uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Krystyna Boglar - Uśmiech czarnej wdowy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :808.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Krystyna Boglar - Uśmiech czarnej wdowy.pdf

uzavrano EBooki K Krystyna Boglar
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 220 stron)

Krystyna Boglar Uśmiech

czarnej wdowy Siedmioróg Zacznij myśleć o śmierci, a twoje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie. Koran Pochyliła głowę, nasuwając skraj chusty na czoło. Czy chciała zakryć przed niepowołanym wzrokiem grube krople potu? A może raczej zawęzić pole widzenia na osypujący się płat pustyni, na odłamy skalne pożyłowane smugami szarości i srebra. Z czarnymi szczelinami, jaskiń. Wpatrywała się w splątaną sieć: drobne drgania nici cienkich jak włos i dalej, w głąb, gdzie tkwiły ukryte sercowate odwłoki lekko uniesione na niepozornych, włochatych odnóżach. Cały ten kokon-szklarnia był tu, w drgającym od upału powietrzu, czymś nierealnym. Czymś z gruntu obcym, niepojętym. O b lizała usta, czując na wargach słony smak. Jej dłoń, opalona i smukła, wyglądała niczym nieruchomy krab. A przecież musiała to zrobić. Wiedziała o tym od chwili, gdy spocona i brudna przyszła do wioski. Przyszła, tak, przyszła piechotą, brodząc po kostki w drgających ziarenkach piasku. Przemierzyła pustynię i góry. Starą, zdezelowaną ciężarówką i na wielbłądzie. Jej świat zniknął za wydmami. Za wzburzoną cieśniną pomiędzy Marsylią a portem morskim Algieru. Był, gdzieś tam, nieważny. Poruszyła zesztywniałym ramieniem. Otarła palcami pot zbierający się u nasady brwi. Lepka wilgoć parowała w ułamku sekundy. Skóra znów stała się sucha i spierzchnięta. Mrugała powiekami, starając się niczego nie uronić. Od absolutnej koncentracji zależało całe jej życie. Nie mia ła innego wyjścia. Musiała sięgnąć dłonią do kopczyka ziemi, gdzie niosące śmierć pająki uwiły sobie gniazdo. Nie widziała ich. Czuła. Brunatny korzeń, niski i gruzłowaty, rozprzestrzeniał się wszerz i wzdłuż ścian. Zielonooliwkowe liście winorośli niczym parasole przykrywały szkło. Wyglądały nad wyraz świeżo. Jakby rosły w europejskiej winnicy, a nie w sześćdziesięciostopniowym upale pustyni. Ale wyglądały tak dlatego, że zraszano je wodą, o której marzyć tylko mogli mieszkańcy innych wiosek, ich wyliniałe wielbłądy o sfilcowanej sierści i żółtych zębach, starcy i dzieci.

Krzak, m o c n o zakorzeniony w czerwonawej glebie, trwał. I nawet próbował owocować. Drobne, p o d o b n e raczej do pestek owoce ciasno obsypały gałązkę. Chciały pachnieć, pęcznieć i dojrzewać. Ale nie było im to d a n e . Nikomu nie z a l e ż a ł o na kiści winogron. Tu stanowiły jedynie o s ł o n ę i o c h r o n ę gniazd. Bo Latrodectus mactans mactans, zwany czarną wdową, uwielbia żyć i kryć się w krzewach winnic. - Darat, już czas - usłyszała cichy szept. Odwróciła głowę. Przez pokrywającą rzęsy mgłę potu zobaczyła o k u t a n ą postać. Dziewczyna patrzyła ze strac h e m . Jej o p a l o n e stopy w skórzanych s a n d a ł k a c h błyskały czerwonym lakierem paznokci. - Baisza? I co? - Mężczyźni nie m o g ą dłużej czekać. Musisz to znaleźć. - Wiem. - Boisz się? - stopy poruszyły się, cofnęły. Na piasek padł cień skały. - T a k . - Allach jest łaskawy. Nie o d e z w a ł a się. Zwróciła twarz w kierunku, skąd p a d a ł cień. Skała nosiła nazwę Głowy Wołu. A p o d o b n a była raczej do wiejskiej baby w szerokiej z a p a s c e , siedzącej na progu chaty gdzieś, w Czarnym Dunajcu. Nad górą roztaczało się niebo w odcieniu spranej, niebiesko-białej koszuli. Żółte, a raczej brunatno-kremowe głazy spiętrzały się od wschodu. Na zachodzie słońce dotykało krawędzi Głowy. Jeszcze m o m e n t i nagle zgaśnie. Bo tu, w sercu pustyni, mrok z a p a d a tak gwałtownie, jakby Bóg spieszył się na spoczynek. - Darat, czas! - Nie poganiaj - wyszeptała suchymi wargami. - To może być ostatnia minuta mojego życia! - Wiem. Ale s a m a chciałaś. - Tak. - Poczuła skurcz w łydkach. Wolno, bardzo wolno przysiadła na piętach. Ziarenka piasku uwierały przy

paskach starych sandałów. Wydawało się jej, że czuje każdy centymetr skóry. Każdy włos i kroplę potu. - Odejdź. Baisza nie poruszyła się. Pilnowała, bo tak jej kazano. Rada Starców czekała w cieniu palm. Niedaleko d o m u z b u d o w a n e g o z o d ł a m k ó w skał. Tych samych, które odrywają się od Głowy Wołu, gdy wieje sirocco. Także, gdy raz na dwa lata s p a d a deszcz. Hektolitry wody drążą szczeliny, a czerwono-złote błyski m i n e r a ł ó w ukazują p r a c ę górotworu. Nikt by ich tam nie odkrył. Tylko wtedy ukazują całe p i ę k n o , gdy s k r u s z o n e turlają się po piasku, zastygają w przedziwnych formach. Tutejsi mówią: „Kolor stygnie”. Zmienia barwę w ugier, szarość lub czerń. Kobieta znów s p o g l ą d a na krzew. Nie wie, gdzie m o g ą być kamienie. Tuż pod tym szerokim liściem o żyłkowanej powierzchni? A może pod korzeniem? W czerwonawej ziemi przywiezionej z z a m o r s k i e g o kraju na z g u b ę i trwogę? - Allach akbar - szepce bezgłośnie. - Wiem, że muszę to zrobić. Czarny odwłok na m o m e n t pojawia się w polu widzenia. Ma kształt błyszczącego serca. Cienkie łapki drżą. Gniazdo ukryte przed ludzkim wzrokiem m o ż e być na sa- mym dnie lub tuz pod liściem. Jakim cudem te liście przetrwały? Jak można było utrzymać przy życiu ukorzenioną roślinę w takich warunkach? Dlaczego pająki przeżyły? W uszach kobiety brzmią słowa profesora, niegdyś studenta biologii. Jakby nie dzieliła ich pustynia, góry, m o rze i tysiące kilometrów. „Jad straszliwego pająka Latrodectus mactons mactans, z w a n e g o c z a r n ą w d o w ą , jest około piętnastokrotnie silniejszy od jadu grzechotnika…” - Jakie to ma znaczenie? - szepcze zbielałymi wargami. - Tu i tak nikt nie ma antidotum. Żebym tylko zdoła ła wyjąć kamienie. Ile ich jest? - marszczy brwi. Dłoń znów zwisa nad opalizującym szkłem. - W tym duży, lśniący niby gwiazda! Wiatr marszczy pustynię. Kolor z szarożółtego zmienia się w ochrę. Niebo ciemnieje, a Głowa Wołu rysuje się czarno na tle horyzontu. Jeszcze minuta, dwie i z a p a d n i e mrok. Ukażą się gwiazdy. Wielkie, jaśniejące niezwykłym blaskiem. A potem zza wydmy wypłynie rożek księżyca koniuszkami bodący nieboskłon. Zupełnie inaczej niż t a m , w kraju, którego nigdy nie zobaczy. Chusta nasiąka potem. Sklejone włosy lgną do skóry głowy. Kolana drżą, uda i brzuch, dotykając się, parzą.

Nie ma czym oddychać. Kobieta unosi p r a w ą dłoń. Obrączka lśni na serdecznym palcu. „Dlaczego jej nie zdjęłam? To Arabki kochają złoto. Brzęczy im w uszach, na przegubach rąk i nóg. Złoto mają blisko ciała, jest całym ich majątkiem. Posagiem. Ja nie m a m nic poza tym maleńkim krążkiem. Czy pochowają mnie razem z nim, pod skałami, z kopczykiem ziemi, by ciała nie rozdrapały pustynne lisy?” Czarna wdowa wysunęła głowę. A może tylko tak się zdaje przerażonej kobiecie? Co właściwie mówił profesor? Że jest pająkiem bojaźliwym, agresywnym tylko w stosunku do swoich naturalnych ofiar. Przy pierwszym podrażnieniu sieci usuwa się szybko do gniazda położonego w jej środku i nie odważa się wyjść całymi godzinami. Atakuje znienacka. - Darat! - głos Baiszy brzmi jak cienki pisk myszy. Dziewczyna przestępuje z nogi na nogę. Wie, że za chwilę nadejdzie Aziz. Z pejczem silnym i mocnym. Bo skóra, z której go zrobiono, przecina ciało do kości. Może nie dotknie nim cudzoziemki. Tylko ją, Baiszę. A ona długo potem będzie się zwijać z bólu, nim kobiety wetrą maść przynoszącą ulgę. Baisza ma takie blizny poniżej pleców. Bo Aziz nigdy nie tyka twarzy. Nigdy. Oblicze nie może być zniekształcone, gdy się po najdłuższym życiu stanie przed Panem. W raju wszystkie są piękne. A to, co na ziemi uległo zniszczeniu, przykryje śnieżnobiała szata. Tak mówi Wielka Księga. I tak będzie. Kobieta czuje, jak pot z czoła skapuje na szare płótno. Kolana drżą, dłonie sztywnieją. Boże, dlaczego wpadłeś na ten szatański pomysł, by umieścić kamienie wśród jadowitych pająków? Ta mała karteczka wyjaśnia wszystko. Tak mała, że z trudem ją zauważyła. Wciągnęła w nozdrza zapach płynący od strony kamiennej wsi. Dym z palonego wielbłądziego nawozu. I wiązek suchych łodyg zbieranych na pustyni. Zapach swojski, bezpieczny. Rozpraszający strach przed dziką zwierzyną. Pustynia nocą wyje i szczeka. Coś szeleści i ktoś się skrada. Pustynia, najcudowniejsze miejsce na ziemi. - Darat! - Jeśli natychmiast nie zjedziesz, p o m i n ę cię w moim t e s t a m e n c i e ! Uśmiechnął się kącikami ust. - Z a b a w n e ! To s a m o powiedziałaś przed dwudziestoma laty!

- Temu o k r o p n e m u kierowcy rozklekotanej ciężarówki? Pamiętasz? - Dorota przesunęła dłonią po twarzy, jakby chcąc z niej zetrzeć ślady owych dwóch dziesiątków lat. C i e m n e okulary przesłaniały jej b a r d z o błękitne tęczówki. J a s n e włosy nosiły ciepły ślad koloryzującego s z a m p o n u . - Wiele rzeczy p a m i ę t a m . Ostatnią wyprawę w siedemdziesiątym ósmym szczególnie. Ranne wstawanie po wieczornych hulankach… - Przesadzasz, Rysiu. Wszyscy studenci pili dość ostro. Ale patron czuwał. Od pochylania się bolał mnie kręgosłup jeszcze przez miesiąc. Uważaj, teraz! Łagodnie wszedł w zjazd na dwudziestym szóstym kilometrze przed Reims. Żółty renault m e g a n e zwolnił, by za chwilę znów przyspieszyć. Wokół rozciągały się winnice. Wjechali w Route du C h a m p a g n e - słynną d r o g ę pośród równo przyciętych krzewów i małych, schludnych wiosek drzemiących w promieniach z a c h o d z ą c e g o słońca. - Epernay. Zatrzymamy się czy jedziemy dalej? - Pytanie z tych retorycznych. Sam wiesz, że gna nas do w s p o m n i e ń . Znajdź jakiś hotel. Dużo się tu zmieniło… - Co chcesz. Minęło dwadzieścia lat. Pamiętasz paryską m a d a m e Duclos? Dorota roześmiała się cicho. - O c e n i a ł a swoich kochanków w skali Richtera. Na litość boską, Rysiu, chyba nie wieziesz nas do Schroniska Młodzieżowego! - Uważasz, że jesteśmy na to zbyt starzy? Pamiętasz tę olbrzymią salę sypialną? Spałaś obok Elki. Ja z Piotrem pod o k n e m . Ciągnęło jak diabli. - Bo lało jak z cebra. Cały wrzesień. Kochałeś się wtedy szaleńczo w Elce. Rzucił ukradkowe spojrzenie na ż o n ę . - Wszystkim się p o d o b a ł a . To był fenomen na skalę Trójkąta Bermudzkiego. Dobrze, że mi przeszło! Wzruszyła r a m i o n a m i . Jej p e ł n e wargi rozjaśnił uśmiech. Wyglądała niezwykle młodo.

- Liczba gości na jej ślubie przypominała pracę doktorską na Wydziale N a u k Politycznych. Spójrz, wytwórnia M u m m a ! Wygląda z zewnątrz jak jakiś skład towarowy przy bocznicy kolejowej. Ale s z a m p a n cudowny. Pamiętasz Ma- rie-Christine? - Z nią nigdy nie było n u d n o ! - H u r a g a n też nie bywa nudny! - Dorota parsknęła ś m i e c h e m . - Mówiła, że nie używa spirali, bo o d b i e r a wszystkie europejskie stacje radiowe! Roześmiał się. Miał delikatną bliznę poniżej dolnej wargi: widoczną jasną nitkę na opalonej twarzy. M o c n ą szczękę i ciemny cień zarostu. Włosy, przerzedzone nieco w zakolach, lśniły odcieniem świeżo r o z ł u p a n e g o kasztana. Z kilkoma, ledwie widocznymi, p a s e m k a m i siwizny. - Marie-Christine Robert z potężnymi udami świecącymi bielą nad krawędzią kadzi pełnej winogron. Do dziś m a m ten obraz przed oczyma. To był szczęśliwy czas. Beztroski. Jest jakiś hotel. Co o nim myślisz? - Byle był g a r a ż albo przynajmniej porządny parking. Tę „jajecznicę” trzeba chronić przed złodziejami. Nie mogłeś wziąć innego wozu? - Nie m o g ł e m . W wypożyczalni był tylko mercedes, ciężarówka volvo albo renault. Mnie się żółty p o d o b a . - Felgi też ma k a n a r k o w e - w e s t c h n ę ł a D o r o t a , przyglądając się spod oka p o m a l o w a n y m na zielono okiennicom. - „Hotel de la Cloche”? Czy widzisz gdzieś w pobliżu kościół? - Dlaczego? - gramolił się, otwierając drzwiczki. - Hotel „Pod Dzwonami”. Sygnaturka może nas wyrwać ze snu o szóstej r a n o . Idź, zobacz, jak tam jest. Marzę o porządnym prysznicu. Wysiadła, rozglądając się. Placyk okolony starymi d o m a m i z g r u p ą kulisto przyciętych akacji. Białe ściany, tu i ówdzie płaty o d p a d a j ą c e g o tynku. Dalekie wzgórze widoczne w prześwicie uliczek. N o r m a l n e , średnio z a d b a n e francuskie m i a s t e c z k o w S z a m p a n i i . Sklep z o w o c a m i , rzeźnik i piekarnia, z a p a c h waniliowych ciastek. Oblizała usta. Była g ł o d n a i zmęczona. A tak prosiła męża, by nie

jechać cały dzień. „Zapomina, że nie m a m już dwudziestu lat. Jak wtedy, gdy byliśmy tu po raz pierwszy. Wariacka wyprawa studentów socjologii. No, byli też prawnicy i filozofowie. Z trudem zdobyte paszporty i po sto pięćdziesiąt dolarów na głowę. Tyle tylko wolno było wykupić z banku. Boże, co za czasy! Najlepiej było na drugim i trzecim roku. Ale trzy lata później, kiedy w kraju nastał stan wojenny, paszporty na d ł u g o zniknęły w przepastnych szafach urzędników.” - Jest pokój. Nawet sympatyczny. Z łazienką! - zawołał Ryszard, przytrzymując drzwi wejściowe. - Zostajemy? Odwróciła głowę. - Zostajemy. Gdzie zaparkujesz? - Jest strzeżone miejsce. Weź podręczne torby. Ja się zajmę resztą bagażu. Madame chce wiedzieć, na jak długo. - S a m a nie wiem. Jutro odwiedzimy wioskę. Zajrzymy do Poterelów. Dwa dni? Skinął głową. Zajął się bagażnikiem. Weszła do c i e m n e g o wnętrza. Od razu poczuła zapach lawendy. Wydało jej się to dziwne. Tak daleko od Prowansji? Kobieta za k o n t u a r e m miała czarne, gęste brwi. I pieprzyk nad g ó r n ą wargą. Wydała się jej znajoma. - Bonjour. Zatrzymamy się na dwa dni. Nasze paszporty… Bystre oczy omiotły twarz nowo przybyłej. Uśmiech wykwitł na wąskich wargach. - Po… la… cy? Ty nazywasz… Dorota? - ostre francuskie „r” brzmiało zabawnie. - Tak. M a m na imię Dorota. Mój mąż: Ryszard. - Byłasz tutaj. W moja wioska. Ja… je suis Poterel. Marie Poterel. - C z a r n e brwi pojechały prawie na wysokość brązowej grzywki. - Boże… - wyszeptała Dorota. - To niemożliwe! Pracowaliśmy przez trzy sezony w waszej winnicy! Vallée de Monçon, tak? Wszedł Ryszard objuczony torbami. Ze zdumieniem przyjrzał się żonie tonącej w objęciach właścicielki hotelu. - To Marie! - zawołała Dorota rozentuzjazmowana. - Marie Poterel. Córka starego Felipe. Pamiętasz? Pamiętał. Jak przez mgłę. Rodzina Poterelów była

bardzo liczna. Tabuny kuzynów i kuzynek. Krzykliwe dzieci, wesoła, rozśpiewana młodzież. - Marie? Taka m a ł a , chuda…? - Prawda! - hotelarka klasnęła w dłonie. - Pamiętam jeszcze polski: „Niech żyje”! „Za zdrowie pań”… tak? - Doskonale! Marie, daj n a m ten pokój, bo muszę iść pod prysznic. Pogadamy wieczorem. Będzie co jeść? Plasnęła w dłonie. - A h m e d ! - krzyknęła w głąb kuchni. - Masz świeże ostrygi? Zza drzwi ozdobionych przybrudzoną zasłonką w kolorze ugotowanych brokułów wyjrzał mężczyzna o oliwkowej skórze i wilgotnych, arabskich oczach. - Nie mów, że to nasz Ahmed? Też tu jest? Ahmed Auazi? Arab wytarł mokre ręce w biały fartuch. - Znacie mnie? Skąd? Marie przysunęła się do niego w czułym geście. - Nie poznajesz, Ahmed? To nasi przyjaciele z Polski. Pracowali u taty w winnicy. - Dwadzieścia lat t e m u ! - westchnęła Dorota, wyciągając dłoń. Teraz się rozchmurzył. Potrząsał ręką, zabawnie przewracając białkami oczu. - Jak Marie mówi, że znam, to z n a m . W winnicy zawsze byli jacyś cudzoziemcy. Co roku. Lubiliście tę robotę. Dorota roześmiała się, odbierając klucze. - Dawała n a m pieniądze na przeżycie. I pozwalała trochę zwiedzić Francję w czasach, gdy siedzieliśmy zamknięci za żelazną kurtyną. Ahmed, zostałeś tu na stałe? Czarne, przepastne oczy wydały się kawałeczkami węgla. - Ożeniłem się. I kupiliśmy ten hotel. Mój teść nie jest tym zachwycony. Ale co mógł zrobić? - Pogadamy przy kolacji. Są te ostrygi? Ahmed skinął głową. - Będą. I biały chardonnay. Wyrafinowany, kwiatowy… nauczyłem się przez te lata. Już nie jestem głupim Algierczykiem. - Węgielki zmieniły się w bryłki lodu. Ale uśmiech

miał szczery. Prawie serdeczny. Coś z a g a d a ł w dialekcie i zniknął na zapleczu. Dorota wspinała się po wąskich i wysokich schodach, uważając, by nie zaczepić o b c a s e m o brzeg c e g l a s t e g o chodnika. Wiedziała, że w tych starych, prowincjonalnych hotelach nikt nigdy nie słyszał o windzie. Choć ceny niewiele się różnią od Hiltona. Marie p o m a g a ł a Ryszardowi dźwigać ciężką torbę. - Zostaw, Marie - powiedział zdyszany. - Ma/s non. To nic. Ahmad powinien p o m a g a ć , ale dba wyłącznie o kuchnię. Tutaj. Ładny pokój. Był typowy. Ze ścianami oklejonymi nieco zbyt agresywną t a p e t ą . Z d w o m a tapczanami tuż obok siebie, stolikami z l a m p ą i d w o m a fotelami obitymi oliwkową tkaniną imitującą sztruks o grubym splocie. Francuski wałek pod głowę i zielonkawa kapa. - Pościel krochmalona - Marie zajrzała pod przykrycie. - M a m tylko dwie sprzątaczki. Dziewczyny z winnic. Łazienka jest z prysznicem. - Wspaniale - wysapał Ryszard, uwalniając się od walizek. - Zejdę do s a m o c h o d u . Wrócę za dziesięć minut. Marie nie odchodziła. Poprawiała firanki w kwadratowym oknie, za którym rozciągały się ł a g o d n e wzgórza i daleka linia drzew. - Jesteś szczęśliwa, Marie? Odwróciła głowę. Jej usta lekko drżały. - Ahmed jest dobrym m ę ż e m . Ale… jak to Arab… - Macie dzieci? - Dorota dotknęła spracowanej dłoni. Kobieta cofnęła ją, zawstydzona. - Nie. J e d n o było, ale poroniłam. Ksiądz mówił, że to kara za m u z u ł m a n i n a . Dorota objęła jej ramiona. Marie drżała, próbując nie wybuchnąć płaczem. Suche oczy płonęły. - My też nie m a m y dzieci. A przecież oboje jesteśmy katolikami. Nie wierz w takie bzdury. We Francji są tysiące mieszanych małżeństw. I żyją normalnie. Marie wyzwoliła się z objęć. Znów była f a c h o w ą właścicielką hotelu „Pod Dzwonami”. Miała coś twardego w ruchach, skrzywieniu ust. Jak kobieta, która najwyraźniej

dużo przeszła, ale wie, czego chce. - Ahmed jest dobrym mężem - powtórzyła. - I ciężko pracuje na chleb. Pójdę już. Jakbyś czegoś potrzebowa ła… - Zejdę. - Dorota z uśmiechem odprowadziła wzrokiem mocną, gibką sylwetkę Francuzki. Weszła do łazienki, by poustawiać kosmetyki. Z lustra spojrzała na nią twarz wypielęgnowanej kobiety. Mimo zmęczenia podróżą nie widać było śladu pogłębionych zmarszczek wokół oczu ani cieni pod dolnymi powiekami. Dwa lata temu zrobiła lifting. Nawet Ryszard o tym nie wiedział. Ani nikt z przyjaciół. Pojechała do kliniki na Wybrzeżu. Wróciła odmieniona. Blizny, prawie niewidoczne, długo zakrywała włosami. Teraz już nie było po nich śladu. Zmywała zmęczenie, stojąc n a g a pod prysznicem. Mimo czterdziestki zachowała d o b r ą figurę. - To ty, Rysiu? - spytała. - Ja. Próbuję rozpakować rzeczy. Jest ciepła w o d a ? - Jest! - odkrzyknęła, zakręcając kran. - Nawet gorąca. Jak na francuską prowincję, rzecz niebywała. Wycierała się szorstkim ręcznikiem, wdychając nieuchwytny z a p a c h lawendy. Wszedł za plastikową kotarę nagi i zgrzany. Przywarł do niej, ostro, natrętnie zrzucając ręcznik na z a c h l a p a n e kafelki. - Rysiu? Nie odezwał się. Zamknął jej usta pocałunkiem. Jego dłonie gorączkowo błądziły po mokrych jeszcze udach i piersiach. Przyparł ją do ściany z różowych płytek. Zimnych i śliskich. Broniła się nieudolnie, zaskoczona ostrością a t a k u . Twarde kolana rozpychały jej nogi. P o d d a ł a się. Niewygodna pozycja sprawiła, że nie odczuła zwykłej satysfakcji. Pięty ślizgały się po mokrej powierzchni. Nacierał, choć się nie broniła. Jego głośny oddech świszczał jej nad uchem. Poczuła, że oddaje szybkie kołysanie ciała. Jej usta rozwarły się. Krzyknęła. Chwilę potem obydwoje spłukiwali z siebie pot. Nie rozmawiali, omijali się wzrokiem. - Przepraszam - wymruczał po dłuższej chwili. - Nie wiem, co mi się stało. Czesała mokre włosy wiszące w strąkach wokół szyi.

Czerwone plamy na piersiach i brzuchu rozśmieszyły ją. - Po dwudziestu latach małżeństwa zostałam zgwałcona. Miał zamknięte oczy i odchyloną głowę, po której wciąż spływały strugi wody. - Powiedziałem: przepraszam. Sala jadalna w „Hotel de la Cloche” wyłożona jasną boazerią stylem przypominała słynne m a ł e hoteliki w okolicach Biarritz, po obu stronach granicy francusko-hiszpańskiej. Nie wiadomo, dlaczego w rejonie Szampanii w domach wisiały p o d o b n e do tamtych firaneczki-falbaneczki w kolorze bieli i złota. A na zewnątrz, oprócz solidnych okiennic, opuszczone rolety w biało-niebieskie pasy. Cały ten zamęt architektoniczno-kolorystyczny powodował jakiś wewnętrzny niepokój. Jakby w drzwiach prowadzących do kuchni miał za chwilę stanąć owinięty w serwetę patron z okrzykiem: „arre- tez!” „Zatrzymajcie się!” Dorota o d ł a m a ł a kawałek skórki z pokrojonej bagietki. Dobrze przypieczona chrupała w zębach. Ryszard dłubał widelczykiem w pustych skorupkach po ostrygach. W wąskich kieliszkach powolutku pękały małe, regularne bąbelki. Szampan był idealnie klarowny: żółty w całej gamie odcienia słomkowego. - Ma duszę - wyszeptał wpatrzony w kieliszek. - I subtelny s m a k jabłek związanych miodowym arom a t e m . Spojrzał na nią ze zdziwieniem. Miała jeszcze lekko wilgotne włosy. - Jabłek? Kiwnęła głową. Jej cera nabierała odcienia różu. - Nie pamiętasz, czego nas nauczył Felipe? Ojciec Marii? Pokręcił nóżką kieliszka. Światło wydobyło kolor bur- sztynu. - Przyznam, że część n a u k uleciała. Interesowałem się raczej tym, ile zarobię w czasie dniówki. Czy wystarczy na wyjazd do Paryża. - I dziewczynami

Uśmiech przemknął przez wargi. - To prawda. Dopadaliśmy każdej, która na to pozwoliła. Z wyjątkiem ciebie i Anny. Także Teresa była poza zasięgiem. Ale tutejsze… Joel, ten Amerykanin, zaliczył wszystkie kuzynki Poterelów. - Marie także? - Nie wiem. Nie pamiętam. Była chyba zbyt mała… tak myślę. Dlaczego się do nas nie dosiądzie? Nie ma tu wielkiego ruchu. Raczej sami miejscowi. Przy dziewięciu stolikach nakrytych obrusami w wielkie słoneczniki siedziało sześć, siedem osób. Wszyscy, miejscowym zwyczajem, w kaszkietach na głowach. Wyglądały jak przyrośnięte. Wraz z włosami o siwych lub rudawych kosmykach tworzyły jedną całość. Niczym peruki - czapki cyrkowych klaunów. Od czasu do czasu, w milczeniu, podnosili szklaneczki. Ale w Szampanii miejscowa ludność nie pije trunku bogów po sześćset franków za butelkę. Ciągną swój pastis lub ciężkie, holenderskie piwo. I tkwią w milczeniu niczym pnie ściętych drzew lub omszałe, przydrożne kamienie. Marie pojawiła się wraz z m a ł ą , r u d ą dziewczyną o śmiesznie piegowatym nosie. Dźwigały potężny półmisek, znad którego unosiła się woń pieczonej baraniny. I karczochów w bazyliowym sosie. - Boże mój! - westchnęła Dorota. - To dla nas? Tyle? - Naturalnie - zdziwiła się Marie. - Moja matka zawsze mówiła, że całość wygląda lepiej. To jest najmłodsza córka Claire. Mojej siostry. - Claire? - Ryszard zamrugał powiekami. - Czy o n a miała długie, czarne warkocze? Marie zacisnęła usta. - Tak. Podobała się Amerykaninowi. Chodzili razem na t a ń c e . - Naturalnie! Z całej cudzoziemskiej paczki najlepiej z a p a m i ę t a ł e m Joela. - Zrobił jej dziecko - powiedziała Marie, stawiając półmisek na środku serwety. - I uciekł za o c e a n . Dorota zakrztusiła się bułką. Zaskoczony Ryszard kręcił nóżką kieliszka. - Tak? No… coś takiego…

Marie strzepnęła jakiś nieistniejący pyłek z fartucha. - Wyszła potem za mąż za Bruneau. Chłopak z sąsiedniej winnicy. Tato oddał im część naszej. Ale są dobrym małżeństwem. Bastienne - pogładziła rudowłosą po policzku - jest ich piątym dzieckiem. - A… co z tamtym? - Dorota uważnie n a k ł a d a ł a na talerz porcję kruchej pieczeni. - Z Gabrielem? Wyjechał do Sudanu. Ryszard wreszcie odstawił kieliszek. Przyglądał się ugotowanym karczochom tak uważnie, jakby zrobione by ły ze szkła. - Tak daleko? Marie miała chłód w oczach. - M o ż n a powiedzieć, że uciekł od Słodkiej Francji. I jej problemów. Gabriel miał trudny charakter. Już jako nastolatek przystał do anarchistów. Teraz Ryszard zakrztusił się kęsem. Popił winem. - Musisz n a m wszystko opowiedzieć, Marie - powiedziała Dorota ciepło. G e s t e m wskazała wolne krzesło. - Usiądź. Hotelarka potrząsnęła włosami. - Nie teraz. Ahmed musi przygotować dania na wesele. W kuchni jest mnóstwo roboty. - Upiekliście cały udziec barani! - Ryszard wskazał półmisek. Marie zacisnęła wargi. - To nie jest wesele francuskie. Tylko arabskie. Będzie kuskus z kurczakami. I sos rodzynkowy. - W samym sercu Szampanii! - westchnęła Dorota. - Czasy się zmieniły. I ludzie. Kto teraz przyjeżdża na winobranie? Rosjanie? Ukraińcy? Marie o d e s ł a ł a rudowłosą do kuchni. - Jest duże bezrobocie. Patron nie może wziąć każdego z ulicy. Konsorcjum nakłada duże kary za pracę na czarno. Masz rację, Dorota, nie te czasy. Nie ma już Polaków. Są nasi. Znaczy… Algierczycy, Marokańczycy. Tak jest wszędzie. W Szampanii, Beaujolais, Burgundii. Na plantacjach jabłek w Normandii. Wszędzie Arabowie. Młodzi są bezrobotni od wielu lat.

- Mówisz to jakby z żalem? - Ryszard taplał dorodn e g o karczocha w sosie. Marie zacisnęła wargi w wąską linię. - Wy byliście inni. Weseli, wykształceni. Nie p o d o b a mi się to, co jest. Mojemu ojcu także. Dobrze, że nie dożył tych czasów. M o n t a g n e de Reims, Valee de la Marne, Eper- nay i całe Cóte des Blancs. Nigdzie nie uświadczysz robotników z Europy. Albo są pieds noirs, albo oni! - Kto? - Przecież mówię: Arabowie. I Cyganie. Muszę już iść. Ahmed będzie zły. Zniknęła za drzwiami. Francuscy wieśniacy w kaszkietach nawet nie podnieśli wzroku. Odzywali się w swoim tutejszym szampańskim argot z rzadka. Pili piwo, maczając w wysokich szklankach sumiaste wąsy. Niemieckie kufle jeszcze tu nie dotarły. Na razie. - Dziwne - wymruczał Ryszard, smakując kęs. - G o tują dobrze, jak dawniej. Ale to już inny kraj. - Globalna wioska. Europa się jednoczy. Kapitał i ludzie przepływają swobodnie niczym wytłoczyny z C h a r d o n - nay. My też się dobijamy do ich granic. - Ale to już nie to - Ryszard nalał wina. - Upieram się niczym zając w kapuście. - Może to my się postarzeliśmy. A może dręczą nas jakieś nacjonalizmy? - upiła łyk. - Z czego to? Z Pinot czy Meunier? Przybliżył kieliszek do twarzy. Jego nozdrza, lekko rozszerzone, węszyły zapachy. - J e d n o jest p e w n e : wszyscy studenci, którzy jak my pracowali w winnicach, na zawsze pozostaną znawcami trunku. Pamiętasz zapach winogron z plantacji Poterelów? Zawsze się dziwiliśmy, że z ciemnych gron płynie jasny sok. Dopóki nam nie wytłumaczono specjalnej metody tłoczenia win szampańskich. Po trzech sezonach byliśmy nielichymi ekspertami. - I recytowaliśmy, nawet obudzeni w nocy, najważniejsze hasło: „Wina musujące p r o d u k o w a n e są wszędzie, ale s z a m p a n jest tylko jeden na świecie!” - Roześmiali się rozluźnieni. Dorota dotknęła dłoni męża. - Dobrze, że zdecydowaliśmy się na tę podróż.

To o d m ł a d z a . Ziewnął, dyskretnie przysłaniając usta. - Nieprawda. Czuję się jak starszy pan, który musi udać się na spoczynek. Co ty na to? - A sery? - Żadnych serów. Nie dzisiaj. Nikt się nie pojawił, by przyjąć należność. Wstali, odprowadzani wzrokiem przez milczących wieśniaków zakotwiczonych przy stolikach chyba na wieczność. - Marie pewnie dopisze nasz obiad do rachunku. Zasnęli głębokim, kamiennym snem. Zmęczenie podróżą i suty poczęstunek zrobiły swoje. Nie słyszeli ani głośnych rozmów w ogrodzie, ani hałasu silnika terkocącego z drugiej strony d o m u . Płynęli w czasoprzestrzeni łagodnie i spokojnie niczym ptaki. Winnica Poterelów to wąski, trzystumetrowy pas ziemi, długi na kilometr, o b r a m o w a n y z dwu stron zalesionymi wzgórkami chroniącymi uprawy przed wiatrem. Obok, wśród jazgoczących tłoczni i parujących kadzi, krzątają się robotnicy. Małe mróweczki w roboczych drelichach uwijające się, by zdążyć na czas. Tu wszystko ma znaczenie: słońce, wiatr, stan gleby. Rozklekotane ciężarówki zajmują miejsca na niewielkiej polanie pomiędzy rzędami krzewów ciężkich od owoców. - Tu stały nasze namioty - Ryszard z a h a m o w a ł na poboczu. - Tak. Tam, gdzie ten obskurny autokar. Ktoś w nim mieszka? Ryszard wyłączył silnik. Za sennym wzgórzem stał rząd drzew. N a d ich koronami płynęły obłoki. - Jak się szło do d o m u Poterelów? - spytała Dorota, rozglądając się na boki. - Nie p a m i ę t a m . - Wszystko się nie mogło zmienić - odparł, chowając kluczyki. Chodź tędy, przetniemy winnicę. - Alt! - głośny okrzyk i szczekanie p o t ę ż n e g o wilczura zatrzymały ich na miejscu. - Tu nie wolno wchodzić. Teren prywatny. Pies przywarował. Siedział u nogi, strzygąc uszami. Jego pan, w panterce przypominającej kongijskiego najemnika, bawił się od niechcenia twardym rzemieniem.

- Jasny gwint! - zezłościł się Ryszard. - Co się tu dzieje? Boją się gangsterów? Dorota uśmiechnęła się niepewnie. Wskazując dłonią na czerwoną dachówkę widocznego w oddali domu, powiedziała spokojnie: - Przyjechaliśmy w odwiedziny do państwa Poterelów. - Musicie zawrócić i podjechać od strony drogi - głos nieznajomego brzmiał sucho. Ale starał się, by to, co mówi, brzmiało uprzejmie. - Sprzedaż wina odbywa się w piwnicy po lewej. Ktoś do was wyjdzie. Oddalił się, a wraz z nim szary wilczur. Pies był młody, bo łapy pokrywało mu szczenięce, puchate futro. Obydwaj zniknęli wśród pokrytych kurzem ciemnozielonych liści. - Wziął n a s za cudzoziemców, którzy chcą tanio kupić p a r ę butelek - Ryszard uruchomił stacyjkę. - Pamiętasz tu jakieś psy? Ruszyli p o m a ł u szutrową d r o g ą w kolorze terakoty. Pokręciła przecząco głową. - Nigdy nie było na plantacji obronnych psów. Tylko skrofuliczny kot, którego panicznie bała się Elka. Wierzyła, biedaczka, że m o ż e się od niego zarazić jakimś świństwem. Jechali wolno, by nie wzbijać kurzu. Widać, d a w n o nie p a d a ł tu deszcz. Ani chłodne noce nie skraplały rosy. N a d g ł o w a m i paliło się j e s i e n n e , s z a m p a ń s k i e s ł o ń c e , wiatr lekko wiał od wschodu. Nie próbowali nawet wjechać na p o d w ó r z e z a s t a w i o n e beczkami. S a m o c h ó d zostawili w pełnym blasku. Nawet rachityczna akacja nie rzucała ani centymetra cienia. - Poznajesz ten barak na lewo? - spytał, lekko poruszony. - Tu nocowali Czesi. Zawsze w oknie mieli flagę. - Pamiętam. J e d e n z nich, Martin, zgubił paszport. Bał się jak diabli. W tamtych czasach to było przestępstwo przeciwko socjalizmowi. - Więcej się tu nie pojawili. Na ich miejsce wepchnął się Staszek i Piotr. Potem tacy dwaj ze Szczecina. Co się z nimi stało? - Byli kurierami „Solidarności”. Nic więcej nie wiem. Tyle lat…

Obejście wyglądało na opustoszałe. Nikogo nie by ło widać. Ryszard zajrzał do piwniczki. W nozdrza uderzył znajomy z a p a c h fermentującego moszczu. - Nikogo nie m a . - Vouz voulez? - głos, jaki rozbrzmiał za ich plecami, należał do starszego mężczyzny z laską. Miał na sobie zniszczony zamszowy serdak i wytłuszczony kaszkiet. Spodnie z czarnej materii opadały, tworząc worki na wysokości kolan. - Jesteśmy Polakami - odezwał się Ryszard swoją n i e n a g a n n ą francuszczyzną szlifowaną na kursach od Pau po Sorbonę. - Moja żona i ja pracowaliśmy przez trzy sezony u państwa Poterelów. - Ostatni raz dwadzieścia lat t e m u ! - uśmiechnęła się Dorota. Starzec rozciągnął wargi, ukazując pożółkłe pieńki. - Tylu was tu było! Polacy, Czesi, Włosi. Pamiętam. Ale stary Felipe Poterel już nie żyje. Jestem jego kuzynem z wioski za lasem. Drouót. Bernard Drouót. Uścisnęli p o d a n ą dłoń. Była sucha i ciemna niczym gałązka zmrożona północnym wichrem. - A … madame Julie? Ż o n a Felipe? - Choruje. Leży w d o m u . Już nie wstaje. Z głębi budynku wyszedł wysoki, chudy mężczyzna z koszem pustych butelek. Za nim drobna dziewczyna o rozwichrzonych, kasztanowych włosach. - Państwo po wino? Niech się stryjek tu nie plącze po próżnicy! Zaraz przyjedzie hydraulik. Trzeba przypilnować. - Louis? - spytała Dorota, podchodząc. - Jesteś Louis Poterel? - Oui, mais… - uważnie przyjrzał się pytającej. Ale nie poznał. - J e s t e m D o r o t a . A to Ryś, mój mąż. Pracowaliśmy u was w winnicy… Odstawił kosz. Ciemnozielone butelki zabrzęczały. - Polacy. Tak? A gdzie ten… no, największy rozrabiaka?

Roześmiali się głośno. - Piotr. Jest prawnikiem. Mieszka tu, we Francji. Młoda Francuzka wycierała mokre dłonie w fartuch. - Tato? Kim są ci ludzie? Dorota otworzyła usta. - Masz t a k ą d u ż ą córkę? - Eh, bien - potarł nieogolony podbródek. - Ożeni łem się z Geneviève. Chcecie skosztować wina? Ryszard zerknął na żonę. - Wpadliśmy bez uprzedzenia. Przepraszamy. Louis dźwignął kosz. Coś z a g a d a ł w dialekcie, czego nie zrozumieli. Mała śmignęła podwórzem do piwnic. - Chodźcie. Ale nie poznacie tu niczego. Wszystko się zmieniło. To już nie było wnętrze, w którym Czesi barykadowali się za patriotyczną flagą narodową. Długi stół przykryto kolorową ceratą. Pod ścianami stały kadzie do pierwszej fermentacji. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach porzeczek, malin i kwasu winnego. Louis uśmiechnął się zadowolony. - Czujecie? Pachnie, jak powinno. Wino będzie miało dobrą kwasotę i kwiatowy smak. Pofermentuje kilka tygodni. A potem cuvée… - Z tego, co pamiętam, chodzi o mieszanie win z różnych zbiorów. Tak? Skinął głową. W długiej dębowej skrzyni leżały w koszyczkach butelki z szyjkami już owiniętymi srebrem i zasznurowanymi cienkimi drucikami. - Dla turystów - puścił oko. - Was nie oszukam. Nie tak się przechowuje prawdziwego s z a m p a n a ! Wpadła dziewczyna. Jej zaróżowione policzki świadczyły o tym, że się bardzo spieszyła. Miała mały, zadarty nosek i okrągłe czarne oczy wpatrzone w Dorotę. Podała butelkę z etykietą i trzy płaskie kieliszki n i e n a g a n n i e czyste. - Dzięki, Nicole. Pyknął korek i delikatna mgiełka pojawiła się nad otworem ciemnej butelki. - À la vôtre!

- Za c i e b i e , Louis, i twoją rodzinę. Szkoda, że Felipe już nie żyje. Wszystkiego nas uczył, ignorantów. Louis zmrużył oczy. Tylko umoczył usta w kieliszku. - Dobrze, że umarł - powiedział twardo. - To, co się teraz dzieje, wcale by mu się nie p o d o b a ł o . Wcale. Nie odpowiedzieli. Smakując musujący płyn, myślami popłynęli w odległe czasy. Międzynarodowa młodzież ze wschodu i zachodu. Tu ścierały się idee niezapomnianego sześćdziesiątego ósmego roku. Tu walczyli na słowa francuscy socjaliści z przybyszami zza żelaznej kurtyny. Jeśli Czesi twardo stali na gruncie materializmu dialektycznego i własnej, ludowej propagandy, to Polacy, szczególnie po paru kieliszkach „młodego”, wylewali swe żale narodu tumanionego obcą ideologią. I kłócili się zawzięcie, bo na winobraniu pojawiały się wszystkie możliwe polskie opcje polityczne. Świadczyły o tym dobitnie siniaki i guzy. Jednak wszyscy wczesnym rankiem stawiali się do pracy. Z patronem nie było żartów. Szczególnie, gdy poprzedniego dnia przez plantację przeszła ulewa. Wtedy winne kiście zbierano z kałuż. Bo o wartości s z a m p a n a , jak mówił Felipe, oprócz klimatu i nasłonecznienia stoków decyduje przede wszystkim jakość owocu i sucha ziemia. Nawet sposób ścinania gron. A zbierać należy ręcznie, bo wino tym lepsze, im grona mniej uszkodzone. - Ciężko tu pracowaliśmy - przerwał milczenie Ryszard, odwracając wzrok od rzędu beczek. - W tym roku też byli Polacy - powiedział Louis, dolewając do kieliszków gości. - N a p r a w d ę ? Więc nie tylko Algierczycy? - A jakże. Ale oni nie byli z Polski, tylko spod Metzu w Lotaryngii. Zamknięto tam kopalnie, w których pracowali. Nawet ci po czterdziestce znaleźli się na bruku. Nie narzekaliśmy, bo oni wiedzą, co to ciężka praca. Nocowali w baraku. Razem z nimi zrywali Cyganie. Spali we własnych wozach. Kradli kury. Ciężko. Dorota obracała w palcach pusty już kieliszek. - Dalej należycie do kooperacji? Przecząco pokręcił głową. - Nie. Mamy już dość komuny. Sprzedajemy pod własnym nazwiskiem. Z własnymi etykietami. Maszyny mają ci wielcy, jak Mumm. I bunkry z windami w głąb, do kadzi. Takich po sześćdziesiąt hektolitrów. My, drobni, radzimy sobie z trudem. - Ale Związek Plantatorów nadal istnieje? - Ryszard

przysiadł na pustej beczce. Nagle odniósł wrażenie, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. - Tak. Naturalnie. Decyduje, ile w danym roku wolno zebrać z hektara. Określają także ceny i limity powierzchni winnic. - A gdybym to ja - Dorota czuła lekki rausz, jaki dają dwa kieliszki d o b r e g o trunku - chciała kupić plantację? Louis rozpiął górny guzik przepoconej koszuli. - Nic z tego. Poza kastą szampaniarzy zakup ziemi jest zabroniony. Chyba - przechylił głowę, przyglądając się jej opalonym n o g o m - że ktoś by cię wziął za żonę. Ryszard poklepał się po kolanie. - To co? Robimy aukcję? Może ktoś cię kupi? Zmrużyła oczy. Nie lubiła m a ł o wybrednego humoru. - Zabraliśmy ci d u ż o czasu, Louis - p o w i e d z i a ł a miękko. - Dziękujemy za poczęstunek. Gdybyś mógł n a m sprzedać p a r ę butelek… Poterel uśmiechnął się szeroko. - Nicole! - krzyknął w głąb podwórza. Przez szeroko otwarte drzwi wlewała się fala ciepłego powietrza. - Nicole! Musiała być gdzieś blisko. Jej p o t a r g a n e strąki o p a dały na czoło i nos. - O U I , p a p a ? - Ile chcecie? Butelka za sto dwadzieścia franków. Powieka Doroty ani drgnęła, choć cena wydała jej się h o r r e n d a l n a . - Pięć. - Aż tyle? - Ryszard wyszarpywał portfel z tylnej kieszeni spodni. - M a m t a k ą fantazję, by codziennie pić butelkę Po- terela! Moja forsa, moje prawo! Louis uśmiechnął się. - To dobry rocznik. Nie było przymrozków, kiedy winorośl wypuszczała pierwsze listki, nie p a d a ł o w czerwcu, kiedy kwitła, ani śladu pleśni jak w dziewięćdziesiątym drugim, gdy deszcze spadały na plantację. Ten s z a m p a n ma w sobie wrześniowe słońce. I nie stał w kadziach ze stali

nierdzewnej jak u Brennerów, tylko w prawdziwych, poczciwych beczkach, w których wino oddycha. Tato uważał, że tylko tak przechowywany jest prawdziwie diabelski. Nicole sprawnie pakowała ciemnozielone butelki do firmowego tekturowego pudła z wizerunkiem winnej kiści przewiązanej złotą wstążką. - Ca y est. Dorota wsunęła zwitek banknotów do ręki Poterela. - Wszystkiego d o b r e g o , Louis. Aha… chciałam cię jeszcze spytać, co w winnicy robi facet z psem? Przegonił nas, gdy chcieliśmy pójść na skróty. Poterel wzruszył ramionami. - M ó w i ł e m , że się zmieniło. Dawniej nikomu nie przyszło by do głowy wykopywać krzewy. - Co takiego? - Ryszard podniósł głowę. Słońce odbiło się od ciemnych szkieł. - Kradną krzaki? - Właśnie. Zaczęło się to na południu Francji. W tamtych małych winnicach. Zwykłe krzewy… byle jakie. Właściciele t e r e n ó w często sadzili wokół willi trzy, cztery rzędy. Nic wielkiego. Nagle zaczęły znikać. - A policja? - Długo nie mogli sobie z tym poradzić, bo nie wierzyli w kradzież. Dopiero, gdy winiarze z Aix-en-Provence przyłapali trzech złodziei, sprawa n a b r a ł a rozgłosu. - Kim oni byli? Poterel oblizał wargi. Rozejrzał się dokoła, jakby bojąc się podsłuchu. - Ci… z Algierii! - m a c h n ą ł dłonią na znak, że więcej nic nie powie. Ryszard nie dopytywał. Podniósł ciężkie pudło, kierując się w stronę s a m o c h o d u . Dorota szła za nim. - Jeszcze raz dziękujemy za poczęstunek. I pozdrów od nas m a m ę . Zawsze b ę d ę pamiętała tę cudownie gęstą zupę, którą mi gotowała. - Dzisiaj zbieracze sami sobie gotują. Przeważnie kuskus. Żony przywożą im w plastikowych pojemnikach kebaby i jakieś parzone warzywa o nazwach, których żaden Francuz nie wymówi. Jedźcie z Bogiem. Długo jeszcze stał chudy i samotny na czerwonawej, zakurzonej drodze. Pokryty gontami dach znikł za najbliższym zakrętem. Po obu stronach,

jak okiem sięgnąć, ciągnęły się równo przycięte rzędy krzewów. Aż po horyzont. - Dlaczego wydałaś tyle pieniędzy na s z a m p a n a nie najlepszej marki? - spytał, gdy już skręcili na asfaltową drogę. - Bo to jest moja młodość. Wspomnienia. Bo pamiętam, że b a d a ł a m każdą dosłownie gałązkę, odrzucając nie dość dojrzałe g r o n a . Że ta szlachetna roślina jest delikatna i w y m a g a stałej opieki, bo czyhają na nią n i e u s t a n n e niebezpieczeństwa w rodzaju pasożytów, c h o r ó b , mrozów, burz i gradobicia. To są, do cholery, moje winogrona! Roześmiał się głośno i swobodnie. - Rozumiem. Ale i tak chciałbym kupić m u m m a . Albo taitingera. - Po sześćset franków za butelkę? - Po sześćset! * Marie słała przed hotelem, przesłaniając oczy dłonią. Miała na sobie nieśmiertelny fartuch w paski i ręce u m ą c z o n e aż po łokcie. Na widok hamującego żółtego renaulta zaklaskała. - Gdzie się podziewaliście? - Byliśmy u was. Na plantacji. - Ahmed będzie zły! - Na widok Ryszarda uginającego się pod ciężarem tekturowego pudła znów plasnęła w dłonie. - M a m nadzieję, że Louis nie zdarł z was skóry? - Zdarł - odparł Ryszard, wchodząc w drzwi przytrzymywane przez Dorotę. - Zwykłe francuskie zdzierstwo. Dlaczego Ahmed miałby być zły? - odwrócił głowę. - Bo ciasto mi nie wyrośnie. Ciągle was wyglądałam. - A l e dlaczego? - Dorota była wyraźnie zaniepokojona. Marie wytarła ręce w fartuch. Minę miała tyleż niepewną, co zmieszaną. - Pamiętacie Jusufa? Przecząco pokręcili g ł o w a m i . Ryszard o p a r ł ciężar o blat stoliczka. - A kto to taki? - Brat A h m e d a . Mieszka w Paryżu. - I co? - dopytywała się Dorota. Koniecznie chciała znaleźć się pod prysznicem. Południowe słońce grzało zbyt mocno.

- Przyjeżdża. Ahmed go zaprosił. Chce, żebyście poznali rodzinę. Ryszard chwycił pudło i zaczął wchodzić po schodach. - Nie gniewaj się, Marie, ale myśmy tu przyjechali, żeby trochę powspominać młodość. Dzisiejsza wyprawa na plantację d a ł a n a m sporo do myślenia. - Czekaj, Rysiu - mitygowała Dorota. - Nie spodziewaliśmy się, że masz taką dużą rodzinę. No… nie wiedzieliśmy, że wyszłaś za mąż i w ogóle… Marie zacisnęła wargi. - Chcesz powiedzieć, że nie spodziewałaś się, że wyjdę za Araba? - Nie to! - Dorota podskoczyła, chwytając ją w ramio- na. - Źle mnie zrozumiałaś. Źle zrozumiałaś nas oboje! Nic nie m a m y przeciwko Ahmedowi. Ani jego bratu. Ale chcemy jechać dalej. To nasz urlop. Przez ostatnie kilkanaście lat nie było nas stać na zagraniczną podróż. Dopiero w tym roku postanowiliśmy wypożyczyć samochód i pojeździć po Francji. Dotrzeć także tam, gdzie nie byliśmy. Do Prowansji. Do Owernii… rozumiesz? Marie miała łzy w oczach. - Więc nie zaczekacie na Jusufa? Przyjeżdża jutro. Specjalnie. Błagam… Coś było takiego w jej głosie, że Dorota zastygła z n o g ą na stopniu. Uważnie przyjrzała się twarzy Francuzki. W jej oczach dostrzegła coś, co ją zaskoczyło: strach. - Jeśli ci tak na tym zależy… Ryszard był już na podeście. Przechylony przez poręcz, zawołał: - W takim razie zostaniemy jeszcze jeden dzień. Ale proszę, Marie, wytłumacz mężowi i jego bratu, że m a m y w czwartek zarezerwowany pokój w hotelu. W Paryżu. Marie słała uśmiechy. Cień p o p ł o c h u zniknął tak szybko, jak się pojawił. - Och, możecie się zatrzymać u Jusufa. Po co płacić za hotel. Wiesz, jakie są ceny w Paryżu?