym rodzaju. Twoja mama wychowywała się jak my wszystkie: ja, Stefania, Justyna, Józefa. Na Powiślu. Po wojnie wszystko było inne, rodziny rozbite... kogo obchodziły przedwojenne losy panien na wydaniu... —Będzie balanga na całego! — cieszy się Jolka-Kacze oczko. — Pójdziesz? —Dokąd? — Paulina zatrzymuje się przed wystawą ze srebrną biŜuterią. Wśród swoich skarbów ma jedynie pierścionek po matce z czerwonym koralem i srebrną broszkę z turkusem dar ciotki Stefy na piętnaste urodziny. —Trochę daleko. Ale chłopaki nas podrzucą. Motorami albo jakimś rzęchem. paulina mruga powiekami. Jako klasyczna „prowinc-juszka" boi się pytać o szczegóły. MoŜe się jedynie domyślać, Ŝe owa „balanga" jest naprawdę jakąś dyskoteką albo prywatką. -No... nie wiem. Nikogo tu nie znam. Jolka-Kacze oczko aŜ hamuje na wyboistym chodniku. W jej odpływającej źrenicy maluje się przeraźliwe zdumienie- Strona 6

Boglar Krystyna - Perly damy Pik -Na balangach na ogół nikt nie zna nikogo! Byłam raz w Łomiankach w willi jednego bogacza. Nawet nie wiem, jak się nazywał i jak wyglądał. Ale ubaw był po pachy! paulina dusi w sobie niepokój. Stołeczne zwyczaje róŜni- się od tych, do jakich przywykła. I w Kielcach były mieszkania słynne z sobotnio-niedzielnych szaleństw. Ale tam nikt nie zapraszał dziewczyny ze sklepiku owoco-wo-jarzynowego. -Zobaczę. Spytam ciotki — mruczy opuszczając głowę. Za nic nie chce uchodzić za wiejską gęś. 20 Jolka-Kacze oczko unosi wzrok w niebo. —Nie bądź głupia, Paulino! Ja teŜ nie mówię w domu, dokąd jadę. PrzewaŜnie rzucam w przestrzeń: „Idę się uczyć do GraŜyny. Wrócę późno, albo wcale". —I mama nie pyta? Potem, jak wrócisz? —Ani jej to w głowie. Jest zadowolona, Ŝe w ogóle się uczę. Jacek, mój brat, juŜ odskoczył. Nie skończył szkoły. Handluje na bazarze i ma forsę. To cześć. Jakbyś się zdecydowała na sobotę, daj głos. Ciotce powiedz, Ŝe odwiezie nas Jacek. Mój brat. Albo kto inny. Hej! —Hej! W mieszkaniu panuje ziąb. Wysiadło centralne ogrzewanie. Administracja wywiesiła kartkę, Ŝe „winne jest miasto". A zatem nie Ŝadna lokalna awaria. Coś powaŜniejszego. Babcia Zarębowa cała ukryta w puszystym kocu. Tylko jej błyszczą niebieskie oczy. —Chodź tu, to cię pogłaszczę. —Nie teraz, babciu. Proszę nie wyjmować rąk spod koca. Zimno. Włączę piecyk. Lekarstwo połknięte? — przetrząsa fałdki koca. RóŜowa pastylka wylatuje, choć była starannie ukryta. Babcia cichutko chichocze. Teraz połykają bez oporów. I bez zapowiedzi nagle zasypia. W kuchni jest całkiem ciepło. Pani Jadwiga, która z sąsiedzkiej potrzeby od lat juŜ dogląda staruszki pod nieobecność Melanii, wałkuje ciasto na pierogi. —Dobrze, Ŝe jesteś. Paulina łyka ślinę. Lubi pierogi, placki ziemniaczane i kruche ciasto. —Upiekła nam się ostatnia lekcja. Fizyka. —Zjedz obiad i biegnij do teatru. Tu masz koszyk z kostiumem pani Folton. Melania zapomniała go zabrać. Całą noc poprawiała go na dzisiejszą próbę. A w końcu zostawiła w przedpokoju pod wieszakiem. 21 —Do teatru? Do opery? A czy mnie tam wpuszczą? — przestraszyła się Paulina. Pani Jadwiga sprawnie wyławiała pierogi łyŜką cedzako-wą. —Nie Ŝartuj. Powiesz portierowi, albo szatniarkom, do kogo idziesz. Twoją ciotkę znają tam wszyscy. Od pierwszej premiery w sześćdziesiątym piątym szyje najtrudniejsze kostiumy. Projektantki niczego nie narysują, zanim nie zaakceptuje pomysłu Melania. Liczą się tam z jej zdaniem. Ma złote ręce. -Dobrze. Zaraz pójdę. Listopad prószy na przemian śniegiem i deszczem. Wiatr zacina od wschodu. Znad Starego Miasta napływają czarne chmury. —Jak to dobrze, Ŝe do teatru blisko! — mruczy półgłosem PauUna kuląc się pod płotem oddzielającym odbudowujący się po poŜarze bok Teatru Narodowego od części Opery. Pod arkadami gromadzi się nawiany puch. Przez chwilę walczy z cięŜkimi drzwiami. Po drugiej stronie otacza ją natychmiast zaklęty świat marmurów, schodów, złoceń i nieodgadnionych zapachów. -Hej, do kogo? Paulina odwraca głowę. Drogę zagradza jej osobnik wagi półcięŜkiej w czarnym swetrze z dziurą na lewym łokciu. Pasuje do tych marmurów i złoceń jak pięść do oka. —Do pani Melanii Zaręby. W pracowni krawieckiej. Niosę kostium. Osobnik sprawdza zawartość koszyka, jakby podejrzewał w nim ukrytą bombę. -Dobra, idź. -Nigdzie nie pójdę! - buntuje się Paulina. - Nie wiem, gdzie jest pracownia. 22 Osobnik w swetrze nadyma się, jakby miał za chwilę pęknąć. —W dół, w lewo, korytarzami w prawo, po schodach i juŜ! Paulina wykonuje coś, co od biedy mogłoby wyglądać na ukłon. —Trafię na pewno! W lewo, w górę i w dół. Nad głową nagle rozjarza się światło. Migoczą błyskami kryształowe krople. Przyciemnione dotąd wnętrze zmienia się niczym teatralna dekoracja. Zachwycone oczy dziewczyny wyławiają jeden szczegół po drugim. Na jej półotwartych ustach Strona 7

Boglar Krystyna - Perly damy Pik błąka się uśmiech. —Ale tu pięknie! Odpowiedzieć mogłoby jedynie echo. Wędrówka w górę, dół, prawo i lewo nie dała pozytywnych wyników. Ogrom wnętrza opery gęstnieje w dolnych kondygnacjach pokręconymi korytarzami, ciemnymi magazynami, maszynownią pachnącą smarem i pomieszczeniami jako Ŝywo przypominającymi sterownię łodzi podwodnej. Paulina zdezorientowana, spocona z wraŜenia i panującej tu temperatury zbliŜonej do tropików zrywa z głowy zieloną wełnianą czapkę. Jej rude loki rozsypują się na ramionach. Snop światła nagle wali po źrenicach. —Stój! Zatrzymuje się mruŜąc oczy. Kurczowo ściska pałąk koszyka. Czuje idący z głębi powiew. Jakiś szum narasta aŜ do warkotu. Blask z białego robi się siniozielony. OstroŜnie rozwiera powieki. Trochę na lewo, tuŜ przed źródłem światła stoi kobieta. W czerwonej aksamitnej sukni z bufiastymi rękawami, z ostro zielonym szalem i białymi koronkami otaczającymi głęboki dekolt. Kobieta ma rude, luźno puszczone włosy, oplecione błękitną wstąŜką i złotą koronę na czubku głowy. W palcach trzyma kwiat. Chyba tulipan. 23 —Du.. duch — szepcze Paulina szczękając zębami. W tym cichnącym warkocie, zmieniającym się w świetle, w natęŜeniu powiewu, idącego jak z grobu, czuje łomot własnego serca. —Dama pikowa — głos huczy w nagle pociemniałym wnętrzu. — Co tu robisz? —Ja? — Paulina oblizuje suche wargi. — Idę. —To widzę. Zza ogromnych, złoconych ram, które nagle się pojawiły, jakby spadając z nieba, wyłania się sylwetka w czarnym, luźnym swetrze z dziurą na łokciu. „Co, u diabła! — myśli Paulina cięŜko oddychając. — Czy tu wszyscy chodzą w dziurawych ciuchach?" Zęby jej znów szczękają, bo ów męŜczyzna ma na głowie czarną kominiarkę z otworami na usta i oczy. —Widzę, Ŝe idziesz. I najwyraźniej zabłądziłaś. —O to nie trudno. W tych... kazamatach! Cichy śmiech powoduje, Ŝe oczy napastnika z białych robią się koloru popiołu. —To jest opera, moja mała! Wnętrze pełne zjaw, duchów i ciemnic! Czytałaś „Ducha w operze"? —Nie. Ale widziałam film. Kim jest ta... kobieta? —Damą pik. Portret pięknej królowej o rudych włosach. Jak twoje. Jesteś... do niej podobna. Czy wiesz o tym? Paulina przestaje się trząść. MęŜczyzna z twarzą ukrytą w czarnej pończosze jest przecieŜ z krwi i kości. A dama pik? CóŜ... to portret. Tyle, Ŝe ponadnaturalnej wielkości. Złocone ramy wiszą na łańcuchach ginących gdzieś, pod kopułą, w mroku maszynerii. Tak, wyraźnie zbłądziła. —Kim pan jest? Terrorystą? MęŜczyzna śmieje się. Teraz widać równieŜ jego usta. —śelazną maską! JuŜ ci mówiłem. Jestem duchem tej opery. Nie jest gorsza od paryskiej. Byłaś kiedyś w ParyŜu? 24 —Byłam w Barszczewie. I w Kielcach — odpowiada grzecznie i zgodnie z prawdą. — Jej trzeba coś domalować — mówi pewna głębokiej racji. —Co? —Nie wiem. Jakiś naszyjnik. Albo medalion... MęŜczyzna, lub młody chłopak, nie bardzo widać, bo szczupła sylwetka ledwie majaczy w mroku, klaszcze w dłonie. —Naturalnie! Zupełnie zapomniałem! Perły damy pik! Straszny huk przetacza się pustą halą. Coś spada, coś grzechocze. Ciemność jest czarną dziurą. —Jak ty tu moŜesz pracować, ciociu? — bełkocze Paulina próbując zapanować nad trzęsącymi się dłońmi. Jest spocona, rozchełstana, zmordowana biegiem przez kilometrowe korytarze i zupełnie niespodziewanie pojawiające się schody. Melania unosi wzrok znad maszyny. —Przyzwyczajenie. Tyle lat... zbłądziłaś? Nikt ci nie powiedział, jak trafić do szwalni? —Spotykałam tylko facetów w czarnych swetrach. Obaj mieli dziury na łokciach. Jeden na prawym, drugi na lewym. Stąd wiem, Ŝe było ich dwóch. A potem coś zawarczało i ukazała się monstrualna postać w złotych ramach. No nie, ramy były osobno! — Paulina siada z rozmachem na niskim zydlu. Ciotka Melania głośno się śmieje. —BoŜe drogi, przestraszyłaś się dekoracji? Tu u nas rzeczywiście moŜna się natknąć na cuda i dziwy. A nie widziałaś jeszcze magazynów z kostiumami! I Strona 8

Boglar Krystyna - Perly damy Pik rekwizytorni. Tam stoją manekiny odziane w zbroje, albo zbójcy z kindŜałami. To jest Teatr Wielki, Paulinko. No, odpocznij, dziecko. 25 —Ale kim był chłopak w czarnej kominiarce na twarzy? Wyglądał jak terrorysta ze Świetlanego Szlaku! Ciotka Melania zmarszczyła brwi. —Naprawdę nie wiem. W pracowni malarskiej czasem pomagają studenci z Akademii Sztuk Pięknych... moŜe to był jeden z nich? Robią czasem psikusy... —O mało nie dostałam zawału! — skarŜy się Paulina zrzucając kurtkę. Pomału zaczyna przychodzić do siebie. —Tu masz, ciociu, garnuszek z pieroŜkami. Jeszcze ciepłe. Zjedz. Ciotka Melania z trudem prostuje kręgosłup. KrzyŜ ją boli od długiego ślęczenia przy maszynie. Jest głodna i jednocześnie zbyt zmęczona, by sięgnąć po widelec. Z rondelka unosi się miły zapach cebulki smaŜonej na maśle. —Daj, zjem. Babcia nakarmiona? —Jasne. Pani Jadwiga o to zadbała... — rumor, jaki się przetoczył gdzieś nad ich głowami, brzmiał niczym łoskot walących się murów średniego miasta. —Co to? Trzęsienie ziemi? Ciotka Melania przełknęła kęs. —Pewnie robotnicy remontujący sąsiedni Teatr Narodowy. To trwa juŜ ładnych parę lat! Hałas wzmagał się i cichł. śadna z nich nie usłyszała, jak otworzyły się drzwi i stanęła w nich wysoka, silnie zbudowana kobieta w nienagannie skrojonym kostiumie. —Och, pani Folton... kostium do miary gotowy... Paulinko, wyjmij z koszyka. Tylko uwaŜaj na szpilki! —Dzień dobry, droga Melanio... mam nadzieję, Ŝe nie będę w nim wyglądała jak sznurowany baleron... Paulina pełna napięcia przyglądała się przymiarce. W jednej chwili czarnowłosa kobieta przemieniła się w tę z portretu! Czerwony aksamit... zielony szal... —Dama pik! — wyszeptała wstrząśnięta. 26 —No... niezupełnie. Śpiewam partię w „Damie pik" Czajkowskiego! — roześmiała się primadonna. — Libretto do tej opery napisał sam wielki Puszkin! —Lubię jego poezje — wyszeptała nieśmiało Paulina. — Szczególnie „Oniegina". Biedna Natasza, taka miłość... Ciotka Melania z ustami pełnymi szpilek przyklękła, by wyrównać doł sukni. Primadonna wzięła oddech i pracownię wypełnił silny sopran koloraturowy: —Ja ljublju tiebia Natasza... Pani Melanio — dorzuciła po chwili, gdy głos cichł gdzieś pod sufitem — trochę ciasny stanik. Nie byłabym w stanie wziąć wysokiego „C". Krawcowa sprawnie wypluwa szpilki. —I po co pani śpiewa męską partię Oniegina? Pan Kornacki robi to głośniej. I bez wysokiego „C"! A stanik się rozluźni. O dwa centymetry. —Skąd pani wzięła, Melanio, taką cudowną dziewczynę? Nigdy jej tu nie widziałam. —Paulina. Przyjechała z Kielc. Chodzi do szkoły i mieszka ze mną. Primadonna pociągnęła nosem. —Co tu tak ładnie pachnie? —Pierogi ruskie z cebulką — wyjaśniła dziewczynka wpatrzona z zachwytem w urodziwą śpiewaczkę. —Gdzie? Gdzie one są? Na litość Boską, umieram z głodu. W bufecie tylko flaki i bigos! Melanio... zjem trochę... Krawcowej nie wypadało zaprotestować. Znów miała pełne usta szpilek. A Paulina się śmiała. Gdy rondelek był juŜ wymieciony do czysta, artystka oblizała wargi. —Macie u mnie bilety na premierę! Za to wspaniałe jadło! Do widzenia, pani Melanio! Do widzenia, dziecko! I majestatyczna postać wypłynęła przez drzwi. 27 —Jak zaśpiewała, myślałam, Ŝe Ŝarówki popękają — roześmiała się dziewczyna. — Co za głos! —Pani Iza Folton jest najjaśniejszą gwiazdą naszej opery. Śpiewała w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, w La Scali w Mediolanie, w Wiedniu. Jej głos porównują z wielką Tebaldi. Jak się jest krawcową w teatrze tyle lat, o wszystkich coś wiadomo. Jeden pije, drugi zmienia kochanki, a trzecia moŜe zjeść na raz dwa obiady! — spogląda smętnie na pusty rondelek. — Nie szkodzi! Zaraz kończę i wracamy do domu. Na pewno zostały jeszcze jakieś pierogi! Strona 9

Boglar Krystyna - Perly damy Pik Przechodząc przez ciemne pomieszczenia, Paulina kurczowo trzymała się rękawa ciotki. Woli nie być niczym zaskakiwana. Jednak tuŜ za zamkniętymi drzwiami ktoś uparcie powtarzał tajemniczym głosem: —Trójka, siódemka, as. Pamiętaj... trójka, siódemka... as! Na ulicy mokry śnieg zacina w rozgrzane twarze. Przez zamkniętą dla ruchu ulicę Wierzbową przechodzi chłopak ciągnąc na smyczy opierającego się psa. Zwierzę ma rudą sierść, długie uszy i najwyraźniej wstręt do stąpania po brudnej, mokrej brei. Wyglądają komicznie, walcząc ze sobą. Paulina nie kryje uśmiechu. Naciągając wełnianą czapkę przygląda się chłopakowi, który zrezygnowany bierze w końcu psa pod pachę. —Rudy zawsze zwycięŜa! — mruczy dostatecznie głośno, by chłopak usłyszał. —Zapamiętam! — odpowiada wtulając nos w pucha-ty szalik. Uszczęśliwiony pies głośno ziewa. Paulina dogania ciotkę. —Czy będę mogła kiedyś zwiedzić cały gmach opery? Melania walczy z parasolem. Wiatr dmucha coraz to z innej strony. —Cały? To wykluczone! Pięćset tysięcy metrów sześciennych! A na samej widowni jest tysiąc dziewięćset 28 miejsc. Ale zabiorę cię na premierę, jeśli pani Folton naprawdę nie zapomni o wejściówkach dla nas. Na razie chciałabym... —Co, ciociu? —Właściwie nie powinnam cię o to prosić... Stefania tak dbała, Ŝebyś miała wszystko... chyba jej się nieźle powodziło... a ja... Paulina czuje ukłucie w sercu. Ma juŜ przeszło szesnaście lat. I wie, ile kosztuje jej utrzymanie. —Ja mam... rentę po mamie... niczego mi nie trzeba... Melania zamyka parasol. Nie sposób dłuŜej walczyć z wyginającymi się drutami. Jest jej trudno dobierać właściwych słów. Niepotrzebnie rozpoczęła tę rozmowę na ulicy. I to jeszcze w czasie mokrej śnieŜycy. —Nie chodzi o twoje pieniądze, Paulinko. Powinnaś je wszystkie wydać na szkolne potrzeby... ale moŜe mogłabyś pomóc Zielenieckiej w soboty i niedziele? Dodatkowa sumka to dla dziewczyny w twoim wieku manna z nieba. —Kim jest Zieleniecka? — Paulina walczy z cięŜko się otwierającą bramą. Są juŜ w domu. —Szatniarka. Z opery. Ta na lewo od wejścia. Ma straszny reumatyzm, prawie nie rusza palcami rąk. Udaje, Ŝe wszystko w porządku, bo się boi stracić pracę. Rozumiesz? Szatniarki Ŝyją z napiwków. Schody nie są wysokie, ale Melania co i rusz przystaje. Cierpi na złe krąŜenie i lekki ból pod lewą pachą. Za nic nie przyzna się do słabości. Jak się ma pod opieką staruszkę i młodą dziewczynę, trzeba się trzymać. Choćby poręczy. —Tak, ciociu. —I nie masz o to do mnie Ŝalu? Stefania cię nie wykorzystywała... wiem... Paulinko, nie gniewaj się. MoŜe niepotrzebnie ci o tym powiedziałam? Ale widzisz... — drugie piętro jest miejscem dłuŜszego postoju. Zawsze. 29 Zanim się zbierze siły do pokonania ostatniej kondygnacji. - Ja i Zieleniecka, znaczy Aniela, znamy się od trzydziestu lat! Razem przyszłyśmy do opery... do pracy, w listopadzie sześćdziesiątego piątego roku. TuŜ przed uroczystym otwarciem Teatru Wielkiego. Po długiej odbudowie. Znałyśmy się juŜ przedtem. I do dziś sobie pomagamy. Aniela jest od dziesięciu lat wdową. Ja nigdy nie wyszłam za mąŜ. Jakoś się nie składało... Paulina przytula twarz do mokrego kołnierzyka z lichego futerka. Ciotka wydaje się taka zafrasowana. -Nie mów nic więcej. Nie trzeba. A to nieprawda, Ŝe ciotka Stefania wychowywała mnie zdała od pracy. Miałam swoje zajęcia w sklepie. Obie sortowałyśmy ziemniaki i jabłka... chętnie pomogę w szatni. Podoba mi się świat teatru. Jego zakamarki, duchy i strachy... -To dobrze. Chodźmy, babcia czeka. Paulina nie zapytała o zgodę na balangę w najbliŜszą sobotę. Nie miała śmiałości. MoŜe później. Albo jutro. Do soboty jeszcze i tak dwa dni. Dziś musi zająć się czym innym. W piątek sytuacja uległa zmianie. Kaloryfery wciąŜ były zimne i musiały wywieźć babcię Zarębową do Zielonki. Staruszka miała tam równie wiekową przyjaciółkę, mieszkającą we własnym domu z rodziną, piecami, kotem i ogrodem. Dwa, trzy razy w roku przerzucano do nich babcię przy pomocy samochodu pana Wojtka. Tym Strona 10

Boglar Krystyna - Perly damy Pik sposobem ciotka Melania mogła pójść przed wieczornym spektaklem baletowym do szatni, a Paulina na balangę. -Nie wiem, co ci powiedzieć, dziecko - martwiła się ciotka pakując kanapki. - Tu panują inne zwyczaje niŜ te w Kielcach czy Barszczewie. Przyznam się, Ŝe mam obawy... -Jolka tam jedzie. I jej brat Jacek. I sześć osób z mojej klasy. -Ale będziesz uwaŜać? Chłopcy dziś są tacy... 30 Paulina znakomicie rozumiała obawy. Miała juŜ nie najlepsze doświadczenia z chłopcami. Ale nie odpowiadała na niedwuznaczne zaczepki. Na zwykłe chamstwo teŜ znajdowała sposoby. W sklepie ciotki Stefanii podszczypywał ją dostawca jabłek. Aptekarz pozwolił sobie na całkiem konkretne propozycje. Szkopuł w tym, Ŝe męŜczyźni nie robili na niej jeszcze wraŜenia. Ani ci nowobogaccy kręcący na palcu kluczyki od japońskich samochodów, ani teŜ normalni zjadacze chleba, a raczej byle jak zapakowanych kanapek noszonych do biur w topornych aktówkach. Widocznie czas jeszcze nie nadszedł. Albo właściwy człowiek. —Musisz mi ufać, ciociu. Inaczej nie będziemy mogły razem Ŝyć. Melania pokiwała głową. Przyglądała się rudej głowie Pauliny, zgrabnej sylwetce,pełnym piersiom i długim nogom w czarnych rajstopach. —Tak. Chyba nie ma wyboru. Ale gdyby coś... dzwoń. Podam ci numer telefonu w teatrze. Bo ja teŜ wrócę późno. Do kogo się wybieracie? Paulina potrząsnęła włosami. —Nie wiem. Nie znam nazwiska. Jolka coś mówiła, ale zapomniałam. Mieszkają na Saskiej Kępie. Odwiezie nas brat Jolki. Melania skrzywiła wargi. —Nie mam o nim najlepszego zdania. Nie zdał matury, ale szasta pieniędzmi. No... nie wiem. Dawniej wszystko było inaczej. Kiedy chodziłyśmy do szkoły z twoją mamą. Wiedziało się, kto zaprasza i kogo. I na jak długo... Paulina uśmiechnęła się. „To było bardzo dawno temu — pomyślała. — Dziś wśród nastolatków krąŜy powiedzenie, Ŝe czas spędzony pomiędzy balangami, to czas stracony! Dziadkowie bawili się na wieczorkach tańcujących, rodzice na prywatkach, dziś tańczy się na 31 bibkach, odjazdach i baletach. Tak się to nazywa we wszystkich liceach. A najbardziej balangowe są klasy trzecie". W starej ładzie z poobijanymi zderzakami upchnęło się sześć osób: Jolka-Kacze oczko, Paulina, głupi Jarek i Monika. Na tylne siedzenie wciśnięto jeszcze dziewczynę zupełnie nikomu nie znaną. Miała na imię Iwona i usta pomalowane czarną szminką. Pachniała dziwnie trawą albo sianem. —Kto zna adres tej willi? — spytał Jacek ruszając z kopyta. —Gdzieś niedaleko ogródków działkowych — mruknęła Iwona. — Znajdziemy! Poszukiwania zajęły przeszło godzinę. Do zasłoniętej gęstymi krzakami willi z Ŝółtawego kamienia trafili dzięki głośnej muzyce. Niestety dzwonek albo nie działał, albo nikomu nie przyszło do głowy otworzyć. Jacek sprawnie sforsował ogrodzenie. Po chwili brama stanęła otworem. W ogrodzie, mimo chłodu, jakaś para biegała boso przeskakując kałuŜe. Inna stała upozowana na kształt posągu. Tylko porzucona butelka czerwonego wina wskazywała na niejakie upojenie. W holu na parterze, w takt ostrego rocka tańczyło kilkadziesiąt osób. Widok Romy i „Trusia", czyli kolegi Jabczyńskiego, upewnił przybyłych, Ŝe to jest właściwa balanga. Z klasy było jeszcze trzech chłopaków raczących się wytrwale ginem z tonikiem, advocatem z colą i tym, co młodzieŜ pije najczęściej: mieszaniną soku z cytryny, wody z kranu, dziesięciu procent spirytusu z paroma kostkami lodu. Paulinie nic nie smakowało. Nie była przyzwyczajona do mocnych trunków. Ale teŜ nikt nikogo nie zmuszał do picia. Talerze z kanapkami stały głównie na tapczanie i wyglądały niezwykle zachęcająco. Wyraźnie robił je ktoś wraŜliwy na kolorystykę. 32 Hałas był ogłuszający, światła migały raz sinonie-biesko to znów czerwono-Ŝółto. Twarze tańczących nosiły ślady kolorowych szminek i przypominały postaci z teatru groteski. Na szczycie schodów stała plastykowa wanienka w kolorze ostrego róŜu. Do niej od czasu do czasu wsiadała kolejna para robiąc „odjazd". Z wrzaskiem i łoskotem podskakiwali na stopniach wiosłując szeroko rozstawionymi rękami, by utrzymać właściwy kierunek. Na ogół lądowali na dywanie zarzuconym poduszkami. Po czym wanna zostawała wciągnięta na górę przez pełniącego funkcję „wyciągowego". —OdjeŜdŜasz stylowo czy nie? — pytał uprzejmie, poprawiając zawiązaną nieskazitelnie białą muszkę. Paulina potrząsnęła głową. Czuła się kompletnie oszołomiona. Takiej zabawy nigdy Strona 11

Boglar Krystyna - Perly damy Pik dotąd nie widziała. Co gorsze, zniknęli gdzieś bezpowrotnie Jacek i Jolka. Zaczęła się wędrówka po wnętrzu domu. Był zasobny w portrety pań i panów, Ŝyrandole z kryształowymi wisiorkami, aksamitne portiery i piękną zieleń pnącą się po ścianach. Odniosła nieodparte wraŜenie, Ŝe to dom artystów. Na pierwszym piętrze wszystkie drzwi prowadzące do pokoi były zamknięte. Jakieś przytulone pary ze szklaneczkami w dłoniach oczekiwały na swoją kolej-kę. —Z kim jesteś? — spytał chłopak w czerwonych szelkach na poplamionej winem koszuli. —Dlaczego pytasz? —Bo łóŜka na razie zajęte. Kolejka. Paulina roześmiała się głośno. —Dziękuję nie skorzystam. —Jak chcesz — rzucił obojętnie. — Kto po Grubym i Monice? 33 Para ze szczytu schodów zerwała się pospiesznie. Paulina rozbawiona zeszła na dół. W łazience, w duŜej wannie moczono „skutych". Na razie było ich tylko dwóch. Widać wypili zbyt szybko i za duŜo. Takich się natychmiast izoluje, by nie przeszkadzali pozostałym. Jutro o świcie będą błagać o kefir, sok jabłkowy, serwatkę lub zimne piwo. Paulina usiadła w fotelu zdejmując zeń uprzednio pusty półmisek. Wokół szalał rock i wirowały krótkie, przewaŜnie czarne albo czerwone spódniczki. Dziewczyny tańczyły boso lub na niebotycznych szpilkach. Paulina z troską spojrzała na swoje nogi. Czarne, wysłuŜone pantofle na małym „kieliszku". Jej zielona sukienka miała się nijak do najnowszych modeli włoskiej kolekcji Franco Ferre. —Chodź, potańczymy! - zawołał człowieczek w welwetowych spodniach. Nie wyglądał na ucznia. Raczej na spóźnionego dostawcę mleka. Potrząsnęła włosami. Lubiła tańczyć, ale tu jakoś nie było atmosfery. Oddalił się bez słowa do innego kąta, gdzie ktoś pił wódkę stojąc na głowie. Zabawa wchodziła w stadium zwane „artystyczno-akrobatycznym". Z otwartych drzwi do ogrodu płynęło zimne, wilgotne powietrze. Nie usłyszała, gdy ktoś stanął za jej plecami. Poczuła silne ramiona otaczające jej plecy i piersi, oddech zaprawiony wódką i anyŜową gumą do Ŝucia. I nieco chamski głos męŜczyzny przyzwyczajonego do łatwych podbojów: —Odskakujemy do sypialni, juŜ! Wyrwała się potrącając fotel. MęŜczyzna, choć niski i krępy, był bardzo silny mimo wypitego alkoholu. A moŜe właśnie dlatego. —Nie chcę! Puść! Nie miał najmniejszego zamiaru. Nie interesowało go jej zdanie na ten temat. Ciągnął opierającą się 34 dziewczynę nie dbając o jej protesty. Walczyła jak lwica bardziej wściekła niŜ przeraŜona. Nagle palce wpijające się w jej ramiona zwiotczały, rozwarły się. Była wolna. Pochylający się nad nią chłopak odgarniał splątane włosy. —W porządku? To twój facet? Pokręciła przecząco głową, walcząc z własną słabością, która spadła nagle wraz z grzmotem muzyki. —Nie. Nie znam go. —Dałem mu w łeb. Nie wiem, skąd się tu wziął. A ty? —Co ja? — Nie spojrzała na wybawiciela, bo jej na tym wcale nie zaleŜało. I musiałaby odwrócić głowę. —Co ty tu robisz, u Boga ojca? —Przyjechałam. Z kolegami. Ale chcę do domu. — Marzyła o tym, by znaleźć się w ciasnym pokoiku na Senatorskiej. Nie zdała egzaminu z balangi i bardzo było jej wstyd. —Weź swoje rzeczy i wyjdź na ulicę. Czekaj przed furtką. Odwiozę cię. Nie wie, dlaczego wykonała wszystkie te polecenia. Znalezienie kurtki nie było rzeczą łatwą. Pomogła jej w tym mała blondynka z serduszkami wymalowanymi na policzkach. —Ciuchy są w pokoju na lewo. Te, które rzucono najpóźniej, zwaliliśmy pod kaloryfer. Na stos. Znalazła. TakŜe czapkę. Była w kieszeni. Pod furtką, od strony wąskiej uliczki warczał nowiutki motocykl marki honda. Chłopak w kasku na głowie wyglądał jak kosmita. Milcząco podał jej podobny baniak, w kolorze ostrej czerwieni. Wystartował niczym rajdowiec. Później zwolnił bojąc się policyjnego patrolu. Przez ciemne, uśpione uliczki przelecieli jak duchy. Nie mówił ani słowa. Nawet wtedy, gdy juŜ stali pod jej 35 Strona 12

Boglar Krystyna - Perly damy Pik domem na Senatorskiej. Podniósł dłoń w geście poŜegnania. Wtedy dopiero zdała sobie sprawę, Ŝe nie zdąŜyła mu podać adresu. Skąd go znał? JVuppert Ruckerby szedł Trzecią Aleją w kierunku baru „Sicilia". Właśnie skończył pracę w salonie jubilerskim Ackbury'ego, gdzie juŜ od dziesięciu lat był starszym specjalistą-rzeczoznawcą. Lubił zarówno szefa jak i swój niewielki kantorek, ale nade wszystko kochał szlachetne kamienie i perły. Długie sznury mlecznych łez. Bo perła to łza płaczącej małŜy. Ziarenko piasku uwierające miąŜsz skorupiaka. Jego przekleństwo i cierpienie. Ruppert Ruckerby marzył o pracy u Tiffany'ego przy Piątej Alei. W eleganckiej kamienicy z oknami wystawowymi jak bulaje na pełnomorskim statku. Tyle Ŝe te „okrętowe oczy" miały na sobie najgrubsze, kuloodporne szyby, za którymi tak na wszelki wypadek, leŜały zwykłe acz doskonale podrobione imitacje klejnotów. Za to wewnątrz, w klimatyzowanych pomieszczeniach, w gablotach na purpurowym i czarnym aksamicie lśniły i błyszczały tysiące, setki tysięcy najszlachetniejszych kamieni z całego świata. Strzegły ich tajne oczy kamer i lekko przymruŜone, bez iskierki uśmiechu, źrenice prywatnych agentów. 37 Ruppert równieŜ przeszedł staŜ u Tiffany'ego. Załatwił mu to ojciec przed jedenastu laty. Emmanuel Ruckerby miał rozliczne znajomości wśród kongresmanów z partii demokratów, gubernatorów i ludzi Wall Street. Jego interesy, rozległe jak prerie na wschód od West-Lodge, zahaczały nawet o Pentagon. Z powodzeniem grał na giełdzie, lokował miliony w akcjach kopalń, kupował i sprzedawał nieruchomości. Gromadził obrazy, kosztowności i holenderską porcelanę z Delft. Ale najsłynniejszym z jego nabytków był podwójny sznur róŜowych pereł pochodzących, sztuka w sztukę, z Morza Chińskiego. Dobieranych starannie całymi latami: jednakowych, okrągłych, lśniących srebrzyście, bez cienia skazy. Kosztowały fortunę i były ślubnym prezentem dla Ŝony Alison. Brzydkiej i niezwykle inteligentnej kobiety, nieszczęśliwie zmarłej przy czwartym porodzie. To dlatego nie lubił swojej najmłodszej córki Iris. I dlatego wysłał ją na kontynent, by wychowywała się w starej Europie, z której pochodził. Ani Iris, ani jej siostra Elis, nie mówiąc juŜ o Brandonie, nikt nie widział naszyjnika z róŜowych pereł od dnia śmierci matki. Spoczęły w podziemnym sejfie Banku Shepchardów, w podwójnej kasetce wyłoŜonej czarnym aksamitem. Jedynie Ruppert dostąpił zaszczytu oglądania tego niezwykłego klejnotu. Stało się to w dzień, gdy zdobył upragniony dokument upowaŜniający młodego jeszcze człowieka do wydawania orzeczeń odnośnie wagi, połysku i szlifu cennych jubilerskich kamieni. Był po studiach w Yale i Amsterdamie — centrum skupiającym od ponad dwustu lat najlepszych szlifierzy i handlarzy diamentów. Ojciec długo studiował dokument w czarnej, skórzanej okładce ze złoconymi literami, po czym obaj wsiedli do pontiaca, by zaparkować w podziemnym garaŜu Banku Shepchardów. Minąwszy kilku nieźle uzbrojonych straŜników, parę fotokomórek i stalowych krat znaleźli się 38 wraz z pracownikiem banku w samym sercu sejfów - długim pomieszczeniu, sterylnym niczym kostnica i równie jak ona zimnym. Mały lecz dość skomplikowany klucz otworzył drzwiczki polakierowane na szaro, za którymi mieściła się, podobnie słoniowej barwy, podłuŜna i wąska skrzynka. Z jej wnętrza Emmanuel Ruckerby wyjął etui z perłami. Ich przedziwny blask oczarował Rupperta do tego stopnia, Ŝe nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. On, który widział Koh-i-noora, diamenty carycy Katarzyny i słynne czarne perły Agi Khana. -I co, synu? — spytał Emmanuel pocierając kościste dłonie. Wyglądał, jakby mu było bardzo zimno i marzył o gorącym grogu z plasterkiem cytryny. -Wspaniałe tato! Szkoda, Ŝe mama tak krótko się nimi cieszyła. Takich pereł nie wkłada się na party w ogrodzie. Ile razy je miała na sobie? Emmanuel przymknął Ŝółtawe powieki. -Raz. Na balu z okazji zaręczyn córki kongresmana Gilberta Wilsona. W pół roku później brali ślub. Ale matki juŜ nie było na świecie. -Która z moich sióstr je odziedziczy? Emmanuel zacisnął wąskie wargi. Wyglądały jak cienka, szarawa linia. Musiał się źle czuć, bo pomimo chłodu na czoło wystąpiły mu grube krople potu. -Nie wiem. Coraz trudniej mi podjąć jakąkolwiek decyzję. -Jednak... będziesz musiał, ojcze. -Tak, wiem. Nie chcę, byście się zagryźli po mojej śmierci jak stado psów preriowych. Co do pereł... pokazałem ci je, bo się na tym znasz. Mówią... bo ja wiem, czy to prawda, Ŝe nie przynoszą szczęścia swoim posiadaczkom. -Ludzie nazywają je łzami małŜ, nie ludzi! -Ale - zawahał się, głośno przełykając, jakby coś utkwiło mu w gardle - matce nie przyniosły szczęścia. I tamtej... teŜ nie. Strona 13

Boglar Krystyna - Perly damy Pik 39 —Komu? Jakiej: tamtej? Emmanuel Ruckerby machnął dłonią. Przetarł chustką zroszone potem czoło. —Nonsens. Coś mi się przypomniało. Taki mglisty dzień na oceanie... ona ich nie miała na szyi... —Czego? Pereł mamy? —Nie! To był krótki naszyjnik, hodowlanych perełek rodem z Balearów. Takie byle co... a jednak... —Dobrze się czujesz, tato? MoŜe wezwać lekarza? —Nie, nie trzeba. Schowaj etui do skrytki. I zamknij. Drugi klucz ma kierownik sejfów. Tylko oba naraz otworzą zamek. Dałem polecenie, by otwierał ci, gdy tego zechcesz. JednakŜe... nikomu nie wolno ich stąd wynosić. Pod Ŝadnym pozorem. On przypilnuje... Larry Beach. Ciebie teŜ przypilnuje. Nie pozwoli... Szczęknęły dwa klucze w nietypowym zamku. Emmanuel Ruckerby trzymany pod ręce przez syna i pracownika sejfów wchodzi do wewnętrznej windy dla personelu. Nie mógłby juŜ o własnych siłach wspiąć się po kilkudziesięciu stopniach do głównej hali. Na ulicy, słaniając się, wsiada do olbrzymiego pontiaca o przyciemnionych szybach. —Odwieź mnie do domu. I ani słowa Elis. Przysłałaby mi tego swojego okropnego doktora Gibbsona, a mnie na jego widok dodatkowo robi się ciemno przed oczyma. —Dobrze, tato. W trzynaście lat potem Emmanuel Ruckerby rozstał się z Ŝyciem. Umarł we śnie ściskając w dłoniach niewielki model statku stojący, nie wiedzieć czemu, zawsze na marmurowym blacie kominka. Brzydka, plastykowa zabawka nie pasująca do eleganckich bibelotów. O tym wszystkim myślał Ruppert Ruckerby idąc Trzecią Aleją do baru „Sicilia". Chciał tam zjeść lunch i napić się tego wspaniałego róŜowego wina sprowadzanego przez włoskiego właściciela z winnic na wzgórzach 40 Etny. Nie wiedział, dlaczego skręcił w Czterdziestą Drugą, gdzie mieścił się bank Shepchardów. W klimatyzowanej hali na parterze podszedł do okienka z napisem: sejfy. Młody urzędnik sprawdził dokument. —Natychmiast się panem zajmie szef działu. Proszę tędy, panie Ruckerby, uwaga na stopień! — Jestem do dyspozycji — uśmiechnął się Larry Beach wyjmując złoty kluczyk. — Ogromnie lubiłem pańskiego ojca... jeśli mi wolno zaznaczyć. Był niezwykle uprzejmym człowiekiem... niestety, nie powinienem tu pana zostawiać samego... ale przecieŜ... —PrzecieŜ nie wyniosę stąd pereł! — Powiedział Ruppert wyjmując swój klucz. — Proszę sprawdzić etui, zanim zamknie pan sejf! RóŜowe perły wyglądały, jakby je ktoś posypał suchym pustynnym pisakiem. Nie lśniły, nie błyszczały na czarnym jak Ŝałobny kir aksamicie. —Są bez blasku — odezwał się nagle kobiecy głos. — Zupełnie bez blasku. Tracą go, gdy nie leŜą na ciepłej ludzkiej skórze. Wszystkie perły muszą być noszone, inaczej giną. Ruppert obejrzał się zdumiony. Wchodząc do tego pomieszczenia nikogo nie widział. Kobieta była młoda i piękna. Siedziała naprzeciwko przy sąsiednim marmurowym stole tak, Ŝe widać ją było tylko do połowy. Prócz wspaniałych rudawych włosów opadających na ramiona i zielonkawego szala zdumiewającym szczegółem była... złota korona, którą pełnym wdzięku ruchem umieściła sobie na czubku głowy. —Kim pani jest? — wyszeptał wstrząśnięty. —Damą pik, naturalnie. Zna mnie pan przecieŜ z talii kart. —Tak, ale... —Nic nie mów. Widzisz, Ŝe brakuje mi tylko sznura pereł na szyi. Podejdź... i załóŜ mi je. Zaraz oŜyją, zobaczysz. 41 Ruppert wbił się piętami w zimną marmurową podłogę. —Aleja nie mam prawa... mój ojciec... —Masz nie tylko prawo, ale i obowiązek. No, chodź! MęŜczyzna poczuł, jak niewidzialna siła wkłada mu do ręki sznur pereł bez blasku. Ta sama moc przeniosła go o kilka metrów. Stał wpatrzony w zielonkawe oczy nieznajomej. Szedł od niej zapach morza, alg i but-więjących na plaŜy glonów. DrŜącymi palcami zapinał na jej karku złoty zameczek. I w tym momencie perły oŜyły. Zalśniły jak rój gwiazd. Profil rudowłosej odcinał się w dziwnie gęstniejącym mroku białą linią. Jej dłoń podniosła do ust czerwony kwiat tulipana. „Co to? - myślał Ruppert czując ledwie uchwytny zapach. — Tulipany nie pachną... Strona 14

Boglar Krystyna - Perly damy Pik przecieŜ. Dlaczego mi tak brakuje tchu?" Kiedy po piętnastu minutach do sali sejfów wszedł Larry Beach, aŜ się zatoczył z przeraŜenia. Na podłodze leŜało skurczone ciało Rupperta Ruckerby'ego uduszonego podwójnym sznurem ciepłych, błyszczących pereł. I nikt, nawet koroner Mc Cormick, nie był w stanie wyjaśnić, jak to się stało. I dlaczego. —uniknęłaś z balangi i nie mogliśmy cię znaleźć! — złościła się Jolka-Kacze oczko. —Źle się tam czułam — odpowiedziała Paulina zgodnie z prawdą. — Odwiózł mnie jakiś chłopak. —Który? Paulina wzruszyła ramionami. —Nie wiem. Naprawdę. —Jak wyglądał? Z naszej budy? Paulina miała szczerze dość przesłuchania. Ale wiedziała, Ŝe Jolka się nie odczepi. JuŜ taka była. Musiała drąŜyć aŜ do momentu, gdy sama uznała, Ŝe wie wszystko. —Nie z naszej. Nie wiem, nie widziałam go. Kacze oczko odpłynęło do zewnętrznego kącika. Jolka stała w kałuŜy, z otwartymi ustami. —Nie rób ze mnie idiotki, dobrze? — wysapała wreszcie. — To, Ŝe pozujesz na uciśnioną niewinność z wiochy, nie upowaŜnia cię do robienia mi wody z mózgu! Paulina nie obraziła się. Barszczewo, gdzie się urodziła, nie było wsią, lecz bardzo małym miasteczkiem. Ale dla 43 ludzi ze stolicy miało taką samą wartość, jak zabity deskami PGR na końcu Polski. —Mówię prawdę. Miał na głowie kask motocyklowy. Zabrał mnie spod furtki. Z ulicy... Jolka mrugnęła i źrenica przypłynęła na właściwe miejsce. —Tak głupio gadałaś, Ŝe myślałam... no, nie gniewaj się za tę wiochę. My sami pochodzimy z pól pszen-no-buraczanych! — roześmiała się od ucha do ucha. Miała łatwość przechodzenia z jednego stanu emocjonalnego w drugi. — Dziadek gospodarzy pod Płońskiem. Paulina wzruszyła ramionami. —Jak przodkowie połowy warszawiaków. —Ale nie opowiadaj nikomu. Nie wiem dlaczego, ale w naszej budzie nie lubią „wiejskich". Teraz się coś takiego porobiło... wszyscy udają hrabiów albo baronów. KaŜdy wygrzebuje na siłę przodka szlach-ciurę i nosi „rodowy" sygnet. Widziałaś, co ma na palcu Mirka śelichowska? Sygnet po prababce Koniecpols-kiej! —To nic złego — odezwała się Paulina — dawniej wszyscy ukrywali pochodzenie inne niŜ robotniczo-chło-pskie. Były przecieŜ preferencyjne punkty przy przyjmowaniu na studia. Teraz się odwróciło. Odkopują herbarze. Jolka pokiwała głową. Nie mogła zbytnio przeciwstawiać się Paulinie. Potrzebowała jej pomocy. Opowiadania lektur szkolnych. Sama nie znosiła czytania. NajwyŜej sennik egipski kupiony na praskim bazarze. —WróŜka powiedziała Skowskiej, Ŝe wyjdzie za mąŜ za „bogatego panicza z moŜnej rodziny wywodzącej się z włoskich właścicieli zamków". Paulina wybuchnęła śmiechem. —Włoska arystokracja wynajmuje zamki na hotele i restauracje! Widziałam taki film! 44 Jolka zapatrzyła się na wystawę z elektronicznym sprzętem. —śeby mnie wywróŜyła! Wyszłabym za kaŜdego, kto ma japońskie auto, trochę forsy w banku i dobry sprzęt stereo. I telewizor z pilotem! —I to wszystko? — przeraziła się Paulina. — A miłość? O czym byście rozmawiali? Jolka naciągnęła głębiej czapkę z lichej włóczki. W domu pomimo pieniędzy Jacka był telewizor czarno-biały i zdezelowane radio z zakresem fal długich. Inne gdzieś, ze starości, uciekły. —Po diabła mi rozmawiać? Telewizor z serialem, a na obiad do knajpy. Najlepiej w Pyrach. Tam dają fantastyczną golonkę. Ty... — zatrzymała się na chwilę. — A moŜe byśmy teŜ poszły do wróŜki? Wiem, gdzie mieszka. Na Pradze. Przy Brzeskiej. Bierze tylko pięćdziesiąt tysięcy. Pojedziesz ze mną? Paulina potrząsnęła głową. —Nie mam pięćdziesięciu tysięcy. Dla nas to są normalne pieniądze. Wiesz... Jolka pokiwała głową ze zrozumieniem. Ale temat nie dawał jej spokoju. —A jeśli zdobędę forsę? Sama się boję... Strona 15

Boglar Krystyna - Perly damy Pik —Chyba... mogłabym. No... nie bardzo wierzę w te wróŜki, czary i cuda. MoŜe to brak wyobraźni... Rozstały się na pierwszym piętrze. W mieszkaniu kaloryfery juŜ grzały. Ale babcia Zarę-bowa wciąŜ przebywała w Zielonce. Lubili ją tam wszyscy. I dogadzali, jak mogli. Obie staruszki doskonale się uzupełniały. Paulina odgrzała sobie i zjadła zupę uwaŜając, by zostawić połowę ciotce Melanii. Nie miała wielu lekcji do odrobienia, toteŜ szybko się uporała. Nawet z fizyką. Coś ją ciągnęło do Teatru Wielkiego. Po krótkim namyśle postanowiła tam pójść. „Wrócę z ciotką, samej mi się nie 45 chce siedzieć w domu! Gdyby był telewizor! W Kielcach był. Nowiutki, kolorowy. Tak, ciotce Stefie lepiej się powodziło niŜ Melanii. MoŜe źle zrobiłam spadając jej na głowę? MoŜe dla Józefy albo Justyny nie byłabym takim cięŜarem? No nie, Józefa jest wdową i ma syna. Justyna sama wychowuje bliźniaczki... moŜe powinnam pomyśleć o jakiejś pracy? Pomóc trochę finansowo... tylko, Ŝe za rok matura. Nie da się pogodzić nauki z pracą. A szkołę skończyć muszę! śebym pękła! Co robić? Zapytać wróŜki? BoŜe, co teŜ mi się snuje po głowie! Przez Jolkę zgłupieję do reszty". Dzień był o dziwo ciepły i pogodny. Listopad to taki miesiąc, w którym zima zderza się z pajęczą jesienią. Paulina szła bez czapki, w rozpiętej kurtce. Pod pomnikiem „Nike" całowała się jakaś para. —Jutro Andrzejki, pamiętasz? Paulina obejrzała się słysząc te słowa. Andrzejki? Dzień dziwów i czarów? Panny sobie wróŜą z fusów, wosku i własnych pantofli ustawianych jedne przed drugimi w stronę drzwi. Robiły tak w Kielcach. Naparła ramieniem na cięŜkie drzwi. —Ja do ciotki Melanii... —Wiem, juŜ cię znam. Trafisz? — męŜczyzna w czarnym swetrze z dziurą na łokciu przecierał szmatą okienko zamkniętej kasy. —Trafię. Dlaczego nikt nie sprzedaje biletów? — spytała zdziwiona. Portier postukał palcem w tekturkę tkwiącą za szybą. Wszystkie bilety wyprzedane — przeczytała pochylając głowę. —Naprawdę? Całe tysiąc dziewięćset miejsc? MęŜczyzna westchnął, podejrzliwie obwąchując szmatę. —Do licha z takim płynem! PrzecieŜ to premiera, dziewczyno! Czy ty w ogóle wiesz, co to znaczy premiera wTeatrze Wielkim? 46 —Nie bardzo. Stał cięŜki i smutny, z twarzą starego buldoga. —Urwanie głowy. Prezydent, ministrowie, „Borowiki", Urząd Ochrony, policja, wojsko... —PrzecieŜ to nie ma być stan wojenny, tylko przedstawienie! Pokiwał głową. Wydawał się jeszcze smutniejszy. —Co ty tam wiesz... lepiej zapytaj Melanii. Myśmy tu juŜ roŜne róŜności przeŜywali. I stan wojenny teŜ. DuŜo by gadać... Przemykała się oświetlonymi korytarzami. Dziś nie zboczyła z drogi, drzwi do rozlicznych pomieszczeń były szczelnie zamknięte. Tylko z sali prób dobiegały dźwięki fortepianu. —I raz, i dwa! Olga, kolano! I raz! Zatrzymała się zaintrygowana. Uchyliła drzwi, które cicho skrzypnęły. Na sali ćwiczyły dziewczyny z baletu. W białych trykotach szczelnie oblepiających ciało wykonywały trudne układy taneczne. Na ich uśmiechniętych twarzach nie widać było wysiłku. Pozory. Po zejściu do szatni ocierały spocone twarze, szyje i ramiona. Na młodziutkiej buzi niejednokrotnie widniał grymas bólu. —Koniec próby! Dość! Ciotka Melania klęczała przed manekinem zarzuconym fałdami zielonego aksamitu. Upinała cięŜką spódnicę, z ustami pełnymi szpilek. Na widok wchodzącej skinęła głową. Paulina usiadła na stołeczku. W tej samej chwili do szwalni wtargnęła grupa baletnic, niosąc ze śmiechem duŜą plastykową miskę, pełną wody. —Pani Melanio, jutro Andrzejki! MoŜemy tu sobie powróŜyć? Ciotka Melania wypluła szpilki i podniosła się z klęczek. 47 —MoŜecie, słoneczka. To jest Paulina. Moja... prawie córka. Czy próba się skończyła? —Tak. Madame zwolniła nas wszystkie. Nina, gdzie garnek z woskiem? Pani Melanio, moŜemy go podgrzać na maszynce? Wiemy, Ŝe ją pani ma! Strona 16

Boglar Krystyna - Perly damy Pik —A mam. Choć gdyby to wiedział straŜnik Mączyński... no! — Ale my będziemy uwaŜać. Wiemy, co to poŜar. Choćby po tym Narodowym, którego wciąŜ nie mogą odbudować! Dobrze, kochana? —Sama to zrobię. A wy czekajcie. Paulina przyglądała się dziewczętom. Były jej rówieśnicami. To, co je odróŜniało od koleŜanek z klasy, to... waga! Wszystkie były szczuplutkie, ba, chude. Ramiona jak cienkie gałązki, nóŜki jak zapałki, włosy ciasno zwinięte w małe koczki na czubku głowy. Rondelek z woskiem był juŜ wrzący. — Trzeba to lać przez klucz. No, która zaczyna? Kama? Z garnka chlupnęła złotawa struga, skorupiejąc w zetknięciu z zimną wodą. Wyłowiono ją, gdy ostygła. —Zgaście światło. Tylko jedna lampa ma oświecać ścianę. Cień tego, co się wylało, ukaŜe przyszłość. No, co to jest Kama? Na ścianie wyraźnie zarysowywał się kształt bukietu. —Ślubny bukiet! Kama wyjdzie za mąŜ! Dziewczynki, teraz Paulina, no, chodź! Wzięła chochlę z rąk Kamy. —I co? Trzy głowy nachyliły się nad miską. —Wyjmij i podnieś pod światło. Dobrze. Jest cień. Co to takiego? Prostokąt jak rama obrazka. A w środku dziura. Nie, tu coś jest... W środku najwyraźniej czerniło się serduszko z ogonkiem. — As pik? — Nie wiem, czy to dobry pomysł... — zastanawiała się 48 ciotka Melania, zgrabnie wyciągając nitki z kwadratów czerwonego płótna. — Nigdy nie byłam na Wigilii poza domem. Kobieta, która siedziała obok, miała jasne, tlenione włosy i zmęczoną twarz. —Będziecie tu same, Mela? —Zawsze byłyśmy same. Teraz doszła Paulina. Jest weselej. Kobieta wstała. Podniosła cięŜką torbę, z której wystawały ładnie zapakowane paczki. —Bądź rozsądna, Mela. Twoja matka czuje się u nas dobrze. Obie z babcią rozmawiają, kiedy chcą, stawiają pasjanse... Święta i tak trzeba zrobić. Choinkę kupić, coś ugotować... Jeśli masz skrupuły, to zrób barszcz albo bigos... Wojtek przyjedzie po was samochodem... no? Melania podniosła oczy. —Powiedzieć prawdę? PrzecieŜ trzeba jakieś... prezenty... ja nie mogłabym tak... Alicjo, zrozum. —Rozumiem. I mam wyjście z sytuacji. Przewidziałam. Spójrz... — wyciągnęła z dna torby dwa kawałki materiału. — Ten w kratę jest z garnituru Maćka, a ten Wojtka. Marzą o krawatach identycznych jak ubrania. Kupić tego nie moŜna. Ty im uszyjesz! Melania westchnęła. Miała jeszcze do skrojenia bluzkę i spódnicę sąsiadki spod dwudziestego ósmego. Wszystko na Święta. —Niech będzie, Alicjo. Zrobię bigos. Ale na noc wrócimy do domu. —Zwariowałaś, Mela? — puknęła się palcem w czoło. — Kto cię odwiezie po nocy? Maciek i Wojtek wypiją po parę kieliszków. Taki u nas zwyczaj. Jest wolny pokój na parterze. I dwie kanapy. Nie ma o czym mówić. A teraz lecę. Jeszcze mam parę spraw do załatwienia. Do Zielonki niby blisko, ale komunikacja okropna. Pa! 49 Paulina wolno wędrowała wzdłuŜ Domów Towarowych na Marszałkowskiej. Przedświąteczne dekoracje, migające kolorowe lampki, zawalone towarami europejskie wystawy. Wysoki święty Mikołaj w tradycyjnym czerwonym płaszczu, z białą brodą i przyklejonymi brwiami potrząsał srebrnym dzwoneczkiem zapraszając do wejścia. —Ludkowie łaskawi, wstępujcie! Kupujcie dzieciom prezenty! Piękne panie i dziewczyny! Kupcie chłopakom coś pod choinkę! Nie skąpcie grosza! Paulina uśmiechnęła się. Nie zamierzała dziś niczego kupować. Zaoszczędziła trochę na maleńkie prezenciki dla babci Zarębowej i ciotki, ale ciągle nie miała pomysłu. Zrównując się z Mikołajem usłyszała, jak mruczy: —Rudy zawsze zwycięŜa, co? Zatrzymała się zdziwiona. Jej marchewkowe loki wystawały spod włóczkowej czapki rozwiewając się na wietrze. —Proszę? — spytała. Święty najspokojniej pod słońcem ujął ją pod ramię. —Kiedy pies głównego dekoratora nie chciał łazić po śniegu, bo jest zbyt leniwy, tam, pod operą, powiedziałaś, Ŝe rudy zawsze zwycięŜa! Paulina podejrzliwie przyjrzała się białej brodzie. PowyŜej śmiały się do niej Strona 17

Boglar Krystyna - Perly damy Pik jasnoszare oczy. —To ty? —Ja. Jestem kobietą pracującą. śadnej pracy się nie boję. A poza tym lubię być świętym za Ŝycia. Na imię mam Artur. A ty? —Paulina. —Ludkowie łaskawi! Wstępujcie! Kupujcie prezenty pięknym dziewczynom. Szczególnie, gdy mają na imię Paulina. I są wspaniale rude! Dziewczyna wyrwała ramię oblewając się rumieńcem. Kilku przechodniów zatrzymało się obserwując zaloty Mikołaja. 50 —Nie uciekniesz przed własnym losem! — wołał za nią potrząsając dzwoneczkiem. — Dopadnie cię w najmniej oczekiwanej chwili! Ludkowie, ludkowie... Paulina biegła aŜ do rogu Świętokrzyskiej. Dopiero tam ochłonęła na tyle, by poprawić rozpiętą kurtkę. Zimny wiatr zacinał od wschodu. Zaczął padać ni to śnieg, ni grube, białe krupy. Do domu przyszła zmoknięta i podniecona. „Dlaczego zwróciłam wtedy uwagę na chłopaka z rudym spanielem? Co spowodowało, Ŝe odezwałam się, choć nigdy tego nie robię? A dziś spotkałam go na ulicy. Przypadek? Co on powiedział? śe nie ucieknę przed własnym losem?" Na podeście drugiego piętra siedziała Jolka-Kacze oczko w koŜuszku i długich butach z imitacji zamszu. Były szalenie wystrzałowe, ale nieco tandetne. —Cholera, gdzie się podziewasz? Czekam juŜ pół godziny! Paulina zdziwiła się. —Nie umawiałam się z tobą... — Wiem. Ale mam forsę i zaraz jedziemy na Brzeską. O piątej przyjmuje pani Klara. —Kto? PauUna nie znała nikogo o tym imieniu. — WróŜka. Tak się nazywa. No, rusz się. Ciotce powiedziałam, Ŝe jedziemy do Haliny odrabiać lekcje. PauUna potrząsnęła głową. Nie znosiła, gdy ktoś za nią decydował, co i kiedy ma robić. Buntowała się przeciwko małym, głupim kłamstwom. Na dodatek zupełnie niepotrzebnym. Ciotce Melanii moŜna było powiedzieć prawdę. NajwyŜej by wyśmiała sam pomysł. —Słuchaj... ja nie muszę opowiadać takich głupot... Jolka zrobiła nieszczęśliwą minę. Wyglądała jak pies zbity za to, Ŝe zmoczył perski dywan. —Ojej, wiem! Ale ja muszę łgać. W moim domu nie da się nikomu powiedzieć prawdy. Nauczyli mnie kłamać. JuŜ inaczej nie umiem. —A próbowałaś? 51 Kacze oczko wzruszyła ramionami. —Nie przyszło mi to do głowy. I tym wyznaniem całkowicie rozbroiła Paulinę. Brzeska to wyjątkowo paskudna ulica. Szare, odrapane, nigdy nie remontowane kamienice z powybijanymi oknami, częściowo zasłoniętymi dyktą. Wnętrza podwórek-studni pamiętają dziewiętnasty wiek. I dawnych, porządnych lokatorów, których dusze snują się gdzieś w mglistych, zaśnieŜonych zaułkach. —Za nic w świecie nie przyszłabym tu sama! — Paulina z obrzydzeniem odskoczyła od osobnika cuchnącego wódką, który zataczał się w kierunku latarni. —E, tam. Bez przesady. Tutaj teŜ Ŝyją ludzie. — Jolka parła do przodu jak czołg. — Koło sklepu z bułkami. To tu. Weszły do starej bramy śmierdzącej kotami i kapustą. Na szczęście nie napatoczył się Ŝaden bandzior. Po obu stronach łuszczącego się tynku i szarych zacieków były wejścia do klatek schodowych. W głębi majaczyło podwórko z górą śmieci, połamanych desek i cegieł. Dwa głodne i chude psy stały na straŜy jeŜąc sierść. Były tak smutne, Ŝe nawet nie chciało im się szczekać. Skądś, z górnych pięter, których okna lśniły Ŝółtawo, dobiegały dźwięki muzyki. Nad wejściem z lewej strony wisiała stara i brudna kartka z napisem: Klara przyjmuje od 16-tej. Trzecie piętro, stukać. Marszruta zaplutymi, nigdy nie mytymi schodami sprawiła, Ŝe Paulina marzyła tylko o jednym: wrócić do domu! Do czystych ścian, wykrochmalonych firanek, zielonych wesołych liści cisusa i dobrze ogrzanej kuchni z zapachem świeŜego rosołu z makaronem. —Idę pierwsza — powiedziała Jolka skacząc po dwa stopnie. Nigdy by się nie przyznała, nawet na świętej 52 spowiedzi, Ŝe boi się tak samo jak Paulina. — Potem ty! Drzwi mieszkania pani Klary były tak samo brudne i odrapane, jak reszta kamienicy. Jolka zastukała głośno. Ze środka rozległo się basowe szczekanie psa. Ktoś go uciszał, ktoś Strona 18

Boglar Krystyna - Perly damy Pik wewnątrz trzaskał drzwiami. —Kto? Jolka nabrała powietrza w płuca. —Jesteśmy umówione. Na piątą. Drzwi uchyliły się. W jasnej smudze światła ukazała się nabrzmiała twarz z szopą siwych, chyba nigdy nie czesanych włosów. —Niech wejdą. Niech poczekają w przedpokoju. Maestra jest zajęta z klientką. —Co ona powiedziała? — szepnęła Jolka przysiadając na drewnianym, rozchybotanym krześle pod wieszakiem. —śe Maestra jest zajęta. Maestra to rodzaj Ŝeński. Męski brzmi: maestro. Po włosku. Po polsku: mistrz. —Skąd ty to wiesz? — Kacze oczko nagle zaczyna szczękać zębami. Za drzwiami obitymi ciemną materią głośno warczał zamknięty pies. — Jak myślisz? Wyjdziemy stąd cało? —A kto twierdził przed chwilą, Ŝe tu teŜ Ŝyją ludzie? — zezłościła się Paulina. Strach Jolki udzielał się w sposób nadprzyrodzony. Czuła, Ŝe jeszcze moment i dzwoniące zęby zabrzmią melodią Ŝałobnego marsza. Drzwi otworzyły się. Wyszła z nich przepiękna, zapłakana dziewczyna. Jej makijaŜ legł w gruzach, ale futro ze srebrnych lisów, torba z lakierowanej skóry i długie buty na niebotycznych szpilkach świadczyły o niezłej, przynajmniej finansowej, kondycji. — Nie pojadę... nie wyszła mi podróŜ... brunet — szlochała idąc chwiejnie ku drzwiom wejściowym. —Co z brunetem? — spytała wstrząśnięta Paulina. 53 — Porzucił mnie! — wyjąkała ocierając oczy. — Na serdecznym palcu zalśnił brylant. — Proszę się nie martwić — pocieszyła ją Paulina miękko. — Pojawi się blondyn. Z mercedesem. Jolka wyglądała, jakby miała zamiar zwiać, gdzie pieprz rośnie. Nie zdąŜyła. — Następna! — padło zza drzwi. Rzuciła Paulinie przeraŜone spojrzenie i zniknęła, jakby ją piekło pochłonęło. „Po co tu przyjechałam? Z głupoty, naturalnie. śe teŜ nie nauczyłam się jeszcze odmawiać stanowczo i jednoznacznie, gdy mnie wciągają w bezsensowne sytuacje. Naprzód kretyńska balanga, a teraz wróŜka! BoŜe, koniec dwudziestego wieku, wynalazki elektroniczne, Ŝe mózg staje. Nagrody Nobla za gmeranie w genach, technika juŜ niedługo wyniesie ludzkość, do zamieszkania, w kosmos... a ja siedzę w brudnym przedpokoju jak ze złego snu i czekam na blondyna z maluchem! — myślała przygładzając niesforne włosy. — Ale z drugiej strony, jak mawiał Tewje Mleczarz, do wróŜki chodziła pani Reagan, ponoć biega takŜe sam prezydent Francji... kaŜdy udaje, Ŝe to śmiechu warte, ale czyta namiętnie wszelkie horoskopy, przepowiednie Nost-radamusa i zupełnie beznadziejne senniki egipskie. Co jest takiego w zupełnie normalnym człowieku, Ŝe nagle gubi gdzieś racjonalne myślenie i z zapałem oddaje się mistyce, sprawom nadprzyrodzonym? Dlaczego tak jest?" Jolka wypłynęła zza drzwi z miną, jakby dostała przed chwilą milion dolarów i jeszcze sto złotych. —Bomba! — wykrzyknęła. — No, mówię ci... — ściszyła głos szykując się do opowieści, gdy zabrzmiał władczy głos: —Następna, proszę! Paulina wzięła głęboki oddech. „Niech tam! — pomyślała z humorem. — Głowy mi nie urwie, za to moŜe obieca szczęście wiekuiste!" 54 W pokoju panował mrok. Ale mimo złego oświetlenia wnętrze wydawało się niezwykłe. Ściany obite niezłą tkaniną w gustowny deseń, gęste zasłony z ciem-nowiśniowego weluru wyglądały jak nowe. Stylowa kanapka i stół z krzesłem dopełniały całości. Podłoga lśniła w blasku jednego kinkietu. Za stolikiem okrytym tkaniną przypominającą arras siedziała kobieca postać szczelnie okryta półprzeźroczystym czarnym welonem. Jej dłonie, długie i pięknie utrzymane leŜały nieruchomo na złoŜonej talii kart. Paulina poczuła się dziwnie. Nie bała się wróŜki, ale szła od niej jakaś dziwna energia, magiczna moc. Tak jej się w kaŜdym razie wydawało. RóŜnica pomiędzy ulicą, kamienicą, obskurnym przedpokojem i surową elegancją tego wnętrza była zaskakująca. Poczuła na sobie wzrok kobiety. Nie mówiła nic, tylko wskazała dłonią talię. — Wybierz jedną. Paulina ostroŜnie wyjęła tekturkę i odwróciła. Na stoliku leŜała dama pik. — Wyjdź - usłyszała znów niski głos — nie będzie wróŜby. Jesteś w jej mocy. Strona 19

Boglar Krystyna - Perly damy Pik — Czyjej? — wyjąkała. — Damy pik. W przedpokoju siedziała uszczęśliwiona Jolka. W całym mieszkaniu panowała przeraźliwa cisza. — No, jak? — spytała Kacze oczko podając koleŜance kurtkę. — Masz - Paulina oddała jej pięćdziesięciotysięczny banknot. - Nie chciała ode mnie pieniędzy. — Nie chciała? Zgłupiałaś czy co? Mnie kazała włoŜyć do pudełka, jak tylko weszłam i siadłam. Takie z czarnej laki. Stało na stole. — Nic nie stało — odparła Paulina. — Były tylko karty. I jej ręce. Piękne jak palce pianistki. 55 —Co ty pleciesz? — zezłościła się Jolka. — Miała czerwone paluchy i dziesięć pierścionków z tureckiego złota! Paulina pociągnęła ją ku wyjściu. JuŜ na schodach odwróciła pobladłą twarz. —Miała szczupłe, białe palce bez pierścionków. I nie było na stole Ŝadnego pudełka. Tylko narzuta wyglądająca na arras. —Gdzie ty byłaś? — przeraziła się Kacze oczko zbiegając ze schodów na łeb na szyję. — Dam głowę, Ŝe stół był nakryty starym aksamitem z dziurami po papierosach. Cały czas zaciągała się nałogowo, aŜ powietrze było szare! Paulina nie protestowała. Chciała jak najszybciej wydostać się z ponurej dzielnicy. Gnała do przystanku, jak by to był olimpijski bieg na czterysta metrów przez płotki. Dopiero w tramwaju zapchanym ludźmi Jolka zaczęła opowiadać: —Poznam starszego gościa... koło sześćdziesiątki. Ale z duŜym majątkiem. OŜeni się ze mną, a potem zaraz umrze. —Otrujesz go grzybami? — zaŜartowała Paulina zaczynając najwyraźniej dochodzić do siebie. —Coś ty! Sam zejdzie. A potem ja ten majątek tak dobrze ulokuję za granicą, Ŝe będzie mi przynosił krocie. Jeszcze się zjawi szatyn z północy. Wspaniale, co? Paulina pokiwała głową. Tramwaj poruszał się jak Ŝółw. Wokół niej były obojętne twarze, brzydkie, znoszone płaszcze, czapki włóczkowe, wyczesane grzebieniem i kapelusze kryjące pod rondami puste, ponure oczy. Do domu doczłapały w gęstniejącej śnieŜycy. —Nie byłam u koleŜanki — powiedziała Paulina stając w progu, podobna do bałwana. — Jolka zawiozła mnie na Brzeską do wróŜki. Ciotka Melania odgryzła nitkę. 56 — Wiedziałam, Ŝe kłamie. I co z tą wróŜką? MoŜe naprzód wytrzep kurtkę. Najlepiej na schodach. Paulina rozbierała się systematycznie. Cieszyła się, Ŝe juŜ jest w domu. — Nigdy juŜ mnie nie namówi do niczego bez mojej woli — powiedziała wąchając wspaniały zapach gulaszu z grzybkami. — Ani na balangę, ani do wróŜki. Wiesz, ciociu, prześladuje mnie... dama pik! Ciotka zmywała garnek nad zlewem. Odwróciła głowę. —Dostałyśmy od pani Folton zaproszenie na premierę. Na „Damę pikową" Czajkowskiego. Cieszysz się? —Tak — Paulina przełknęła kęs. — Kiedy? — W Sylwestra. Właśnie kończę sukienkę dla ciebie. Musisz wiedzieć, Ŝe to będzie wielka gala, moje dziecko. Znalazłam w swoich rzeczach suknię z czarnego weluru. Miałam ją tylko raz na sobie. W dniu otwarcia Teatru Wielkiego. Przerobiłam, to Ŝaden problem. Dla mnie i tak za ciasna. Z resztek uszyję ci piękny koronkowy Ŝabocik. I mankiety... —Ciociu! — Paulina przypada policzkiem do szarego swetra. — PrzecieŜ to strata czasu! Tyle masz szycia... a jeszcze ja? — Nic to, dziecko. Mam więcej wolnego, bo babcia jest w Zielonce. Musisz ładnie wyglądać. Najpierw na Wigilii... wiesz, Ŝe jedziemy do StruŜyków? Alicja nas zaprosiła. —Zdaje się, Ŝe mam przed sobą jakąś przyszłość — wymruczała dziewczyna. — Nie wiem, skąd ta pewność, ale od przyjazdu do Warszawy coś się zaczyna zmieniać na lepsze... —Powiedzcie,dlaczego jesteścietacy...apatyczni? — złościł się historyk. — Jeszcze tylko półtora roku do matury. ToŜ to powinien być dla was doping! 57 Klasa milczała. Nie lubili wdawać się w dyskusje, z których nic nie wynikało, bo nie mogło. Ale profesor Stasiński, z racji swego wzrostu zwany „Wertikalem", Strona 20

Boglar Krystyna - Perly damy Pik był, o dziwo, lubiany. Nawet czasami doceniany za olbrzymi wysiłek, z jakim usiłował wepchnąć do głów, i utrzymać tam, wiadomości uznane przez siebie za „absolutne minimum średnio inteligentnego szympansa". Zupełnie niepotrzebnie wyrwał się Marek. —Bo to jest reakcja eskapistyczna, panie profesorze. Mój tato tak twierdzi. —A wytłumaczył ci, przy okazji, co to jest ten eskapizm? —Oczywiście. Tato zawsze tłumaczy, czyja tego chcę, czy nie. Ale zrozumiałem, Ŝe chodzi o apatię... taką bezradność. No... ucieczkę. —Zgadza się. Teraz wytłumacz, dlaczego tak właśnie reagujecie? Oprócz wyŜej wymienionej moŜe być przecieŜ takŜe reakcja konstruktywna, czyŜ nie? Taka, która zwiększa motywację, pobudza nie tylko do myślenia, ale i do czynu! —Pan profesor wie, Ŝe istnieje jeszcze trzecia moŜliwość: destrukcja. Obce słowo, ale większość z nas je zna. I chyba się tym skończy — Marianowi nawet się nie chce wstać z miejsca. Siedzi rozwalony, gotów do walki na słowa. —Zaraz powiesz, Ŝe „nie macie warunków". Takie zdanie-hasło, Ŝeby niczego nie robić. Czytałeś Gombrowicza? — Takie nudy... —Bzdura! Zobaczyłeś, do czego moŜe doprowadzić gombrowiczowska niemoŜność! —Trudno wybijać hołubce na pustyni. Piasek leci do butów! Klasa gruchnęła śmiechem. 58 profesor Stasiński rozłoŜył ręce. Kochał ich i nienawidził. Za brak idei filozoficznych, za to, Ŝe nie widzą szansy, jaka została im dana dziś i teraz. Jak nikomu przedtem prawie przez trzysta lat! Dlaczego nie chcą się włączyć do modernizacji kraju, dlaczego nie tworzą awangardy przemian? —śyjemy spoko - łagodzi Jarek. — Pan profesor się podnieca. Nie warto. Olać to wszystko! —A jeśli widzę, Ŝe wasze pokolenie idzie na zmarnowanie? To mnie boli serce! Jarek puknął się w czoło. —Bez sensu! Pan profesor spojrzy na naród. Co się dziś wyrabia. A pan o sercu... dobrze jest mieć na sercu ksiąŜeczkę czekową! Klasa zachichotała — A bogać was! — zezłościł się Stasiński. — Raczej mieć dla was serce węŜa i mózg tarantuli! Wstawaj i odpowiedz, co wiesz o Witosie... —I za co to? Za prawdę? - rozpoczął wywołany. — A wie pan profesor, jaki wierszyk ktoś napisał na drzwiach ubikacji? Czemu nie dałeś nam BoŜe flagi w jednym kolorze lecz podzieliłeś naród cały na kolor czerwony i biały! Dostał oklaski. I dwoję z historii. — On miał rację powiedziała Paulina do Doroty wychodząc po dzwonku z klasy. — Ja, w kaŜdym razie, muszę coś w Ŝyciu zrobić. — Najlepiej szalik na drutach! Lekkie, łatwe i przyjemne. Cześć! Pod Domami Centrum, gdzie zawędrowała niby przypadkiem, nie było dziś świętego Mikołaja z dzwonkiem. Przyjęła to ze zrozumieniem, ale i Ŝalem. „Nikt mi nigdy 59 nie obiecywał, Ŝe będę szczęśliwa. Nikt mi nigdy nie obiecywał łatwego Ŝycia. Ale chciałabym jeszcze zobaczyć tego chłopaka". W stoisku z kosmetykami zrobiła drobne zakupy. Dla babci Zarębowej mydełko w kształcie serduszka, dla ciotki Melanii krem do rąk w pięknym, kolorowym opakowaniu. Na więcej nie starczyło pieniędzy. Wartość jej renty po matce malała z kaŜdym rokiem. JuŜ ledwie wystarczała na ksiąŜki i pomoce szkolne. A tak bardzo chciała sobie kupić zestaw kaset do nauki angielskiego. W Ogrodzie Saskim czarne nastroszone ptaszyska skakały śmiesznie po brunatnych zmroŜonych liściach poszukując czegoś do jedzenia. Wydało jej się nagle, Ŝe jest jednym z nich. „Jaka przyszłość mnie czeka? Co mogę zdziałać sama, a co zostawić losowi? Eskapizm czy destrukcja? Nie, to nie w moim stylu. Tylko lodowce spływają i topią się bez wpływu na bieg wydarzeń. Człowiek ma wybór. I tylko od niego, jego uporu, starań, walki i wiary zaleŜy, do czego dojdzie!" TuŜ przed wejściem do bramy stał motocykl marki Honda. Chłopak w czarnym kasku tkwił oparty o mur. —Cześć, jak leci? Poznała kask i motocykl. I szare oczy świętego Mikołaja. —Jesteś tym... i tamtym? — spytała ogłupiała i szczęśliwa. —To nie było najinteligentniejsze pytanie, Paulino. Speszyła się. Zaczęła nerwowo ściągać czerwone włóczkowe rękawiczki. I wcale nie wiedziała, dlaczego to robi. —Czemu nie zdejmiesz z głowy tego baniaka? —Bo się ukrywam. —Ale dlaczego? Masz piegi? Albo jakieś inne... niepotrzebne ozdoby? Strona 21

Boglar Krystyna - Perly damy Pik Zaśmiał się cicho. 60 —JuŜ ci kiedyś mówiłem, Ŝe jestem Duchem Opery. Człowiekiem, który musiał chodzić w Ŝelaznej masce, bo miał wygląd poraŜający ludzi! Paulina otworzyła i zamknęła usta. „On jest takŜe tym, którego spotkałam w podziemiach teatru! Miał na twarzy czarną kominiarkę". —Tamtym teŜ jesteś? — wyjąkała, kompletnie głupiejąc pod wpływem magnetycznego spojrzenia. —Mam wiele twarzy. Jak Światowid. I jeszcze więcej pomysłów. Przyjdziesz na premierę „Damy pikowej"? —Skąd wiesz, Ŝe mam zaproszenie? —Wiem o tobie bardzo wiele. Bo kocham cię, ruda Paulino! I nie mogę bez ciebie Ŝyć! — teatralnym gestem wyjął z głębi skórzanej kurtki nieco zmiętoszo-nego tulipana. — To dla ciebie. Zanim Paulina mogła coś wystękać, zanim jej biedne serce przestało łomotać, chłopak wsiadł na siodełko i nacisnął gaz. Gdy juŜ odzyskała władze umysłowe, podniosła do ust czerwone płatki. —Czy to mi się śniło? —Kupiłaś sobie kwiatek? — zdziwiła się ciotka Melania, gdy parę minut później nadeszła od strony teatru. — Co się stało, dziecko? Stoisz tu jak słup soli? —On... no, powiedział mi, Ŝe... nie, to niemoŜliwe. Ciotka Melania pokiwała głową ze zrozumieniem. —Kwiat od chłopca? Kto to jest, Paulino? —Nie wiem — odparła przytomniejąc. — Raz był Duchem Opery, raz rajdowcem, to znów świętym Mikołajem! Zgłupieć moŜna! —Chyba ci to grozi, jeśli natychmiast nie zjesz talerza gorącej grochówki. 61 I tak grochówka oraz kwiat tulipana stały się dla Pauliny synonimami miłości. W wigilię BoŜego Narodzenia nocna mgła osiadła na gałęziach i nad ranem przemieniła się w szadź. Drobne, wiotkie, srebrzyste pasma wyglądały niczym ślubna dekoracja. Świat wypiękniał do tego stopnia, Ŝe nawet obcy ludzie patrzyli na siebie Ŝyczliwie. —O trzeciej przyjedzie po nas młody StruŜyk. Pięknie wyglądasz Paulinko. Ciotka z satysfakcją przyglądała się własnemu dziełu. Dziewczyna w czarnej welurowej sukience do pół kolana, czarnych rajstopach od Józefy, białym Ŝabocie i mankietach wyglądała jak infantka z obrazów wielkich mistrzów. Jej naturalnie rude loki, puszyste i lśniące okalały jasną twarz o silnie nakreślonych brwiach i świetlistych szarozielonych oczach. Paulina była piękna. — Zmieniłaś się dziecko. CzyŜbyś była... zakochana? Potrząsnęła głową. Nie wiedziała, czy jest zakochana. Bo i skąd miałaby znać to uczucie? Chłopak więcej się nie pokazał. JuŜ od dziewięciu dni. Miała nadzieję, Ŝe wracając ze szkoły znów zobaczy znajomy motocykl. Ale nie zobaczyła. Zabrzmiał dzwonek u drzwi. —A to kto? — zdziwiła się ciotka pakując do torby wielki garnek bigosu na grzybkach i wędzonce. — Otwórz. Za drzwiami stał ponury drab z duŜym pudłem. Miał minę alkoholika na głodzie i wełniane, porozrywane rękawiczki. — Paulina? — spytał głosem wydobywającym się z dna pustej beczki. —Tak... — wyszeptała przestraszona. Podał jej pudło bez słowa. I bez słowa zniknął. Tylko na schodach słychać było szuranie butów. Ciotka spojrzała na dziewczynę ze szczerym zdumieniem. 62 —Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Paulina połoŜyła na stole pudło po herbatnikach. Nie było obwiązane papierem ani sznurkiem. —Dał mi to jakiś okropny typ. Ciociu, a jak tam jest bomba? Melania przestała nagle walczyć z bigosem. Runęła do stołu i szarpnęła tekturową przykrywkę. Ich oczom ukazał się bukiet z siedemnastu czerwonych tulipanów. Do kwiatów dołączono kopertę. Paulina drŜącymi dłońmi otworzyła ją. Ze środka wypadła karta do gry: dama pik trzymająca kwiat tulipana. Do Zielonki jechali starą ładą z odrapanym bagaŜnikiem. Młody StruŜyk z galanterią posadził ciotkę Melanię obok siebie, zaś Paulinę, garnek z bigosem i podróŜną torbę z tyłu, wśród tekturowych pudeł z bananami Chiąui-ta. Miał trzydniowy zarost, brudnawy kołnierzyk i lśniące wąsiki sprawiające, iŜ wyglądał na niechlujnego kota. Paulina siadając natychmiast wyczuła lekki zapach anyŜku. Przed oczami stanęła jej nieszczęsna balanga na Saskiej Kępie i osiłek próbujący zaciągnąć ją do Strona 22

Boglar Krystyna - Perly damy Pik sypialni. TeŜ pachniał anyŜkową gumą do Ŝucia. —Wojtuś, po co wam tyle bananów na święta? — zdziwiła się ciotka. Młodzieniec nacisnął gaz. Wyskoczyli na rogatki. —Na handel. Trzeba jakoś dorobić. —To warsztat ojca źle prosperuje? — zmartwiła się Melania. Cała podróŜ do Zielonki przestawała jej się podobać. Nie protestowała tylko ze względu na babcię Zarębową. —Ojcu moŜe i wystarczy. Mnie nie. Ciotka wie: tu balanga, tam balanga... muszę pohandlować. Paulina nie odezwała się. Zły nastrój ciotki wyczuwała juŜ wcześniej. Nie chciała go pogłębiać bez potrzeby. Po 63 raz pierwszy od przyjazdu do Warszawy poczuła się dorosła. Zrozumiała, Ŝe szczenięce lata spędzone w Kielcach minęły bezpowrotnie, wraz z pogodną zgodą na własny los. Bo przecieŜ nigdy przedtem nie protestowała, nie buntowała się. Przyjmowała swój byt z dobrodziejstwem inwentarza wiedząc, Ŝe wszystko musi zawdzięczać ludziom obcym. Miała to szczęście, Ŝe chcieli jej dobra. I brali na swoje barki cięŜar jej wychowania. Kochała je wszystkie, choć rzadko widywała: Melanię, Józefę, Justynę. Nigdy nie zadawała sobie pytania, dlaczego to robią. Przyjmowała jako dar ludzkiego serca. Bez zastanowienia. Z pokorą. Dopiero tu, od bardzo niedawna coś się zaczęło w niej buntować. Nie, nie w stosunku do Melanii czy babci Zarębowej, której kruchość i przezroczystość budziła jej szczerą Ŝyczliwość i serdeczność, bez cienia uczucia litości. Coś się w niej buntowało w stosunku do zastanego świata. Tego, który dla niej zbudowali i wciąŜ ulepszali dorośli. Nie miała Ŝadnego wpływu na tok zdarzeń, na sprawy z którymi przyszło jej się zderzać na co dzień. Czy to w szkole, czy w sklepie, na ulicy... nawet w teatrze. Czuła opuszkami palców jakąś chropowatość Ŝycia, niedogodności w osądach, politycznych wypowiedziach, o których się czasem dyskutowało. Nigdy dawniej nie była wystawiana na podmuchy historii, na konieczność oceny zdarzeń. Teraz musiała zacząć wybierać. Nie będzie juŜ więcej patykiem płynącym tam, dokąd niesie go nurt rzeki. Wybierać — to słowo zapadło jej głęboko w serce i umysł. Dosyć ma zachcianek Jolki-Kacze oczko, nie podobają jej się niespodziewane spotkania z tajemniczym chłopakiem, który teŜ usiłuje jej coś narzucić. Nie pyta, czy chce być kochana, obsypywana tulipanami tylko wtedy, gdy on ma na to czas i ochotę. —Paulinko, uwaŜaj na bigos! — głos ciotki zanika w hałasie silnika. —UwaŜam, ciociu. 64 —Panna Paulina nie powinna czasu tracić na szkołę! — młody StruŜyk bezczelnie przygląda się w lusterku twarzy dziewczyny. —Dlaczego? —Nie lepiej to stanąć na rogu Świętokrzyskiej z bananami? Zarobi Paulina, Ŝe na wszystko starczy. Nowe botki, futerko i jakiś złoty pierścionek. —Co teŜ ty, Wojtku! — przestraszyła się ciotka Melania. — Ona musi skończyć szkołę. Pójść na studia... —Za co? — warknął skarcony. — Trzeba będzie płacić. I po co komu uniwersytet? Paulina milczała. Nie chciało jej się przekonywać wąsatego osiłka o czymś, o czym przekonać go nigdy nie będzie w stanie. DuŜy, biały dom w Zielonce zasłaniały od ulicy solidne ogrodzenia i trzy ogromne, stare srebrne świerki rosnące w niewielkim ogrodzie. W lecie, zapewne, było tu pięknie. Słomiane chochoły okrywały krzewy róŜ, a zimnozie-lone rododendrony, teraz o rurkowatych, zwieszonych liściach, w pełni kwitnienia musiały wyglądać wspaniale. W obszernym, ciepłym pokoju, z ogromnym kaflowym piecem w rogu, czekała juŜ reszta rodziny StruŜyków i podniecona babcia Zarębowa. —Rozbierzcie się, rzeczy zanieście do stołowego, garnek do kuchni - dysponowała pani Alicja wycierając mokre dłonie. —Jak tam, mamo? — ciotka Melania przytuliła zmarzniętą twarz do pergaminowych rąk babci. —A dobrze, dobrze. Gdzie Paulinka? My tu ze Stanisławą stawiamy pasjanse... do domu bym juŜ wróciła — wyszeptała ciszej. —Wszyscy wrócimy razem, mamo. —Babciu, wyglądasz przepięknie w tym róŜowym spencerku! — Paulina przykucnęła koło fotela. 65 Rozebrały się w sypialni na górze, trochę przestraszone i stremowane gościną u obcych. —Całkiem dobrze Ŝyją StruŜykowie — odezwała się Melania wkładając domowe Strona 23

Boglar Krystyna - Perly damy Pik kapcie. — Rzemieślnicy zawsze jakoś sobie radzili. Pamiętam ich ślub... trzynaście tortów! Nie mieli jeszcze tego domu. Ładna była z niej panna. —Ale u nas przytulniej — mruknęła Paulina. — Co mam robić? —Ja tu nie rządzę, dziecko. Spytaj Alicji. Do wieczora pomagały w kuchni. Czerwony barszcz wymagał wigilijnych dodatków. Tak więc Paulina z przejęciem wałkowała ciasto, kroiła kwadraciki, upychała mielone grzyby i lepiła uszka. —Masz jakiegoś chłopaka? — spytała StruŜykowa, gdy na chwilę zostały same. —Ja? —No tak. Ty. Siedemnaście lat miała moja matka, gdy wyszła za mąŜ. —Mnie się nie spieszy - szybko odparła dziewczyna. — Muszę się uczyć języków, objechać świat... —Po co ci świat? On sam do nas przyszedł. Mamy juŜ Europę. Zobacz ulice, sklepy... —Pewnie pani ma rację — Paulina usiłowała być uprzejma. — Ale świat to nie tylko kolorowe pudełka z czekoladkami i wystawy mercedesów... dla mnie świat to inni ludzie, inna kultura, krajobrazy, nawet przyroda... StruŜykowa machnęła lepką dłonią. Lukrowała sześć makowców z pomarańczową skórką. —Przejdź się po obiedzie, jutro, z Wojtusiem do lasu. Jakie tam powietrze, jaka przyroda. Po co ci inna? Jak ci się podoba mój syn? Paulina poczuła gęsią skórkę na ramionach. Zdarzało jej się to czasami, gdy spodziewała się wywołania do 66 tablicy. Gdy to przeczuła, zanim jeszcze padło jej nazwisko. —Chyba... miły. —To jeszcze młody chłopak, Paulinko. Ma dopiero dwadzieścia trzy lata. Kawaler po wojsku. Uczciwy, niebiedny... —Dlaczego? Dlaczego pani mi to mówi? - Paulina otarła ręce. —Podobasz mi się. Przydałaby mi się synowa ładna, posłuszna, pracowita... Wejście ciotki Melanii przerwało powódź słów. —Nie wiem, Alu, gdzie są sztućce. Nakryłabym do stołu. —Zostań tu. Przypilnuj Ŝeby się uszka nie rozgotowały. Ja się sama zajmę jadalnią — wyszła klapiąc pantoflami na czerwonym obcasie. —Ciociu — szepnęła przeraŜona Paulina. — Ona... to znaczy pani StruŜykowa pytała, czy mi się... Wojtek... —Czy ci się podoba? — ciotka Melania zmruŜyła oczy próbując łyŜką barszcz. — I co ty na to? —On mi się wcale nie podoba! — wystękała dziewczyna. —Nikt cię nie wypycha za mąŜ — westchnęła ciotka. Ale to dobrzy ludzie. I majętni. AŜ do kolacji nikt nie poruszał więcej tego tematu. Zaświecono choinkę, gdy na niebie zabłysła pierwsza gwiazda. Łamano się opłatkiem, Ŝyczono szczęścia. Jedzono rybę i barszcz, męŜczyźni pili wódkę. Staruszki szybko poszły spać, zmęczone nieoczekiwaną wrzawą, śpiewaniem kolęd i hałasem płynącym z telewizora. Gdy juŜ zjedzono banany i orzechy, odśpiewano „Bóg się rodzi" i „LulajŜe Jezuniu", Paulina narzuciła ciepłą kurtkę i wyszła do ogrodu, by odetchnąć świeŜym powietrzem. Spacerowała po śniegu ciesząc się, Ŝe skrzypi. Obserwowała, jak spadają białe płaty z gałęzi srebr- 67 nych świerków, jak skrzeczą obudzone czarne ptaszyska protestując, Ŝe im przerwała zasłuŜony sen. Wtuliła twarz w ciemnozielone igiełki wdychając zapach lasu, świeŜości i wilgoci. Myślała o chłopcu w motocyklowym kasku, czerwonych tulipanach i dziwnych słowach miłości wypowiedzianych niewyraźnie przez szybę z pleksiglasu. W pewnym momencie usłyszała szelest. Zastygła dziwnie przestraszona. Poczuła, jak ją obejmują silne ramiona, obezwładniają, przechylają do tylu. Czyjeś usta zionące alkoholem i zapachem anyŜkowej gumy do Ŝucia zbliŜają się doi jej warg. Teraz juŜ wiedziała, Ŝe jest w mocy tego samego człowieka, który napastował ją w mieszkaniu na Saskiej Kępie. Tylko skąd się tam wziął? —Ratunku! — wrzasnęła na całe gardło, choć nigdy w Ŝyciu nie przypuszczała, Ŝe w ogóle potrafi krzyczeć. Uchwyt ramion zelŜał. —To ja, StruŜyk — usłyszała męski głos. — Bądź cicho... Odwinęła ramię i z całej siły trzasnęła go w twarz. Nie przypuszczała, Ŝe się przewróci. —Jeśli jeszcze raz zbliŜy się pan do mnie... to... — odwróciła się na pięcie i wbiegła do przedsionka. Strona 24

Boglar Krystyna - Perly damy Pik Cały czar wigilijnego wieczoru prysnął jak szkło. —Aris Ruckerby! — zaśmiał się radośnie męŜczyzna w nienagannym ciemnym ubraniu i białej koszuli z okrągłym, nieco staroświeckim kołnierzykiem. Garnitur był doskonale uszyty i tylko wyjątkowy znawca domyślałby się metki z domu towarowego Macy's. Uśmiechnęła się niepewnie. Jej podłuŜna twarz, blada ze zmęczenia czy teŜ z niewyspania, odbijała od ciemnowiś-niowej kotary z grubego aksamitu tworząc dla krótkowidza białawą plamę. —Poznałeś mnie, Hubercie? — Naturalnie. Niewiele się zmieniłaś! — miętosił jej długą zimną dłoń, nie bardzo wiedząc, co z tym darem zrobić. — Nie widziałeś mnie piętnaście lat. —Co ty powiesz? To juŜ tak dawno? Ostatni raz tańczyliśmy na balu dobroczynnym w Gallery of Art na Pięćdziesiątej Szóstej. Pamiętasz? Próbowała uwolnić się z lepkiego uścisku. —Miałam wtedy szesnaście lat i niebieską suknię z koronkami. Było mi okropnie wstyd, bo wszystkie pozostałe panny były ubrane na biało... 69 MęŜczyz»a ujął ją pod ramię prowadząc do kanapki w stylu Biedermeierowskim, stojącej pod ścianą. Szalenie mnie siC wtedy podobałaś. Zapamiętałem głównie szeroką błękitną wstąŜkę we włosach. I bukiecik margerytek. Tańczyliśmy właściwie tylko ze sobą, choć był to szoking dla mojej matki. —Chciała cię oŜenić z rudą Margie Kinock, pamiętasz? Co się z nią stało? —Wyszła za mąŜ za nafciarza z Teksasu. Nie miałem takich pieniędzy, jakich oczekiwali Kinockowie. A ty? Wróciłaś z Europy na pogrzeb ojca... to straszne. Dwa pogrzeby jeden po drugim. Naprzód ojciec, potem brat... —Nie mówmy o tym — szepnęła osuwając się na kanapę. Hubert Reynolds pomyślał, Ŝe siadanie na muzealnym eksponacie nie jest w dobrym guście, ale nie było tu niczego innego. Spotkanie nastąpiło w duŜej sali portretowej Museum of Modern Art i było tak nieoczekiwane. _ Co u ciebie? —Pracuję tu — gestem wskazał ściany pokryte obrazami W cięŜkich złoconych ramach. — Jak wiesz zapewne, skończyłem historię sztuki i zajmuję się głównie malarstwem niderlandzkim. Hans Memling, Rogier van der Weyden... mistrzowie swojej epoki. Zostajesz w Nowym Jorku? Czy wracasz do Europy? Potrząsnęła głową. Jej długie, lekko kasztanowe włosy rozsypały się na ramionach. Nie wyglądała na trzydziestkę. Była z gatunku kobiet, które długo są dziewczynkami, a potem jakoś tak niepostrzeŜenie, pod koniec Ŝycia, robią się niatronami o niezbyt miłym usposobieniu. —Doprawdy nie wiem, Hubercie. To wszystko stało się tak nagle i jest takie dziwne... —Mówisz o śmierci Rupperta? Istotnie, gazety pełne są tajemniczych dywagacji. Ale ci dziennikarze, szczegól- 70 nie z prasy brukowej, poszukują wszędzie taniej sensacji. —To... to naprawdę nie było normalne, Hubercie. Sama zaczynam wierzyć w jakieś złe moce... — kobieta zbladła jeszcze bardziej. Wąski podbródek zaczął niebezpiecznie drgać. „Chyba mi się tu nie rozpłacze!" — pomyślał rzucając ukradkowe spojrzenie. Nade wszystko w świecie nie chciał się ośmieszyć. Nie dość, Ŝe siedzą tu razem na kanapce, to jeszcze nie daj BoŜe wypadnie mu ocierać łzy swoją niezbyt świeŜą chusteczką. —Och, mam nadzieję, Ŝe nie potrzebujesz waleriany! — wykrztusił. Uśmiech, cień uśmiechu przeleciał jej przez policzki i zniknął w bruzdach wokół ust. —To samo powiedziałeś piętnaście lat temu na balu, gdy byłam zazdrosna o spojrzenia rzucane ci ukradkiem przez tę okropną Kinock — powiedziała prawie spokojnie. — Ale nie dziw się, mój drogi. Sposób, w jaki Rup-pert rozstał się z tym światem, jest co najmniej dwuznaczny... —Chyba nie wierzysz w duchy! — roześmiał się hałaśliwie i zaraz umilkł, gdy zaalarmowany tym straŜnik zajrzał przez drzwi. W muzeum było sporo dzieł sztuki najwyŜszej klasy i choć system alarmowy działał sprawnie, to jednak naleŜało zachować szczególną ostroŜność. Dał znać mundurowemu, Ŝe wszystko w porządku, i wstał z kanapki. — MoŜe moglibyśmy razem zjeść lunch? —Bo ja wiem? Wyszłam z domu, gdyŜ draŜnią mnie pojękiwania mojej starszej siostry Elis. Biedaczka, od czasu, gdy umarł jej mąŜ, ten niedorajda Morton, Strona 25