uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Krzysztof Kąkolewski - Jak umierają nieśmiertelni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :459.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Krzysztof Kąkolewski - Jak umierają nieśmiertelni.pdf

uzavrano EBooki K Krzysztof Kąkolewski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 566 osób, 222 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 103 stron)

KRZYSZTOF KĄKOLEWSKI JAK UMIERAJĄ NIEŚMIERTELNI JAK UMIERAJĄ NIEŚMIERTELNI CZĘŚĆ PIERWSZA To, co prezentuję Czytelnikom, należy do gatunku, który nazywam „baśnią udokumentowaną”. Kopciuszki, sierotka Marysia, babcia i wilk są wśród nas. Stali się postaciami literackimi, bo zapragnęli nimi być. Zmyślili siebie. Udawanie jest epidemią współczesności. W straszliwej masie trzech miliardów człowiek, aby być innym od innych, posługuje się literaturą, filmem, telewizją, by „dotworzyć” siebie. O głównym bohaterze tej historii piszę, że jego życie było „opowiadaniem ludowi o tym, jak on żyje”. Wymyślił siebie do tego stopnia, że nie wiadomo, jaki był - czy raczej: jaki by był. Automitologizacja, autokreacja, przeinaczenie własnego życia doprowadziło do jego zniszczenia. „Wtórność to niezdolność do eksploatacji własnej osobowości” - powiedział Stanisław Dygat, który poddał mi myśl napisania tej historii. Jest ona opowiadaniem, jak to jej bohater opowiadał o sobie, jest dalszym ciągiem tej opowieści - czyli próbą wniknięcia w jego styl, język, konwencję, musiałem więc opisać go takim, jakim on siebie widział. Przeznaczenie, jak zobaczymy, zgotowało mu śmierć z ręki ludzi, którzy podobnie jak on nie umieli przyjąć miejsca w społeczeństwie. Nazwali siebie czcicielami szatana, a w gruncie rzeczy poszło o odrzucenie piosenki, bo Manson, nim udał, że pokochał szatana, w skrytości pragnął kariery Beatlesów. Nieprawdziwe życie zostało zakończone śmiercią zmyśloną, opartą na scenariuszu filmowym. * * * W szkole filmowej w Łodzi obliczono, że Roman Polański był o dwa centymetry wyższy od Napoleona Bonapartego, i już wtedy wiedziano, że podbije świat. Ale kiedy przedstawił temat kolejnego filmu szkolnego, pojawił się cień zwątpienia. Scenariusz przewidywał, że Polański nakręci „etiudę dokumentalną” o balu kostiumowym, który miał odbyć się w szkole. Słynna szkoła mieściła się w pałacyku otoczonym przez park;

udekorowany lampionami, stanowił dobre tło, ale jakiego materiału dramatycznego mogła dostarczyć studencka maskarada? Polański rozstawił kamery. W chwili gdy orkiestra składająca się z uczniów szkoły zaczęła rozwijać jazzowy motyw: „Gdy święci idą do raju”, zza muru między bawiących się wpadł kamień. Rozlegają się gwizdy, wycia, wrzaski. Kilkunastoosobowa banda przeskakuje przez żelazną bramę, mur i rzuca się na studentów. Tańczący uciekają, rozlegają się krzyki przerażenia, jęki, wołania o pomoc. Grupa wysportowanych uczniów stawia opór. Banda wypiera ich w kierunku orkiestry i masakruje. Kto może, ucieka do budynku szkoły. Kamery pracują cały czas. Rejestrują, jak chuligani zwyciężają i demolują park. Na drugi dzień okazało się, że studentów zaatakowała banda z Widzewa wynajęta przez Polańskiego. Każdy chuligan otrzymał za napad dniówkę statysty. W ten sposób powstała etiuda „Rozbijemy zabawę”. Jest do dziś w archiwum szkoły filmowej. Bici koledzy Polańskiego, dlatego że byli nieświadomi, niedobrze odegrali rolę bitych. Nie wpłynęło to na aurę otaczającą Polańskiego. Koledzy wybaczyli mu, mimo że szwankowała reżyseria, pozostawiająca za duży margines przypadkowemu rozwojowi wydarzeń. Ale wywołanie wydarzeń, prowokowanie było jego normalnym życiem - opowiada Janusz Majewski - oto do zatłoczonego tramwaju, w godzinie powrotu z pracy, wsiada Polański. W czasach kiedy szary strój był niejako mundurem, on ubrany jest w czerwoną koszulę i skarpetki; siada naprzeciw starej kobiety; budzi swoim strojem jej zgorszenie, które narasta, gdy Polański nie opuszcza wzroku, ale zaczyna przedstawienie tylko dla niej, w nią wymierzone: tańczy, gwiżdże, przytupuje. Niechęć kobiety zamienia się w jawną nienawiść. Nagle szydzący błazen wpada w zapamiętanie, które przeradza się w atak. Rzucają nim drgawki, zwija się, jęczy w konwulsjach, jakby na oczach tej kobiety spotkała go kara za kpiny. Skłonna już jest mu wybaczyć, współczuć, kiedy on spogląda na zegarek, mówi spokojnym głosem: „dość” i wysiada z tramwaju. Rzucanie bigosem z szafy - to dla Polańskiego „śnieg pada”. Czekał skulony na szafie na Majewskiego, żeby w ciemności

skoczyć na niego, gryząc szyję i wyjąc: „Wampir! Wampir!” Polański wolał odgrywać to, co miał opowiadać. Kiedy opowiadał, jak ktoś upada, zaznaczał to słowem i sam upadał, budząc wściekłość kelnerów w wytwornych restauracjach. Już jako dziecko grał na scenie, w teatrze w Krakowie: jako elf, dziecko pułku, aniołek. Tylko Rynek oddziela jego dom od miejsca, gdzie często przechodził, a gdzie wydarzyła się rzecz opisana w książce Tuwima „Czary i czarty polskie”. „W klinice ginekologicznej na Kopernika dziesięcioletnia Żydówka porodziła diabełka z rogami, kopytkami i ogonem” - poszła wieść przez Kraków. Niektórzy mówili, że widzieli go na własne oczy, przykutego łańcuchem w parterowej sali kliniki. Kiedy chciano go ochrzcić - mówiono - błyskawica rozdarła obłoki i przeleciała nad kościołem, który zatrząsł się w posadach, a księdzu wypadło kropidło z ręki. Doktorzy próbowali otruć diabła. Na próżno dawali mu najsilniejsze trucizny, one karmiły go, wzmacniały jego siłę. Ludzie biegli ku ulicy Kopernika. Tłumy tarasowały ulicę. Pod wieczór wzrosły do kilku tysięcy. Zaczął się szturm do kliniki. Przyjechała policja, szarżowała, tłumy rozproszyły się, potem wróciły, czekały do późnej nocy, kiedy rozeszła się wieść, że diabeł został wywieziony do Berlina. Powstaje jeszcze etiuda filmowa: groźne, mroczne wnętrze, ktoś śpi na łóżku, od drzwi podchodzi ktoś inny, wyciąga mały scyzoryk i zabija śpiącego. Potem Polański tworzy „Ssaki”. „Ssaki” to dwaj ludzie: jeden służy za siłę pociągową drugiemu. Ten pogania go jak konia. Potem role się odwracają. Ale obaj, mimo że poganiani brutalnie, jakby godzą się na to, jakby poddanie się tej roli było zarazem świadomą pomocą temu, kogo wieziemy. Jedzie ten, kto oszuka, a zarazem wzruszy. Od tego filmu zaczyna się oszałamiająca kariera filmowa Polańskiego, a z nią historia, którą chcę opisać. Przy tym filmie doszło do scementowania przyjaźni między Romanem Polańskim a Wojciechem F. Film „Ssaki”, jedyny film, który powstał w krajach socjalistycznych za pieniądze osoby prywatnej, finansował Wojtek.

„Ojciec Wojciecha urodził się na milionera i był nim. Cokolwiek zobaczył, stawało się towarem. Pieniądze - mówiono - ścigają go nieustannie, prześladują. Miał talent posiadania, ale uważał się za człowieka pracy, który pracuje w pieniądzu”. Był zarazem człowiekiem uczciwym. Już przed wojną bogaty, dofinansowywał Łódzką Wolną Wszechnicę. Było mu przeznaczone być człowiekiem wielkiego businessu, ale przemiany rewolucyjne pozbawiły go losu mu przyporządkowanego. Jego dramatem było, że aby choć w części być sobą: robić interesy, musiał łamać prawodawstwo skierowane przeciw ludziom takim jak on. Stworzył więc, jak ją nazywano, „organizację zaufania”, w której mieli etaty i pełnili funkcje członkowie jego rodziny i przyjaciele. Była to organizacja patriarchalna, feudalna, ale podobna w strukturze do kapitalistycznego koncernu. Wszystko opierało się na autorytecie i zaufaniu do szefa, który był zarazem patriarchą, opiekunem, a wymagał tylko nieustannej gotowości na rozkazy i mobilności, na przykład jeden z członków brał wielkie pieniądze za to, że jest na posadzie państwowej: służył na wypadek, gdyby potrzebny był człowiek pracy. „Pracował” w wełnie, zgodnie z łódzką tradycją. Jak mówi się, miał własne zasoby dolarowe, bank podziemny, który był tak potężny, że jego decyzje kupna i sprzedaży walut miały wpływ na notowania rynku czarnogiełdowego w Polsce. Jego agenci skupu dolarów przemierzali cały kraj. Jedna z kurierek przewoziła dolary w beciku swojego rocznego synka. Gdy stworzył koncern - pokochał go. I oni kochali go nie jak krewnego, ale jak ojca, opiekuna, który kierował ich krokami. W tym świecie wzrastał Wojtek; w kulcie osobowości ojca, przystojnego mężczyzny o doskonałych manierach, zarazem potężnego. Ponieważ żądania dzieci nigdy nie mogły doścignąć możliwości otrzymywania, składały tylko zamówienia na pieniądze. Dostawały wysokie pensje za samo istnienie. Zarazem były posłuszne ojcu. Wojtek od dzieciństwa miał wyznaczoną przyszłą funkcję w koncernie i zgodnie z tym zaczął studia na wydziale włókienniczym Politechniki Łódzkiej. Miał być szyldem, objąć techniczną stronę tajnego

koncernu wełnianego, a w przyszłości odziedziczyć. Jednak Wojtek inaczej traktował gang, w którym wzrastał. Widział w nim tylko organizację nastawioną na zdobywanie nielegalnego krociowego dochodu, nie dostrzegał wysiłku organizacyjnego, ryzyka, ponoszonych kar i ofiar. Przekonania, jakie wyrobił sobie, można by określić jako ideologię antypracy. Cytował wypowiedź pewnego rekina podziemia: „Każdy, kto nie ma choć miliona, jest głupcem, o którym nie warto mówić”. Będąc na drugim roku Politechniki, Wojtek poznał uczennicę ósmej klasy szkoły ogólnokształcącej, Ewę. Bóg tworząc ją, a ona nadając sobie to imię - zamiast Marii, które otrzymała na chrzcie - dostosowali je do poetyki historii, w której miała wziąć udział swoim życiem. Mając piętnaście lat, idąc łódzką ulicą z koleżanką, otrzymała jeden ze znaków, że jest piękna: została otoczona przez chuliganów, którzy zaczęli zdzierać jej sukienkę i szarpać za włosy. W tej chwili usłyszano pisk opon, na chodnik wjechał samochód amerykańskiej marki, roztrącając bandę. Z wozu wyskoczył barczysty młody chłopak, który straszliwym ciosem rzucił jednego chuligana na ziemię, a drugiego kopniakiem złożył na dwie połowy, po czym jak książę, z rykiem silnika, zarzucając potężnym wozem, uwiózł ocaloną. Taka jest legenda. Prostuje ją Ewa: „To było trudniejsze”. Była banda „Kłaka” z Bałut. Nienawidzili studentów. Przyszli na zabawę Politechniki. Porządkowi bali się ich zatrzymać. Zajęli galerię, patrzyli, potem zeszli: wybrali Ewę. Otoczyli ją, kręcąc pękami kluczy, pozornie niewinny gest; zapowiadał walkę techniką kluczową: bicie kluczami. Zjawił się jakiś chłopak, uderzył bykiem. Zaczęła się ogólna bójka. Zabawa była rozbita, ale ten chłopak wyprowadził ją. Myślała, że jest też z Bałut, z innej bandy, która walczyła bykiem w każdej pozycji. Wiązali sobie ręce i ćwiczyli, aż coś złego działo się z ich mózgami. Po chwili dowiedziała się, że to sam F. junior. Stanisław Dygat zwrócił mi uwagę, że „sprzyjające okoliczności tworzą rzeczy, które nie mogły się zdarzyć, fakty nie istniejące”. Wojtek zmyślił siebie, był postacią literacką

na długo, nim został opisany. Jego życie było „opowieścią ludowi o życiu Wojtka”. Mówiono, że odziedziczył po ojcu talent: jak ojciec był artystą pieniądza, on był artystą życia. Jak inni wypowiadają się w dziele, które budzi oczarowanie lub zgrozę, on wypowiadał się swoim życiem. Był wysportowany, silny, grał silnego człowieka, gangstera, niektórzy dopatrują się w tym kompleksu ojca: „On był potęgą pokrywając to łagodnością - był wszystkim, jak Stwórca. Wojtek tylko grał silnego człowieka, w rzeczywistości bał się życia, tego, że nie sprosta nigdy ojcu, i był bezbronny. Ojciec okazywał Wojtkowi, że w niego nie wierzy. Wojtka to bolało”. Zaczął się między nimi konflikt, gdy Wojtek porzucił swoją pierwszą postać: dziedzica podziemnego koncernu, a wszedł w drugie wcielenie. Ojciec zagroził, że go wydziedziczy, że cofnie dotacje, ale Wojtkowi właśnie poddała tę kreację magia szeptu: „to j e g o syn”, gnąca kelnerów. Łódź nie była zniszczona, a ludność rozproszona. Pamięć hulanek fabrykantów i gangsterów łódzkich, na tle nędzy „pomnika pierwotnej akumulacji”, tanich dziewcząt, szampana w gabinetach restauracyjnych, pozostała. Jednak Wojtek nie kontynuował tej tradycji w sposób prosty. Dokonał on osobliwego zaszczepienia na tym gruncie stylu życia, który stworzył Marek Hłasko. W tych czasach Marek nie słyszał nawet o Wojtku, ale on wierzył w niego i marzył, żeby go spotkać. Wojtek zafascynowany był nie jego literaturą, ale stylem życia. Z kolei rodowód hłaskoizmu wyprowadzany jest z połączenia wątków przybyszewszczyzny, hemingwayizmu i deanizmu. Hłaskoidzi wprowadzili do życia i do literatury rygor używania wulgarnego leksykonu. „Dotychczasowe” słowa, zużyte, uległe inflacji, zastąpiono kilku mocnymi słowami. Jeden z przyjaciół Wojtka potrafi opowiedzieć długą historię, w której rolę wszystkich rzeczowników gra słowo na literę „k”, a rolę czasowników wypełnia czasownik na „p”, zaś przymiotniki budowane są od tych słów. Wojtek dodał do tego samochody i

kobiety w roli zbytkownych przedmiotów. Doczepiał się, na długo nim powstał termin „playboy”, do długich komet i pociągów towarzyskich, w których rola lokomotywy była zmienna, a wagonami były piękne dziewczęta i chłopcy. Marek przylepiał kelnerom do czoła stuzłotówki, za co został pobity, u Wojtka - inaczej niż u Hłaski - były one śniegiem, czerwonym śniegiem. Nim jeszcze było słowo „sex - party”, Wojtek organizował ubawy zwane „wojtkowiskami”, na których miłość zwana była „wojtkowaniem” z udziałem „prządek z kawiarni Honoratka”. Wśród nich najsłynniejsza była „Dziewica Nowo - Orleańska”. Wychowana w drobnomieszczańskim domu, miała narzeczonego, za którego pragnęła wyjść za mąż, a on wymagał, żeby do ślubu była dziewicą, stała się więc mistrzynią miłości zwanej u nas francuską. Zebrawszy powiedzenia Hłaski i hłaskoidów Wojtek buduje filozofię „zwisu”, uważania zabaw i rozkoszy za jedyny obowiązek, pracę, rodzaj zawodu. Wojtek uważa życie za grę hazardową z jedną wygraną, albo inaczej - za grę „we wszystko”. Gra w numerki na pieniądzach, w łódzką grę „dziewiąty wał”, w samochody. Zakłada się o czas przejazdu z Targowej pod „Bristol”, z Krakowa do Zakopanego, z Łodzi do Warszawy. Czasem wygraną, za jej zgodą, jest dziewczyna. Gra w pływaka polegała na tym, że Wojtek, który znakomicie pływał, przychodził na Legię w czasie treningów zawodników średniej klasy i wyzywał ich. Oni, przekonani, że widzą frajera, w dodatku na lekkiej bani, na jakiej zawsze był Wojtek, przyjmowali wysokie zakłady. Przegrywali, a Wojtek brał pieniądze i mówił: „uczciwie zapracowałem na obiad”. Wojtek nie grał dla gry, ale dla zarobku. Była też „gra w ludzi”. Wybierał w restauracji stolik zajęty przez cztery osoby i obstawiał: „jakie rozwiną się układy męsko - damskie, w którą stronę się kto upije, kto lewoskrętnie, czy będzie łupanina”. Kiedy kiwał się stolik, Wojtek wkładał czasem pod krótszą nogę pięćsetzłotówkę, którą ostentacyjnie składał, zgadując, kto ją porwie, i śledząc reakcje tych, którzy oczekiwali na jego wyjście.

Urok Wojtka nie polegał na tym, że miał pieniądze. K.T. Toeplitz wyprowadza go od bezmiaru czasu: mógł zawsze go ofiarować kobiecie, towarzyszyć jej wszędzie, nieustannie: do krawcowej, modystki, czekać u fryzjera, opiekować się nią, choćby z nudów - był dobry, doskonaląc w miarę mijania lat swój kunszt, w czasie gdy inni tracili czas na pracę. Ewa opowiada, że ich małżeństwo zawarte było na uroczystej mszy w katedrze w obecności ocalałego mieszczaństwa Łodzi. Ewa strasznie płakała. Wojtek od razu uciekł gdzieś. Potem ona była sama z dzieckiem nad morzem, pchając wózek bulwarem, ubrana wyłącznie w męski sweter, a za nią piętnastu zalotników. Pogodzili się. Wojtek kupił jej cztery baloniki i spali w dziecinnym białym łóżeczku z siatką. Potem pobił ją, ona wyskoczyła z taksówki w biegu. Potem przepraszał ją: „ja cię biłem za swoje sprawy”. Zatelefonował skądś: „Ja cię tak strasznie kocham, kurwo, z kim leżysz?” - a ona słyszała szept jakiejś dziewczyny. „Były euforie, potem kace, nie wiedzieliśmy, jaki jest dzień, jaki miesiąc”. Wojtek ciągnął ją na balety, gdzie zakrywał jej oczy, nauczył ją pływać stylem klasycznym, bić pięścią jak mężczyzna. Ewa opowiada: „Matka Wojtka podejrzewała mnie, że żyję z jego braćmi, z jej mężem, że widzę w nich jak kurwa oddział wojska, jak nauczycielka klasę, a ja widziałam w nich Wojtka, tylko doskonalszego”. Nienawidziły panie Ewy. Ukuto intrygę, żeby na najekskluzywniejszym balu w Polsce Ewa i jedna z najsławniejszych aktorek były w identycznej kreacji. Aktorka spojrzała z wściekłością na Ewę. Ewa powiedziała: „No tak, kurwa i artystka w takich samych sukniach”. Jasna blondynka, wróżąca z kart i z ręki, prowadziła handel wymienny z Cygankami na wróżby. Czasem odwróci czyjąś rękę, popatrzy, odepchnie, czasem tę rękę nieoczekiwanie pocałuje. Umie rzucać zły urok: rysuje sylwetki i zaznacza organy wewnętrzne czerwoną kredką, a w nie wbija szpilki: w wątrobę jedenaście, w śledzionę jedną, w serce jedną. „Szpilka to narzędzie pracy kobiety i narzędzie czarów” - mówi. Jej walka z Wojtkiem staje się walką na zdrady. „Kiedy spotkaliśmy się, wiedzieliśmy, że nie możemy siebie zdradzić naprawdę. Napisałam testament, że jak umrę, chcę być pogrzebana tam, gdzie Wojtek. On

powiedział: «Jeśli mnie kochasz, skocz pod tramwaj» - i ja skoczyłam, tylko on był szybszy i wyciągnął mnie. Potem znów zerwaliśmy, potem on napisał list: «Jeśli masz Boga w sercu, zlituj się nade mną»„. A ona zamawia sobie wizytówkę: „Ewa F. w podróży” wzorem fin de siécle’u”. Objeżdża Polskę, żeby stworzyć, jak powie później, „fakty nieodwracalne, żeby nie móc wrócić do Wojtka”. Nad ranem zgłasza się sama do izby wytrzeźwień, żeby i to zaliczyć. Rodzina Wojtka przejmuje prawa opieki nad dzieckiem. Ewa, bezsilna, w uniesieniu przeklina ród Wojtka. Zetknięcie Wojtka ze szkołą filmową w Łodzi było nieuchronne. Nastąpiła osobliwa unia, realizująca się w łódzkim SPATiF - ie: „pieniądza”, który uosabiał syn przemysłowca, i „sztuki”, którą reprezentowali filmowcy. Wojtek znalazł swoje nowe wcielenie - przyjaciela artystów. Głównym przedmiotem jego fascynacji stał się Polański. Było to wzajemne. Fantazja Wojtka i Polańskiego uzupełniały się. Przedsiębiorstwo „Ssaki”, w które zainwestował Wojtek, było zorganizowane na zasadzie socjalistycznej, nawet z dietami służbowymi, a zarazem kręcenie było nieustannym happeningiem, obrzędem, zabawą. Lepili bałwany, tarzali się w śniegu; kiedyś Wojtek rzucił siedem tysięcy złotych setkami pod wiatr, który rozniósł je po halach. Tego dnia zdjęć nie było, bo wszyscy szukali „śniegu” na śniegu. Czerwony śnieg stopniał nad ranem. Pozostało wiele opisów bójek Wojtka, ale najbardziej wyraził się jego styl walki w bójce na wieczorze poetyckim w Mikołajkach. Polański dał Wojtkowi pracę ratownika w ekipie filmowej „Noża w wodzie”. Wojtek złamał rękę, mimo to mówił: „Dopłynę i uratuję, kogo trzeba”. Kazał się ucharakteryzować na ofiarę zbrodni: ze straszną raną, wybitym okiem. Pewnego dnia pił od rana ze stolarzem ekipy. Przeczytał afisz o spotkaniu autorskim. „Zobaczysz pierwszy raz w życiu poetę” - zadecydował Wojtek i weszli. Stolarz podszedł do

mównicy i zaczął się przyglądać poecie. Zbliżył się do niego tak bardzo, że prawie dotykał go twarzą i tak pozostał bez ruchu. Uczestnicy wieczoru poezji, wśród których była załoga statku „Chopin” z kapitanem na czele, rzucili się na stolarza. Zadarto mu marynarkę na głowę i zaczęto bić. Wtedy podszedł Wojtek z prawą ręką prostopadle sterczącą na szynie, lewą ręką uderzył krzesłem w sam środek, rażąc kapitana statku „Chopin”, po czym najspokojniej wrócił na swoje miejsce i usiadł. Miłośnicy poezji nie podjęli walki, maskując to opieką nad rannym kapitanem. Według niektórych Wojtek nie lubił się bić, podobno skarżył się: „Nie chcę, boję się, ale kiedy sytuacja dojrzeje, zapada cisza i wszyscy czekają na mnie, muszę uderzyć”. Bił dziewczyny, jedną razem z matką zamknął w łazience i więził wiele godzin. Kiedyś pobił kolegę, kiedy zobaczył krew, upadł przed nim na kolana i rozpłakał się. Płakał często. Bójki, przekroczenia przepisów drogowych powodowały, że Wojtek bez przerwy dostawał wezwania na przesłuchania, rozprawy, do zapłacenia grzywien. Przekazywał je swojemu nadwornemu adwokatowi, którego zatrudnił na stałe, wzorem ojca, i płacił pensję, choć nieregularnie. „Lolita”, przyjaciółka Ewy, jedna z dziewcząt najmodniejszych na początku lat sześćdziesiątych, która zasłynęła tym, że uważała za swój obowiązek „zaliczać” wszystkich sławnych, i prowadziła indeks, w którym wystawiała im stopnie, zaprosiła kiedyś Wojtka, chcąc, aby i jego nazwisko znalazło się w jej kolekcji. Wojtek rzucił się na nią i zaczął ją gwałcić. „Uprzejmie udawałam, że jestem ofiarą” - opowiadała. Mówią niektórzy, że nie Wojtek ułożył historię o sobie, ale wymyślili ją inni: musiał grać siebie takim, jakim stworzyli go i chcieli mieć artyści. Miał dorobioną twarz. Wpadł na pomysł, który miał doczekać się realizacji w innych okolicznościach, po latach, i być może miał decydujący wpływ na późniejsze wydarzenia. Wojtek podchodził w SPATiF - ie do ludzi i proponował: - Będę pana ochraniał. Nikt pana nie tknie. Będzie pan mi płacić 500 złotych za wieczór.

Jako największy wynalazek przypisuje się Wojtkowi metodę tzw. literacką otwierania butelek. „Żeby ochronić rękę - (bhp) - przykłada się do ściany dzieło literackie średniej objętości i uderza o nie dnem butelki. Przez sztukę do prawdy” - mawiał Wojtek. Jego podziw dla sztuki mieszał się z pogardą milionera. Czasem któremuś z artystów kazał zjeść zeszyt w kratkę dla pierwszej klasy albo zsunąć się szerokim zsypem na śmieci z trzeciego piętra. Zaczyna się jednak okres, w którym sztuka zdobywa priorytet w życiu Wojtka. Pewnej nocy w towarzystwie dwu pięknych, jak to się mówiło wtedy, „wirażek” zajechał pod warszawski SPATiF, kiedy wychodził zeń sławny pisarz. Wojtek krzyknął do dziewcząt: „Wiecie, kto to jest? Na kolana przed nim!” Dziewczęta uklękły, potem obrażone odeszły, a Wojtek był szczęśliwy. Nadszedł moment, kiedy Wojtkowi nie wystarczało, że „bawi się z artystami”. Zapragnął „wejść w”, uzyskać nobilitację towarzyską, awans społeczny do środowiska, które uznał za arystokrację drugiej połowy XX wieku. Początkowo widział siebie w roli producenta, potem zapisał się na studia filmowe, ale porzucił je. Życie towarzyskie nazywa się „rodzajem gangsterstwa”, szczególnie tam, gdzie gromadzi ono samych ludzi mających wpływy, co tworzy nową jakość. Niektórzy nie lubili Wojtka, uważając go za snoba, bo zawsze pokazywał się z ludźmi „wspaniałymi”, nie rozumieli, że on pragnął czerpać z nich siłę, blask. Inni twierdzą, że przyjaźnie i fascynacje Wojtka były sztuczne, że były dla niego szczeblami awansu towarzyskiego: od inżyniera - prywaciarza, jakim zjawił się pewnego dnia w łódzkim SPATiF - ie, potrafią wyliczyć sześć osób - stopni wiodących - do roli narzeczonego słynnej poetki. Poznawszy ją, wziął z jej domu kożuch, który zostawił Marek Hłasko wyjeżdżając za granicę, i chodził w nim, jakby chcąc nawiązać kontakt ze swoim mistrzem życia. Przebrany za człowieka, którego podziwiał, jakby wszedłszy w jego skórę, pokochał tę samą osobę. Cichy ślub odbył się w Zakopanem. Świadkami byli: Bogumił Kobiela i Krzysztof Komeda. Przyjechała teściowa z dzieckiem Wojtka i Ewy. Zdjęcie z

uroczystości ukazuje nam pannę młodą w ciemnej sukni, Wojtka w smokingu, Komedę w swetrze - wszystkich na lekkim gazie. Fotografia jest tak zrobiona, że nie widać, iż noga nowożeńca tkwi w gipsowym pancerzu po ryzykownym zjeździe. Było to w czasie, gdy byt rodu, istnienie trustu, bogactwo Wojtka wydawały się zagrożone. Ojciec Wojtka, wplątany w jeden z wielkich procesów gospodarczych, musiał uciekać. Był spokojny, mimo że świadkowie zwalali wszystko na niego, ponieważ nie obawiali się konfrontacji, bo do niektórych dotarła wieść, że szef „organizacji zaufania” jest już za granicą. W rzeczywistości ukrywał się, czekając, aż odbędzie się inna sprawa, gdzie jak obliczał, pewne historie wyjdą na jaw i będzie odciążony od wielu zarzutów. Rok ukrywania się kosztował go milion złotych. Był przerzucany z meliny na melinę dość często, zorganizowanym systemem transportu. Z ukrycia dalej kierował koncernem, przyjmował rodzinę, prowadził życie towarzyskie. Opisano mi jedną z takich wizyt. Melina to było banalnie urządzone mieszkanie M - 3 w bloku. Podano kawę, ciasteczka, odwiedziny w kryjówce stały się zwykłą wizytą. Kiedy w telewizji nadano list gończy z fotografią seniora, wszyscy demonstracyjnie odwrócili się od ekranu. W tym czasie Wojtkowi przyszła myśl, by fantastyczną plotkę o ucieczce ojca na Zachód zamienić w rzeczywistość. Wielka ucieczka została zaplanowana przez Wojtka i niektórych ludzi z tajnego koncernu. Znaleziono kolejarza, który miał kontakt z pewnym rybakiem w Dziwnowie. Jego kutrem miał senior dopłynąć do Szwecji. Początkowo opierał się temu planowi, mówił, że jest za stary na ucieczkę i życie w obcym kraju, że Szwecja może nie udzielić mu azylu, w końcu uległ ich namowom. Podzielił majątek na dwie połowy: jedną połową wyposażył rodzinę i koncern, drugą spakował. Rozstawiono wokół meliny czujki w samochodach. Kiedy okazało się, że niebezpieczeństwa nie ma, kawalkada Mercedesów i Taunusów ruszyła o szóstej rano w kierunku północno - zachodnim. Na początku jechała straż przednia badająca, czy nie ma patroli, na końcu jeden z wujów, jako straż tylna, bez przerwy patrzył w lusterko na szosę

za sobą. Ojciec Wojtka miał przy sobie połowę majątku w złocie i dewizach. Dojechali na miejsce szczęśliwie, tylko kolejarz, który podjął się przerzucenia seniora rodu za granicę, zorganizował wszystko tak, żeby zagarnąć złoto, a właściciela przekazać władzom. Ojciec Wojtka znalazł się w więzieniu. Wyplatał tam koszyki najlepiej ze wszystkich. Był najwięcej zarabiającym więźniem. Mówiło się wtedy: to przez Ewę. Jest czarownicą, przeklęła rodzinę, będą nowe nieszczęścia. Jako prezent ślubny Wojtek dostał od ukrywającego się ojca majątek ziemski, oczywiście na skalę dopuszczalną w kraju socjalistycznym, ale z pałacem. Majątek ten otrzymał kiedyś w jakichś wielkich rozliczeniach finansowych i zatrzymał go, jak wiele rzeczy i ludzi, których lubił mieć w pogotowiu latami, aż przydadzą się pewnego dnia. Z majątkiem kupił, jakby przypisane do niego, małżeństwo Z. Pani Z. cierpiała na kompleks pożarów, codziennie o zachodzie słońca wołała: pożar, pożar! Dawny właściciel nie posadził ani jednego drzewa, ale dobudował do dworu dwie gigantyczne kolumny nadające mu charakter monumentalny, a zarazem wśród pustych pól przejmująco smutny. Wojtek, znalazłszy się już w warstwie intelektualistów, postanowił jak prawdziwy arystokrata uprawiać ziemię, hodować zwierzęta. Chciał robić to na wielką skalę, rozmach, poczucie miary przejął bowiem od ojca. Jednocześnie jednak gardził nie tyle pracą, ile pracą na małą skalę, nie dającą ogromnych wyników. Postanowił zostać nie rolnikiem, ale feudałem. Pośpiech i krzątanina były dla niego oznaką złego wychowania. Dziwiło go, budziło odrazę podobieństwo ludzi do mrówek i pszczół, których nie znosił. Tam gdzie nie można było działać pieniędzmi, był bezbronny. Kiedyś, kiedy nad ranem wracali z libacji na dachu Triumpha, krzyczał do idących do pracy dziewcząt: „Robotnice łódzkie! Dlaczego tak rano wstajecie?” Młody dziedzic wstawał o pół do jedenastej, jego jedyny wasal, pan Z., nie śmiał go wcześniej budzić. Kiedyś zobaczył, że na taras wtargnęło stadko baranów. „Co to znaczy? Czyje to barany?” - krzyczał. - „To panicza barany” - odparł Z. Narzędzia bardziej

skomplikowane od łopaty określał: „ta rzecz”, udając, że nie może spamiętać nazw. Przestrzenie wokół pałacu zarosły morzem chwastów - opowiada poetka. Wszystko dziczało, ginęło, umierało na ich oczach. Wojtek kazał przeprowadzić sobie specjalną linię telefoniczną z Warszawy - pod Błoniem miał numer warszawski, całe dnie telefonował, rachunki przewyższały dwa tysiące miesięcznie. Wynajął w Warszawie mikrobus, który zapełnił przyjaciółmi, kupił trzy skrzynki wódki, worek luksusowych konserw, worek bułek i urządził wycieczkę do R., ale potem przyjaciele, zajęci pracą, nie przyjeżdżali. „Tam gdzieś ludzie podróżują po wielkich morzach, kręcą filmy, a ja mam tu robić jabłka. Nic się nie dzieje” - jęczał. Zabawa w lato na wsi nie wychodziła. Oczy Wojtka napełniały się łzami. Płakał z nudy. Szukał sposobu na zbliżającą się jesień. Zaczął uczyć się angielskiego. Nakupił podręczników, płyt, po trzech dniach zepchnął je na ziemię, nudziła go „drobiazgowość” gramatyki, mimo świetnych adapterów nauka nie szła mu. Postanowił być rajdowcem, doskonale prowadził, ale wał pękł w drodze. Samochód zepchnął do rowu pod Chęcinami. A Wojtek nie wiedział, z którego dworca jeździ się do Błonia. Przyszła mu myśl, że mógłby zostać zawodowym scenarzystą. Byłoby to nawet dobre: artysta mieszkający na odludziu, we własnym majątku. Żona jako pisarka i poetka miała spisywać jego opowieści. Podyktował historię z przedmieść Łodzi: o gołębiarzach, grze w „dziewiąty wał” w ciemnym pasażu. Zespół filmowy zaprosił go na rozmowy w sprawie poprawek. Wojtek był bez samochodu, padał deszcz. Stanęli na postoju taksówek. Żadna nie nadjeżdżała. Wojtek rozgniewał się, odszedł z postoju i przestał być scenarzystą. Uznawał tylko wygrane od razu wielkie. Od ojca pieniądze przestały napływać. Ciężar nobilitacji artystycznej Wojtka spadał na żonę, on zdawał się tego nie dostrzegać jako drobiazgu bez znaczenia. Równocześnie drażniła go jej praca. „Jakieś staranie się, praca mrówek” - wrzeszczał, kiedy na podłodze salonu w R. montowała widowisko składające się z piosenek. Wojtek przebiegł po piosenkach, a potem skopał je. Któregoś dnia zjawił się pan Z. w damskim kapeluszu i ciemnej woalce, cały obwieszony pszczołami, poradzić się pana, co robić z nowym rojem. Wojtek, zobaczywszy

znienawidzone owady, wyrzucił go za drzwi. Ujrzał jeszcze triumf ojca, wielką Canossę samochodową: pewnego dnia, gdy ojciec wyszedł z więzienia i był u syna na rekonwalescencji, karawana krążowników szos zajechała przed zachwaszczony gazon. Senior przycinał zdziczałe róże sekatorem. Udał, że nie widzi ludzi, którzy chcieli jego kosztem uniknąć kary. Wysiedli z samochodów i zbici w gromadkę stali, nie śmiejąc podejść. On dalej obcinał róże. Oni stali, patrząc na niego. Trwało to długo. W końcu jednak poszli wszyscy na górę i tam, przy zamkniętych drzwiach, na wielogodzinnej naradzie doszło do ugody. Potem wszyscy wyszli i ta sama kawalkada ruszyła do Warszawy, gdzie w lustrzanej sali „Bristolu” koncern wyprawił bankiet. Ale była to ostatnia manifestacja wielkości ojca w oczach Wojtka. Uwolnienie się od mitu ojca, potężnego demiurga stwarzającego świat, nastąpiło u Wojtka w ten sposób, że uznał ten świat za zbyt ograniczony, na małą skalę. Nucił „Chicago”, jedną z ulubionych gangsterskich piosenek. „Dopiero w rozmiarach Ameryki wszystko jest możliwe” - orzekł. I kiedy nie miał już kogo w Polsce poznać, zrodziło się jego nowe wcielenie: wielka emigracja. Czy rzeczywiście Wojtek wyobrażał sobie wszechświat na obraz i podobieństwo gigantycznego SPATiF - u łódzkiego, gdzie przebywają potężni ludzie, których on pozna i zaprzyjaźni się z nimi? Jeśli tak było, jak twierdzą niektórzy - ta kosmologia potwierdziła się w oczach Wojtka. Wyjeżdżając z Polski, a potem dążąc przez Paryż do kraju, który miał rozmiary mu odpowiadające, wyruszył uzbrojony tylko w pakiet adresów i listów polecających. Te magiczne zaklęcia, klucze do nowego świata, były dorobkiem jego życia. Jak inni mają zdobycze w sztuce, nauce, produkcji, tak on miał osiągnięcia towarzyskie. Ostatni szczebel polski jest pierwszym amerykańskim. Na party nawet nie usiłuje dostać się między wpływowych mężczyzn rozmawiających o interesach; nie dostrzegliby go, a i oni dla niego są „mrówkami”, tylko nieco większymi. Podchodzi do kobiet, jako

jedyny mężczyzna, i bawi je. Urok wschodniego playboya, brutalnego i czułego, wyrzekającego się dla nich interesów, czyni je potężnymi sojuszniczkami Wojtka. Na party u znanej aktorki polskiej przebywającej w Nowym Jorku poznał dziewczynę, studentkę szkoły dziennikarskiej. Zwierzyła mu się, że otrzymała zadanie zrobienia reportażu na zajęcia warsztatowe i nie ma tematu. Wojtek, będący kilka dni w Stanach, mówiący łamaną angielszczyzną, zabrał ją na podmiejską linię autobusową idącą przez slumsy, dzielnice nędzy. Doświadczenie łódzkiego łowcy bezbłędnie pozwoliło trafić mu na podobny krajobraz. Dziewczyna pierwszy raz w życiu widziała miejsca, które pokazał jej Wojtek. Była bowiem córką miliardera, amerykańskiego króla, a jak twierdzą niektórzy - cesarza światowego imperium kawy. Nie udało mi się dotąd zdobyć tekstu jej reportażu ani dowiedzieć się, co to było za miejsce, które tak nią wstrząsnęło. Mocniejsze wrażenie zrobił na niej człowiek, który odkrył jej Amerykę, usłużny, właściciel swojego życia, który mawiał, że „życie jest długie”, przybysz ze wschodu, z którego jego rodzice do przebogatej Ameryki przysyłali mu paczki, jedyne chyba, jakie w historii Stanów przemierzały Atlantyk z Europy. Miliarderzy szybko dowiedzieli się o romansie córki. Według jednej wersji zerwali z nią wszystkie stosunki i kazali opuścić dom, cofając dotacje na studia, inna głosi, że cesarzówna, zgodnie z obyczajem przyjętym w sferach ludzi najbogatszych, jak wszystkie inne dzieci miliarderów musiała sobie w czasie studiów radzić sama - pracując. Spotkawszy Wojtka musiała wziąć odpowiedzialność za ich oboje. Jeśli więc pisano potem o Wojtku, że znalazł się na utrzymaniu Abigall Folger, była w tym inna treść: Gibi, jak ją nazywali najbliżsi, pracowała ciężko, żeby ich utrzymać. Wojtek mówił, że „się z nią nie ożeni, bo jest zbyt bogata”. Kiedy szli po zakupy, kazał jej chodzić krok za sobą, obładowanej torbami z warzywami, chlebem, owocami i butelkami. Wpajał Gibi, że jest nierobem i pasożytem. Tak zapamiętała ją Zofia Komedowa: wstawała o szóstej rano i swoim starym i porozbijanym

Volkswagenem, najniżej stojącym w hierarchii pojazdów, jechała do pracy, skąd wracała o szóstej wieczorem. Stanisław Wohl mówi, że była niezwykle inteligentna, milcząca, chłodna, niezbyt miła, aż do oschłości. Pobierała aż do chwili śmierci lekcje francuskiego. Podobna była do Rysiówny - mówi Wohl - z lat jej wczesnej młodości. Brzydsza, inna w typie urody niż sławna poetka, ale było to powtórzenie w innej skali tego samego pomysłu wypróbowanego w Polsce. Teraz była kolej na to, by powrócić do następnego schematu: przypomnieć Polańskiemu jedną z interpretacji jego poglądów wyrażonych w „Ssakach”. Wojtek wtedy finansował ten film, ciągnął sanki. Teraz czeka, że pociągnie Polański. Wojtek z Gibi udają się na zachód Stanów. Tam dopiero mu się podoba: nawet rzeczy ogromne są tu w wielkim rozmiarze. O kilka ulic żyją światowe sławy. Hollywood to Łódź pomnożona przez milion. W Hollywood Wojtek i Gibi zastali Polańskiego, Komedę, Hłaskę. Wojtek był szczęśliwy, że może zbliżyć się do człowieka, który wywarł taki wpływ na niego. Wojtek znalazł w tym potwierdzenie prawidłowości: wszystkie układy powtarzają się, ci sami ludzie się spotykają, w tym samym składzie, odtwarzając dawne sytuacje w nowej skali. Ameryka się sprawdza. Styl bycia Polańskiego wśród magnatów filmowych uległ jeszcze zaostrzeniu, walił ich po brzuchach, ekscentryczny, budząc lekki lęk. Fascynowały nie tylko scenariusze, których nastrój - wampiry, diabły - Polański przywiózł z krańca Europy, który nazwał w „Wampirach” Transylwanią Podkarpacką, ale i jego styl bycia na planie. „On odgrywa swoje filmy, powstawanie swoich filmów” - mówiono na planie „Wampirów”. Rozdwajał się: na reżysera i postać, którą grał; asystenta profesora szukającego w tej Podkarpacji wampirów, biegając w kusym czerwonym fraczku, pantalonach i białych pończochach. Stawał się wszechobecny wcielając się nawet w „sztucznego pająka”: wyrywał robotnikom maszynę do robienia pajęczyn, sam je rozpylał. Wojtek patrzył na niego też z rodzajem zabobonnej obawy: jego kariera zakrawała na cud, jakby pomagały mu siły nadprzyrodzone. Towarzyszył Polańskiemu Komeda. Talent

jeszcze młodego weterana polskiego jazzu z okresu jego „podziemia” rozwijał się w sposób nieoczekiwany. Tylko Hłasko miał pęcherze na rękach od noszenia stalowych sztab. Był jedynym białym wśród czarnych robotników, pił już tylko piwo i „kontrował” je środkami uspokajającymi. Bójki jak w „Kameralnej”. Brutalnie interweniuje policja, Marek ma przykrości. Traci w oczach Wojtka, który strąca go z piedestału. Mówi o nim: „Okazuje się, że to miękki człowiek”. Polański żeni się z Sharon Tate. Jej portret złożyłem z opowieści osób, które ją dobrze znały. „Wszystkie zdjęcia - mówi Wohl - wyostrzają jej rysy, wydobywają z nich ich regularność, klasyczność, przygaszając miękkość, łagodność, rozkładając twarz na dwa cienie: czarno - biały, a odbierając koloryt mlecznoróżowy. W korekcie fotografii trzeba by też wziąć pod uwagę wyraz oczu. Nieuchwytność tej urody polegała na łagodności spojrzenia, ruchów”. „Niezwykła w tym środowisku, ciepła, miła, bez pozy. Nic z gwiazdy”. „Cudowna, delikatna, skromna, cicha i piękna jakaś”. „Może to była życiowa »giera« - opowiada Zofia Komedowa - ale nigdy nie zauważyłam najmniejszego wypadnięcia z tej roli”. „Urodzona, by być aktorką i zagrać Ofelię - powiedział o niej Konrad Nałęcki. - Rozmawiałem z Romanem przy niej po polsku przez długie godziny. Wsłuchiwała się z napięciem nie rozumiejąc nic. Co to znaczyło?” Zastanawiano się, czy to ona po Marilyn będzie boginią Hollywood. Wspaniale gotowała. Goście jej przyjęć zapamiętali sałatkę zrobioną według następującego przepisu: sałata, pomidory, pory, selery, papryka, rzodkiewka, ogórek, nać pietruszki, pocięte na małe kawałki proporcjonalne do siły smaku i zapachu (najwięcej łagodnych, najmniej najmocniejszych), wymieszane z sosem vinaigret. Podawała też k a s h ę, prawie nie znaną w Stanach, kupowaną w delikatesach. Komeda wziął żonę do garderoby Sharon na zwiedzanie - jak do muzeum. Było tam sześć metrów bieżących sukien, które można podzielić na dwie części, według chronologii. Suknie w kolorach budyniu śmietankowego, pistacjowego, truskawkowego, morelowego,

haftowane perłami, jak z piosenki: „Jesteś jak krem w mojej kawie”. Kolory pań Szczęśliwej Ameryki. Takie suknie ciągną się do poznania z Polańskim. Od Polańskiego zaczynają się proste sukieneczki w zwykłych kolorach z wyszukanych materiałów. Najpiękniejsza sukienka: o fasonie koszuli męskiej z ciężkiej żorżety. Zdarzało się, że Sharon długo nie wychodziła do gości. Roman sadzał ich tyłem do drzwi jej garderoby. Tylko ktoś, kto dobrze go znał, w nawale min i gestów wyławiał niedostrzegalne zmarszczenie brwi czy ruch głową. W ten sposób Polański - kodem podobnym jak ongi Napoleon - dawał znaki żonie, która bezszelestnie stawała za plecami gości w drzwiach garderoby, czy dobrze wybrała suknię. Pozornie nie umalowana, osiągała taki stopień naturalności dzięki godzinie pracy. „To Roman nauczył mnie żyć” - powiedziała Sharon w jakimś wywiadzie. Wynajęli willę najekskluzywniejszą z ekskluzywnych w Hollywood, nazywaną domkiem szczęścia. „Tu - jak mówi agencja wynajmująca dom - szczęśliwi byli…” - i wylicza długą listę sław. I byli szczęśliwi, sławni ze sławnymi, osiągając tym jakby wyższy stopień szczęśliwości. Film „Rosemary’s Baby”, według książki Iry Levin, nad którym Polański zaczął pracę, zaczyna się od podobnej sceny: Mr. Nicklas prezentuje młodej parze mieszkanie do wynajęcia. Sharon nie może wystąpić w tym filmie, związana jest kontraktem z innym producentem. Zapada decyzja, że zagra Mia Farrow. Muzykę komponuje Komeda. Otrzymuje zadanie niedostrzegalnego dla widza, maksymalnego spotęgowania grozy. Egzemplarz scenariusza, jaki otrzymuje, nosi numer 135. Adnotacja na karcie tytułowej: „Proszę traktować to jako prywatne i poufne i nie dopuścić, by znalazło się w niepowołanych rękach”. Młode małżeństwo wynajmuje mieszkanie. Guy to aktor bez sławy, ona nosi imię Rosemary. Ich przyjaciel, Hutch, mówi im, że ten dom cieszy się złą opinią: tu niejaki Marcato używał krwi niemowląt do czarów i przywoływał szatana. Rosemary słyszy przez ścianę głosy sąsiadów: pani Castevet i jej męża Romana. Poznaje ich, gdy ginie tragicznie dziewczyna, którą się zaopiekowali. Pani Castevet odwiedza Rosemary, ta pokazuje jej pokój przeznaczony na dziecinny. Pani Castevet pyta, czy Rosemary spodziewa się dziecka, ona

odpowiada, że chciałaby, ale Guy jest przeciwny. Na drugi dzień pani Castevet ofiarowuje jej naszyjnik. Rosemary widziała go przedtem na dziewczynie, która zginęła. Po kilku dniach ślepnie pewien znany aktor i rolę po nim dostaje Guy. „Teraz - decyduje - możemy sobie pozwolić na dziecko”. W nocy Rosemary ma sen: gwałci ją „coś nieludzkiego”. Po pewnym czasie Rosemary jest w ciąży. Urządza pokój dziecinny. Pani Castevet daje jej adres sławnego lekarza, swojego znajomego, doktora Sapirsteina. On każe Rosemary przerwać branie witamin w pigułkach i pić napar z ziół i korzeni tajemniczej rośliny, parzony przez panią Castevet. Rosemary ma dziwne bóle. Zwierza się Hutchowi. Ale on zaraz po tej rozmowie zostaje przewieziony do szpitala bez przytomności, której nie odzyskuje przez parę miesięcy, tkwiąc w rodzaju śpiączki. Przed śmiercią Hutch budzi się i każe przekazać Rosemary słowo: „anagram” i książkę: „Wszystko na temat czarów”. Znajduje tam zdjęcie czarownika Marcato z synem Steve. Rosemary przestawia litery i odczytuje: „Roman Castevet”. Zrozpaczona, przeprasza nie narodzonego jeszcze Andy lub Jenny i obiecuje, że nie odda go Im. Ale jest za późno. Mówią jej, że dziecko umarło, ale kiedy słyszy przez ścianę jakby płacz, wdziera się do mieszkania Castevetów. Wszyscy byli w zmowie. Siedzą zebrani, na dziwnej mszy, oznajmiają jej, że została wybrana wśród miliardów ludzi, by urodzić szatanowego syna. „Bóg umarł - krzyczą - jest Szatan! Przyjdź Szatanie!” Rosemary spostrzega, że jej dziecko jest potworkiem o strasznych oczach, ale tuli je. Nuci kołysankę. Koniec. Tekst scenariusza jest poznaczony notatkami Komedy. Są to wykrzykniki, znaki zapytania, gęstniejące tam, gdzie z boku napisał on wielką literę „M” - miejsca, skąd brał natchnienie do muzyki. Nad wieloma słowami napisane są polskie słowa. Układają się w szczególny słownik, potem komponują w historię: „dreszcz”, „czary”, „lękliwe spojrzenie”, „straszny”, „dziecinny pokój”, „talizman”, „narkotyzować się”. Wstrząsają tylko dwa słowa dotyczące Hutcha, napisane ręką Komedy: „nieprzytomny”, „śpiączka”. Na ostatniej stronie

obok siebie dwa imiona, obwiedzione w identyczny sposób liniami ołówka i połączone - imię żony Romana Polańskiego SHARON i prawdziwe imię Romana Casteveta: STEVE. Mia Farrow nuci kołysankę Komedy bez jednego słowa, powtarza się sylaba „la” szeptana w różnym nasileniu. Nie wiem, czy historię, którą opowiadam, można zrozumieć, nie znając tej melodii. W Stanach uznano, że jest ona trzecią wielką kołysanką jazzową. Jakby zapomniano treść filmu, jakby ta kołysanka nie była złowieszczą zapowiedzią - miliony urodzonych w końcu lat sześćdziesiątych Amerykanów zostało przywitanych przez życie tą melodią nuconą przez matki. Zbiegło się to z powrotem mody na kołysanki i kołyski: stwierdzono, że kołysanie jest przedłużeniem ruchu, jakiego doznaje dziecko w łonie matki. Komedzie wydawało się snem, czymś nadprzyrodzonym to nieustanne, nie kończące się odbieranie echa samego siebie, płynącego z okien domów, otwartych samochodów, knajp, drugstore’ów. Wojtek odczuwa triumf przyjaciół jako swój własny. Roman potrzebuje go; czy dlatego, żeby był świadectwem, że hollywoodzka kariera to to samo jego życie, które wiódł w Łodzi, Zakopanem, gdy wozili się sankami, a nie czyjeś inne? Teraz Wojtek wchodzi na sanki. Sharon jest w ciąży, a Roman przygotowuje się do kręcenia nowego filmu w Londynie. Sharon cierpi na lęki, boi się być sama w odosobnionej willi. Roman pamięta siłę ciosu, technikę walki Wojtka, jego umiejętność towarzyszenia kobietom. Nie zwraca się do biura detektywistycznego, uznaje Wojtka za stosowniejszego od płatnego „goryla” i każe mu przenieść się do willi Bel Air; otrzymuje zadanie towarzyszenia Sharon, dbanie o jej zdrowie i ochronę willi. Jest czymś pomiędzy damą do towarzystwa a prywatnym policjantem. Przenoszą się z Gibi do Sharon, oddając swoje mieszkanie młodemu Amerykaninowi nazywanemu „Pig” - „Świnia”. Jednocześnie Wojtek, otrzymawszy porękę Polańskiego, próbuje w filmie. Chce wyprodukować film dokumentalny na podstawie historii, którą usłyszał na jakimś przyjęciu: od sześćdziesięciu lat dwie rodziny milionerów z New Jersey prowadzą krwawą vendettę.

Mordują się wzajemnie i wtrącają do więzień. Ostatni potomek jednego ze zwaśnionych rodów przyleciał swoim samolotem nad rezydencję wrogów i zbombardował ją. Rodzina Folgerów przypuszcza atak na Wojtka, chcąc odzyskać Gibi. W tym celu matka Gibi deleguje syna, Folgera juniora, na decydującą rozmowę z Wojtkiem. Dziedzic miliardów, potomek rodu od dwustu lat amerykańskiego i należącego do arystokracji finansowej, miał onieśmielić, zmiażdżyć i ośmieszyć dzikusa ze wschodu. Proponuje Wojtkowi spotkanie w ekskluzywnym klubie w stylu francuskim na kolacji. Ale Wojtek był już przygotowany na rozmowę z Folgerem. Zauważył bowiem, że ludzie najbogatsi nie okazują szacunku dla pieniędzy. „Po co zabijać się dla miliona?” - mówił w damskiej części salonu miliarderkom po francusku, wyuczonym w Paryżu, niechętnie przechodząc na angielski, traktując go jak język handlowców, dorobkiewiczów, którzy nie kończyli ekskluzywnych college’ów. Milion to jeszcze nie pieniądze - uważał Wojtek. Kiedy spotkał na przyjęciu Polaka, który zapytał go, czy nie wie, gdzie kupić dobry magnetofon, Wojtek zmierzył go pogardliwym wzrokiem i odrzekł: „tu możesz mówić o kupnie łodzi podwodnej”. Pogardą dla klas średnich, dla białych kołnierzyków, dla pszczół i mrówek - tym Wojtek podbił „wielkie towarzystwo”. Nie mając dolara zachowywał się autentycznie tak, jakby nie miał dolara, czyli jak najbogatszy. Lubił im powtarzać pytanie: „Amerykanie, skąd wzięliście się?” Do klubu Folger junior przybywa w smokingu, Wojtek w spranych dżinsach z frędzlami i opasce indiańskiej na włosach. Już przy wyborze win wykończył Folgera. Degustował z pogardą podsuwane przez kelnera gatunki, wskazując, jakie roczniki XIX i XX wieku odpowiadałyby mu i z jakich okolic, odczytywał bukiety, komponował układ, kolejność. Kelner przestał zwracać uwagę na Folgera, darząc zachwytem Wojtka i traktując go jak monarchę. Według jednej wersji Wojtek nauczył się tego pracując na godziny w najniższej grupie tragarzy w Halach Win w Paryżu, według innej, przyjąwszy zaproszenie Folgera do takiego właśnie klubu, poszedł na cały dzień do biblioteki, gdzie przeczytał wszystko o winach francuskich. Drugim etapem spotkania juniorów było spojenie Folgera, wyciągnięcie od niego wszystkich planów walki klanu przeciw Wojtkowi, potem zaprzyjaźnienie się z nim i wyniesienie go na plecach z ekskluzywnego klubu. Poprzez

syna udało się Wojtkowi przeciągnąć na swoją stronę matkę Gibi, która pogodziła się z jego istnieniem. Pozostawał tylko ojciec. Wszystko to nastraja Wojtka optymistycznie. Pisze do kraju, że w najbliższym czasie ściągnie syna, a do krewnej, zakonnicy, że ufunduje jej zgromadzeniu nowy kościół w zamian tylko za modlitwę za jego interesy. Jednak głównym zajęciem Wojtka była opieka nad nie narodzonym dzieckiem i jego matką. Kupuje z Sharon wyprawki, uczy się od niej na drutach. Przywozi dekoratora, który ogląda pokój przeznaczony na dziecinny i przedstawia projekt za trzy tysiące dolarów. Sharon odrzuca kosztorys i wtedy Wojtek ofiarowuje się jej, że urządzenie pokoju dziecinnego będzie jego prezentem dla „niego” - lub „niej”. Sharon nie zdradzała jego imienia. Pokój miał być „w delfiny” - motyw nowego filmu Polańskiego. Przebrany za Indianina, jak kontestatorzy amerykańscy, przypominający ojcom zbrodnię pradziadów, w kwiatach, z opaską na czole i włosami do ramion Wojtek pędzi amerykańskimi drogami z szybkością 220 kilometrów na godzinę w poszukiwaniu zabawek. Kiedy rozbija półwyścigową maszynę swoich przyjaciół, nawet nie wysiada z wozu, układa się na siedzeniu i natychmiast zasypia. Wszystkie rozmowy w willi ześrodkowują się na dziecku, które się ma urodzić. Sharon jest pod ścisłą opieką lekarską. Na polecenie swojego ginekologa odżywia się witaminami, dużo pływa w basenie ich willi, szczyci się ciążą w swoim kostiumie kąpielowym, przygotowana psychicznie na poród jak na biologiczne święto powitania nowej istoty. W słowniku Wojtka zjawia się nowe słowo: „Bóg”. Oddaje się nowej pasji, hobby traktowanemu jak dyscyplina: bada historię rodu Kennedy’ch. Na jednym party rzuca się na milionera - konserwatystę, który nazwał Kennedy’ch „gangsterami i hochsztaplerami”. Niektórzy przypuszczają, że Wojtek zaczyna uważać swoją rodzinę za „łódzkich Kennedy’ch”, bo mówi i pisze w listach, porównuje: „jak ON (czyli Bóg) doświadcza moją rodzinę, tak doświadcza i Kennedy’ch. Tylu jest nas braci, ilu było Kennedy’ch”. Ci, co

wywiedli „kompleks stopni” u Wojtka, mają inną interpretację: Wojtek staje się najlepszym znawcą problemów rodowych Kennedy’ch, lepszym niż oni sami. Pewnego dnia oni się o tym dowiedzą, Wojtek opuści Romana Polańskiego, zaprzyjaźni się z Edwardem Kennedy’m i znajdzie się na szczycie. Świąteczny nastrój kalifornijskiej wiosny i lata, gorącego i łagodnego, jest zakłócony przez wiadomości, które już od dawna nadchodziły, ale nieoczekiwanie znalazły dziwne przedłużenie w Hollywood. Najpierw przyszła z kraju wiadomość o śmierci Zbigniewa Cybulskiego, potem Bogumiła Kobieli. Potem Hłasko i Komeda schodzą stromym zboczem wąwozu, Komeda upada. Hłasko zarzuca go sobie przez ramię sposobem znanym z amerykańskich wojennych kronik aktualności i zaczyna schodzić. Obsuwa się i razem lecą w przepaść. Na dnie wąwozu Komeda na chwilę traci przytomność. W szpitalu potraktowano ich jak pijanych. Komeda mimo bólów głowy i złego samopoczucia lekceważył sprawę. Kiedy nadeszła z kraju wiadomość o kolejnym nieszczęściu rodu - o śmierci ojca Wojtka - Komeda powiedział do Wojtka: „… on jest już Tam i może nawet jest mu dobrze”. Potem Wojtek użył tych słów w stosunku do tego, który je wypowiedział. Pojawiły się słowa „wiara”, „TAM”, „Pan Nasz”. Mówił, że żałuje, iż nie może odtworzyć słowo po słowie tego, co mówił Komeda, po to, by dowiedzieć się, co z nim jest. Bo niedługo po wypowiedzeniu tych słów Komeda stracił przytomność powtórnie i nie odzyskał już świadomości. Nie wiadomo było, czy widział, czy poznawał znajome osoby. Reagował tylko na muzykę. Gdy odtworzono mu kołysankę z „Rosemary’s Baby” - jęknął i wskazał na siebie. Śmierć Komedy zrobiła wstrząsające wrażenie na Hłasce. Nie mógł dojść do równowagi, wyjechał i niedługo potem nadeszła wiadomość o jego śmierci, która mogła być samobójcza. Dwaj świadkowie ze ślubu Wojtka, ci, których nazywał przyjaciółmi, kolejno umierali. Zaczął doszukiwać się prawidłowości w tym „ciągu śmierci”, szukając jakiegoś wzoru, który by dało się podstawić i wyjaśnić to zjawisko. Myśli czerpał z rozmów z Polańskim. Pierwsze było to „wymyślenie własnej śmierci”. Ostatnie słowa książki Hłaski „Pierwszy krok w chmurach” brzmią: „Wtedy przysłonił oczy i z całej siły odepchnął

krzesło nogami” - są jakby zapowiedzią samobójczej śmierci. Śmierć i gwałtowne konanie Maćka w „Popiele i diamencie”, całą scenerię, zasugerował podobno Wajdzie sam Cybulski. Proces identyfikacji z ludźmi, których Wojtek uważał za swoich przyjaciół, poszedł tak daleko, że zaczął mówić on o pokoleniu „młodszych braci Kolumbów” czy „drugiego pokolenia”, które ocalało z wojny i wyniosło podświadome przekonanie o swojej nieśmiertelności. „Uważali się za nieśmiertelnych, a byli tylko jednodniowymi motylami” - powiedział podobno o nich Polański. Wreszcie Wojtek oznajmił, że znalazł prawidłowość: wyzwolenia nie można osiągnąć przez nieustanną rozrywkę, zabawę, ale przez śmierć. Nazwał to religią śmierci. Jego koledzy - jak mówił - już tego doznali. Według jego obliczeń i przewidywań - mówił - teraz na niego kolej. „Wojtek te śmierci kolekcjonował jako wydarzenia towarzyskie” - powiedziano mi. „Zbyt daleko już zapędził się w szmirę, wszystko było tak wspaniale sztuczne, że okoliczności im się podporządkowały, konstruując romans taki, jaki chcieli. Demonizm tej historii jest szmirowaty”. O samym Wojtku zaś powiedziano mi: „Właśnie on uważał się za nieśmiertelnego, myślał, że w razie czego ojciec załatwi to ze Śmiercią, że to tylko kwestia ceny”. „Gdyby przez sekundę pomyślał, że zginie, ubezpieczyłby się, żeby nam pomóc” - powiedział jego brat Jerzy. Myślenie o nieobecnych, tych, którzy odeszli, w atmosferze oczekiwania na kogoś, kogo nie ma, kto jeszcze nie jest obecny, ale ma nadejść, nasuwa myśl, żeby nawiązać z nim kontakt. Wojtek, Sharon i Gibi urządzają seans spirytystyczny. Przywołują duszę nie narodzonego dziecka Sharon. Zjawia się, odpowiada na ich pytania; nigdy pewnie nie dowiemy się, co było treścią tego dialogu. Można przypuścić, że Wojtek pytał go, czy spotkał się tam z jego przyjaciółmi, że Sharon chciała dowiedzieć się jego płci. Po seansie wszyscy mówią o nim jako o chłopcu. Mówią o nim, kiedy telefonuje Roman, Sharon rozmawia godzinę, wraca, zaprasza na