uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Krystyna Boglar - Salceson i mrówki

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :894.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Krystyna Boglar - Salceson i mrówki.pdf

uzavrano EBooki K Krystyna Boglar
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

KRYSTYNA BOGLAR Salceson i mrówki ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1975 1 — Cieszyn — powiedział tato z westchnieniem ulgi i przyhamował tuż obok dwóch blaszanych śmietników, które już od dawna czekały na opróżnienie. „Syrenka" zazgrzytała i zadygotała zatrzymując się z głośnym „pffyy". Środek wozu zalegała głucha cisza. Mama ocknęła się pierwsza i przetarła okulary. — Co się stało, Olgierd? — Nic. Muszę wyjąć plan. Nie wiem, jak się jedzie do przejścia granicznego. Z tyłu wozu rozległo się coś w rodzaju szamotaniny zakończonej głośnym klaśnięciem. — Kto kogo? — zapytała mama przez ramię. — Natka Zyska — zaraportował sprawnie Pie-trek nieco zaspanym głosem. Tato skrzywił się z niesmakiem. Od trzynastu lat bowiem nie potrafił zaakceptować faktu, że jego córka Natalia, zwana w skrócie Natką, postępowała jak chłopak. Zresztą wiedział z doświadczenia, że na tym się nie skończy, bowiem najbardziej ze wszystkiego Zysiek nie cierpiał przegranej. I teraz też nastąpiła szarpanina, która wstrząsała całym tyłem samochodu tak, że wysłużona „syrenka" omal nie stanęła dęba. — Tato, on mnie ciągnie za włosy! — jęknęła Natka dając równocześnie bratu solidnego kuksańca. — Mamo, ona mi wsadziła łokieć w oko! — wył Zysiek przygniatając kolanem najmłodszą latorośl, która bezskutecznie usiłowała ratować się ucieczką. — Olgierd, zrób coś z tymi dziećmi! — poprosiła mama. — Inaczej nie dojedziemy cało i zdrowo nawet do granicy! W tyle samochodu zapanował względny spokój. — Jeśli tato będzie studiował plan jeszcze przez najbliższą godzinę — mruknął Zysiek wpychając do ust kanapkę z kiełbasą — to mamy szansę, że spędzimy wakacje obok śmietnika.

— Jedźmy już! — jęknęła Natka zatykając palcami nos. — Tato ma szlachetny zwyczaj zatrzymywania się w najnieodpowiedniejszych miejscach! — Tam siedzi szczur! — wykrzyknął zachwycony Pietrek. —A może to kot... „Syrena" ruszyła nagłym zrywem, omal nie zmiatając po drodze wózka pełnego butelek po mleku. Był wczesny ranek. Lipcowe słońce grzało mocno, susząc ostatnie kałuże pozostałe po nocnym deszczu. Powietrze pachniało świeżym pieczywem, spalinami i tym specyficznym zapachem, który wywąchać można jedynie w pierwszym dniu wakacji: coś obcego, podniecającego, a jednocześnie sprawiającego, że człowiek oddycha głębiej, szerzej otwiera oczy i czuje jakieś niezwykłe, nerwowe łaskotanie koło serca. Słowem, był to zapach, jakim pachnie przygoda. Samochód toczył się w dół wąską ulicą pełną sklepów i z trudem mijających się na chodnikach ludzi. — Ciekawe, czy dojedziemy do celu? — mruknął Zysiek wyglądając przez szybę. 6 — Mnie jest wszystko jedno — odparła Natka zaczesując grzywkę. — Chciałam pojechać na obóz do Giżycka. Tam przynajmniej jest jezioro, kajaki i... — Balaton też jest jeziorem — odparła sucho mama. — I są tam żaglówki. — Ee tam — wzruszył ramionami Zysiek. — Takie tam jezioro! Woda do kostek... — Skąd wiesz? — zainteresował się Pietrek. — Wiem. Czytałem. I Adek mówił. Był w zeszłym roku z rodzicami. — A ty mu wierzysz we wszystko, co powie ? — zaśmiał się tato hamując tuż za nagle zatrzymującą się ciężarówką. — Wierzę! — oburzył się Zysiek rozcierając łokieć, którym rąbnął w drzwiczki. — I jeżeli dojedziemy szczęśliwie, co nie jest takie pewne, to napiszę mu kartkę. Że miał rację. — Zdaje się, że nie wierzycie w motoryzacyjne talenty własnego ojca — westchnęła mama. — Olgierd, uważaj! — Na co ? — zaciekawił się tato odprowadzając wzrokiem pełnym zachwytu błękitnego „porsche'a" z francuską rejestracją. — Nic. Drobiazg. Byłbyś wjechał na krawężnik. — Krawężnik nie powinien znajdować się tak blisko jezdni, po której jeżdżą samochody — odparł melancholijnie tato i wrzucił drugi bieg. — Hej! — zawołał nagle podniecony Zysiek. — To chyba ten most graniczny! Tato spojrzał znad kierownicy.

— Myślisz, że to tu? Sądziłem, że stracimy co najmniej pół dnia, zanim go odnajdziemy. Ależ mamy szczęście! 8 I Teoretycznie istotnie mieli szczęście. Ale praktyka, jak to w życiu bywa, często niewiele ma z teorią wspólnego, a ze szczęściem prawie wcale. Rychło się o tym przekonali. Nawet tatusiowi, „ostatniemu optymiście", jak go nazywano w banku, gdzie pracował, zrzedła nieco mina, gdy dojrzał rząd wozów karnie stojących w kolejce do szlabanu odgraniczającego urokliwe pasmo ojczystej ziemi od innego trawnika, który miał zaszczyt należeć już do Czechosłowacji. — Olgierd! — jęknęła mama ze zgrozą. — To jest przynajmniej dwugodzinne stanie! — Jeśli celnicy nie zaczną wybebeszać wszystkich wozów w poszukiwaniu narkotyków, brylantów i polskiego kabanosa! — roześmiała się Natka. — Nie mamy — odparła rzeczowo mama. — Ale oni o tym nie wiedzą! — westchnął Zysiek z katastroficzną miną. — Wysiadamy — oznajmił tato otwierając drzwiczki. Wokół kłębiły się samochody, skutery, rowery, przeciskali się ludzie zwijając i rozwijając przeróżne tobołki, szczekały psy, snuły się szaroniebieskie opary spalin. Niebo było bezchmurne, a słońce pracowicie ogrzewało metalowe i plastykowe dachy stłoczonych pojazdów. —• Raj na ziemi — uśmiechnął się Zysiek z miną najedzonego grzechotnika. — Mówiłeś coś? — zapytała mama ściągając wargi. Tato klepnął po ramieniu Pietrka i roześmiał się niefrasobliwie. — My z Pietruszką pójdziemy sobie coś zjeść! Mama machnęła ręką i ciężko usiadła na czyimś 9 kanistrze z benzyną. Zapomniała nawet podciągnąć nogawek nowiuteńkich dżinsów. — Róbcie, co chcecie. Możemy tu nawet nocować. Mam śpiwór i koce. Wolę to niż codzienne sterczenie przy rysownicy. Co będziecie jedli? — Się zobaczy! — pisnął Pietruszka chwytając ojca za rękę. — Nie martw się o tatę. Doholuję go tu z powrotem. Nie zginie w obcym mieście! 10 — Dzięki ci, synu — odparła poważnie mama patrząc z uśmiechem, jak dziewięcioletni mężczyzna sprawnie wymija ludzką ciżbę ciągnąc za sobą nieco przygarbionego, posłusznie drepczącego ojca.

Gwar rósł. Ludzie wyciągali zapasy i rozkładali zaimprowizowane obozowiska. Częstując się nawzajem jajkami na twardo, udkami pieczonych kurcząt i pętami serdelowej, wymieniali uwagi. 11 Ktoś oświadczył, że celnicy zdejmują koła od saŁ sziaban ruszyły kolejno załadowane po brzegi mochodow, skrupulatnie szukając przemytu. Innj autokary zaklinał się na wszystkie świętości, że „czescy _ Hura! Stolarze z Koszęcina odjechali! — panie, to jaski prują, aż pierze fruwa". wykrzyknął Zysiek, który od dawna bezskutecznie Słonce wznosiło się coraz wyżej, temperatun poszukiwał siostry. — Wracaj! Mama nie wie, co rosła, a kolejka me posuwała się ani o centymetr robic. Czekać na tatę czy posuwać się do przodu. Ludzie twierdzili, że „wszystko zastopowało sze- Matka chwyciła się za głowę. Posuwanie się do snascie autobusów wycieczkowych Fabryki Mebl przodu w wykonaniu mamy mogło mieć nieprze-na Wysoki Połysk z Koszęcina Dolnego". widziane i nie zawsze właściwe następstwa. Natka przecisnęła się do przodu. Minęła rządj Natka rwała pod prąd nie bacząc na nadjeżdżającą „wartburgów", cztery „volkswageny", „forda mu stanga", aż wreszcie przystanęła obok rachitycznego drzewka o suchych, szarych od kurzu liściach. Oparła się plecami o pień i przymknęła oczy. Myślała o mazurskich wakacjach, które nie doszły do skutku, i o złotowłosej Dance, która również podobała się Andrzejowi. Fatalna sytuacja. Teraz ona, Natka, jest tu, na tym obrzydliwym spalonym słońcem cieszyńskim trawniku, obok skorup, pustych butelek i niedopałków, a oni tam. W ciszy lasów i jezior Nie cieszyło jej nic. Ani perspektywa pierwszej zagranicznej podróży, ani nowe riffle zdobyte przez mamę z takim trudem. Cóż może się bowiem równać z szarymi oczyma i piegowatym nosem... Andrzeja? Najlepszym rozwiązaniem byłyby oczywiście riffle1 i Andrzej. No i jeszcze, żeby Dankę coś pogryzło. Nie, nie żadna tam jadowita żmija. Choćby... komary. Całe roje komarów! Setki, miliony drobniutkich ukłuć... ech, marzenia, marzenia... Nagle wszczął się jakiś ruch. Kierowcy sypnęli się ku swoim maszynom popychając się i tratując. Zaterkotały rozruszniki, trzasnęły drzwiczki. Natka spojrzała w kierunku mostu. Pod uniesio- 12 falę samochodów. Kiedy dotarła do szarej „syrenki", nagle tuż koło ucha zatrąbił jej ostro klakson. Kątem oka dostrzegła błękitnego „porsche'a" francuską rejestracją, który wolniutko sunął w zwartym szeregu. Za uchyloną szybą dojrzała wesołą twarz chłopaka, który pomachał jej ręką. — Francuzik! — wycedził Zysiek uskakując w bok. — Patrz, tato nadchodzi! — Olgierd, w samą porę! — zawołała mama, nerwowo przecierając okulary. — Tu jest już nie do wytrzymania! Pietrek, co tak ciamkasz? — Uumę do uucia! — wymamrotał Pietruszka wargami sklejonymi „wysokogatunkową gumą o smaku pomarańczy".

— Co tatko kupił ? — zainteresowała się Natka widząc, jak ojciec skrzętnie utyka pokaźnych rozmiarów zawiniątko. — Ja... to... nic takiego. Pietruszka zakrztusił się i wypluł gumę. — Pietrek, powiedz natychmiast, co ojciec kupił ? — mama była nieubłagana. — To, co lubi najbardziej na świecie! Jasne? — Salceson! — wyszeptało chórem troje ust i trzy głowy pokiwały w jednym rytmie. 13 — Sam będziesz jadł to świństwo — twarde niami zespołu „Novi" i... prowadzić wysłużoną oświadczyła mama sadowiąc się na przednim sie- „syrenkę" zwaną pieszczotliwie Florentyną. I jesz- dzeniu. — Dużo masz tego? cze rzecz najważniejsza: tato był pacyfistą. Nie — Kilogram — wymruczał tato i szybko włą-cierpiał wojen, bitew i przemocy pod żadną po-czył stacyjkę. stacią. Nawet najszlachetniejszą. Kiedy raz Zysiek Szara „syrena" zadygotała i wykonała ostry skok oderwawszy się od kolejnej telewizyjnej przygody Może nawet zbyt ostry... kapitana Klossa zapytał znienacka: „Tato, co ro- — Czy zabraliśmy jakiś koszyk? — zapytał Zy biłeś w czasie wojny?", odpowiedział promiennie: siek tonem, który nie wróżył nic dobrego. „Głównie łowiłem ryby". Więc nie wracano do — Koszyk? Po co? tych spraw. Bo i po co? — Żeby w nim umieścić szczątki samochodu W samochodzie było niezwykle gorąco. Mimo kiedy nam się do reszty rozsypie — mruknął chło- otwartych okien do wnętrza nie wdzierał się żaden piec pocierając stłuczone kolano. powiew. — Ani słowa więcej na ten temat — oświadczył* Długi sznur wozów posuwał się w żółwim tempie, mama. — Samochód jest taki, jaki jest. Jasne? Celnicy w szarych i zielonych mundurach spraw- — Jasne. dzali dokumenty. Trójka dzieci spojrzała po sobie. W głosie татз Pietrek zmęczony upałem, kurzem i kilkuset- dźwięczały niebezpieczne nutki. Widomy znak, że kilometrową jazdą z Warszawy do Cieszyna spał nie należy przeciągać struny. W gruncie rzeczy smacznie, posapując z lekka, mama była ogromnie fajna. W nowych dżinsact Florentyną powoli zbliżała się do punktu gra-wyglądała na ich starszą' siostrę, ale w rodzinie пік nicznego. nie miał złudzeń, kto właściwie dyryguje tym dość — Olgierd, gdzie są nasze papiery? — denerwo- skomplikowanym domowym światkiem. Należałc wała się mama grzebiąc w samochodowym schowku, tylko przestrzegać pewnych nie pisanych praw, a ży- — Nie ma ich tam? — zdziwił się tato wymijając cie rodzinne toczyło się wartko i bez specjalnych rozbebeszonego „fiata", zakłóceń. хМата była czasami nieznośnie sprawiedJ — Nie ma.

liwa i często wypłakać swoje żale można było jedynie w ramionach ojca. On rozumiał wszystko albo nie rozumiał nic. Ale zawsze brał w obronę na obiciu z dermy. Było jej dokładnie wszystko najsłabszego. Choćby ten chwilowy „najsłabszy pożarł właśnie cały słoik truskawkowych konfitur pozbawiając tym samym resztę rodziny niedziel nego placka. Tato lubił karmić szpaki, słuchać płyt z nagra 14 Zysiek uniósł się z tylnego siedzenia i bacznie obserwował poczynania mamy. Natka oparła głowę jedno. Mogą jechać. Mogą wracać. Zysiek kątem oka dostrzegł, że z tatowego skarbu w postaci zawiniątka z ukochaną wędliną wystaje rożek plastykowej okładki. Mamo, zrewiduj salceson. 15 — Ciebie zawsze trzymają się głupie żarty! żachnęła się, ale posłusznie wyszarpnęła paczkę. —I Miałeś rację. Przepraszam. Oczywiście dokumentjf są tam, gdzie ich być nie powinno. Ojciec milczał. Zatrzymał wóz tuż za błękitnym]nie „porschem" z francuską rejestracją. Patrzył prze: szybę na miasto po drugiej stronie rzeki. Celnik o miłej, szerokiej twarzy zajrzał do śród ka wozu. Uśmiechnął się na widok śpiącego Pietrkaj i sprawnie przerzucił dokumenty. — Teraz zapyta o brylanty — rozmarzył si^ Zysiek. — A potem rozpruje całe pokrycie z dermy Resztę dnia spędzimy w więzieniu lub na cerowa niu samochodu. — Trujesz — westchnęła Natka i przycisnę! nos do szyby. Z błękitnego ,,porsche'a" wysiada „Francuzik". Uśmiechnął się do Natki wąską szparę w górnej szczęce. Dziewczynka po myślała zaraz, że to oznaka dużego poczucia hu moru. Tak przynajmniej twierdziła Danka. A ona ponoć zna się na rzeczy. — Szczerbaty! — ucieszył się nie wiadomo dla czego Zysiek. Natka spojrzała z ukosa na brata, wysunęła ręk< przez okno i pomachała w kierunku nieznajomego! chłopca. Zawsze co Francuz, to Francuz. Mama wysiadłszy z wozu z całkowitym powo dzeniem czarowała celnika, który uśmiechał si^j wniebowzięty. Tato wpatrywał się z uporem w ma pę samochodową, której olbrzymia płachta zu pełnie nie chciała się otworzyć we właściwym! miejscu, aż zniecierpliwiona Natka wysiadła i przy kucnąwszy obok ojca powoli, systematycznie ulo żyła mu ją w potrzebny kwadrat. ai ukazującjunosząc

16 Mama wreszcie powróciła i zatrzasnęła drzwiczki. — Jedziemy! — Już ? — zdziwił się tato. — Jak to? A rewizja? — zaniepokoił się poważ-Zysiek. Wizja rozprutego samochodu nie chciała zniknąć. — To nie będą nas bebeszyć ? Mama niecierpliwie machnęła dłonią. Tato nacisnął starter i Florentyna raźno potoczyła się przez most. Przed nimi, na zakręcie, znikał błękitny „porsche". Wszyscy milczeli. Moment przejazdu przez granicę należało uczcić choć minutą milczenia. I chociaż nie była to taka znów niezwykła granica, zawszeć to przykre porzucać biało-czerwone słupki salutujących z powagą celników. Czechosłowacki lew wspinał się na tylne łapy ponad nastroszoną grzywą czerwoną gwiazdę. Inne mundury, inne czapki, ale ten sam uśmiech i dwa palce salutujące stary wehikuł. — Jesteśmy za granicą! — oświadcza mama radośnie. Przesuwają się domy, ulice. Tacy sami ludzie biegają za takimi samymi sprawami. Na sklepach napisy dwujęzyczne: po polsku i po słowacku. Pies podnosi łapę, a potem przykuca i drapie się zawzięcie. Taka sama latarnia, takie same pchły. Natka nie przyznaje się, że jest odrobinę zawiedziona. Zysiek usiłuje wykrzesać z siebie choć nieco entuzjazmu. Motor szumi jednostajnie, Pie-trek sapie z czołem zroszonym potem. Mama ogląda się do tyłu i podaje chusteczkę. Natka delikatnie ściera krople potu z brwi braciszka. Upał, kurz i miasto, które wyprowadzi ich ku błękitnym bala-tońskim falom, o których piszą przewodniki, iż 2 Salceson i mrówki 17 jest „węgierskim morzem, największym jeziorem Europy środkowej". Możliwe. Ale przed szarą Florentyna jeszcze wiele kilometrów dobrych i złych dróg. — Najtrudniej się wydostać na szosę -— mówi tato i dodaje gazu. A oto i drogowskaz. „Syrena" elegancko wjeżdża na międzynarodową szosę oznaczoną symbolem E 16. — Tato, jaką jedziemy trasą? — Cieszyn — Żylina — odpowiada bez zająk-nienia ojciec. — A dalej ? — Zysiek wyraźnie nudzi się przy oknie.

— Martin — Rużomberk — Bańska Bystrzyca — Zwoleń — Lucenec. Zaraz potem jest granica węgierska. Pietrek budzi się nagle i siada z wytrzeszczonymi oczyma. — Gdzie my jesteśmy? — U braci Słowaków — mówi z uśmiechem ojciec. — Żarty sobie stroicie z najmłodszego? — obraża się Pietrek. — Przespałeś, stary, jak pruli nam samochód — mówi z poważną miną Zysiek. — Trzeba było widzieć, jak celnik ugiął się, gdy wynosił cię z auta. — Mamo! — rozmazał się Pietrek całkiem serio. Ale mama nie interweniowała. Z głową opartą o podgłówek i przymkniętymi oczami była oddalona o kilka tysięcy mil od spraw tego świata. Mama była swoistym geniuszem: umiała się całkowicie wyłączyć. Natka dała Zyskowi solidnego kuksańca i to zu- 18 pełnie wystarczyło, żeby Pietruszka się natychmiast uspokoił. Uwielbiał, jak ktoś stawał w jego obronie. — Naprawdę jesteśmy w obcym kraju? — dopytywał się uparcie. — Jaki on tam obcy! Po prostu sąsiedzi! — tato miał własny pogląd na te sprawy. Dawno już proponował, by znieść wszelkie granice. Tyle że z tym zgadzali się wyłącznie koledzy z banku. Nikt inny. A szkoda. Pomysł sam w sobie wart był zainteresowania. Szosa E 16 nie różniła się specjalnie od dróg tego typu w Polsce. Nic nie zapowiadało jakichś szczególnych wzruszeń lub niespodzianek, choć te nie zwykły się przecież niczym wcześniej objawiać. Jechali więc teraz wszyscy z lekka senni (z wyjątkiem taty, który jako kierowca miał obowiązek być świeżutki i wypoczęty), jechały walizki i worki pełne kostiumów kąpielowych i ręczników, jechał i salceson, któremu jednak było nieco goręcej niż innym. 2* Zwarty, gęsty las ciągnął się leniwie wzdłuż szosy. Od czasu do czasu ukośne promienie słońca, przedzierając się z trudem przez zasłonę liści, padały wąską smugą, tworząc na asfalcie drgające plamy światła. Las był górski, świerkowy, tu i ówdzie poprzerastany skołtunionymi modrzewiami, płatami rozcapierzonych jaworów, buków i jesionów. Chwilami po obu stronach szosy migały drewniane chaty tuż obok nowych, murowanych domów. Widomy znak bogacenia się ich właścicieli.

Samochód minął most na Wagu i wpadł między pierwsze zabudowania miejskie. — Pobudka! — krzyknął tato tak nagle, aż obudzona mama podskoczyła w górę, o mały włos nie uderzając głową o dach wozu. — Fajny skok — mruknął Zysiek. — Jeszcze raz i mama przebije głową powałę naszej Florentyny. — Co się stało? — zapytała Natka przecierając oczy. Pietrek zwinięty w węzełek dalej spał smacznie, wyciągając usta w kształt ryjka. Mama rozejrzała się dookoła. — Gdzie jesteśmy? — Żylina. Proponuję pierwszy postój. — Tato, gdzieś w lesie będzie o wiele przyjemniej niż w tej mieścinie. 20 — No, wiesz!—oburzył się ojciec. — Okręg Żyliński jest dziś najbardziej uprzemysłowioną dzielnicą Słowacji. — Oho, zaczyna się — westchnął komicznie Zysiek. — Wiedziałem, że tato zacznie truć. Naprzód nam powie o hutnictwie, potem o przemyśle maszynowym. A my to już dawno przerabialiśmy na lekcjach geografii! — Zamknij się! — syknęła Natka. — Jaka była umowa? Faktycznie. Zysiek zacisnął wargi. Nie da się ukryć, że nie dotrzymał danego słowa. Tuż przed wyjazdem, mianowicie, uzgodnili, że należy poświęcić się dla dobra rodziny. To swoiste „poświęcenie" polegało głównie na tym, iż: należy przestać prać się codziennie (no, najwyżej dwa razy w tygodniu, i to w odosobnieniu), „odgryzać", grymasić przy jedzeniu (specjalista — Pietrek) i w ogóle dać odetchnąć ukochanej rodzince, która po trudach całorocznej pracy i nauki postanowiła wyruszyć radośnie na podbój świata. Postanowienie, acz niezwykle szlachetne, od czasu wyjazdu z domu już kilkakrotnie zostało naruszone przez jedną lub drugą stronę. Taki bywa na ogół los postanowień z gatunku trudnych lub co gorsze — niewykonalnych. Ale w efekcie liczą się także intencje. I Zysiek „zamknął się", jak się tego domagała starsza (o dwa lata) siostra. Wędrówka po Żylinie zakończyła się jak wszystkie tego typu rodzinne eskapady w kraju, oczywiście, w sklepie ze słodyczami. Pietruszka bez słowa wskazał na jedno z kolorowych pudełek. Uśmiechnięta sprzedawczyni wręczyła małemu paragon. 21 — Nech sa расі. Pietrek wziął świstek i rozejrzał się bezradnie. Wzrokiem błądził po ścianach, suficie, sklepowej ladzie.

— No, czemu stoisz jak słup? — zdziwiła się Natka. — Przecież ona mi wyraźnie powiedziała, żebym patrzył. Tylko nie wiem, na co... — Głuptasie — roześmiała się mama. — Nech sa расі — to po słowacku znaczy: proszę. No tak. Mama na pewno zna się na tym. Mówi biegle dwoma językami i nieraz tłumaczyła na konferencjach w swoim biurze projektów. Ale że zna również słowacki — tego nie przypuszczało żadne z dzieci. — Ale tu fajnie! — entuzjazmował się Pietrek wodząc spojrzeniem po ulicach, domach i sklepach. — Mamo, czy w Żylinie są górale? — Nie wiem, czy są w mieście, ale okoliczne wsie to typowo góralskie budownictwo. Mieszkańcy chlubią się, że jeszcze tak niedawno „zbójowanie" należało tu do zajęć chwalebnych... — Napadali na podróżnych? — zainteresował się Pietrek. Natka wybuchnęła głośnym śmiechem. — Nie bój się, na naszą starą Florentynę nikt nie napadnie! Istotnie. Osierocony wóz stał sobie na dawnym miejscu, tyle że za wycieraczką tkwiła biała kartka. — To pewnie zbójnicy zostawili list — powiedział z udaną powagą Zysiek, wyszarpując kartkę. — Niestety, nie zbójnicy, tylko... milicjant. Pewnie wlepił nam mandat — westchnęła ciężko mama. Wizja niepotrzebnie straconych dewiz, „wyrzuconej 22 w błoto" obcej waluty raniła serce. Za granicą nigdy nie ma się zbyt wiele pieniędzy, a tu jeszcze wydatek zupełnie nieprzewidziany. Mama pochyliła się nad kartką. W jej okularach odbił się promień słońca. — Jaki on miły! — Kto ? — spytali chórem zdumieni. — Milicjant. Posłuchajcie: „Zakaz parkowania, przestrzegajcie przepisów. Płacić nie trzeba. Witajcie w Czechosłowacji". — Jednym słowem — rozpromienił się tato — ten miły człowiek chciał nam dać do zrozumienia ni mniej, ni więcej, tylko to: czujcie się jak w domu, ale nie zapominajcie, że przyjechaliście w gości. Wydostali się wreszcie na szosę. Minęli drogowskaz z napisem: Rużomberk. Szosa wiła się łagodnie, to znów strzelała prosto na szczyt pagórka. Zjeżdżało się w ostrej, świszczącej strudze powietrza przymykając oczy bolące od ukłuć słonecznych promieni. Motor szumiał, to znów

powarkiwał pokonując z oporami liczne wzniesienia. Migały chaty, ludzie i psy. I znów cieniste zielone lasy i chłód bijący od dalekich, ukrytych w górach strumieni. — Martin. Połowa drogi do Rużomberka. — Tato przyhamował darowując życie białej kurze, która nie bacząc na jadące samochody, spokojnie dziobała ziarna na środku szosy. — Jestem głodny — oświadczył twardo Zysiek. — Jestem bardzo głodny — poparł brata Pietrek. — Przyłączam się — ucieszył się tato czule spoglądając na zawiniątko z salcesonem. — Ponieważ kobiety głosu nie mają — wtrąciła 23 mama — proponuję, żeby na posiłek wybrać jakąś polanę w lesie. — Przyłączam się — mruknęła Natka odpychając brutalnie Zyśkowe kolana, które o dziwo nigdy nie miały dla siebie dość miejsca. Las znalazł się rychło za Martinem, ale z wymarzoną polaną było gorzej. Po półgodzinnym poszukiwaniu tato zahamował wóz na poboczu szosy, tuż koło grupy trzech rachitycznych drzewek rosnących z niemałym trudem pośród wypalonej słońcem trawy. — Tu jest pięknie — oświadczył i zaczął niecierpliwie wyjmować ze schowka ukochaną wędlinę. Mama skrzywiła się z niesmakiem, ale szczęście ojca było tak widoczne, że nikt już nie miał pretensji o brak polany, lasu i źródełka. — Tu zostawiam jedzenie — powiedział tato kładąc paczkę na wzgórku porosłym suchą trawą. — Przejdę się trochę po okolicy. Zysiek z Natką wymienili porozumiewawcze uśmiechy. Do najbliższej kępy drzew było około czterystu metrów w linii prostej. Tato będzie miał zasłużony spacer. Salceson pozostał w cieniu rachitycznej sosenki. Niech czeka. Mama sprawnie przygotowywała posiłek. Pietruszka hasał jak szalony po trawie, fiknął nawet koziołka, po czym zastygł wpatrując się uważnie w ziemię. — Tu coś łazi — powiedział radośnie. — Zawsze coś łazi w trawie — odparła z przekonaniem mama. Dla Zyska i Natki liczyły się w tej chwili tylko kromki chleba, kawałki (czy aby równe?) kiełbasy 24 i wielkie plastykowe kubki pełne mocnej, parującej herbaty. Sylwetka ojca znikła za kępą drzew. Czas mijał. Błogie rozleniwienie ogarnęło całą czwórkę. Najedzeni, rozłożyli się na kraciastym pledzie wystawiając do słońca białe, jeszcze nie opalone twarze.

Natka przymknęła oczy i pogrążyła się w marzeniach. Piegowata twarz Andrzeja wypłynęła z czerwonej mgły. „Co on teraz robi? Czy tak jak obiecał, wypatruje co wieczór pierwszej gwiazdy?" Zysiek podłożył pod głowę torbę z owocami i zamknął oczy. Ale jabłka, jak wiadomo, nie należą do najmiększych podgłówków. Zrezygnowany, znów zabrał się do jedzenia. Za chwilę z torby sterczały już same ogryzki. O czym myślał Zysiek? Oczywiście o nie rozstrzygniętym meczu koszykówki między klasami piątymi В і С. Tym razem na przeszkodzie do generalnego zwycięstwa i pognębienia wrogów z piątej C stanęły... wakacje. „Ale im wlejemy zaraz we wrześniu!" — pocieszał się, bezwiednie zaciskając pięści. Patrząc na Zyska, który z pasją mełł między zębami ogonek od jabłka, można było spokojnie uwierzyć, że „im wleje". Zanim to jednak nastąpi, musi przeżyć te balatoń-skie wakacje. Zysiek, który rzadko bywał poza granicami swego województwa, z pogardą myślał o „zagranicy", gdzie jechał. W jego klasie „to" się nie liczyło. Co tam kraje demokracji! Taki na przykład Jacek był u ojca w Syrii, Danka w Skandynawii, a Romek wykluwał wszystkim oczy trofeami przywiezionymi z głębi prawdziwej Afryki. Zapewne kupił je na targu, ale to, że ów zwykły targ odbywał się w sercu Afryki, to już jest coś. A oni? Oni udają się nad Balaton! I cóż może 25 się zdarzyć nad jeziorem, choćby to jezioro było nawet największe w Europie? Woda jak woda. I tyle. Żeby chociaż jaki krokodyl lub hipopotam wylazł nocą na brzeg... ba, żeby. Jeśli nawet coś takiego się tam znajdzie, to najwyżej... z gumy. A tato się cieszy. I mama też. Od lat marzyła o tym wyjeździe, tylko ojcu coś zawsze stawało na przeszkodzie. To, że właśnie on wynalazł jakieś miejsce nad Balatonem, jest i tak rzeczą niezwykłą. W tej rodzinie energią i rozsądkiem mogła się pochwalić jedynie mama. A jednak tym razem tato się uparł. Od kilku tygodni prowadził tajemniczą korespondencję. Listy z nagłówkiem IBUSZ i znaczkami stemplowanymi w Budapeszcie przychodziły z regularnością zegarka. Nagle okazało się, że tato zna Węgry. Był tam w czasie wojny, jeszcze przed pobytem we Francji. Miał tam kolegów czy przyjaciół, których chce odszukać, jeśli żyją. Ciągle wspominał jakiegoś Janka i Wiktora. Padały też imiona węgierskie, ale to takie trudne do zapamiętania. Tato od dawna nic o tych ludziach nie wie. Nawet gdzie obecnie mieszkają, ale stara się o kwaterę w tym miasteczku nad Balatonem, gdzie ich widział po raz ostatni. Zysiek nie przejął się tym specjalnie. Każdy dorosły mężczyzna wspomina jakichś tam towarzyszy z czasów wojny. Cóż w tym dziwnego? A że tato uparł się przy najmniej znanej miejscowości, to jego sprawa. Dla niego, Zyska, nie ma to najmniejszego znaczenia. Może być ten... Ba-latonboglar. No więc tam właśnie jechali. Zysiek westchnął głęboko. Poczuł na włosach palce mamy. 26 — Co ci jest? — Nic. Fajna jesteś.

Chłopiec przytulił policzek do ciepłego wnętrza maminej dłoni. — Gdzie tato? Natka uniosła się na łokciu. — Właśnie wraca. Tato sadził susami przez pożółkłą trawę. Pietrek kucał i czegoś pracowicie wypatrywał na ziemi. Kiwnął dłonią na ojca. — Chodź, to ci pokażę coś ciekawego! Mama ponownie zabrała się do krojenia chleba. Natka i Zysiek wygodnie wyciągnęli się na kocu. Niedługo jednak dane im było zażywać spokoju. Nagle wszystkich poderwał na nogi rozpaczliwy krzyk taty. — Olgierd, co się stało? — zawołała mama upuszczając nóż. — Tato, zrobiłeś sobie coś złego ? — Natka podbiegła do kępy trawy, nad którą pochylał się ojciec. Zysiek był pierwszy. Spojrzał ponad głową przykucniętego i wystraszonego Pietrka i... wybuchnął gromkim śmiechem. Mama i Natka patrzyły na nich nic nie rozumiejąc. Obaj zwariowali? Zimne okłady? Ale skąd wziąć wodę? Jest tylko gorąca herbata! Zysiek zataczając się ze śmiechu chwycił patyk i wskazując coś na ziemi z trudem wybełkotał: — To... to... zobaczcie... Mama i Natka pochyliły się nad leżącym w trawie zawiniątkiem, które jeszcze przed dwudziestoma minutami było „pyszną wędliną". Teraz po salcesonowym wzgórku spacerowało chyba z milion czarnych mrówek, które, jak na te niezwykle 27 pracowite istoty przystało, dźwigały zdobyczne drobiny do im tylko wiadomego miejsca. — Mój salceson! — użalał się tato kiwając ponuro głową. — Tak się na niego cieszyłem! — A mówiłem — powiedział Pietrek spokojnie. — Co mówiłeś ? — głos taty był niezwykle rozżalony. — Mówiłem, że tu coś łazi! Tylko, jak zwykle, nikt mnie nie słuchał. — Fakt, mówił — potwierdził Zysiek. — Skąd mogłam przypuścić, że wasz ojciec umieści swoje jedzenie dokładnie na samym środku kopca mrówek.

— Nie wiedziałem, że to kopiec — słabo bronił się poszkodowany, dobrze wiedząc, że z „rodzinnej" kiełbasy krakowskiej nie pozostawiono dla niego ani okruszyny. — Słusznie. Mogło to być również kretowisko. Jednakowoż fakt, że ten pagóreczek wystaje ponad trawę, nie zaniepokoił cię zupełnie. Tato miał minę, jakby mu ukradziono cały, przez długie życie gromadzony majątek. Natka westchnęła. — Nie martw się. Obiecuję kupić ci na Węgrzech tyle tego obrzydliwego jedzenia, ile tylko pomieści nasz samochód. — Dobre dziecko ■— rozchmurzył się ojciec. — Nieszczęście tylko polega na tym, że Węgrzy nie robią salcesonu. Mają salami. A to nie to samo... — Trzeba to zakopać — powiedział Zysiek tłumiąc śmiech. — Chyba... że oczyścimy go z mrówek. — Wykluczone! Nie wolno zabierać mrówkom tego, co lubią! — zaprotestował Pietruszka, który 29 miał niezwykle miękkie serce dla wszystkich malutkich stworzonek z pchłami na czele. Natka i Zysiek podnieśli się z klęczek. — Zakopiemy, co? — Jasne. Zysiek podszedł do Florentyny, która prażyła się w pełnym słońcu na poboczu szosy, i pogrzebawszy w bagażniku, wrócił z łopatką. — Nie l — wrzasnął Pietrek ogarniając rozpostartymi ramionami kopczyk. — Nie zabierajcie im jedzenia! — W porządku — mruknęła Natka. — Co do mnie, życzę im smacznego! Pietruszka odetchnął z głęboką ulgą. Natka i Zysiek wrócili do samochodu, który warczał już na poboczu szosy mocą swych wspaniałych czterdziestu koni mechanicznych. Pietruszka z sercem pełnym szczęścia dołączył do pozostałych. -

Zaczęło się to parę kilometrów za Bańską Bystrzycą. Właśnie mama ciągnęła opowieść, jak to w najpiękniejszej partii Karpat w Słowacji, między rzekami Wagiem i Hronem, żył legendarny bohater Juro Janosik, gdy pyknęło po raz pierwszy. Ostatecznie pykanie starej Florentyny nikogo już specjalnie nie dziwiło, ale to pyknięcie nie brzmiało swojsko. Nie było to „pyfff", lecz przypominało raczej dźwięk wydawany przez pokrywkę czajnika unoszoną przez parę. Dopiero po chwili rozległo się znajome „pyfff. Tato nastawił ucha, a czujny Pietrek chcąc zmienić tok jego myślenia szybko zapytał: — Mamo, czy to ten nasz Janosik? Ten polski? — On jest wspólny — zasępiła się mama. — Mamy do niego dokładnie takie same prawa jak Słowacy. — Tu w okolicach wydobywano miedź i srebro. Czasami nawet złoto — mruknął tato. — Może więc dlatego wolał Janosik mieszkać w pobliżu. — Kopalnia złota? — zdumiała się Natka.— Tutaj ? — A jakże. Już w tysiąc dwieście pięćdziesiątym piątym roku założono w Bańskiej Bystrzycy górniczą osadę, która przetrwała aż do dziewiętnastego wieku. Ale nie o to chodziło sławnemu Janosikowi. Walczył o sprawiedliwość, napadając ze swymi 3 31 zbójnikami na możnych i występując w obronie biednego, krzywdzonego ludu. Tym razem pyknęło naprawdę głośno. Pięć par uszu czekało czujnie na ciąg dalszy. Zapadło głuche milczenie. Sprawa zbójników zeszła na dalszy plan, wróciła motoryzacja. Tato prowadził wóz jakby nigdy nic. — Ładnie tutaj — powiedziała Natka kopiąc Zyska w kostkę. Jej wzrok wyrażał nakaz, ba, żądanie. — Taaak — podchwycił bystro chłopiec. — Moglibyśmy nawet dalej nie jechać. Poszukamy sobie jakiejś przyzwoitej chałupki... — Ja chcę nad Balaton! — rozmazał się Pietrek. — Cicho! — Natka dała mu solidnego kuksańca, ale Pietruszka spojrzał na nią wzrokiem zranionej sarny. Nic nie rozumiał! Pykanie i suche trzaski powtarzały się coraz częściej.

— Puściła zawleczka i rozpiął się pedał — oznajmił fachowo Zysiek. — Dureń — syknęła Natka. — Gdyby tak było, toby nas zaryło w miejscu! — Coś z hamulcem — powiedziała mama. Tato milczał. Zdenerwowana Florentyna też zamilkła. Stali na szosie. — To chyba sprzęgło. — Tato był pewien swego.— Wysiadać! Wszyscy wysiadają! — No i co? Trzeba wziąć wóz na sznurek? — kiwał głową Zysiek. — Może tato coś poradzi! — mama, jak wiadomo, była pierwszą optymistką. — Tato ? — trzy pary oczu uniosły się w niebo w niemym zdumieniu. Tatę można było posądzić 32 o to, że pójdzie łowić ryby, lecz nie, że naprawi samochód. Tymczasem tato jednak postanowił działać. — Lucynko! — zawołał do mamy (a mawiał tak tylko w wyjątkowo ciężkich i trudnych chwilach życiowych). — Daj mi dywanik z bagażnika! — O rany! — sapnął Zysiek. — Tato chce włazić pod samochód. Tato mościł się już na dywaniku rozłożonym na gołej ziemi. Wystawił na moment głowę i oświadczył z przekonaniem: — Poradzę sobie, zobaczycie. — No, to koniec — szepnęła Natka. — Możemy wracać na piechotę do domu. Jeśli o mnie chodzi, to zdążę na kolonie. „Polska cię zaprasza, Mazury czekają!" — Przestań się wygłupiać. Trzeba coś robić! — syknął Zysiek wskazując dwie głowy, taty i Pietrka, obie rozczochrane, majaczące niewyraźnie w cieniu podwozia. Usiedli w przydrożnym rowie. Słońce przeświecało czerwonawo pomiędzy koronami drzew. Na dnie rowu rosły kępki niezapominajek i liście łopucha. Mama bezradnie przecierała chusteczką szkła okularów. Widać było, że jest zdenerwowana i że stara się ukryć ten stan ducha. — Mamo — powiedziała Natka cicho. — Ty wiesz, że to nie ma sensu. Ojcu nigdy jeszcze nie udało się zreperować Florentyny. Pójdziemy z Zyskiem po jakąś pomoc. — Może zatrzymamy jakiś wóz ? — mama rozejrzała się niepewnie. Szosa była pusta. Od dalekich gór powiało za-sm skoszonych traw i roztartej macierzanki. '^ №R%*W£m»b 33 и М

Nad głowami siedzących szeleściły liście olchy. Było cicho i jakoś tak sennie, jak to się czasem zdarza tuż przed wieczorem lub zaraz po południu w wiejskim ogródku. Puchaty brzęczący trzmiel zakołował nad kępą traw i odleciał. Spod samochodu dobiegały dziwne szmery i głośne, rytmiczne stukanie. Mama zaniepokojona uniosła się z kamienia i podeszła do wozu. Zysiek zerwał źdźbło trawy i ssał je bezmyślnie. — Stawiam pięć ciastek, że nie naprawi! Natka machinalnie skręcała w palcach pasmo włosów. I choć sama nie wierzyła w możliwość naprawienia przez tatę „syreny", to jednak nie spodobał jej się Zyśkowy ton. Brzmiało w nim zbyt wiele lekceważenia. — Przyjmuję — odparła lekko. — Płatne w dewizach. Widok, jaki teraz przedstawiała sobą nieszczęsna Florentyna, był smutny i komiczny zarazem: z jednej strony sterczały chude nogi taty w trampkach, a z drugiej py tyczko watę kończyny Pietruszki w zniszczonych sandałach. Stukot, jaki dochodził spod wozu, nie napawał zbytnim optymizmem. Tato uparcie walił kluczem, a wielce zaaferowany Pietruszka podawał mu coraz to inne narzędzia. Tylko czy stukali tak, jak trzeba, i tam, gdzie trzeba? Nagle tato wysunął głowę. W zmierzwionych włosach tkwiły kłaczki pakuł. Ręce i nos miał koloru sadzy zmieszanej z oliwą. Na lewym policzku kwitła wielka brunatna plama. Spojrzał dookoła i zawołał radośnie: — Znalazłem! Natka posłała Zyskowi promienny uśmiech jadowitej kobry. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Słońce stało już wysoko, gdy szczęśliwie ruszyli w dalszą drogę. Od dalekich gór zawiewało chłodem. Przed oczyma jadących przesuwały się to kępy jarzębiny, to czerwieniejące w odblasku słonecznego kręgu pnie gruszy i jabłoni. Jakieś poletko obsiane lucerną, kopki siana skoszonego w czasie późnych, górskich sianokosów i małe jeziorka odbijające płaty nieba. — Dobrze, że to nie było nic poważnego — westchnęła mama opierając głowę na obiciu z dermy. — Ależ upał. Powietrze dziwnie gęstniało. Coraz trudniej było oddychać. Mimo powiewu wpadającego przez boczne szyby włosy lepiły się od potu. Mijały ich „wartburgi", „moskwicze" i krążowniki szos z zagraniczną rejestracją. — Ależ naród wali ku biednym bratankom! — roześmiał się tato. — Jakim bratankom? — Węgier, Polak dwa bratanki i do szabli, i do szklanki! — zacytował w odpowiedzi ojciec. — Moi węgierscy koledzy nauczyli się to mówić po polsku. Od nas oczywiście. Swoją drogą ciekaw jestem, czy odnajdę tam kogoś. Jeden z kolegów podobno został na Węgrzech, inni przeszli kampanię we Francji i Anglii. Nie wiem, gdzie są.

— Daleko jeszcze? — Natka siedziała w środku i było jej trochę niewygodnie. I tak udało jej się uzgodnić z Zyskiem, że od połowy trasy okno należy do niej. Ale jak dokładnie ustalić połowę trasy? — Zwoleń, Lućenec i zaraz Ballasagyarmat. — No to stań — zażądała dziewczynka. — Po co ? — zdziwiła się mama. 35 — Bo inaczej Zysiek nie odda mi miejsca! — Przełaź, już przełaź — wymruczał ze złością chłopiec chowając pod siebie nieco za długie nogi. Natka z westchnieniem ulgi poddała twarz strudze ożywczego powietrza. Przymknęła oczy i wyobraziła sobie mazurskie jezioro, twarz złotowłosej rywalki. Potem usiłowała przywołać w pamięci rysy Andrzeja. Ale tu spotkał ją zawód. Zamiast piegowatego nosa ujrzała... ciemne włosy „Fran- cuzika". Potrząsnęła głową, ale zjawa nie ustępowała. Zła na siebie i cały świat przytuliła czoło do szyby. Świat na zewnątrz przygasł i dziwnie sponurzał. Słońca w ogóle już nie było widać. Na mleczne niebo poczęły nasuwać się szaroperłowe plamy ciemniejące na horyzoncie. Wyglądało to tak, jakby cały świat przykryty został wielką skórą szarego słonia. Nie było czym oddychać. Drzewa migały w pędzie, rozstępowały się ukazując dojrzewające pola, opasłe, ciężkie kłosy i kapuściane głowy rozchylające zielone, pożylkowane liście. Potem migały domki o czerwonych dachach, chmara dzieci grających w piłkę, zasłony pnącego się chmielu i znów słupy telegraficzne na tle szarogranatowej pustki. Pierwsza błyskawica przecięła niebo, gdy szara „syrenka" była jeszcze o osiemnaście kilometrów od węgierskiej granicy. Pietruszka szczęśliwie spał z nosem utkanym w oparciu. Mama obejrzała się zaniepokojona, ale widząc go głęboko uśpionego odwróciła się i cicho zapytała: — Olgierd, czy zdążymy przed burzą? — Nie wiem. Chyba nie. Nie zdążyli. Dziesięć minut później rozpętało się 36 istne piekło. Deszcz spływał szerokimi strugami, jakby ktoś z otwartych niebios kubłami wylewał wodę. Zapanowała ciemność, raz po raz przecinana jasnozielonymi smugami błyskawic. Szosa spływała 37 deszczem, który bębnił w asfalt milionami pękających baniek powietrza. Drzewa gięły się pod wpływem wichury napierającej całą swą mocą na maskę biednej Florentyny. Wycieraczki nie nadążały zbierać spływającej fali deszczu. Światła wozu ginęły w szaroburej wodnej mgle. Nic nie było widać na odległość wyciągniętej ręki.

Przy pierwszym grzmocie Pietrek obudził się i, przerażony, całym ciałem przylgnął do Zyska. — Nie chcę! — mamrotał wkręciwszy głowę pod pachę brata. — Ja nie chcę! Mama milczała. Dobrze wiedziała, że nikt i nic nie potrafi teraz uspokoić przerażonego chłopca. Pietrek od dziecka panicznie bał się burzy, błyskawic i grzmotów. Nie pomagały żadne perswazje, żadne naukowe wyjaśnienia. Bał się, i koniec. Natka i Zysiek udawali obojętnych, ale też czuli się nieswojo. — Tato — odezwał się Zysiek dziwnie grubym głosem — prawda, że w jadący pojazd piorun nie strzeli? Tato milczał. Czerwone światełko na tablicy rozdzielczej mrugało ostrzegawczo. Następna fala deszczu chlusnęła w szyby. „Syrenka" zachybotała się, zatoczyła lekko jak pijana i... stanęła. — Co się stało? — spytała mama. Tato milcząco wskazał czerwono świecący punkt. — Chyba wysiadł akumulator. Pietrek zakrył uszy rękami i wwiercał się głową pod oparcie, jakby chcąc przebić na wylot poduszkę. Natka i Zysiek skulili się w sobie. Każdemu wydawało się, że jest małym, malutkim pakunecz-kiem, który mógłby się zmieścić w czyjejś bezpiecznej kieszeni. 38 Tymczasem na zewnątrz szalały żywioły. Deszcz zlewał raz po raz falami samochód, szosę І okoliczne pola. Na drodze potworzyły się głębokie jeziora. — Olgierd, co z tym akumulatorem? Tato tylko machnął ręką. — Ten wóz należałoby oddać na złom! No tak. To była może i dobra rada, ale nie w tej chwili. Pietruszka miauczał z nosem przylepionym do Zyśkowego łokcia, zwinięty w trąbkę, wstrząsany dreszczem strachu. Natka zatkała uszy i szczelnie zacisnęła powieki. Grzmoty następowały jeden za drugim. — Przecieka — stwierdziła mama wodząc palcem wkoło szyby. — Będzie potop. — Już jest — odparł tato z westchnieniem. — Gdzie jest mój płaszcz deszczowy? — W bagażniku. Tato miał śmierć w oczach. Z trzaskiem otworzył drzwiczki samochodu i jeszcze szybciej zamknął je na powrót. Przez ten krótki moment wdarła się do środka obrzydliwa fala wilgoci. — Kto ma wiatrówkę? — spytała mama. Zysiek sięgnął ręką do tylnej szyby. Leżała tam jego stara ortalionowa kurtka, która wspaniale przepuszczała wodę wszystkimi możliwymi szwami.

— Co tato chce zrobić? Pytanie zagłuszył trzask. Rąbnęło gdzieś bardzo blisko. — Wyjść — odparł ojciec usiłując wciągnąć zbyt małe okrycie. Rękawy kurtki kończyły się gdzieś w okolicach łokci. — Skoro wyładował się akumulator — mruknął Zysiek — to trzeba pchać. Inaczej nie zapalisz silnika. 39 Kto będzie pchał? Wszystkie oczy utkwione były w zalaną strugami wody szosę. Kto w tej sytuacji będzie pchał nieszczęsną Florentynę? Tato bohatersko dał nura w kipiącą toń. W jednej sekundzie jego szafę spodnie nasiąkły wodą i sczerniały. Włosy przylgnęły do czoła, twarz błyszczała jak polakierowana. Dał się słyszeć łomot oznaczający zmagania z klapą bagażnika. — O biedny tato! — jęknął Zysiek. Wiedział dobrze, że za chwilę musi pójść w ślady ojca. „Jeśli trzeba pchać ten piekielny samochód, to..." — Ubierać się, wyłazić! — okrzykowi towarzyszyło klapnięcie czegoś mokrego, co upadło na kolana Natki. To był kłąb wyjętych z bagażnika przeciwdeszczowych płaszczy. Z ociąganiem zaczęli wbijać się w szeleszczące okrycia zderzając się wzajemnie i powarkując. Natka znalazła w kieszeni chustkę i okręciła nią całą głowę chowając nawet grzywkę. Wyglądała jak zabandażowana. Tato ustąpił mamie miejsca przy kierpwnicy i pouczał ją, co ma robić na wypadek, gdy silnik uda się zapalić. Pietruszce — trzęsącej się galarecie — pozwolono zostać w środku. Zetknięcie się ze strugami wody nie należało do rzeczy najprzyjemniejszych. Zysiek dygotał, nie wiadomo, z zimna czy z przejęcia, i nie miał ochoty wyjąć rąk z kieszeni. — Zysiek! — wrzasnęła Natka. — Pchajmy już! Wszyscy troje zaparli się nogami w śliską nawierzchnię. Mokre dłonie przylgnęły z całych sił do metalu. — Hej hoop! Florentyna ani drgnęła. — Jeszcze rrraaaz! 40 Bez rezultatu. Jakiś wóz śmignął opryskując pchających fontanną wody. — A bodajby... — sapnął ze złością Zysiek i byłby prawdopodobnie powiedział coś znacznie gorszego, gdyby ku wielkiemu swojemu zdumieniu nie zobaczył, że to znajomy „porsche" z francuską rejestracją. Gwałtownie hamujący wóz wpadł w poślizg na mokrej szosie, lecz zręcznie

wyprowadzony zatrzymał się kilkadziesiąt metrów przed unieruchomioną Florentyna. Jakaś postać wyskoczyła na szosę i rozpryskując wodę gnała w stronę „syrenki". Natka przygryzła wargi poznawszy młodego Francuza. Chciała zerwać z włosów kompromitującą chustkę-bandaż, ale zawstydziła się i tylko mocniej naparła ramieniem na oporny wóz. Chłopak uśmiechnął się ukazując szparę między zębami. Z bliska nie wyglądał na więcej jak trzynaście lat. Zysiek spojrzał na niego z uznaniem. W tej sytuacji każda dodatkowa para rąk była potrzebna. — Jeszcze rrraz! Hej hoop! Florentyna zakołysała się na boki jak kaczka, ale nie poruszyła się ani o centymetr. Teraz tato z Francuzem ustawili się po obu stronach wozu. Zysiek i Natka napierali od tylu. — Rraz! Dwa! Nie trzeba było nawet liczyć do trzech. Złośliwa Florentyna tym razem uległa przemocy. Ruszyła powoli, potem prędzej, tak że biegnący ludzie przestali za nią nadążać. Szosa opadała w dół. Tato ledwie zdążył wskoczyć do środka. — Gonić ich! — wrzasnął Zysiek i ruszył pędem pociągając Natkę za sobą. Francuz zatrzymał się niezdecydowanie, ale po- 41 naglany przez klakson stojącego „porsche'a" wsiadł do wozu. Elegancki samochód zawarczał, mignął smugą świateł i już go nie było. Zysiek i Natka galopowali za uciekającą „syreną" przemoczeni i wściekli. — Jeszcze tego nam było trzeba! — pienił się chłopiec sapiąc jak miech kowalski. — Gdyby nie on — wołała Natka przekrzykując nawałnicę — to stalibyśmy na tym wzniesieniu do jutra! — Jasne! — odkrzyknął rozchlapując kałuże. Po „błękitnej strzale" nie zostało nawet śladu. W nie najlepszej kondycji i stanie ducha dopadli Florentyny, która już grzecznie grając całą mocą swoich czterdziestu koni mechanicznych czekała za najbliższym zakrętem. Balassagyarmat przywitało ich ukośnymi promieniami słońca, które przedarłszy się przez odpływające w popłochu burzowe cumulonimbusy rozbłysło teraz wszystkimi kolorami tęczy. Florentyna zaryła nosem tuż koło granicznego budynku. Mama przetarła okulary i jako jedyna, nie licząc Pietruszki, sucha osoba wyszła, by przywitać węgierskich bratanków i kraj, o którym mówią, że spływa winem. Na razie jednak pas graniczny spływał... zwykłą wodą. Chociaż deszcz ustał już zupełnie, spienione potoki szemrząc torowały sobie drogę nie bacząc na graniczne szlabany, zielonych celników i zupełnie zwyczajnego kundla, który tarzał się radośnie, unosząc w górę wszystkie cztery bardzo brudne łapy.

Odprawa celna trwała niezwykle krótko. Bratan- 42 kowie mówili coś w bardzo dziwnie brzmiącym języku, ale uśmiechali się zupełnie „po polsku". Jeden z nich podał Pietruszce czekoladkę. Chłopiec przytomnie chwycił ją w garść i wpakował całą do ust razem z papierkiem. Był to gest obronny. — Świnia — warknął zawiedziony Zysiek i spojrzał na celnika z nadzieją. Żadnych szans! Był dużym, wyrośniętym jedenastolatkiem i nie miał Pietruszkowej twarzy „małego aniołka". — Ale świnia — powtórzył z żalem i zaraz roześmiał się na widok Natki, która usiłowała robić się „na bóstwo", czesząc wilgotne pasma włosów akurat w pobliżu miejsca postoju błękitnego samochodu z literką F. Kiedy ruszyli wreszcie w dalszą drogę węgierską, gościnną ziemią, poszarpane chmury rozpłynęły się odsłaniając czysty błękit. Powietrze pachniało świeżo skopaną ziemią, a z pól porosłych wysokimi łodygami kukurydzy wiał delikatny, orzeźwiający wiatr. . ■ тг Do Budapesztu dojechali późnym wieczorem. Wchłonął ich gwar i szum wielkiego miasta, otoczyły mrugające różnokolorowe neony, żółte wozy tramwajowe i ciemnoniebieskie autobusy, ciasne, wąskie uliczki i szerokie wysadzane drzewami aleje. Wchłonęły tętniące wielkomiejskim życiem naddunajskie bulwary, gdzie koronkowa sylweta parlamentu odbija swe smukłe wieżyczki w ciemniejącej, ujętej w kamienne koryto rzece. Na szczycie Góry Gellerta wyciągała w niebo dłoń Statua Wolności. Na tle jasnego granatu i ostatnich, różowiejących błysków zachodu rysowały się wyraźnie, jak wycięte z papieru: strzelista, mozaikowa wieża kościoła Matyasa, kompleks budynków zamkowych i bajkowa w swych kształtach Baszta Rybacka. W czystym, świeżym powietrzu wisiała nad szeroko rozlanym Dunajem nowoczesna konstrukcja mostu Elżbiety. Dzieci patrzyły jak oczarowane na to obce, cudowne miasto, tak niepodobne do Warszawy i tak zarazem swojskie. Zysiek i Natka przywarli nosami do szyb. Pie-trek kręcił głową, jakby ją miał na łożyskach kulkowych. Coś, co uderzało na pierwszy rzut oka, to ogromna ilość ludzi, wprost kłębiący się tłum, który wypełniał chodniki, przelewał się przez jezdnie i spiesznie podążał w różnych kierunkach. 44

Mimo późnej pory miasto- żyło. Otwarte wejścia do rozlicznych kawiarń, stoliki ustawione wprost na chodnikach, różnokolorowe neony i dalekie dźwięki muzyki. Wszystko to mieszało się, zlewało w jedną całość, dawało wrażenie radości, wesołości — takiej zwyczajnej, bez powodu. I kwiaty. Na wszystkich rogach kioski z bukietami kwiatów skrapianych wodą, świeżych, jakby zerwanych tuż przed chwilą. Dopóki jechali włączeni w sznur wlokących się aut, nikt nawet nie zastanawiał się nad kierunkiem. Dopiero w pobliżu mostu Elżbiety tato skręcił i zatrzymał wóz niedaleko imponującej sylwety hotelu „Intercontinental". — A teraz się zastanowimy... — powiedział dziwnie przytłumionym głosem, wyłączając motor. — To miasto jednak ogromnie się zmieniło. Nikt nie wysiadł. Dzieci zbiły się w jeden kłąb o trzech rozkudłanych głowach i zaglądały ojcu przez ramię. Tato rozłożył kolorowy plan Budapesztu i usiłował odnaleźć na nim punkt, w którym tkwiła „syrenka" i oni sami. Nie było to jednak łatwe zadanie. — Poczekaj — powiedziała mama. — Spróbujemy odnaleźć na planie ten hotel. Poszukiwania trwały dość długo, bo plan miał dziwną, wręcz nadprzyrodzoną właściwość do zwijania się w trąbkę. Szeleścił, ześlizgiwał się z kolan, jednym słowem, utrudniał i tak mozolne poszukiwania. Nagle Pietrek stuknął serdelkowatym paluchem w czarny punkt umiejscowiony tuż nad błękitną linią oznaczającą rzekę. 45 ' И а і і - Weź swój brudny paluch — poradziła mu grzecznie siostra. Pietrek pukał uparcie w plan. — Lucynko, on ma rację. Właśnie tu jest ten hotel! W ten prosty sposób miejsce postoju zostało wreszcie sprecyzowane. Ale co dalej? — Gdzie zrealizujemy nasze czeki? — spytała mama. — Myślę, że gotówki, którą mamy, wystarczy na opłacenie kempingu. Przenocujemy tam, jeśli będzie miejsce, a rano pojedziemy do banku po resztę pieniędzy. — A gdzie jest kemping? — spytał przytomnie Pietrek, który już raz na zawsze uznał się za geniusza od wyszukiwania na planie wszystkich bardzo ważnych punktów. — Jeden jest w górach, a drugi nad Dunajem — powiedział tato zajrzawszy do przewodnika.

— W góry! — wrzasnął Zysiek. — Nad Dunaj! — zapiszczał Pietrek. Tato bez słowa włączył stacyjkę. — Trzeci decyduje — oświadczył. I słusznie. Tak było zawsze, gdy chłopcy byli odmiennego zdania. Rozsądził „trzeci", czyli Natka. Nawet gdy chodziło o zakup zabawki, wyjazd na kolonie czy niedzielny deser. Zysiek trącił siostrę kolanem. — W góry! Tam będzie fajniej! — Nie, ja się nie bawię! — użalał się Pietrek. — On ją pewnie czymś przekupuje! Natka pochyliła się nad płachtą papieru. Zamknęła oczy, ręką zakreśliła w powietrzu szerokie koło i stuknęła palcem w plan. 48 Obaj chłopcy aż podskoczyli na siedzeniu wybuchając głośnym śmiechem. Palec Natki tkwił bowiem dokładnie w samym środku... Dunaju. — Nie, na to się nie zgadzam — jęknęła mama umęczona sporem. — W rzece nocować nie mam zamiaru. — Więc w góry! — postanowił Zysiek. — Nad rzekę — marudził Pietruszka. Ojciec, wyraźnie znudzony brakiem jakiejkolwiek decyzji, począł ostrożnie wycofywać wóz z parkingu. Natka dotknęła jego ramienia. — Tato, pojedź po prostu tam, gdzie bliżej. Tak. To była decyzja wprost genialna w swojej prostocie. Ciemno już było, gdy wydostali się na szosę prowadzącą w kierunku Rómaipart. Gdy dojechali do kempingu ukrytego wśród wysokich, rozłożystych drzew, uprzejmy dozorca rozłożył ręce gestem oznaczającym na całym świecie tylko jedno: że miejsc nie ma i że jest mu z tego powodu szalenie przykro. Tato pokiwał głową ze zrozumieniem, ale mama chwyciła go za ramię w ostatecznej rozpaczy. Niestety, miły pan dozorca był nieubłagany. Widząc polską rejestrację wozu przyniósł deseczkę, na której widniała przypięta pluskiewką kartka z jednym tylko słowem: „NIMA". Nima to nima. Ale ojciec rozpromienił się. — Spójrzcie! Oni nawet mają polskie napisy! Mama jednak nie widziała powodu do szczęścia. — Jeśli to jest po polsku, to ja jestem cesarzowa chińska. Pietrek pociągnął dozorcę za rękaw. Ten spojrzał na chłopca i widocznie musiał zrozumieć, bo skinął

4 Salceson i mrówki 49 głową i zaprowadził małego dokładnie tam, gdzie on właśnie chciał czy też musiał się znaleźć. I ten zgoła prozaiczny fakt zaważył na dalszych losach rodziny, przeciągająca się bowiem nieobecność Pietruszki, z czym łączył się nieprzewidziany postój „syrenki", spowodowała, iż tymczasem spomiędzy drzew wyjechał duży wóz amerykański i zatrzymał się koło budki. Dozorca rzucił się w stronę wysiadającego grubasa, który wyjął portfel żądając natychmiastowego rachunku. Mama, czujna jak zwykle, zapytała błyskawicznie po angielsku: — Czy pan zwalnia domek? — O yes* — odpowiedział grubas z uśmiechem. Byli uratowani. Kiedy Pietruszka zjawił się wesolutki jak szczy-giełek, tato załatwiał właśnie czteroosobowy domek. — Hej, czyżbyście zapomnieli, że jestem piątą Osobą ? — Piąte koło u wpzu — westchnął Zysiek czując przez skórę, że to właśnie jemu przypadnie w udziale wątpliwy zaszczyt dzielenia kempingowej pryczy z młodszym bratem. Z wnętrza przydzielonego im domku powiało zapachem amerykańskich cygar i wołowej konserwy. Instalowanie się w mikroskopijnym wnętrzu trwało nieco dłużej, gdyż patroszenie Florentyny nie było sprawą łatwą. Wszyscy przewracali bagażnik do góry nogami nic nie znajdując. Trzeba było odkopać parę warstw złożonych z wypchanych turystycznych worków, plastykowej miednicy, ku- * O yes (ang.) — tak. 50 bełka, swetrów i kurtek, aby znaleźć... szczoteczkę do zębów. Przy okazji odkryto też Jacentego. — Kto go tu włożył ? — zapytał groźnie tato, potrząsając biednym pluszowym misiem z naderwanym uchem. Zapadło głuche milczenie. Któż przyzna się do tego, że nie miał sumienia zostawić Jacentego w pustym, zamkniętym warszawskim mieszkaniu? Kto, mając lat dziewięć, jedenaście i trzynaście, w ogóle przyzna się do tego, że Jacenty jest niezbędny zawsze i wszędzie? Tato ciągle jeszcze trzymał za łapę żółte stworzenie w niebieskich, krzywo uszytych spodenkach.