— Natychmiast wyjdź z psem — powiedział tato, podejrzliwie przyglądając się Bulbie,
która stała w kącie pokoju na dziwnie rozkraczonych łapach. Minę miała przy tym tak
szczęśliwą, jakby jej podetknięto pod nos ogromną, smakowitą kość.
— Już nie trzeba — westchnęła babcia. — Wystarczy przynieść szmatę.
Rafał oderwał wzrok od telewizyjnego ekranu, na którym samotny szeryf grzał z grubego
kalibru do bandy Rudego Billa.
— Zaraz — odburknął, wytrzeszczając oczy na takiego jednego, który zaczaił się za
węgłem. — Rafał — ojciec podniósł głos zaledwie o pół tonu — TO nie może czekać!
Tymczasem Rudy Bill ukryty pod końskim brzuchem przegalopował obok
Wielkiego Samotnika z Gwiazdą i zniknął z szyderczym chichotem w tumanach kurzu.
— Rafał, tatuś do ciebie mówi! — Jolka oparła brodę na łokciach i patrzyła na młodszego
brata zimnym wzrokiem. Nie cierpiała westernów.
Rafał zsunął się tyłem z krzesła, cały czas bacznie obserwując migocący ekran.
,,Teraz się dopiero zacznie” — pomyślał i poczuł do Bulby coś w rodzaju nienawiści.
— Nie miałaś kiedy tego zrobić? — zasyczał już w kuchni do szczeniaka, który przyturlał
się za nim i teraz, radośnie popiskując, szarpał szmatę. Bulba chciała nastawić kłapciate
ucho, jak to robi prawdziwy, dorosły pies, ale coś nie wyszło. Wyglądała jeszcze
śmieszniej. Rafałowa nienawiść odpłynęła daleko na wschód od Lakę City. Szeryf i jego
sprawy też. Bulba była jednak najważniejsza.
— Ale ja cię nauczę porządku — mruczał wycierając podłogę. — Przysięgam na brodę
Rudego Billa! Western skończył się dość głupio: szeryf zakochał się w jednej blondynce
—
sierocie samotnie mieszkającej na dalekim rancho. Tej samej, którą nękała banda Rudego
Billa, nim została rozgromiona przez szeryfa.
Ale takie sprawy mogły zainteresować jedynie Jolkę. Z oczyma łagodnie zasnutymi mgłą
łez, obgryzając po kolei wszystkie paznokcie, wzdychała nad finalną sceną.
Dla Rafała szeryf nie walczący z bandytami był po prostu zwykłym idiotą.
— Bym coś zjadł — powiedział w przestrzeń. Tak się dziwnie składało, że w tej
przestrzeni zawsze ktoś się jednak znajdował.
— Mogę ci dać chleba z masłem — ulitowała się babcia Melania — ale pod warunkiem,
że nie będziesz się dzielił z psem.
— Człowiek powinien zawsze dzielić się z drugą istotą — wymruczał chłopiec gdzieś
przeczytaną sentencję. Spojrzał przy tym serdecznie na czarną mordkę i poderwał się z
miejsca. Bulba znów zachowywała się, jakby tu rzec… dziwnie. — Idziemy na spacer! —
wykrzyknął wybiegając.
— Włóż szalik! — babcia już była w przedpokoju. — Wiatr i śnieg, że ho, ho!
Rafał naciągnął na głowę wełnianą czapkę z pomponem. Chwycił pod pachę
merdającą krótkim ogonkiem Bulbę i wypadł na klatkę schodową.
— Wyjdziemy, a tam na nas czai się banda! — szeptał do ciepłego ucha. — Ty skoczysz
na jednego, ja na drugiego i…
Właśnie nadjechała winda i Rafał nie dokończył opowieści.
— Cześć, Osioł! — powiedział serdecznie do chłopca stojącego pod lustrem. — Cześć —
odparł przez nos zagadnięty.
Osioł przyszedł do szkoły pod koniec grudnia. Tak mu się jakoś poukładało w życiorysie.
Na dobrą sprawę nikogo to specjalnie nie interesowało. Przyszedł, to przyszedł. I od
pierwszego dnia został Osłem. Nie żeby go któryś z chłopaków chciał obrazić, skądże!
Przezwiska na ogół rodzą się z czasem. Gorzej wszelako, gdy pomocna w tym staje się
własna rodzina. Bo to jakaś ciotka, czy ktoś inny, zawołała na całe szkolne podwórko:
„Grzesiek, ty ośle, jak natychmiast nie wstaniesz…” Więcej nie było trzeba.
A Osioł był geniuszem. Z matematyki. I dlatego równie szybko jak przezwisko, zyskał
ogromny szacunek klasy, co już było samo w sobie dziwem nie lada. Na Osła przystał.
Miał po prostu szalenie łagodny charakter i chroniczny katar, 6 zniekształcający głównie
spółgłoskę „m”.
— Dokąd zasuwasz? — Rafał podniósł otok wełnianej czapy, nasuniętej dla fasonu prawie
na nos. Żeby coś w ogóle widzieć, trzeba było w okolicy oczu rozsnuć nitki grubej wełny.
Taka była fantazja i taki styl.
— Baba bówiła bi, że w sabie jest bydło… barokańskie — odparł zagadnięty, otwierając
drzwi od windy. Byli już na parterze.
— Chcesz powiedzieć, że mama posłała cię do samu po mydło? Dlaczego marokańskie?
— Bądry zrozubie — odparł Osioł pogodnie i natarł z siłą na drzwi wyjściowe. — Pobóż,
bo zabarzły. — Hej, rrrupl — wrzasnął Rafał i drzwi puściły. Obaj runęli prosto w kupę
nawianego śniegu. Kiedy się wygrzebali, stwierdzili, że nie ma Bulby.
— Boże jest w środku? — zastanawiał się Osioł. — W tej kupie? Jeśli ją podzielić na sto
części, to bożna szybko obliczyć, ile trzeba czasu na odkopanie psa.
— Tu nie trzeba dzielić ani mnożyć, tylko szukać! — warknął Rafał wściekle, bo śnieg
topiąc się spływał mu lodowatym strumykiem wzdłuż pleców. — Bul- baaa!
— Bulbaaa! — zawtórował Osioł, ale z jego gardła rozległ się tylko chrapliwy szept. —
Nie da rady. Idę po bydło.
— Idź! — huknął Rafał. — Dla ciebie bydło… to jest mydło, ważniejsze od mojego psa!
Zza węgła rozległ się zduszony skowyt. Rafał jednym skokiem dopadł ciemnej postaci
trzymającej coś pod pachą. Mocnym uderzeniem obezwładnił ją, drugą ręką chwycił za
gardło. Tak właśnie przed chwilą poczynał sobie samotny szeryf z Rudym Billem.
Oczywiście, zanim zdążył ożenić się z blondynką o cielęcych oczach. — Mam cię,
bandyto!
Chudy strzepnął Rafała z pleców i przybrał groźną postawę. — Ty… kogo?
— Chudy? — zdziwił się Rafał. — Myślałem, że ktoś chce rąbnąć mojego psa.
— Dureń — zasyczał Chudy, bo jednak poczuł ból w karku. — Znalazłem tę skaczącą
zwierzynę i pomyślałem, że ci się zgubiła. Właśnie niosłem…
— No wiesz… — Rafałowi słowo „przepraszam” nie przeszłoby przez gardło. —
Wyszedłem z nią, bo… tego, coś ją dziś brzuch boli…
— Nażarła się kaszanki — Chudy nie liczył na żadne słowo podziękowania. To także był
fason. — Skąd wiesz? — zdziwił się Rafał.
— U nas też była na kolację — mruknął Chudy. — Całe osiedle wcinało kaszankę. Duża
dostawa — wskazał podbródkiem na pobliski sklep. — Teraz zasuwam po…
— Mydło marokańskie? — dorzucił domyślnie Rafał. — Wiem, Osioł już tam
pogalopował. Leć, zaraz
zamykają!
Chudy rozpłynął się w ciemnościach jak duch.
— Widzisz, ty psie zatracony? — mruczał Rafał szczękając zębami. — Taka to u nas
zima! I co ja mam z tobą?
Bulba podnosiła ze śniegu to jedną, to drugą łapę. Wreszcie zaskomliła żałośnie. Mogli
wracać.
Przy drzwiach, które znów się zacięły, Rafał zderzył się z wysoką postacią okutaną w
czerwony płaszcz obszyty białym futerkiem. — Hej, rrrup! — pociągnęli razem. Drzwi
puściły.
— Gdzie cię diabli noszą po nocy? — zahuczał głos spod gęstej białej brody. Czerwona
czapka z króliczym otokiem pełna była topniejących śniegowych gwiazdek.
— Szanowny święty nie powinien wymawiać imienia diabła — skrzywił się Rafał z
niesmakiem. — Święty jest dziś zmordowany! Żeby w dobie światowego kryzysu tyle
było jeszcze prezentów do rozdania… koniec świata! Dwunastka w skali Beauforta to
pestka w porównaniu z salą pełną kochanych pociech!
Dziadek był cudowny. Chwilowo nie statystował w filmie. Żeby się nie nudzić, wynajął
się do roli etatowego Świętego Mikołaja. Trwało to już sześć tygodni i ciągle gdzieś w
jakichś klubach, szkołach i świetlicach czekały na niego tabuny bardziej lub mniej
rozwrzeszczanej dzieciarni.
— Bój się Boga, Tomaszu! Otrzep to płaszczysko na schodach! Jest na nim tona śniegu!
— zawołała babcia, otwierając drzwi.
— Ja wytrzepię dziadka — zaoferował się Rafał — tylko weź, babciu, Bulbę, żeby znów
nie nawiała. Cóż za cudowne ciepło w porównaniu z tym czymś, co wyło, duło i mroziło
na zewnątrz budynku. Gdy już wytrzepali płaszcz, dziadek z trudem począł odlepiać brodę
i sumiaste wąsiska. — Teraz tylko dużo ciepłej wody i…
Potworny wrzask, jaki powitał ich w progu łazienki, mógł spowodować swoim
natężeniem solidną katastrofę budowlaną. Obaj cofnęli się od drzwi.
— Kto tam… zainstalował syrenę alarmową? — dziadek, trzymając się za serce, wolno
opadał na kuchenny taboret.
— Jola się kąpie. Dlaczego wpadliście bez pukania? — babcia wrzuciła spory kawał
kaszanki na
patelnię.
Dziadek pomału dochodził do siebie.
— Po pierwsze, o tej porze NIKT nie ma prawa się kąpać! Nie po to zrobiłem grafik
porządkujący te sprawy… a po drugie… to nie jest powód, żeby wyć jak stado dzikich
kojotów.
— Ona jest stuknięta na tym tle — Rafał oblizał się na widok ładnie przyrumienionego
plastra. — Wszystkie dziewczynki w jej wieku są takie — babcia pogroziła Rafałowi
palcem. — I po prostu trzeba o tym pamiętać. Oglądanie golizny w wannie nie przystoi
ani dzieciom, ani dorosłym. Dziadek wyglądał szalenie śmiesznie z kłaczkami waty
przylepionymi nad górną wargą i koło uszu. Żuł miarowo chrupką kaszankę, zagryzając
Chlebem. — Królestwo za szklankę mocnej herbaty I
— Zaraz będzie — babcia z trudem przemieszczała się w maleńkiej kuchence. — Już się
woda gotuje. Rafał nie miał tu już nic do roboty. Babcia szalenie surowo i uczciwie
pilnowała, by nie zwędził czegoś dodatkowego do jedzenia.
W pokoju rodziców mama mocowała się z czystymi poszewkami, usiłując wpakować w
nie różowe
poduchy.
— Pomóż mi.
Chłopiec walnął pięścią w oporny kłąb.
— Rafał, ale bez przesady! Przecież to nie jest bęben napoleońskiego dobosza, tylko
poduszka, która ma przetrwać dla twoich wnuków!
— Moich? — Rafałowe oczy podobne były do deserowych talerzyków. — Ja nigdy nie
wyjdę za mąż, bo nie wiem, którędy się wychodzi!
— Już ci w tym ktoś pomoże! — mama parsknęła śmiechem. — Co z gazetką rodzinną?
Namyśliłeś się już?
O rety! To był temat, którego Rafał wolałby wcale nie poruszać.
— No… właściwie… muszę się zastanowić… —jąkał, usiłując wymanewrować się za
drzwi.
Mama jednak przewidziała to taktyczne przemieszczenie.
— Termin upływa w poniedziałek wieczorem — przypomniała, wygładzając na tapczanie
czyste prześcieradło. — Od soboty zaczynamy odliczać czas.
— No… — próbował się targować chłopiec — to nie jest przecież start rakiety
kosmicznej! I w ogóle… to jest wolna sobota!
— Dla kogo wolna? — mruknęła, ciskając jaśkiem. — Administracja państwowa pracuje,
a szkolni dwójkowicze się lenią! Czy to sprawiedliwe?
— Na razie nie mam dwói — Rafał wycofywał się rakiem.
— Ale Jolka mai — następny jasiek poleciał trochę za daleko i trzeba go było wyciągać
spod
kaloryfera.
Za Rafałem cichuteńko zamknęły się drzwi.
— No, co jest? — spytał tato, kiedy chłopiec z ogromnie nieszczęśliwą miną przysiadł w
kucki na dywanie.
— Właśnie niczego nie ma — wymruczał Rafał. — I dlatego mama ciska w pokoju
poduszkami. — Bardzo… tego… ciska? — zaniepokoił się tato. — Średnia forma
olimpijska.
Wszedł dziadek, a wraz z nim wonny zapach tytoniu fajkowego.
— Posiwiałeś — zafrasował się tato. — Dobrze się czujesz? Dziadek wyskubał kłąb waty
zza ucha.
— Włóż okulary i powiedz swojej córce, że to moja pora mycia! Nie pozwolę burzyć
porządku prawnego, nad którym pracowałem w pocie czoła przez cztery dni I
— Łazienka wolna! — zaraportowała Jola, wsadzając przez szparę głowę w mokrych
strąkach.
— Chodź no tutaj! — tato kiwnął na nią palcem. — Czytałaś rozkład na drzwiach?
Jola bez okularów widziała tyle, co kot napłakał.
— No… dziś nie czytałam, bo tego… okulary…
Tato zmarszczył brwi. Szalenie trudno było panować nad sześcioosobową rodziną, która
przemieszczała się tam i z powrotem z szybkością ponaddźwiękową.
— Każdy ma wyznaczony swój czas. Inaczej zapanuje tu totalna anarchia — 1 0
powiedział dziadek, puszczając zgrabne kółko z dymu.
— Nie wziąłeś wszelako pod uwagę, ojcze, że w naszej rodzinie zdarzają się jednostki nie
uspołecznione…
Z włosów znudzonej już Jolki kapały na podłogę krople wody.
— Więc niech ta mokra jednostka nie stoi tu i nie kapie, bo trzeba będzie podłogę
wycierać i… nos, jak dostanie kataru.
Uszczęśliwiona Jola zmyła się błyskawicznie. Został po niej tylko nikły zapach lawendy.
Dziadek
zmarszczył nos.
— Mój szampon! No nie, tego już za wiele!
Wypadł z pokoju z szybkością, która nie wróżyła Joli niczego dobrego.
Tato przymknął oczy. Miał ochotę wsiąść na pierwszy lepszy statek udający się w
kierunku bezludnych wysp na Oceanie Indyjskim.
— Tato… — Rafał brutalnie przerwał ojcu podróż — co ma zrobić człowiek, który nie
wie…
— Zapytać — tato znów wdrapywał się na śliską burtę statku.
— No, więc pytam — Rafał bywał nudny i sam siebie wtedy bardzo nie lubił. — O co?
Bulba przydreptała i zwaliła się całym ciężarem na nogę taty. Nie drgnął. — Bo ja ciągle
nie wiem…
— To już słyszałem. Czy nie mógłbyś, synu, może jakoś prędzej, konkretniej?
Rafał był bliski łez. I to go do reszty rozwścieczyło. Usiadł z rozmachem na dywanie.
— Ja w sprawie gazetki rodzinnej I Mam termin do poniedziałku i niczego jeszcze nie
wymyśliłem! — To myśl! — tato poruszył nogą, na której leżała śpiąca Bulba. Pies
zagulgotał w sennym proteście. — Włącz szare komórki do pracy! Masz ich chyba jeszcze
parę zdatnych do użytku?
— Myślę, że… ostatnią! I ona wymaga już części zamiennych!
Tato parsknął śmiechem. Bulba sturlała się na dywan, ale nawet tego nie zauważyła.
Chrapała jak słoń, poświstując równo przez czarny i wilgotny nos.
Gazetka rodzinna, zwana „Ilustrowanym Kurierem Wielkich Gryzmołów”, była
noworocznym pomysłem taty. Miały się tam znajdować pisane na zamówienie artykuły w
kwestiach rodzinnych, wykazy spraw nie załatwionych, dyżury o dziwnych nazwach:
„Techniczna pomoc babci’.’, „Porządek prawny łazienkowy” itp. Wszystko byłoby do
zniesienia, gdyby nie jedno: znajdowały się tam rubryki, w które każdy członek rodziny
miał wpisać ZOBOWIĄZANIE! Że właśnie on, czy też ona, zobowiązuje się w tym tak
mile zaczętym roku: poprawić dwóję z fizyki (Jola), wysprzątać pawlacz (dziadek), ułożyć
alfabetycznie książki w Wielkim Śmietniku, jakim był regał (tato), uszyć nowe zasłony do
kuchni (mama) oraz — posegregować w piwnicy stare słoiki z dawno scukrzonymi
konfiturami (babcia). Tylko jedna rubryka, ta Rafałowa, była przerażająco pusta. — I co
będzie, tato?
Mgły ostatecznie zasnuły bezludną wyspę. Nikt i nigdy już do niej nie dopłynie. Tato
ziewnął
rozpaczliwie.
— Mam! — krzyknął nagle.
Obudzona Bulba łypnęła wściekle okiem. Rafał poczuł swędzenie w okolicy lewego ucha.
Zawsze, gdy
tato miał pomysł, kończyło się to dla chłopca mało zabawnie.
— No? — spytał pełen wewnętrznej rezerwy.
— Kostka.
— Rubika? — ucieszył się Rafał. — To fajna zabawa!
Ojciec spojrzał na niego z niesmakiem.
— Będziesz wieczorem składał swoje ubranie w kosteczkę, jak żołnierze! Każda sztuka
równiuteńko co do centymetra!
Rafał wypuścił ze świstem powietrze nagromadzone w płucach. To było gorsze niż wojna.
To była KATASTROFA!
Następnego dnia zaczęło się jak najgorzej. Już na pierwszej lekcji przegrał z ptakiem.
— Rafał, jak się pisze: gżegżółka? — spytała pani, którą normalnie dość lubił.
Chłopiec chwilę się namyślał.
— Dwa razy to samo — odparł wreszcie.
— To znaczy: co? Bo odpowiadasz, jak stały klient przy barze. Rafał skrzywił się, jakby
połknął cytrynę.
— To jest… myślę, że dwa razy takie samo „ż”. Alę nie wiem które.
— Kto wie? — pani była dziś niezwykle dociekliwa.
— U nas, na wsi, to na gżegżółkę mówią: kukułka. Też dwa razy takie samo „u” —
wtrącił Chudy. — I też nie wiesz które?
Chudy rozmazywał gumką ślady długopisu. Nie raczył nawet podnieść głowy.
— A nie może być szpak? — zdenerwował się Rafał. — Też ptak i to jaki ładny! I bez
tych tam… problemów!
Jednak pani, której już nie lubił, miała uparty charakter.
— Obaj napiszecie po dziesięć razy w zeszycie: Gżegżółka, czyli kukułka, to ptak leśny.
Zrozumiano? — Tak jest — wymruczał Chudy, który miał wujka kaprala. Natomiast Rafał
raz na zawsze znienawidził całe leśne. Bogu ducha winne, ptactwo.
A po lekcji polskiego poszedł podpatrywać, jak szóste klasy grają w „dwa ognie”.
Zastępcza sala gimnastyczna zajmowała nieomal całą suterenę. Kiedy się usiadło na
najniższym stopniu schodów, można było przez zakurzone okienka widzieć wszystko, co
dzieje się na dole.
— Ty — mruknął Gruby, który tu się zaszył, by spokojnie zjeść liczne kanapki z
boczkiem — Jolka znów obrywa, aż echo niesie!
— Niezgraba! — zezłościł się Rafał widząc, że siostra leży jak długa. — Uczę ją i uczę, i
wszystko na
marne! Tępa i tyle!
Gruby poważnie skinął głową.
— Ale kozła przeskoczy. A ja nie.
Rafał przyjrzał się przyjacielowi.
— Bo za dużo jesz! Żołądek przeważa i znosi cię na boki!
Gruby żuł spokojnie i systematycznie, jakby od tego zależały losy świata.
— A Krzysiek, Kraciasty, musiał przyrzec w domu, że w tym roku nauczy się sam prać
skarpetki! Rafał spojrzał na Grubego z niesmakiem.
— To nie jest temat na dużą przerwę — wymruczał wściekły.
— A co jest? — Gruby walczył z kawałkiem boczku, przypominającym raczej gumę do
żucia. Rafał wstał ze stopnia. Już go nie interesowały wyczyny Jolki. Obrzucił
przeżuwacza zimnym spojrzeniem.
— Bo mnie każą… tego, składać wieczorem ubranie w kosteczkę!
Gruby wzruszył ramionami. Uporał się już z boczkiem i teraz oblizywał zatłuszczone
wargi.
— I tak cię to czeka. W wojsku. Mój tato mówi, że im wcześniej się opanuje tę sztukę,
tym lepiej.
Ale taka sztuka mało interesowała Rafała. Wolał wrócić do klasy. Tuż za pakamerą, w
której woźna
trzymała szmaty i szczotki, natknął się na Szczerbatego.
— Cześć! Co dźwigasz?
Szczerbaty zagrzechotał wielkim pudłem.
— Kościotrupa!
Rafał przełknął ślinę. Komu innemu za taką odzywkę dałby od razu w ucho. Ale nie
Szczerbatemu.
Raz, że starszy i silniejszy, dwa, że to przyjaciel. A tym ostatnim, jak wiadomo, w ucho
daje się raczej
rzadko.
— Czy… czyjego?
— Biologa — odparł Szczerbaty uprzejmie. — Będę go składał do kupki. — To wasz
biolog… tego… nie żyje?
Szczerbaty gwizdnął przez dziurę między zębami i roześmiał się wesoło.
— Biolog żyje, ale ten tutaj… — z głębi pudła znów coś zagrzechotało — to zimny trup.
Nieboszczyk. Rafał miał minę żyrafy, której kazano podnieść z ziemi mrówkę.
— Jeśli chcesz robić ze mnie balona, to proszę bardzo! — mówił dziwnie cienko. — Nie
obrażam się. Szczerbaty zwichrzył i tak wiecznie rozkudłaną czuprynę.
— Stary, jak kocham landrynki, to jest kościotrup mastodonta! Biolog mi kazał go
poskładać i przytwierdzić do deszczułki. Będzie tak zwaną pomocą szkolną na lekcji
anatomii. Rafałowi nagle zrobiło się głupio.
— W porządku. Ale po kiego licha wam mastodont? Do lekcji anatomii lepszy jest Chudy.
Bracie, jak się rozbierze, to możesz policzyć mu wszystkie kosteczki!
— Ale biolog nie chce liczyć kości Chudego. Nie będzie go przecież ciągał ze sobą i
rozbierał na każdej lekcji, no nie?
— Fakt — zmartwił się Rafał. — Mastodont poręczniejszy.
Dzwonek wrzasnął niecierpliwie, zgarniając do klas pospołu prymusów i dwójkowiczów.
Jedni i drudzy uważali się za mistrzów w swojej specjalności. Rafał usiadł w ławce obok
Chudego. I wtedy właśnie to się stało.
Naprzód zaszumiało ostrzegawczo, potem zabulgotało, a następnie z centralnego
ogrzewania strzelił jak z gejzera strumień wrzątku i pary. Wyglądało to tak, jakby
wybuchła Etna albo wulkan Krakatau w Cieśninie Sundajskiej, między Sumatrą i Jawą.
Wrzask, rumor, tupot w połączeniu z rwącą wodą i mgłą pary przypominały ucieczkę
dzikich zwierząt cwałujących z samego dna piekieł.
Na próżno matematyk usiłował zapanować nad sytuacją. Bez skutku walczył z drugim,
wiecznie zamkniętym skrzydłem drzwi. Potrącany przez cwałujący tabun uczniów wołał
tylko nadaremnie: — Naprzód dziewczynki! Spokojnie, naprzód wychodzą dziewczynki,
a po… — reszty już nie dopowiedział. Wypchnięty razem z opornymi drzwiami, runął jak
długi, wykonując „spiralę śmierci”, której nie powstydziłaby się olimpijska para w tańcu
na lodzie.
Rafał w pierwszej chwili wskoczył na ławkę i z góry obserwował dziwowisko. Potem
szturchnął
Chudego, który spokojnie pakował teczkę.
— Ty, zjeżdżamy?
Chudy wzruszył ramionami. Para wypełniała pomieszczenie i oddychanie stawało się
coraz trudniejsze.
— Widzisz jakiś statek na horyzoncie? Bo suchą nogą już nie da rady!
Rafał mocował się z oknem. W końcu udało mu się otworzyć jedną połowę. Runęło
mroźne powietrze, mieszając się z białymi oparami.
— Trzeba skakać z ławki na ławkę — poradził Chudemu. — Inaczej ta Niagara odetnie
nas na zawsze. — Hej, jest tu kto? — wołał matematyk, brodząc jak żuraw w delcie Nilu.
— Czy tu ktoś został? — W porządku, proszę pana! — odkrzyknął Chudy. — My
organizujemy akcję ratunkową! Zbieramy teczki i zeszyty. Trochę się tego dobra
utopiło…
— Natychmiast wychodzić! — zaryczał zacny belfer, ale w obłokach białej waty i tak
niczego i nikogo nie mógł dojrzeć.
Rafał wykonał kilka kangurzych skoków. Po drodze zbierał pod pachę porzucony
uczniowski dobytek. Wypłynęli z Chudym „na suchego przestwór oceanu”, gdy już
pędziła pomoc w postaciach pani woźnej, dyrektora i znajomego hydraulika. A w klasie
drugiej b szalał gejzer i wody potopu unosiły na swoich falach dzienniczki, grzebienie,
jabłka, rozmiękłe zeszyty i nie spełnione nadzieje nauczyciela na klasówkę z matematyki.
Kiedy się wszystko uspokoiło, kiedy zamknięto dopływ wody i zrobiono wstępny bilans
strat, okazało się, że lekcje trzeba na razie zawiesić na kołku.
— Najpierw przyjdzie komisja i oceni szkody, później administracja wszystko spisze,
następnie zaczną szukać wykonawcy i podwykonawcy, a na końcu części zamiennych —
raportował Rafał, wbijając na widelec kawał kiełbasy z cebulką. — A co z lekcjami? —
babcia aż usiadła na stołku. — Nic. Wakacje.
— Znowu te osły mają szczęście! — westchnął dziadek. — Ale możesz chodzić do
biblioteki, coś
czytać…
— O koniokradach nad Rio Grandę?
Dziadkowi opadła szczęka. Kłapnął nią i wykrztusił z trudem: — Bzdura! Lektury szkolne
czytać!
— Lektur nie ma — zaoponował Rafał. — Dawno już wszystkie wykradzione. Może być
tylko o koniokradach albo o pancernych.
Dziadek postukał fajką w popielniczkę. Za jego dziecięcych lat inaczej się żyło.
— Doskonale — wymruczał pomiędzy jednym a drugim pyknięciem fajki — pomożesz
mi zatem w
porządkowaniu pawlacza!
Rafał otworzył usta ze zdumienia.
— Przecież… przecież to dziadka zobowiązanie, a nie moje!
Babcia natarła na dziadka, trzymając w garści wałek do ciasta. Przy jej gabarytach
wszystko to razem wyglądało groźnie.
— Chcesz wykorzystywać własnego wnuka? — zagrzmiała. — Tomaszu, Bóg cię pokarze
i nie dostaniesz już nigdy żadnej roli w filmie, zobaczysz!
Dziadek przeraził się nie na żarty. Ukradkiem splunął trzy razy przez lewe ramię. Z babcią
nigdy nic nie wiadomo!
— W porządku — powiedział — wysprzątam ten piekielny pawlacz, kiedy już ty, droga
Melu, wykonasz swoje piwniczne zobowiązanie.
Babcia wyglądała jak nagle przekłuty balonik. Jak gdyby nigdy nic zabrała się do
wałkowania ciasta. — O mnie się nie martw, Tomaszu. Jestem jednostką społecznie
użyteczną, a co do Rafała, to… — Wiem! — wrzasnął chłopiec i aż podskoczył na
kuchennym stołku. — Zrobimy sobie ślizgawkę! Powiem Szczerbatemu, a on już
wszystko urządzi!
— Dobrze — babcia posypała stolnicę garścią mąki — tylko najpierw posprzątasz swoje
śmietnisko. Myślę o stosach zabawek, które poniewierają się po podłodze…
Rafał już nie miał ochoty na jedzenie. Podziobał to, co miał na talerzu, i prędko wyniósł
się z kuchni. „Gdzie tu jest śmietnisko? — myślał, przyglądając się ciemnobrązowej
wykładzinie podłogowej. — Tych kilka aut, piłek i klocków?”
Upchnięcie „tych kilku” aut, piłek, włochatych niedźwiedzi, małp, pudełek z grami, stosu
zabazgranego papieru zabrało mu przeszło godzinę. Wielki, wiklinowy kosz nie domykał
się od nadmiaru wszelakiego dobra.
— Ale się tego namnożyło? — zdumiał się szczerze. A potem złapał kurtkę, szalik i bez
czapki pogalopował do holu.
Szczerbaty w skupieniu walił młotkiem w podstawę mastodonta i nawet nie usłyszał
wrzasku, którym
przywitał go Rafał.
— Zrobimy ślizgawkę!
Kościotrup miał już wygląd wcale dorodnego słoniowego przodka. Szczerbaty włożył weń
cały swój
kunszt doskonałego rzemieślnika.
— Co?
— Polejemy wodą ten ugór koło szkoły i rozegramy mecz hokejowy! — Kto z kim? —
Szczerbaty przyklepał wspaniały kieł.
— Blok Numer Trzy przeciwko Reszcie Świata. Ty… — Rafał aż gwizdnął z zachwytu —
taki mastodont żył naprawdę?
Szczerbaty wypiął pierś obciągniętą połatanym swetrem.
— A co? Mastodonty żarły trawę na wszystkich kontynentach oprócz Australii i
Antarktydy, wymarły
w plejstocenie.
— W czym?
— Plejstocen, czyli epoka czwartorzędu. A czwartorzęd, to taki okres w dziejach Ziemi,
który rozpoczął się przed około milionem lat… No, co z tym meczem?
Rafał przełknął ślinę. Czym była zwykła, pospolita ślizgawka wobec nieoczekiwanego
ogromu wiedzy Szczerbatego!
— Ty… już nigdy więcej nie będziesz miał dwój? — wyszeptał ze smutkiem. Szczerbaty
wzruszył ramionami.
— Mówiłem ci już, stary, że to się nie kalkuluje. Czas to pieniądz. A każda dwója, to
jakby ci kto wyciągnął z kieszeni tysiąc złotych.
— Powiem to naszej Jolce — wystękał Rafał ogłuszony.
Do sprawy ślizgawki powrócili następnego dnia na zebraniu zwołanym w „grobowcu
Tutenchamona”. Było to ciągle „ich” miejsce, gdyż budowa osiedlowego przedszkola
zatrzymała się na fundamentach i kilku ścianach nośnych. Mróz trzeszczał w lodowatych
jeziorkach, którymi Osiany był cały teren wokół nowych bloków. Chudy kulił się w
lichym paletku i podskakiwał na jednej nodze. — Mówcie, jak rany, co mam robić, bo mi
zimno!
— Trzeba wytyczyć teren — Szczerbaty wyciągnął skądś stalowy pręt — długość
dwadzieścia prętów. Osioł pogardliwie wydął usta.
— Gadanie. To się inaczej oblicza. Pokażcie bi biejsce, a wyniki bożecie sprawdzić na
kobputerze. Zgodzą się co do bilibetra. Jeśli pobnożyby dwadzieścia razy piętnaście, to…
— Zlituj się. Osioł — Chudy naciągnął czapkę na nos — to twoja sprawa. Ja się do
matmy nie mieszam! Wolę pracę bardziej… tego… fizyczną.
— Będziesz woził piach — Rafał szybko rozstrzygał sporne sprawy. — Dobra. Czym i
skąd?
Gruby, okutany szalikiem aż po czubek nosa, wskazał dłonią miejsce, gdzie na
zwałowiskach betonowych płyt krzątało się kilku robotników budowlanych. —
Pożyczymy od nich. Teraz nie betonują, bo mróz. Chudy skinął głową. — Rozumiem, że
ich o to nie pytamy?
Szczerbaty skrzywił się lekko. Stwierdzenie Chudego uznał za nietakt najwyższej klasy.
Nadciągnął Kraciasty. Spod czapki wyłaziły w okolicach uszu wsunięte tam rękawiczki.
Widać
przypadła im funkcja nauszników.
Chudy zagwizdał z podziwu.
— To model austriacki? Pomysł do opatentowania!
Kraciasty wzruszył ramionami.
— Co mi nawijasz makaron na uszy? Gadajcie lepiej, skąd weźmiecie szlauch do
polewania wodą. No tak. Tego problemu jeszcze nie rozwiązywali.
— Przecież nie bożeby nosić wody kubełkabi! — wtrącił Osioł. — Bógłbyb wab łatwo
obliczyć, ile trzeba kubłów z uwzględnienieb grubości lodu i wy- biarów lodowiska…
— Zlituj się! — Szczerbaty też marzł i nie miał najmniejszej ochoty przedłużać zebrania.
— Węża spróbuję pożyczyć od gospodarza domu.
— Zwariowałeś? — zdumiał się Rafał. — Łatwiej zwędzić węża z zoo niż od naszego
ciecia! Szczerbaty tupnął nogą.
— Zaprosimy go jako głównego sędziego zawodów. Podobno jest kibicem hokejowym.
Rafał zagwizdał z ukontentowania. — Ty masz głowę na karku! To co? Kiedy
zaczynamy?
Szczerbaty ogarnął spojrzeniem rozległy księżycowy pejzaż, rozciągający się pomiędzy
szkołą a blokami.
— Obwałowanie z piasku, bo przecież nikt w tym zmarzniętym terenie nie zrobi wykopu
z prawdziwego zdarzenia. Piach lub żwir wozimy po południu. Zbiłem z desek taką
skrzynię na płozach. Jak kocham landrynki, jedzie aż miło! — Na szczęście mamy z
górki! — ucieszył się Chudy.
Rozeszli się w jak najlepszych nastrojach. Wizja meczu „stulecia” jawiła się niczym
najwspanialsza fatamorgana. Oczywiście Blok Numer Trzy zwycięży Resztę Świata! Nie
ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Tylko drobiazg, nikt dokładnie nie wiedział, z
kogo składać się będzie ta, z góry skazana na przegraną… Reszta Świata. Ale to, jak
mawiał Kipling, jest już całkiem inna historia.
Rafał wpadł do mieszkania i zamarł ze zgrozy. Z pawlacza zwisały nogi w kraciastych
kapciach. Obok, przy drabince, stała babcia z załamanymi rękami.
— Ależ Tomaszu, ależ to nie tak! Trzeba najpierw wszystko wyjąć… ależ…
— Yyystko yyyjąć? — zadudniło z głębi pawlacza jak głos z zaświatów. — Yyykluczone!
— Babciu, co się tu dzieje? — wyjąkał chłopiec, widząc stos waliz i pudeł ustawionych
pod wieszakiem.
— Dziadek, dziadek… — rozpaczała babcia, wyłamując palce, aż trzeszczały stawy. —
Co dziadkowi? Wyprowadza się?
Ale babcia chlipnęła tylko i wycierając nos fartuchem, wydreptała do kuchni.
W pawlaczu szalały sztormy, wybuchały wulkany, przelatywały meteoryty i rozbijały się
atomy. Dom trząsł się w posadach, aż strach było słuchać. Przerażony Rafał dał nura do
pokoju rodziców. — Dlaczego wchodzisz w kurtce? — spytał tato, odkładając na stos
kolejną książkę z regału. Miał smugi kurzu na nosie i tak czarne ręce, jakby cały ranek
wybierał z ziemi robaki. — Bo tego… w przedpokoju jest burza z gradobiciem.
Tato westchnął i usiadł na podłodze. Rozgrzebany regał przedstawiał sobą obraz średniej
apokalipsy. — Tutaj też, jak widzisz, nie lepiej! Ale zobowiązanie…
W przedpokoju coś rąbnęło, aż zakołysał się żyrandol. Mama prześliznęła się przez drzwi
jak duch. Minę miała jak człowiek, który jadąc windą minął już ostatnie piętro, a winda
unosi się dalej. — Co to było? — spytał tato cicho.
— Jeden z naszych prezentów ślubnych! — kwiknęła radośnie mama. — Zupełnie o nim
zapomniałam!
Tato szeroko otworzył oczy.
— Porcelanowy pies od cioci Jadzi?
Mama wesoło skinęła głową.
— Siedział na pawlaczu od zarania dziejów. Nikt nie mógł spokojnie patrzeć na tę
olbrzymią maszkarę. I wreszcie jej się pozbyliśmy!
— Dziadek bywa czasem pożyteczny — roześmiał się tato. — Zobowiązania też! — i
zaraz zmarkotniał, bo Wielki Śmietnik, zwany pospolicie regałem, czekał na katorżnika.
Kiedy w przedpokoju ucichły sztormy i na pawlacz wróciły wytarte z kurzu walizy i
pudła, babcia
przydreptała z kuchni, niosąc na tacy filiżanki i cukier do herbaty.
— Kto się napije?
— Wszyscy! — odkrzyknęli chórem.
Tak, herbata podana w odpowiednim momencie jednoczy rodzinę. Co do tego nikt nie
miał najmniejszych wątpliwości. Mama piła drobnymi łykami, mrużąc z ukontentowania
oczy krótkowidza. — Gdzie Jola?
— U Kraciastego — pospieszył z wyjaśnieniem Rafał. — Krzysiek uparł się wbić jej do
głowy jakieś prawo… tego… Archimedesa…
— Ale czy to w porządku, żeby dziewczynka… do chłopca… — zafrasowała się babcia.
— W ramach pomocy szkolnej — dopuszczalne! — powiedział dziadek, wsypując do
szklanki trzecią łyżeczkę cukru. — Mam nadzieję, że ten… jak mu tam… Kraciasty ma
rodziców? — Nawet bardzo dużo! — ucieszył się Rafał.
— Jak to? — zdumiał się tato. — Co to znaczy: bardzo dużo? Rodziców miewa się
dwoje…
— On ma nadkomplet. Jego mama ma drugiego męża, a tato drugą żonę!
Czworo rodziców i osiem dziadków! — zachłysnął się Rafał. W jego tonie brzmiała
ukryta zazdrość. — Ośmioro — poprawił machinalnie tato — mówi się ośmioro. Co ty mi
tu za bzdury wygadujesz? — zdenerwował się o sekundę za późno.
— Kiedy to prawda! Jego dziadki, to jest dziadkowie, znoszą mu prezenty, czekolady,
zabawki, żeby tylko chciał ich woleć!
— Żeby co chciał? — dziadek pyknął z fajki. Temat stawał się niebezpieczny. Na
szczęście zabrzęczał
dzwonek.
— To Jolka, otwórz, Rafał!
Jolka wpłynęła cała w uśmiechach. Mróz wyszczypał jej policzki, mgła zaparowała
okulary. — Co wiesz o prawie Archimedesa? — spytał surowo tato, zanim dziewczynka
zdołała otworzyć usta. Jola wygięła wargi w podkówkę. — O rety, tato! Głowa mi pęka od
tej fizyki, a ty…
— Radzę ci, odpowiedz! — szepnął Rafał. — Tu się przed chwilą mówiło o Kraciastym.
— On… tego… znaczy Archimedes zanurzył ciało w cieczy i ono… to ciało… — jąkała
Jola.
Mama nie mogła dłużej patrzeć na cierpienia córki. Wstała z krzesła i wyjęła z torebki
kawałek zamszu.
— Masz, przetrzyj okulary, kochanie. I wypij herbatę. Tatuś nie będzie cię już pytał o nic
więcej.
Reszta wieczoru upływała w miłej, rodzinnej atmosferze. I wszystko skończyłoby się
dobrze, gdyby nie Rafałowe zobowiązanie. Bo ani spodnie, ani koszula nie dały się w
żaden żywy sposób ułożyć w kosteczkę. O swetrze to już lepiej nie mówić!
— Tato, to nie jest możliwe! — wymruczał Rafał, wchodząc boso i w piżamie do pokoju
rodziców. — Co? — ojciec ciągle jeszcze walczył z Wielkim Śmietnikiem, który wydawał
się bez dna. — No… żeby ubranie ułożyć tak… jak w wojsku.
— Rafał, nie męcz ojca! — westchnęła mama marząc w duchu, aby już wszyscy skończyli
swoje koszmarne zobowiązania. Smarowała twarz kremem truskawkowym i wyglądała,
jakby dopiero co przeszła wietrzną ospę.
— Ale mam to wpisane do rozkładu. Tylko, że mi nie wychodzi. Może dlatego, że nie
byłem w wojsku, co? A teraz akurat nie mogę pójść do wojska, bo musimy ze
Szczerbatym zrobić ślizgawkę. Jak on już skończy z tym mastodontem!
— Czy ty coś z tego zrozumiałeś, Sławku? — spytała mama dziwnie cienkim głosem.
— Pierwszą połowę wypowiedzi tak — przyznał tato, otrzepując dłonie z kurzu — drugiej
ani w ząb. Zupełnie jak bym słuchał referatu kolegi Andruszkiewicza.
— Przecież sam to wymyśliłeś! — Rafał oburzył się nie na żarty. — Mastodonta? —
zmartwił się tato.
— Zabierz Rafała do łóżka, i to natychmiast! Dziecko stoi boso, a za oknem mamy minus
dwadzieścia stopni Celsjusza! — mama wyraźnie miała wszystkiego dość. — A po drodze
umyj ręce i uzgodnijcie wasze stanowiska, dobrze?
Rafał spojrzał na tatę, tato na Rafała i obaj bardzo szybko opuścili pokój. Mama miewała
momenty, w których lepiej było zejść jej z drogi. Potem długo razem układali koszulę i
sweter w kosteczkę, aż wreszcie udało się to jednemu i drugiemu.
— W porządku. Chyba już wiem, na czym polega ta sztuka! — ucieszył się chłopiec. —
Zaraz będę
spał, ale mi jeszcze opowiesz o twoim dzieciństwie, co?
Co miał tato zrobić? Oczywiście opowiedzieć.
A było to tak:
— Natychmiast wyjdź z psem — powiedział tato, podejrzliwie przyglądając się Bulbie, która stała w kącie pokoju na dziwnie rozkraczonych łapach. Minę miała przy tym tak szczęśliwą, jakby jej podetknięto pod nos ogromną, smakowitą kość. — Już nie trzeba — westchnęła babcia. — Wystarczy przynieść szmatę. Rafał oderwał wzrok od telewizyjnego ekranu, na którym samotny szeryf grzał z grubego kalibru do bandy Rudego Billa. — Zaraz — odburknął, wytrzeszczając oczy na takiego jednego, który zaczaił się za węgłem. — Rafał — ojciec podniósł głos zaledwie o pół tonu — TO nie może czekać! Tymczasem Rudy Bill ukryty pod końskim brzuchem przegalopował obok Wielkiego Samotnika z Gwiazdą i zniknął z szyderczym chichotem w tumanach kurzu. — Rafał, tatuś do ciebie mówi! — Jolka oparła brodę na łokciach i patrzyła na młodszego brata zimnym wzrokiem. Nie cierpiała westernów. Rafał zsunął się tyłem z krzesła, cały czas bacznie obserwując migocący ekran. ,,Teraz się dopiero zacznie” — pomyślał i poczuł do Bulby coś w rodzaju nienawiści. — Nie miałaś kiedy tego zrobić? — zasyczał już w kuchni do szczeniaka, który przyturlał
się za nim i teraz, radośnie popiskując, szarpał szmatę. Bulba chciała nastawić kłapciate ucho, jak to robi prawdziwy, dorosły pies, ale coś nie wyszło. Wyglądała jeszcze śmieszniej. Rafałowa nienawiść odpłynęła daleko na wschód od Lakę City. Szeryf i jego sprawy też. Bulba była jednak najważniejsza. — Ale ja cię nauczę porządku — mruczał wycierając podłogę. — Przysięgam na brodę Rudego Billa! Western skończył się dość głupio: szeryf zakochał się w jednej blondynce — sierocie samotnie mieszkającej na dalekim rancho. Tej samej, którą nękała banda Rudego Billa, nim została rozgromiona przez szeryfa. Ale takie sprawy mogły zainteresować jedynie Jolkę. Z oczyma łagodnie zasnutymi mgłą łez, obgryzając po kolei wszystkie paznokcie, wzdychała nad finalną sceną. Dla Rafała szeryf nie walczący z bandytami był po prostu zwykłym idiotą. — Bym coś zjadł — powiedział w przestrzeń. Tak się dziwnie składało, że w tej przestrzeni zawsze ktoś się jednak znajdował. — Mogę ci dać chleba z masłem — ulitowała się babcia Melania — ale pod warunkiem, że nie będziesz się dzielił z psem. — Człowiek powinien zawsze dzielić się z drugą istotą — wymruczał chłopiec gdzieś przeczytaną sentencję. Spojrzał przy tym serdecznie na czarną mordkę i poderwał się z miejsca. Bulba znów zachowywała się, jakby tu rzec… dziwnie. — Idziemy na spacer! — wykrzyknął wybiegając. — Włóż szalik! — babcia już była w przedpokoju. — Wiatr i śnieg, że ho, ho! Rafał naciągnął na głowę wełnianą czapkę z pomponem. Chwycił pod pachę merdającą krótkim ogonkiem Bulbę i wypadł na klatkę schodową. — Wyjdziemy, a tam na nas czai się banda! — szeptał do ciepłego ucha. — Ty skoczysz na jednego, ja na drugiego i… Właśnie nadjechała winda i Rafał nie dokończył opowieści. — Cześć, Osioł! — powiedział serdecznie do chłopca stojącego pod lustrem. — Cześć — odparł przez nos zagadnięty. Osioł przyszedł do szkoły pod koniec grudnia. Tak mu się jakoś poukładało w życiorysie. Na dobrą sprawę nikogo to specjalnie nie interesowało. Przyszedł, to przyszedł. I od pierwszego dnia został Osłem. Nie żeby go któryś z chłopaków chciał obrazić, skądże! Przezwiska na ogół rodzą się z czasem. Gorzej wszelako, gdy pomocna w tym staje się własna rodzina. Bo to jakaś ciotka, czy ktoś inny, zawołała na całe szkolne podwórko: „Grzesiek, ty ośle, jak natychmiast nie wstaniesz…” Więcej nie było trzeba. A Osioł był geniuszem. Z matematyki. I dlatego równie szybko jak przezwisko, zyskał ogromny szacunek klasy, co już było samo w sobie dziwem nie lada. Na Osła przystał. Miał po prostu szalenie łagodny charakter i chroniczny katar, 6 zniekształcający głównie spółgłoskę „m”. — Dokąd zasuwasz? — Rafał podniósł otok wełnianej czapy, nasuniętej dla fasonu prawie
na nos. Żeby coś w ogóle widzieć, trzeba było w okolicy oczu rozsnuć nitki grubej wełny. Taka była fantazja i taki styl. — Baba bówiła bi, że w sabie jest bydło… barokańskie — odparł zagadnięty, otwierając drzwi od windy. Byli już na parterze. — Chcesz powiedzieć, że mama posłała cię do samu po mydło? Dlaczego marokańskie? — Bądry zrozubie — odparł Osioł pogodnie i natarł z siłą na drzwi wyjściowe. — Pobóż, bo zabarzły. — Hej, rrrupl — wrzasnął Rafał i drzwi puściły. Obaj runęli prosto w kupę nawianego śniegu. Kiedy się wygrzebali, stwierdzili, że nie ma Bulby. — Boże jest w środku? — zastanawiał się Osioł. — W tej kupie? Jeśli ją podzielić na sto części, to bożna szybko obliczyć, ile trzeba czasu na odkopanie psa. — Tu nie trzeba dzielić ani mnożyć, tylko szukać! — warknął Rafał wściekle, bo śnieg topiąc się spływał mu lodowatym strumykiem wzdłuż pleców. — Bul- baaa! — Bulbaaa! — zawtórował Osioł, ale z jego gardła rozległ się tylko chrapliwy szept. — Nie da rady. Idę po bydło. — Idź! — huknął Rafał. — Dla ciebie bydło… to jest mydło, ważniejsze od mojego psa! Zza węgła rozległ się zduszony skowyt. Rafał jednym skokiem dopadł ciemnej postaci trzymającej coś pod pachą. Mocnym uderzeniem obezwładnił ją, drugą ręką chwycił za gardło. Tak właśnie przed chwilą poczynał sobie samotny szeryf z Rudym Billem. Oczywiście, zanim zdążył ożenić się z blondynką o cielęcych oczach. — Mam cię, bandyto! Chudy strzepnął Rafała z pleców i przybrał groźną postawę. — Ty… kogo? — Chudy? — zdziwił się Rafał. — Myślałem, że ktoś chce rąbnąć mojego psa. — Dureń — zasyczał Chudy, bo jednak poczuł ból w karku. — Znalazłem tę skaczącą zwierzynę i pomyślałem, że ci się zgubiła. Właśnie niosłem… — No wiesz… — Rafałowi słowo „przepraszam” nie przeszłoby przez gardło. — Wyszedłem z nią, bo… tego, coś ją dziś brzuch boli… — Nażarła się kaszanki — Chudy nie liczył na żadne słowo podziękowania. To także był fason. — Skąd wiesz? — zdziwił się Rafał. — U nas też była na kolację — mruknął Chudy. — Całe osiedle wcinało kaszankę. Duża dostawa — wskazał podbródkiem na pobliski sklep. — Teraz zasuwam po… — Mydło marokańskie? — dorzucił domyślnie Rafał. — Wiem, Osioł już tam pogalopował. Leć, zaraz zamykają! Chudy rozpłynął się w ciemnościach jak duch. — Widzisz, ty psie zatracony? — mruczał Rafał szczękając zębami. — Taka to u nas zima! I co ja mam z tobą? Bulba podnosiła ze śniegu to jedną, to drugą łapę. Wreszcie zaskomliła żałośnie. Mogli wracać.
Przy drzwiach, które znów się zacięły, Rafał zderzył się z wysoką postacią okutaną w czerwony płaszcz obszyty białym futerkiem. — Hej, rrrup! — pociągnęli razem. Drzwi puściły. — Gdzie cię diabli noszą po nocy? — zahuczał głos spod gęstej białej brody. Czerwona czapka z króliczym otokiem pełna była topniejących śniegowych gwiazdek. — Szanowny święty nie powinien wymawiać imienia diabła — skrzywił się Rafał z niesmakiem. — Święty jest dziś zmordowany! Żeby w dobie światowego kryzysu tyle było jeszcze prezentów do rozdania… koniec świata! Dwunastka w skali Beauforta to pestka w porównaniu z salą pełną kochanych pociech! Dziadek był cudowny. Chwilowo nie statystował w filmie. Żeby się nie nudzić, wynajął się do roli etatowego Świętego Mikołaja. Trwało to już sześć tygodni i ciągle gdzieś w jakichś klubach, szkołach i świetlicach czekały na niego tabuny bardziej lub mniej rozwrzeszczanej dzieciarni. — Bój się Boga, Tomaszu! Otrzep to płaszczysko na schodach! Jest na nim tona śniegu! — zawołała babcia, otwierając drzwi. — Ja wytrzepię dziadka — zaoferował się Rafał — tylko weź, babciu, Bulbę, żeby znów nie nawiała. Cóż za cudowne ciepło w porównaniu z tym czymś, co wyło, duło i mroziło na zewnątrz budynku. Gdy już wytrzepali płaszcz, dziadek z trudem począł odlepiać brodę i sumiaste wąsiska. — Teraz tylko dużo ciepłej wody i… Potworny wrzask, jaki powitał ich w progu łazienki, mógł spowodować swoim natężeniem solidną katastrofę budowlaną. Obaj cofnęli się od drzwi. — Kto tam… zainstalował syrenę alarmową? — dziadek, trzymając się za serce, wolno opadał na kuchenny taboret. — Jola się kąpie. Dlaczego wpadliście bez pukania? — babcia wrzuciła spory kawał kaszanki na patelnię. Dziadek pomału dochodził do siebie. — Po pierwsze, o tej porze NIKT nie ma prawa się kąpać! Nie po to zrobiłem grafik porządkujący te sprawy… a po drugie… to nie jest powód, żeby wyć jak stado dzikich kojotów. — Ona jest stuknięta na tym tle — Rafał oblizał się na widok ładnie przyrumienionego plastra. — Wszystkie dziewczynki w jej wieku są takie — babcia pogroziła Rafałowi palcem. — I po prostu trzeba o tym pamiętać. Oglądanie golizny w wannie nie przystoi ani dzieciom, ani dorosłym. Dziadek wyglądał szalenie śmiesznie z kłaczkami waty przylepionymi nad górną wargą i koło uszu. Żuł miarowo chrupką kaszankę, zagryzając Chlebem. — Królestwo za szklankę mocnej herbaty I — Zaraz będzie — babcia z trudem przemieszczała się w maleńkiej kuchence. — Już się woda gotuje. Rafał nie miał tu już nic do roboty. Babcia szalenie surowo i uczciwie pilnowała, by nie zwędził czegoś dodatkowego do jedzenia. W pokoju rodziców mama mocowała się z czystymi poszewkami, usiłując wpakować w nie różowe
poduchy. — Pomóż mi. Chłopiec walnął pięścią w oporny kłąb. — Rafał, ale bez przesady! Przecież to nie jest bęben napoleońskiego dobosza, tylko poduszka, która ma przetrwać dla twoich wnuków! — Moich? — Rafałowe oczy podobne były do deserowych talerzyków. — Ja nigdy nie wyjdę za mąż, bo nie wiem, którędy się wychodzi! — Już ci w tym ktoś pomoże! — mama parsknęła śmiechem. — Co z gazetką rodzinną? Namyśliłeś się już? O rety! To był temat, którego Rafał wolałby wcale nie poruszać. — No… właściwie… muszę się zastanowić… —jąkał, usiłując wymanewrować się za drzwi. Mama jednak przewidziała to taktyczne przemieszczenie. — Termin upływa w poniedziałek wieczorem — przypomniała, wygładzając na tapczanie czyste prześcieradło. — Od soboty zaczynamy odliczać czas. — No… — próbował się targować chłopiec — to nie jest przecież start rakiety kosmicznej! I w ogóle… to jest wolna sobota! — Dla kogo wolna? — mruknęła, ciskając jaśkiem. — Administracja państwowa pracuje, a szkolni dwójkowicze się lenią! Czy to sprawiedliwe? — Na razie nie mam dwói — Rafał wycofywał się rakiem. — Ale Jolka mai — następny jasiek poleciał trochę za daleko i trzeba go było wyciągać spod kaloryfera. Za Rafałem cichuteńko zamknęły się drzwi. — No, co jest? — spytał tato, kiedy chłopiec z ogromnie nieszczęśliwą miną przysiadł w kucki na dywanie. — Właśnie niczego nie ma — wymruczał Rafał. — I dlatego mama ciska w pokoju poduszkami. — Bardzo… tego… ciska? — zaniepokoił się tato. — Średnia forma olimpijska. Wszedł dziadek, a wraz z nim wonny zapach tytoniu fajkowego. — Posiwiałeś — zafrasował się tato. — Dobrze się czujesz? Dziadek wyskubał kłąb waty zza ucha. — Włóż okulary i powiedz swojej córce, że to moja pora mycia! Nie pozwolę burzyć porządku prawnego, nad którym pracowałem w pocie czoła przez cztery dni I — Łazienka wolna! — zaraportowała Jola, wsadzając przez szparę głowę w mokrych strąkach. — Chodź no tutaj! — tato kiwnął na nią palcem. — Czytałaś rozkład na drzwiach? Jola bez okularów widziała tyle, co kot napłakał. — No… dziś nie czytałam, bo tego… okulary…
Tato zmarszczył brwi. Szalenie trudno było panować nad sześcioosobową rodziną, która przemieszczała się tam i z powrotem z szybkością ponaddźwiękową. — Każdy ma wyznaczony swój czas. Inaczej zapanuje tu totalna anarchia — 1 0 powiedział dziadek, puszczając zgrabne kółko z dymu. — Nie wziąłeś wszelako pod uwagę, ojcze, że w naszej rodzinie zdarzają się jednostki nie uspołecznione… Z włosów znudzonej już Jolki kapały na podłogę krople wody. — Więc niech ta mokra jednostka nie stoi tu i nie kapie, bo trzeba będzie podłogę wycierać i… nos, jak dostanie kataru. Uszczęśliwiona Jola zmyła się błyskawicznie. Został po niej tylko nikły zapach lawendy. Dziadek zmarszczył nos. — Mój szampon! No nie, tego już za wiele! Wypadł z pokoju z szybkością, która nie wróżyła Joli niczego dobrego. Tato przymknął oczy. Miał ochotę wsiąść na pierwszy lepszy statek udający się w kierunku bezludnych wysp na Oceanie Indyjskim. — Tato… — Rafał brutalnie przerwał ojcu podróż — co ma zrobić człowiek, który nie wie… — Zapytać — tato znów wdrapywał się na śliską burtę statku. — No, więc pytam — Rafał bywał nudny i sam siebie wtedy bardzo nie lubił. — O co? Bulba przydreptała i zwaliła się całym ciężarem na nogę taty. Nie drgnął. — Bo ja ciągle nie wiem… — To już słyszałem. Czy nie mógłbyś, synu, może jakoś prędzej, konkretniej? Rafał był bliski łez. I to go do reszty rozwścieczyło. Usiadł z rozmachem na dywanie. — Ja w sprawie gazetki rodzinnej I Mam termin do poniedziałku i niczego jeszcze nie wymyśliłem! — To myśl! — tato poruszył nogą, na której leżała śpiąca Bulba. Pies zagulgotał w sennym proteście. — Włącz szare komórki do pracy! Masz ich chyba jeszcze parę zdatnych do użytku? — Myślę, że… ostatnią! I ona wymaga już części zamiennych! Tato parsknął śmiechem. Bulba sturlała się na dywan, ale nawet tego nie zauważyła. Chrapała jak słoń, poświstując równo przez czarny i wilgotny nos. Gazetka rodzinna, zwana „Ilustrowanym Kurierem Wielkich Gryzmołów”, była noworocznym pomysłem taty. Miały się tam znajdować pisane na zamówienie artykuły w kwestiach rodzinnych, wykazy spraw nie załatwionych, dyżury o dziwnych nazwach: „Techniczna pomoc babci’.’, „Porządek prawny łazienkowy” itp. Wszystko byłoby do zniesienia, gdyby nie jedno: znajdowały się tam rubryki, w które każdy członek rodziny miał wpisać ZOBOWIĄZANIE! Że właśnie on, czy też ona, zobowiązuje się w tym tak mile zaczętym roku: poprawić dwóję z fizyki (Jola), wysprzątać pawlacz (dziadek), ułożyć
alfabetycznie książki w Wielkim Śmietniku, jakim był regał (tato), uszyć nowe zasłony do kuchni (mama) oraz — posegregować w piwnicy stare słoiki z dawno scukrzonymi konfiturami (babcia). Tylko jedna rubryka, ta Rafałowa, była przerażająco pusta. — I co będzie, tato? Mgły ostatecznie zasnuły bezludną wyspę. Nikt i nigdy już do niej nie dopłynie. Tato ziewnął rozpaczliwie. — Mam! — krzyknął nagle. Obudzona Bulba łypnęła wściekle okiem. Rafał poczuł swędzenie w okolicy lewego ucha. Zawsze, gdy tato miał pomysł, kończyło się to dla chłopca mało zabawnie. — No? — spytał pełen wewnętrznej rezerwy. — Kostka. — Rubika? — ucieszył się Rafał. — To fajna zabawa! Ojciec spojrzał na niego z niesmakiem. — Będziesz wieczorem składał swoje ubranie w kosteczkę, jak żołnierze! Każda sztuka równiuteńko co do centymetra! Rafał wypuścił ze świstem powietrze nagromadzone w płucach. To było gorsze niż wojna. To była KATASTROFA! Następnego dnia zaczęło się jak najgorzej. Już na pierwszej lekcji przegrał z ptakiem. — Rafał, jak się pisze: gżegżółka? — spytała pani, którą normalnie dość lubił. Chłopiec chwilę się namyślał. — Dwa razy to samo — odparł wreszcie. — To znaczy: co? Bo odpowiadasz, jak stały klient przy barze. Rafał skrzywił się, jakby połknął cytrynę. — To jest… myślę, że dwa razy takie samo „ż”. Alę nie wiem które. — Kto wie? — pani była dziś niezwykle dociekliwa. — U nas, na wsi, to na gżegżółkę mówią: kukułka. Też dwa razy takie samo „u” — wtrącił Chudy. — I też nie wiesz które? Chudy rozmazywał gumką ślady długopisu. Nie raczył nawet podnieść głowy. — A nie może być szpak? — zdenerwował się Rafał. — Też ptak i to jaki ładny! I bez tych tam… problemów! Jednak pani, której już nie lubił, miała uparty charakter. — Obaj napiszecie po dziesięć razy w zeszycie: Gżegżółka, czyli kukułka, to ptak leśny. Zrozumiano? — Tak jest — wymruczał Chudy, który miał wujka kaprala. Natomiast Rafał raz na zawsze znienawidził całe leśne. Bogu ducha winne, ptactwo. A po lekcji polskiego poszedł podpatrywać, jak szóste klasy grają w „dwa ognie”. Zastępcza sala gimnastyczna zajmowała nieomal całą suterenę. Kiedy się usiadło na
najniższym stopniu schodów, można było przez zakurzone okienka widzieć wszystko, co dzieje się na dole. — Ty — mruknął Gruby, który tu się zaszył, by spokojnie zjeść liczne kanapki z boczkiem — Jolka znów obrywa, aż echo niesie! — Niezgraba! — zezłościł się Rafał widząc, że siostra leży jak długa. — Uczę ją i uczę, i wszystko na marne! Tępa i tyle! Gruby poważnie skinął głową. — Ale kozła przeskoczy. A ja nie. Rafał przyjrzał się przyjacielowi. — Bo za dużo jesz! Żołądek przeważa i znosi cię na boki! Gruby żuł spokojnie i systematycznie, jakby od tego zależały losy świata. — A Krzysiek, Kraciasty, musiał przyrzec w domu, że w tym roku nauczy się sam prać skarpetki! Rafał spojrzał na Grubego z niesmakiem. — To nie jest temat na dużą przerwę — wymruczał wściekły. — A co jest? — Gruby walczył z kawałkiem boczku, przypominającym raczej gumę do żucia. Rafał wstał ze stopnia. Już go nie interesowały wyczyny Jolki. Obrzucił przeżuwacza zimnym spojrzeniem. — Bo mnie każą… tego, składać wieczorem ubranie w kosteczkę! Gruby wzruszył ramionami. Uporał się już z boczkiem i teraz oblizywał zatłuszczone wargi. — I tak cię to czeka. W wojsku. Mój tato mówi, że im wcześniej się opanuje tę sztukę, tym lepiej. Ale taka sztuka mało interesowała Rafała. Wolał wrócić do klasy. Tuż za pakamerą, w której woźna trzymała szmaty i szczotki, natknął się na Szczerbatego. — Cześć! Co dźwigasz? Szczerbaty zagrzechotał wielkim pudłem. — Kościotrupa! Rafał przełknął ślinę. Komu innemu za taką odzywkę dałby od razu w ucho. Ale nie Szczerbatemu. Raz, że starszy i silniejszy, dwa, że to przyjaciel. A tym ostatnim, jak wiadomo, w ucho daje się raczej rzadko. — Czy… czyjego? — Biologa — odparł Szczerbaty uprzejmie. — Będę go składał do kupki. — To wasz biolog… tego… nie żyje? Szczerbaty gwizdnął przez dziurę między zębami i roześmiał się wesoło. — Biolog żyje, ale ten tutaj… — z głębi pudła znów coś zagrzechotało — to zimny trup. Nieboszczyk. Rafał miał minę żyrafy, której kazano podnieść z ziemi mrówkę.
— Jeśli chcesz robić ze mnie balona, to proszę bardzo! — mówił dziwnie cienko. — Nie obrażam się. Szczerbaty zwichrzył i tak wiecznie rozkudłaną czuprynę. — Stary, jak kocham landrynki, to jest kościotrup mastodonta! Biolog mi kazał go poskładać i przytwierdzić do deszczułki. Będzie tak zwaną pomocą szkolną na lekcji anatomii. Rafałowi nagle zrobiło się głupio. — W porządku. Ale po kiego licha wam mastodont? Do lekcji anatomii lepszy jest Chudy. Bracie, jak się rozbierze, to możesz policzyć mu wszystkie kosteczki! — Ale biolog nie chce liczyć kości Chudego. Nie będzie go przecież ciągał ze sobą i rozbierał na każdej lekcji, no nie? — Fakt — zmartwił się Rafał. — Mastodont poręczniejszy. Dzwonek wrzasnął niecierpliwie, zgarniając do klas pospołu prymusów i dwójkowiczów. Jedni i drudzy uważali się za mistrzów w swojej specjalności. Rafał usiadł w ławce obok Chudego. I wtedy właśnie to się stało. Naprzód zaszumiało ostrzegawczo, potem zabulgotało, a następnie z centralnego ogrzewania strzelił jak z gejzera strumień wrzątku i pary. Wyglądało to tak, jakby wybuchła Etna albo wulkan Krakatau w Cieśninie Sundajskiej, między Sumatrą i Jawą. Wrzask, rumor, tupot w połączeniu z rwącą wodą i mgłą pary przypominały ucieczkę dzikich zwierząt cwałujących z samego dna piekieł. Na próżno matematyk usiłował zapanować nad sytuacją. Bez skutku walczył z drugim, wiecznie zamkniętym skrzydłem drzwi. Potrącany przez cwałujący tabun uczniów wołał tylko nadaremnie: — Naprzód dziewczynki! Spokojnie, naprzód wychodzą dziewczynki, a po… — reszty już nie dopowiedział. Wypchnięty razem z opornymi drzwiami, runął jak długi, wykonując „spiralę śmierci”, której nie powstydziłaby się olimpijska para w tańcu na lodzie. Rafał w pierwszej chwili wskoczył na ławkę i z góry obserwował dziwowisko. Potem szturchnął Chudego, który spokojnie pakował teczkę. — Ty, zjeżdżamy? Chudy wzruszył ramionami. Para wypełniała pomieszczenie i oddychanie stawało się coraz trudniejsze. — Widzisz jakiś statek na horyzoncie? Bo suchą nogą już nie da rady! Rafał mocował się z oknem. W końcu udało mu się otworzyć jedną połowę. Runęło mroźne powietrze, mieszając się z białymi oparami. — Trzeba skakać z ławki na ławkę — poradził Chudemu. — Inaczej ta Niagara odetnie nas na zawsze. — Hej, jest tu kto? — wołał matematyk, brodząc jak żuraw w delcie Nilu. — Czy tu ktoś został? — W porządku, proszę pana! — odkrzyknął Chudy. — My organizujemy akcję ratunkową! Zbieramy teczki i zeszyty. Trochę się tego dobra utopiło… — Natychmiast wychodzić! — zaryczał zacny belfer, ale w obłokach białej waty i tak niczego i nikogo nie mógł dojrzeć.
Rafał wykonał kilka kangurzych skoków. Po drodze zbierał pod pachę porzucony uczniowski dobytek. Wypłynęli z Chudym „na suchego przestwór oceanu”, gdy już pędziła pomoc w postaciach pani woźnej, dyrektora i znajomego hydraulika. A w klasie drugiej b szalał gejzer i wody potopu unosiły na swoich falach dzienniczki, grzebienie, jabłka, rozmiękłe zeszyty i nie spełnione nadzieje nauczyciela na klasówkę z matematyki. Kiedy się wszystko uspokoiło, kiedy zamknięto dopływ wody i zrobiono wstępny bilans strat, okazało się, że lekcje trzeba na razie zawiesić na kołku. — Najpierw przyjdzie komisja i oceni szkody, później administracja wszystko spisze, następnie zaczną szukać wykonawcy i podwykonawcy, a na końcu części zamiennych — raportował Rafał, wbijając na widelec kawał kiełbasy z cebulką. — A co z lekcjami? — babcia aż usiadła na stołku. — Nic. Wakacje. — Znowu te osły mają szczęście! — westchnął dziadek. — Ale możesz chodzić do biblioteki, coś czytać… — O koniokradach nad Rio Grandę? Dziadkowi opadła szczęka. Kłapnął nią i wykrztusił z trudem: — Bzdura! Lektury szkolne czytać! — Lektur nie ma — zaoponował Rafał. — Dawno już wszystkie wykradzione. Może być tylko o koniokradach albo o pancernych. Dziadek postukał fajką w popielniczkę. Za jego dziecięcych lat inaczej się żyło. — Doskonale — wymruczał pomiędzy jednym a drugim pyknięciem fajki — pomożesz mi zatem w porządkowaniu pawlacza! Rafał otworzył usta ze zdumienia. — Przecież… przecież to dziadka zobowiązanie, a nie moje! Babcia natarła na dziadka, trzymając w garści wałek do ciasta. Przy jej gabarytach wszystko to razem wyglądało groźnie. — Chcesz wykorzystywać własnego wnuka? — zagrzmiała. — Tomaszu, Bóg cię pokarze i nie dostaniesz już nigdy żadnej roli w filmie, zobaczysz! Dziadek przeraził się nie na żarty. Ukradkiem splunął trzy razy przez lewe ramię. Z babcią nigdy nic nie wiadomo! — W porządku — powiedział — wysprzątam ten piekielny pawlacz, kiedy już ty, droga Melu, wykonasz swoje piwniczne zobowiązanie. Babcia wyglądała jak nagle przekłuty balonik. Jak gdyby nigdy nic zabrała się do wałkowania ciasta. — O mnie się nie martw, Tomaszu. Jestem jednostką społecznie użyteczną, a co do Rafała, to… — Wiem! — wrzasnął chłopiec i aż podskoczył na kuchennym stołku. — Zrobimy sobie ślizgawkę! Powiem Szczerbatemu, a on już wszystko urządzi! — Dobrze — babcia posypała stolnicę garścią mąki — tylko najpierw posprzątasz swoje śmietnisko. Myślę o stosach zabawek, które poniewierają się po podłodze…
Rafał już nie miał ochoty na jedzenie. Podziobał to, co miał na talerzu, i prędko wyniósł się z kuchni. „Gdzie tu jest śmietnisko? — myślał, przyglądając się ciemnobrązowej wykładzinie podłogowej. — Tych kilka aut, piłek i klocków?” Upchnięcie „tych kilku” aut, piłek, włochatych niedźwiedzi, małp, pudełek z grami, stosu zabazgranego papieru zabrało mu przeszło godzinę. Wielki, wiklinowy kosz nie domykał się od nadmiaru wszelakiego dobra. — Ale się tego namnożyło? — zdumiał się szczerze. A potem złapał kurtkę, szalik i bez czapki pogalopował do holu. Szczerbaty w skupieniu walił młotkiem w podstawę mastodonta i nawet nie usłyszał wrzasku, którym przywitał go Rafał. — Zrobimy ślizgawkę! Kościotrup miał już wygląd wcale dorodnego słoniowego przodka. Szczerbaty włożył weń cały swój kunszt doskonałego rzemieślnika. — Co? — Polejemy wodą ten ugór koło szkoły i rozegramy mecz hokejowy! — Kto z kim? — Szczerbaty przyklepał wspaniały kieł. — Blok Numer Trzy przeciwko Reszcie Świata. Ty… — Rafał aż gwizdnął z zachwytu — taki mastodont żył naprawdę? Szczerbaty wypiął pierś obciągniętą połatanym swetrem. — A co? Mastodonty żarły trawę na wszystkich kontynentach oprócz Australii i Antarktydy, wymarły w plejstocenie. — W czym? — Plejstocen, czyli epoka czwartorzędu. A czwartorzęd, to taki okres w dziejach Ziemi, który rozpoczął się przed około milionem lat… No, co z tym meczem? Rafał przełknął ślinę. Czym była zwykła, pospolita ślizgawka wobec nieoczekiwanego ogromu wiedzy Szczerbatego! — Ty… już nigdy więcej nie będziesz miał dwój? — wyszeptał ze smutkiem. Szczerbaty wzruszył ramionami. — Mówiłem ci już, stary, że to się nie kalkuluje. Czas to pieniądz. A każda dwója, to jakby ci kto wyciągnął z kieszeni tysiąc złotych. — Powiem to naszej Jolce — wystękał Rafał ogłuszony. Do sprawy ślizgawki powrócili następnego dnia na zebraniu zwołanym w „grobowcu Tutenchamona”. Było to ciągle „ich” miejsce, gdyż budowa osiedlowego przedszkola zatrzymała się na fundamentach i kilku ścianach nośnych. Mróz trzeszczał w lodowatych jeziorkach, którymi Osiany był cały teren wokół nowych bloków. Chudy kulił się w lichym paletku i podskakiwał na jednej nodze. — Mówcie, jak rany, co mam robić, bo mi zimno!
— Trzeba wytyczyć teren — Szczerbaty wyciągnął skądś stalowy pręt — długość dwadzieścia prętów. Osioł pogardliwie wydął usta. — Gadanie. To się inaczej oblicza. Pokażcie bi biejsce, a wyniki bożecie sprawdzić na kobputerze. Zgodzą się co do bilibetra. Jeśli pobnożyby dwadzieścia razy piętnaście, to… — Zlituj się. Osioł — Chudy naciągnął czapkę na nos — to twoja sprawa. Ja się do matmy nie mieszam! Wolę pracę bardziej… tego… fizyczną. — Będziesz woził piach — Rafał szybko rozstrzygał sporne sprawy. — Dobra. Czym i skąd? Gruby, okutany szalikiem aż po czubek nosa, wskazał dłonią miejsce, gdzie na zwałowiskach betonowych płyt krzątało się kilku robotników budowlanych. — Pożyczymy od nich. Teraz nie betonują, bo mróz. Chudy skinął głową. — Rozumiem, że ich o to nie pytamy? Szczerbaty skrzywił się lekko. Stwierdzenie Chudego uznał za nietakt najwyższej klasy. Nadciągnął Kraciasty. Spod czapki wyłaziły w okolicach uszu wsunięte tam rękawiczki. Widać przypadła im funkcja nauszników. Chudy zagwizdał z podziwu. — To model austriacki? Pomysł do opatentowania! Kraciasty wzruszył ramionami. — Co mi nawijasz makaron na uszy? Gadajcie lepiej, skąd weźmiecie szlauch do polewania wodą. No tak. Tego problemu jeszcze nie rozwiązywali. — Przecież nie bożeby nosić wody kubełkabi! — wtrącił Osioł. — Bógłbyb wab łatwo obliczyć, ile trzeba kubłów z uwzględnienieb grubości lodu i wy- biarów lodowiska… — Zlituj się! — Szczerbaty też marzł i nie miał najmniejszej ochoty przedłużać zebrania. — Węża spróbuję pożyczyć od gospodarza domu. — Zwariowałeś? — zdumiał się Rafał. — Łatwiej zwędzić węża z zoo niż od naszego ciecia! Szczerbaty tupnął nogą. — Zaprosimy go jako głównego sędziego zawodów. Podobno jest kibicem hokejowym. Rafał zagwizdał z ukontentowania. — Ty masz głowę na karku! To co? Kiedy zaczynamy? Szczerbaty ogarnął spojrzeniem rozległy księżycowy pejzaż, rozciągający się pomiędzy szkołą a blokami. — Obwałowanie z piasku, bo przecież nikt w tym zmarzniętym terenie nie zrobi wykopu z prawdziwego zdarzenia. Piach lub żwir wozimy po południu. Zbiłem z desek taką skrzynię na płozach. Jak kocham landrynki, jedzie aż miło! — Na szczęście mamy z górki! — ucieszył się Chudy. Rozeszli się w jak najlepszych nastrojach. Wizja meczu „stulecia” jawiła się niczym najwspanialsza fatamorgana. Oczywiście Blok Numer Trzy zwycięży Resztę Świata! Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Tylko drobiazg, nikt dokładnie nie wiedział, z kogo składać się będzie ta, z góry skazana na przegraną… Reszta Świata. Ale to, jak
mawiał Kipling, jest już całkiem inna historia. Rafał wpadł do mieszkania i zamarł ze zgrozy. Z pawlacza zwisały nogi w kraciastych kapciach. Obok, przy drabince, stała babcia z załamanymi rękami. — Ależ Tomaszu, ależ to nie tak! Trzeba najpierw wszystko wyjąć… ależ… — Yyystko yyyjąć? — zadudniło z głębi pawlacza jak głos z zaświatów. — Yyykluczone! — Babciu, co się tu dzieje? — wyjąkał chłopiec, widząc stos waliz i pudeł ustawionych pod wieszakiem. — Dziadek, dziadek… — rozpaczała babcia, wyłamując palce, aż trzeszczały stawy. — Co dziadkowi? Wyprowadza się? Ale babcia chlipnęła tylko i wycierając nos fartuchem, wydreptała do kuchni. W pawlaczu szalały sztormy, wybuchały wulkany, przelatywały meteoryty i rozbijały się atomy. Dom trząsł się w posadach, aż strach było słuchać. Przerażony Rafał dał nura do pokoju rodziców. — Dlaczego wchodzisz w kurtce? — spytał tato, odkładając na stos kolejną książkę z regału. Miał smugi kurzu na nosie i tak czarne ręce, jakby cały ranek wybierał z ziemi robaki. — Bo tego… w przedpokoju jest burza z gradobiciem. Tato westchnął i usiadł na podłodze. Rozgrzebany regał przedstawiał sobą obraz średniej apokalipsy. — Tutaj też, jak widzisz, nie lepiej! Ale zobowiązanie… W przedpokoju coś rąbnęło, aż zakołysał się żyrandol. Mama prześliznęła się przez drzwi jak duch. Minę miała jak człowiek, który jadąc windą minął już ostatnie piętro, a winda unosi się dalej. — Co to było? — spytał tato cicho. — Jeden z naszych prezentów ślubnych! — kwiknęła radośnie mama. — Zupełnie o nim zapomniałam! Tato szeroko otworzył oczy. — Porcelanowy pies od cioci Jadzi? Mama wesoło skinęła głową. — Siedział na pawlaczu od zarania dziejów. Nikt nie mógł spokojnie patrzeć na tę olbrzymią maszkarę. I wreszcie jej się pozbyliśmy! — Dziadek bywa czasem pożyteczny — roześmiał się tato. — Zobowiązania też! — i zaraz zmarkotniał, bo Wielki Śmietnik, zwany pospolicie regałem, czekał na katorżnika. Kiedy w przedpokoju ucichły sztormy i na pawlacz wróciły wytarte z kurzu walizy i pudła, babcia przydreptała z kuchni, niosąc na tacy filiżanki i cukier do herbaty. — Kto się napije? — Wszyscy! — odkrzyknęli chórem. Tak, herbata podana w odpowiednim momencie jednoczy rodzinę. Co do tego nikt nie miał najmniejszych wątpliwości. Mama piła drobnymi łykami, mrużąc z ukontentowania oczy krótkowidza. — Gdzie Jola? — U Kraciastego — pospieszył z wyjaśnieniem Rafał. — Krzysiek uparł się wbić jej do głowy jakieś prawo… tego… Archimedesa…
— Ale czy to w porządku, żeby dziewczynka… do chłopca… — zafrasowała się babcia. — W ramach pomocy szkolnej — dopuszczalne! — powiedział dziadek, wsypując do szklanki trzecią łyżeczkę cukru. — Mam nadzieję, że ten… jak mu tam… Kraciasty ma rodziców? — Nawet bardzo dużo! — ucieszył się Rafał. — Jak to? — zdumiał się tato. — Co to znaczy: bardzo dużo? Rodziców miewa się dwoje… — On ma nadkomplet. Jego mama ma drugiego męża, a tato drugą żonę! Czworo rodziców i osiem dziadków! — zachłysnął się Rafał. W jego tonie brzmiała ukryta zazdrość. — Ośmioro — poprawił machinalnie tato — mówi się ośmioro. Co ty mi tu za bzdury wygadujesz? — zdenerwował się o sekundę za późno. — Kiedy to prawda! Jego dziadki, to jest dziadkowie, znoszą mu prezenty, czekolady, zabawki, żeby tylko chciał ich woleć! — Żeby co chciał? — dziadek pyknął z fajki. Temat stawał się niebezpieczny. Na szczęście zabrzęczał dzwonek. — To Jolka, otwórz, Rafał! Jolka wpłynęła cała w uśmiechach. Mróz wyszczypał jej policzki, mgła zaparowała okulary. — Co wiesz o prawie Archimedesa? — spytał surowo tato, zanim dziewczynka zdołała otworzyć usta. Jola wygięła wargi w podkówkę. — O rety, tato! Głowa mi pęka od tej fizyki, a ty… — Radzę ci, odpowiedz! — szepnął Rafał. — Tu się przed chwilą mówiło o Kraciastym. — On… tego… znaczy Archimedes zanurzył ciało w cieczy i ono… to ciało… — jąkała Jola. Mama nie mogła dłużej patrzeć na cierpienia córki. Wstała z krzesła i wyjęła z torebki kawałek zamszu. — Masz, przetrzyj okulary, kochanie. I wypij herbatę. Tatuś nie będzie cię już pytał o nic więcej. Reszta wieczoru upływała w miłej, rodzinnej atmosferze. I wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie Rafałowe zobowiązanie. Bo ani spodnie, ani koszula nie dały się w żaden żywy sposób ułożyć w kosteczkę. O swetrze to już lepiej nie mówić! — Tato, to nie jest możliwe! — wymruczał Rafał, wchodząc boso i w piżamie do pokoju rodziców. — Co? — ojciec ciągle jeszcze walczył z Wielkim Śmietnikiem, który wydawał się bez dna. — No… żeby ubranie ułożyć tak… jak w wojsku. — Rafał, nie męcz ojca! — westchnęła mama marząc w duchu, aby już wszyscy skończyli swoje koszmarne zobowiązania. Smarowała twarz kremem truskawkowym i wyglądała, jakby dopiero co przeszła wietrzną ospę. — Ale mam to wpisane do rozkładu. Tylko, że mi nie wychodzi. Może dlatego, że nie byłem w wojsku, co? A teraz akurat nie mogę pójść do wojska, bo musimy ze
Szczerbatym zrobić ślizgawkę. Jak on już skończy z tym mastodontem! — Czy ty coś z tego zrozumiałeś, Sławku? — spytała mama dziwnie cienkim głosem. — Pierwszą połowę wypowiedzi tak — przyznał tato, otrzepując dłonie z kurzu — drugiej ani w ząb. Zupełnie jak bym słuchał referatu kolegi Andruszkiewicza. — Przecież sam to wymyśliłeś! — Rafał oburzył się nie na żarty. — Mastodonta? — zmartwił się tato. — Zabierz Rafała do łóżka, i to natychmiast! Dziecko stoi boso, a za oknem mamy minus dwadzieścia stopni Celsjusza! — mama wyraźnie miała wszystkiego dość. — A po drodze umyj ręce i uzgodnijcie wasze stanowiska, dobrze? Rafał spojrzał na tatę, tato na Rafała i obaj bardzo szybko opuścili pokój. Mama miewała momenty, w których lepiej było zejść jej z drogi. Potem długo razem układali koszulę i sweter w kosteczkę, aż wreszcie udało się to jednemu i drugiemu. — W porządku. Chyba już wiem, na czym polega ta sztuka! — ucieszył się chłopiec. — Zaraz będę spał, ale mi jeszcze opowiesz o twoim dzieciństwie, co? Co miał tato zrobić? Oczywiście opowiedzieć. A było to tak: