1
Hotel w miasteczku na normandzkim wybrzeżu, przypadkowo znaleziony w
przewodniku. Chantal przybyła w piątek wieczór, by spędzić w nim samotną noc, bez Jean-
Marca, który miał dojechać nazajutrz, około południa. Zostawiła swą małą walizkę w pokoju,
wyszła i po krótkim spacerze po nieznanych uliczkach zawróciła do hotelowej restauracji. O
wpół do ósmej sala była jeszcze pusta. Usiadła przy stoliku i czekała, aż ktoś zechce ją
zauważyć. Dwie kelnerki żywo o czymś rozprawiały po przeciwnej stronie, przy drzwiach do
kuchni. Chantal nie cierpiała podnosić głosu, więc wstała, przeszła przez salę i zatrzymała się
przed nimi; ale one były zbyt pochłonięte swą rozmową: „Mówię ci, minęło już dziesięć lat.
Ja ich znam. To potworne. I nie ma żadnego śladu. Żadnego. Mówili o tym w telewizji".
Druga kelnerka: ,,Co się mogło mu stać? - Nie można sobie nawet tego wyobrazić. I to jest
straszne. - Zabójstwo? - Szukali po całej okolicy. - Porwanie? - Ale kto? I dlaczego? Nie był
ani kimś ważnym, ani bogatym. Pokazali ich w telewizji. Jego dzieci, żonę. Co za rozpacz.
Dasz wiarę?"
Później dostrzegła Chantal: - Czy zna pani program w telewizji o ludziach, którzy
zaginęli? Nazywa się to Straceni z oczu.
- Tak - powiedziała Chantal.
- To może widziała pani, co przydarzyło się rodzinie Bourdieu. Oni są stąd.
- Tak, to przerażające - powiedziała Chantal nie wiedząc, jak sprowadzić rozmowę o
tragedii na prozaiczną kwestię posiłku.
- A pani na kolację? - powiedziała wreszcie druga kelnerka.
- Tak.
- Zawołam maitre d'hôtel, proszę usiąść. Koleżanka dorzuciła jeszcze: - Czy da pani
wiarę, ktoś, kogo pani kocha, znika i nigdy się pani nie dowie, co się z nim stało! Oszaleć
można!"
Chantal wróciła do stolika; maitre d'hôtel zjawił się po pięciu minutach; zamówiła
najprostszy posiłek na zimno; nie lubi jadać sama; ach, jakże nie znosi jadać sama!
Kroiła szynkę na talerzu i nie mogła powstrzymać myśli wywołanych przez kelnerki: jak
na tym świecie, gdzie każdy z naszych kroków jest kontrolowany i rejestrowany, gdzie w
wielkich sklepach pilnują nas kamery, gdzie ludzie nieustannie ocierają się o siebie, gdzie
człowiek nie może się już nawet kochać bez pytań, które zadadzą mu nazajutrz naukowcy i
wysłannicy biur sondażowych („gdzie się pan kocha?", „ile razy na tydzień?", „z
prezerwatywą czy bez prezerwatywy?"), jak na tym świecie jest możliwe, że ktoś wymyka się
spod kontroli i znika bez śladu? Tak, dobrze zna ten program noszący tytuł, który ją przeraża,
Straceni z oczu, jedyny program, rozbrajający ją swą powagą, swym smutkiem, tak jakby
jakaś zewnętrzna ingerencja zmusiła telewizję do porzucenia wszelkiej frywolności; prezenter
poważnym głosem zachęca widzów, by zgłaszali się z informacjami, które mogłyby pomóc w
odnalezieniu zaginionej osoby. Na koniec programu pokazywane są po kolei zdjęcia
wszystkich „straconych z oczu", o których była mowa w programach poprzednich; kilku z
nich poszukuje się już od jedenastu lat.
Wyobraża sobie, że któregoś dnia utraci w ten sposób Jean-Marca. Niczego nie wiedzieć,
być zmuszonym wszystko sobie wyobrazić. Nie mogłaby nawet popełnić samobójstwa, gdyż
samobójstwo oznaczałoby zdradę, odmowę czekania, utratę cierpliwości. Byłaby skazana na
życie w nieustannej grozie, aż do końca swych dni.
2
Wróciła na górę do swego pokoju, z trudem zasnęła; coś jej się długo śniło i obudziła się
w środku nocy. W śnie pojawiały się wyłącznie osoby z przeszłości: matka (zmarła dawno
temu), a zwłaszcza jej były mąż (nie widziała go od lat i nie był do siebie podobny, tak jakby
reżyser snu pomylił się w obsadzie); był ze swoją siostrą, władczą i energiczną, i z nową
małżonką (nigdy jej nie widziała; jednak we śnie nie wątpiła w jej tożsamość); pod koniec
składał jej niejasne propozycje erotyczne i jego nowa żona mocno pocałowała Chantal w usta,
próbując wcisnąć język między jej wargi. Języki oblizujące się wzajemnie zawsze napawały
ją wstrętem. I to ten pocałunek ją obudził.
Niesmak po śnie był taki, że usiłowała rozpoznać jego przyczynę. Tym, co ją tak bardzo
poruszyło, myśli Chantal, było przekreślenie czasu teraźniejszego, dokonane w śnie. A ona
zapamiętale trzyma się swej teraźniejszości, której za nic w świecie by nie zamieniła ani na
przeszłość, ani na przyszłość. Właśnie dlatego nie lubi snów: narzucają one niepojętą równość
między różnymi okresami, jednoczesność, która sprasowuje wszystko, co człowiek kiedyś
przeżył; odbierają znaczenie teraźniejszości, podważając jej uprzywilejowaną pozycję. Jak w
śnie z tej nocy: cały fragment jej życia został unicestwiony: Jean-Marc, ich wspólne
mieszkanie, wszystkie lata, które spędzili razem; na ich miejscu usadowiła się przeszłość,
osoby, z którymi już dawno temu zerwała i które próbowały schwytać ją w sieć banalnego
uwiedzenia seksualnego. Czuła na ustach wilgotne usta kobiety (niebrzydkiej, reżyser snu
okazał się dosyć wymagający przy wyborze aktorki) i było to tak nieprzyjemne, że w środku
nocy poszła do łazienki, by dokładnie się wymyć i wypłukać usta.
3
F. był bardzo starym przyjacielem Jean-Marca, znali się z liceum; mieli te same poglądy,
we wszystkim się rozumieli i pozostawali w kontakcie aż do dnia, w którym, kilka lat temu,
Jean-Marc stracił dla niego, nagle i ostatecznie, sympatię, i przestał się z nim widywać. Kiedy
dowiedział się, że F. leży w szpitalu w Brukseli, nie miał najmniejszej ochoty składać mu
wizyty, lecz Chantal nalegała, by pojechał.
Widok dawnego przyjaciela był przygnębiający: Jean-Marc zachował go w pamięci
takim, jaki był w liceum, wrażliwym chłopcem, zawsze doskonale ubranym, pełnym
naturalnej finezji, przy której Jean-Marc czuł się niczym nosorożec. Delikatne, kobiece rysy,
które niegdyś odmładzały F., teraz go postarzały: jego twarz wydawała się groteskowo mała,
skurczona, pomarszczona niczym zmumifikowana głowa egipskiej księżniczki, zmarłej przed
czterema tysiącami lat; Jean-Marc wpatrywał się w jego ręce: jedna była podłączona do
kroplówki, nieruchoma, z igłą wbitą w żyłę, druga szeroko gestykulowała, aby uwydatnić
słowa. Zawsze gdy patrzył na jego gesty, miał wrażenie, że ręce F. są na tle jego wątłego ciała
jeszcze mniejsze, całkiem malutkie niczym rączki kukiełki. Tego dnia wrażenie jeszcze się
nasiliło, gdyż te dziecięce gesty bardzo źle pasowały do powagi słów: F. opowiadał mu o tym,
jak przez kilka dni był nieprzytomny, zanim lekarze przywrócili go do życia: „Znasz
wyznania osób, które przeżyły własną śmierć. Tołstoj mówi o tym w jednym z opowiadań.
Tunel, i na końcu światło. Przyciągające światło stamtąd. A ja ci przysięgam, żadnego
światła. I, co gorsza, żadnej nieświadomości. Wiesz wszystko, wszystko słyszysz, tyle że oni,
lekarze, nie zdają sobie z tego sprawy i wygadują przy tobie, co im ślina na język przyniesie,
nawet to, czego nie powinieneś usłyszeć. Że już po tobie. Że twój mózg jest już do niczego".
Zamilkł na chwilę. A potem: „Nie twierdzę, że miałem całkiem jasny umysł. Miałem
świadomość wszystkiego, lecz wszystko było nieco zniekształcone, tak jak we śnie. Od czasu
do czasu sen zamieniał się w koszmar. Tyle że w życiu koszmar szybko się kończy, zaczynasz
krzyczeć i budzisz się, lecz ja nie mogłem krzyczeć. I to było najpotworniejsze: nie móc
krzyczeć. Być niezdolnym do krzyku w trakcie koszmaru".
Zamilkł ponownie. A potem: „Nigdy nie bałem się śmierci. Teraz się boję. Nie mogę
pozbyć się myśli, że po śmierci pozostaje się żywym. Że być martwym to przeżywać nie
kończący się koszmar. Ale dajmy temu spokój. Dajmy spokój. Mówmy o czymś innym".
Przed przyjazdem do szpitala Jean-Marc był pewien, że ani on, ani F. nie zdołają
przemilczeć wspomnienia o ich zerwaniu i że będzie musiał powiedzieć F. kilka nieszczerych
słów na pojednanie. Ale jego obawy były próżne: myśl o śmierci czyniła błahymi wszystkie
pozostałe tematy. Choć F. chciał przejść na inny temat, mówił wciąż o swym cierpiącym
ciele. Ta opowieść przygnębiła Jean-Marca, lecz nie wzbudziła w nim żadnej emocji.
4
Czy jest doprawdy tak zimny, tak nieczuły? Pewnego dnia, kilka lat temu, dowiedział się,
że F. go zdradził; ach, słowo jest zbyt romantyczne, z pewnością przesadne, jednakże Jean-
Marc doznał wstrząsu: podczas zebrania, na którym nie był obecny, wszyscy przypuścili atak
na Jean-Marca, co kosztowało go później utratę stanowiska. F. uczestniczył w tym zebraniu.
Uczestniczył w nim i nie powiedział ani słowa w obronie Jean-Marca. Jego malutkie ręce,
które tak bardzo lubiły gestykulować, nawet nie poruszyły się dla przyjaciela. Nie chcąc
postąpić zbyt pochopnie, Jean-Marc dokładnie sprawdził, czy F. rzeczywiście milczał. Kiedy
się o tym przekonał, przez kilka minut czuł się dogłębnie zraniony; po czym postanowił nigdy
już się z nim nie widywać; i natychmiast wypełniło go poczucie ulgi, niezrozumiale radosne.
F. kończył przemowę o swych nieszczęściach, gdy po chwili milczenia jego twarz
zmumifikowanej księżniczki rozjaśniła się: - Przypominasz sobie nasze rozmowy w liceum?
- Nie bardzo - powiedział Jean-Marc.
- Zawsze słuchałem cię jako mojego mistrza, kiedy opowiadałeś o dziewczynach.
Jean-Marc usiłował przypomnieć sobie cokolwiek, lecz nie znalazł w pamięci żadnego
śladu po dawnych rozmowach: - Co ja, szesnastoletni szczeniak, mogłem mówić o
dziewczynach?
- Widzę siebie, jak stoję przed tobą - ciągnął F. - a ty mówisz o dziewczynach. Pamiętasz,
mnie zawsze zdumiewało to, że piękne ciało może być maszyną do produkcji wydzielin;
powiedziałem ci, że źle znoszę widok dziewczyny wycierającej sobie nos. I widzę teraz
ciebie; przystanąłeś, spojrzałeś na mnie uważnie i powiedziałaś mi tonem dziwnie
doświadczonym, poważnym, stanowczym: wycierającej nos? mnie wystarczy zobaczyć jej
mrugające oko, zobaczyć ruch powieki na rogówce, aby poczuć wstręt, który ledwie udaje mi
się przełamać. Pamiętasz?
- Nie - odpowiedział Jean-Marc.
- Jak mogłeś zapomnieć? Ruch powieki. Taka dziwna myśl!
Ale Jean-Marc mówił prawdę; nie pamiętał. Zresztą nie próbował nawet odszukać
wspomnienia. Myślał o czymś innym: oto prawdziwa i jedyna racja bytu przyjaźni: dostarczać
zwierciadło, aby ten drugi mógł obejrzeć swój dawny obraz, który bez odwiecznej
wspominkowej paplaniny dwóch kumpli już dawno by się zatarł.
- Powieka. Doprawdy sobie nie przypominasz?
- Nie - powiedział Jean-Marc, a potem cicho do siebie: nie chcesz zatem zrozumieć, że
nic a nic nie obchodzi mnie zwierciadło, które mi podstawiasz?
F. ogarnęło zmęczenie i zamilkł, jak gdyby wspomnienie o powiece wyczerpało jego siły.
- Prześpij się trochę - powiedział Jean-Marc i wstał.
Wychodząc ze szpitala poczuł nieodpartą chęć znalezienia się przy Chantal. Gdyby nie
był wycieńczony, wyjechałby od razu. Przed przyjazdem do Brukseli wyobrażał sobie, że
nazajutrz zje obfity obiad i wyruszy w drogę spokojnie, bez pośpiechu. Ale po spotkaniu z F.
nastawił podróżny budzik na piątą rano.
5
Chantal, znużona niedobrą nocą, wyszła z hotelu. Idąc nad morze spotkała niedzielnych
turystów. Ich grupki odtwarzały ten sam schemat: mężczyzna popychał wózek z dzieckiem,
kobieta szła obok; twarz mężczyzny była poczciwa, troskliwa, uśmiechnięta, nieco
zakłopotana i gotowa w każdej chwili pochylić się nad dzieckiem, wytrzeć mu nos, ukoić jego
krzyki; twarz kobiety była zblazowana, odległa, zadowolona z siebie, niekiedy nawet
(niewytłumaczalnie) złośliwa. Chantal dostrzegła, że schemat ten powtarzał się w różnych
odmianach: mężczyzna obok kobiety pchał wózek i jednocześnie niósł na plecach, w specjal-
nym plecaku, drugie dziecko; mężczyzna obok kobiety pchał wózek, niósł dziecko na
ramionach, a kolejne dziecko w nosidełku na brzuchu; mężczyzna obok kobiety, bez wózka,
trzymał dziecko za rękę, a trójkę pozostałych niósł na plecach, na brzuchu i na ramionach.
Wreszcie kobieta bez mężczyzny pchała wózek; robiła to z wigorem obcym mężczyznom i
Chantal, która szła tym samym chodnikiem, musiała w ostatniej chwili uskoczyć na bok.
Chantal myśli sobie: mężczyźni statusiali. Nie są już ojcami, lecz właśnie tatusiami, to
znaczy: ojcami bez ojcowskiego autorytetu. Wyobraża sobie, że flirtuje z tatusiem, który
popycha wózek z dzieckiem i niesie pozostałą dwójkę na plecach i na brzuchu; korzystając z
chwili, gdy małżonka przystanie przed witryną, szeptem zaproponowałaby mężowi spotkanie.
Co by uczynił? Czy mężczyzna przemieniony w dzieciate drzewo mógłby się jeszcze obejrzeć
za nieznajomą? Czy dzieci zwisające z jego pleców i brzucha nie zaczęłyby wrzeszczeć na
tragarza, że im niewygodnie? Ta myśl wydaje się Chantal zabawna i wprawia ją w dobry
humor. Mówi sobie: żyję w świecie, w którym mężczyźni nigdy się już za mną nie obejrzą.
Później znalazła się na molo wśród kilku porannych spacerowiczów: trwał odpływ; przed
nią rozciągała się na kilometr piaszczysta równina. Już tak dawno nie była nad morzem w
Normandii i nie znała modnych rozrywek, którym ludzie się oddawali: latawców i bojerów na
kółkach. Latawiec: kolorowe płótno naprężone na niezwykle twardym szkielecie i puszczone
na wiatr; za pomocą dwóch sznurków, po jednym w każdej dłoni, nadaje mu się różne
kierunki, tak że latawiec podnosi się i opada, wiruje, wydaje potworny dźwięk, podobny do
odgłosu gigantycznego bąka i od czasu do czasu spada w piasek dziobem do przodu, niczym
samolot, który się rozbił. Ze zdziwieniem stwierdziła, że właścicielami latawców wcale nie są
dzieci czy młodzieńcy, lecz niemal wyłącznie dorośli. I nigdy kobiety, zawsze mężczyźni. No
przecież, to byli tatusiowie! Tatusiowie bez dzieci, tatusiowie, którzy zdołali wymknąć się
małżonkom! Nie śpieszyli do kochanek, śpieszyli na plażę, żeby się bawić!
Raz jeszcze naszła ją myśl o perfidnym uwiedzeniu: zbliżyć się z tyłu do mężczyzny,
który trzyma dwa sznurki i z uniesioną głową obserwuje hałaśliwy lot zabawki; wyszeptać
mu do ucha erotyczne zaproszenie złożone z najbardziej sprośnych słów. Jego reakcja? Nie
ma żadnej wątpliwości: nie patrząc na nią, wysyczałby: daj mi spokój, jestem zajęty!
Ach nie, mężczyźni nigdy się już za nią nie obejrzą.
Wróciła do hotelu. Na parkingu zauważyła samochód Jean-Marca. W recepcji
dowiedziała się, że przyjechał co najmniej pół godziny temu. Recepcjonista podał jej wiado-
mość: Przyjechałem wcześniej. Idę po ciebie. J.-M.
- Poszedł po mnie - westchnęła Chantal. - Ale dokąd?
- Pan powiedział, że na pewno znajdzie panią na plaży.
6
Idąc w stronę morza Jean-Marc minął przystanek autobusowy. Stała na nim jedynie
młoda dziewczyna w dżinsach i w T-shircie; kręciła biodrami bez wielkiego zapału, ale
wyraźnie, tak jakby tańczyła. Kiedy był już blisko niej, zobaczył jej szeroko otwartą buzię:
ziewała, długo, nienasycenie; rozwarty na oścież otwór łagodnie kiwał się w rytm ciała, które
machinalnie tańczyło. Jean-Marc pomyślał sobie: tańczy i się nudzi. Doszedł do mola;
poniżej, na plaży, zobaczył mężczyzn, którzy z odrzuconą w tył głową wypuszczali w
powietrze latawce. Robili to z pasją i Jean-Marc przypomniał sobie swoją starą teorię: istnieją
trzy kategorie nudy: nuda bierna: dziewczyna, która tańczy i ziewa; nuda czynna: amatorzy
latawców; i nuda zbuntowana: młodzi, którzy podpalają samochody i rozbijają witryny.
Nieco dalej na plaży dwunasto-, czternastoletnie dzieci w wielkich, kolorowych kaskach,
pod którymi ginęły ich drobne ciała, gromadziły się wokół dziwnych pojazdów: na krzyżu
utworzonym przez metalowe pręty umocowane jest jedno koło z przodu i dwa z tyłu;
pośrodku, w długie i niskie pudło można wsunąć ciało w pozycji leżącej; w górze wznosi się
maszt z żaglem. Dlaczego dzieci są w kaskach? Sport z pewnością jest niebezpieczny. Jednak,
myśli sobie Jean-Marc, te maszyny kierowane przez dzieci zagrażają przede wszystkim
spacerowiczom; dlaczego im nie proponuje się założenia kasku? Dlatego że ci, którzy nie
uczestniczą w rozrywkach zorganizowanych, są dezerterami z wielkiej, wspólnej walki z nudą
i nie zasługują ani na względy, ani na kask.
Zszedł po schodach prowadzących na plażę i wpatrywał się uważnie w cofnięty brzeg
morza; wśród odległych sylwetek spacerowiczów usiłował dostrzec Chantal; wreszcie ją
poznał; właśnie przystanęła, aby kontemplować fale, żaglowce, chmury.
Minął dzieci, którym instruktor polecił usiąść w bojerach; bojery zaczęły jechać powoli
po kole. Obok inne bojery pędziły z dużą szybkością. Jedynie żagiel, poruszany liną, nadaje
pojazdowi odpowiedni kierunek i przesuwając się w bok, pozwala wyminąć spacerowiczów.
Czy jednak niezręczny amator może naprawdę panować nad żaglem? I czy pojazd jest
naprawdę nieomylny i poddaje się woli pilota?
Jean-Marc patrzył na bojery i kiedy zobaczył, że jeden z nich zbliża się z wyścigową
szybkością do Chantal, włosy mu się zjeżyły. W bojerze leżał, niczym kosmonauta w ra-
kiecie, stary mężczyzna. Leżąc na płask nie może on widzieć niczego, co znajduje się przed
nim! Czy Chantal będzie na tyle ostrożna, by w porę uskoczyć? Zaczął złorzeczyć na nią, na
jej zbyt beztroską naturę, i przyśpieszył kroku.
Obróciła się. Ale z pewnością nie widziała Jean-Marca, gdyż szła wolnym krokiem,
krokiem kobiety, która pogrążona jest w myślach i nie patrzy wokół siebie. Chciał do niej
krzyknąć, żeby nie była taka roztargniona, żeby uważała na te kretyńskie pojazdy śmigające
po plaży. Nagle wyobraża sobie jej ciało rozjechane przez bojer, Chantal leży na piasku, jest
cała we krwi, bojer odjeżdża po plaży i Jean-Marc widzi siebie, jak ku niej biegnie. Jest do
tego stopnia wzruszony tym obrazem, że rzeczywiście zaczyna wykrzykiwać imię Chantal,
wiatr jest silny, plaża ogromna, i jego głosu nie słyszy nikt, może więc odgrywać swój
sentymentalny teatr i ze łzami w oczach wykrzykiwać swój lęk o nią; z twarzą ściągniętą w
grymasie płaczu przeżywa przez kilka sekund grozę jej śmierci.
Później, sam zdziwiony tym osobliwym atakiem histerii, zobaczył ją w oddali, z
nonszalancją, spokojną, cichą, uroczą, bezkreśnie wzruszającą, i śmieje się ze swej komedii
żałoby, którą właśnie dla siebie odegrał, śmieje się, lecz nie ma jej sobie za złe, gdyż śmierć
Chantal jest z nim, odkąd zaczął ją kochać; i zaczyna rzeczywiście biec, machając ku niej
ręką. Ale znowu przystanęła, znowu zwróciła twarz ku morzu i wpatrywała się w odległe
żaglowce, nie dostrzegając mężczyzny, który macha za nią ręką.
Wreszcie! Odwróciła się w jego stronę i zdawało się, że go zobaczyła; uszczęśliwiony,
raz jeszcze wzniósł ramię. Ale ona nie interesowała się nim i przystanęła, wiodąc wzrokiem
wzdłuż długiej linii morza gładzącego piasek. Teraz, gdy stała do niego profilem, zobaczył, że
to, co uznał za jej kok, było szalem okręconym wokół głowy. W miarę jak podchodził
(krokiem nagle już niespiesznym), kobieta, którą wziął za Chantal, stawała się stara, brzydka i
śmiesznie inna.
7
Chantal znużyła się wkrótce kontemplacją plaży z mola i postanowiła poczekać na Jean-
Marca w pokoju. Ale ogarnęła ją taka senność! Aby nie zepsuć przyjemności spotkania,
postanowiła szybko napić się kawy. Skręciła więc i poszła w stronę wielkiego pawilonu z
betonu i szkła, w którym mieściły się restauracja, kawiarnia, sala gier i kilka sklepów.
Weszła do kawiarni; uderzyła ją muzyka, bardzo głośna. Zbita z tropu, Chantal wsunęła
się między dwa rzędy stolików. W dużej, pustej sali patrzyło na nią dwóch mężczyzn: jeden,
młody, w ciemnym stroju kelnera, opierał się o ladę kontuaru; drugi, starszy, osiłek w T-
shircie, stał w głębi sali.
Zamierzając tu zostać, powiedziała do osiłka: - Czy mógłby pan wyłączyć muzykę?
Zrobił kilka kroków w jej stronę: - Przepraszam, nie zrozumiałem.
Chantal spojrzała na jego muskularne, wytatuowane ramiona: naga kobieta z bardzo
dużymi piersiami i wąż okręcony wokół jej ciała.
Powtórzyła (łagodząc swe żądanie): - Czy mógłby pan ściszyć muzykę?
Mężczyzna odpowiedział: - Muzykę? Nie podoba się pani? - i Chantal spostrzegła, że
młodzieniec, który przeszedł właśnie za ladę, puścił rocka jeszcze głośniej.
Mężczyzna z tatuażem był tuż przy niej. Jego uśmiech wydał się jej zły. Poddała się: -
Nie, nie mam nic przeciw waszej muzyce!
Na co mężczyzna z tatuażem: - Byłem pewien, że się pani podoba. Co podać?
- Nic - powiedziała Chantal - chciałam tu tylko rzucić okiem. Przyjemnie u was.
- Czemu zatem pani nie zostanie? - powiedział za jej plecami, głosem nieprzyjemnie
słodkim, młodzieniec w czerni, który znowu przeniósł się w inne miejsce: stanął między
dwoma rzędami stolików, w jedynym przejściu prowadzącym do drzwi. Służalczość jego
głosu wywołała w Chantal rodzaj paniki. Czuje się jak w pułapce, która za parę chwil się
zatrzaśnie. Chce coś zrobić, szybko. Aby stąd wyjść, będzie musiała przejść tam, gdzie
młodzieniec zagradza drogę. Zmierza w tę stronę, tak jakby postanowiła iść prosto ku
zagładzie. Widząc przed sobą słodkawy uśmiech, Chantal czuje bicie swego serca. Dopiero w
ostatniej chwili młodzieniec odsuwa się na bok i ją przepuszcza.
8
Pomylić fizyczny wygląd ukochanej z wyglądem innej kobiety. Ileż razy już to przeżył!
Zawsze z tym samym zdziwieniem: zatem różnica między nią a innymi jest taka znikoma?
Jak to możliwe, że nie umie rozpoznać sylwetki osoby najbardziej przez siebie kochanej,
osoby, którą uważa za niezrównaną?
Otwiera drzwi do pokoju. Wreszcie ją widzi. Tym razem jest to ona, bez najmniejszej
wątpliwości, lecz też do siebie niepodobna. Jej twarz jest stara, jej spojrzenie dziwnie złe. Tak
jakby kobieta, do której machał na plaży, miała od tej chwili, już na zawsze, zastąpić tę, którą
kocha. Jak gdyby miał zostać ukarany za to, że nie zdołał jej rozpoznać.
- Co ci jest? Co się stało?
- Nic, nic - mówi Chantal.
- Jak to nic? Jesteś całkiem zmieniona.
- Bardzo źle spałam. W ogóle nie spałam. Spędziłam niedobry poranek.
- Niedobry poranek? Dlaczego?
- Ot tak, bez powodu, naprawdę bez powodu.
- Powiedz mi.
- Ale naprawdę bez powodu.
Nalega. Wreszcie Chantal mówi: „Mężczyźni już się za mną nie oglądają".
Patrzy na nią, niezdolny zrozumieć, co ona mówi, co chce przez to powiedzieć. Jest
smutna, ponieważ mężczyźni już się za nią nie oglądają? Chce jej powiedzieć: A ja? A ja? Ja,
który szukam cię kilometrami po plaży, ja, który wykrzykuję twoje imię płacząc i jestem
gotów biec za tobą na koniec świata?
Nie mówi jej tego. Natomiast powtarza powoli, cicho, słowa, które właśnie wymówiła:
„Mężczyźni już się za tobą nie oglądają. Doprawdy, czy dlatego jesteś smutna?"
Chantal się czerwieni. Czerwieni się tak, jak od dawna się przy nim nie zaczerwieniła.
Ten rumieniec zdaje się zdradzać jakieś nie wyznane pragnienia. Pragnienia tak gwałtowne,
że Chantal nie może się im oprzeć i powtarza: „Tak, mężczyźni już się za mną nie oglądają."
9
Kiedy Jean-Marc pojawił się na progu jej pokoju, miała jak najszczerszy zamiar być
wesoła; chciała go pocałować, lecz nie mogła; po przyjściu z kawiarni była spięta, zamknięta
w sobie i pogrążona w tak podłym humorze, że obawiała się, iż odruch miłości, na który się
zdobędzie, okaże się wymuszony i udawany.
Potem Jean-Marc spytał: „Co się stało?" Powiedziała mu, że źle spała, że jest zmęczona,
lecz nie zdołała go przekonać i nadal zadawał jej pytania; nie wiedząc, jak wymknąć się spod
tej miłosnej inkwizycji, chciała mu powiedzieć coś śmiesznego; wówczas przyszedł jej
ponownie na myśl poranny spacer i mężczyźni przemienieni w dzieciate drzewa, i znalazła
zdanie, które pozostało w niej niczym mały zapomniany przedmiot: „Mężczyźni już się za
mną nie oglądają". Sięgnęła po to zdanie, aby uciec od wszelkiej poważnej rozmowy;
usiłowała wypowiedzieć je możliwie najlżej, lecz nie wiedzieć czemu jej głos okazał się
gorzki i melancholijny. Czuła, że ta melancholia przywiera do jej twarzy, i natychmiast
pojęła, że będzie zrozumiana opacznie.
Widziała, jak na nią patrzy, przeciągle, z powagą, i miała wrażenie, że spojrzenie to
rozpala ogień w głębi jej ciała. Ogień rozchodził się szybko w jej brzuchu, wznosił się w
piersiach, palił policzki, i słyszała, jak Jean-Marc powtarza za nią: „Mężczyźni już się za tobą
nie oglądają. Doprawdy, czy dlatego jesteś smutna?"
Czuła, że pali się jak snop słomy i że po skórze spływa jej pot; wiedziała, że ta czerwień
nadaje jej zdaniu przesadne znaczenie; Jean-Marc sądzi pewnie, że tymi słowami (ach, jakże
niewinnymi!) zdradziła się, że ujawniła przed nim swoje tajemne skłonności, za które teraz
się czerwieni ze wstydu; to nieporozumienie, lecz nie może mu tego wyjaśnić, gdyż zna już
od dłuższego czasu ten palący ogień; nigdy nie godziła się nazwać go prawdziwym imieniem,
lecz tym razem nie ma wątpliwości, co on oznacza, i z tego powodu nie chce, nie może o nim
mówić.
Fala ciepła była długa i napłynęła, szczyt sadyzmu, na oczach Jean-Marca; Chantal nie
wiedziała, co począć, aby się schować, aby się zakryć, aby odwrócić badawcze spojrzenie.
Bezgranicznie speszona, powtórzyła to samo zdanie w nadziei, że naprawi to, co za
pierwszym razem jej się nie udało, i że zdoła wymówić je lekko niczym żart, niczym parodię:
„Tak, mężczyźni już się za mną nie oglądają". Nic z tego, zdanie zabrzmiało jeszcze bardziej
melancholijnie niż przed chwilą.
W oczach Jean-Marca zapala się nagle światło, które Chantal zna i które jest niczym
latarnia zbawienia: „A ja? Jakże możesz myśleć o tych, którzy już się za tobą nie oglądają,
skoro ja uganiam się bez przerwy za tobą, wszędzie tam, gdzie ty jesteś?"
Czuje się uratowana, gdyż głos Jean-Marca jest głosem miłości, głosem, o którego
istnieniu zapomniała w czasie tych zgubnych chwil, głosem miłości, który pieści ją i odpręża,
lecz na który nie jest jeszcze gotowa; tak jakby głos ten przybywał z daleka, z nazbyt daleka;
potrzebowałaby słyszeć go jeszcze przez dłuższą chwilę, aby móc w niego uwierzyć.
Dlatego zesztywniała, kiedy chciał wziąć ją w ramiona; bała się jego uścisku; bała się, że
jej wilgotne ciało ujawni tajemnicę. Chwila była zbyt krótka i nie pozwoliła jej się opanować;
zanim więc Chantal zdołała powstrzymać swój odruch, odepchnęła go nieśmiało, lecz
stanowczo.
10
Czy to nieudane spotkanie, które nie pozwoliło im się pocałować, naprawdę się odbyło?
Czy Chantal pamięta jeszcze o tych paru chwilach nieporozumienia? Czy pamięta o zdaniu,
które zmieszało Jean-Marca? Bynajmniej. Epizod poszedł w niepamięć jak tysiące innych.
Jakieś dwie godziny później jedzą obiad w hotelowej restauracji i wesoło rozmawiają o
śmierci. O śmierci? Szef Chantal poprosił ją, żeby zastanowiła się nad kampanią reklamową
dla zakładu pogrzebowego Lucien Duvala.
- Nie należy się śmiać - powiedziała ze śmiechem.
- A oni się śmieją?
- Kto?
- Twoi koledzy. Myśl sama w sobie jest tak ewidentnie śmieszna, reklamować śmierć!
Ten twój dyrektor, stary trockista! Zawsze powtarzasz, że jest inteligentny!
- Bo jest inteligentny. Logiczny jak skalpel. Zna Marksa, psychoanalizę, poezję
nowoczesną. Chętnie wspomina, że w literaturze lat dwudziestych, w Niemczech czy gdzie
indziej, istniał prąd poezji codzienności. Wedle niego reklama spełnia po czasie ten poetycki
program. Przekształca proste przedmioty życia w poezję. Dzięki niej codzienność zaczęła
śpiewać.
- Cóż tak bardzo inteligentnego dostrzegasz w tych banałach!
- Ton cynicznej prowokacji, kiedy o tym mówi.
- A śmieje się, czy nie śmieje, gdy każe ci przygotować reklamę śmierci?
- Uśmiechem, który wskazuje na dystans, bo to takie eleganckie, a im większą masz
władzę, tym większy odczuwasz przymus elegancji. Lecz jego powściągliwy uśmiech nie ma
nic wspólnego z takim uśmiechem jak twój. A on jest bardzo wyczulony na ten niuans.
- Jak zatem znosi twój uśmiech?
- Ależ Jean-Marc, co ty mówisz, ja się nie śmieję. Nie zapominaj, mam dwie twarze.
Nauczyłam się czerpać z tego pewną przyjemność, lecz mimo wszystko nie jest łatwo mieć
dwie twarze. To wymaga wysiłku, to wymaga dyscypliny! Musisz zrozumieć, że wszystko, co
robię, robię chcąc nie chcąc ambitnie, tak, żeby było dobrze zrobione. Choćby po to, by nie
stracić pracy. A bardzo trudno jest perfekcyjnie pracować i zarazem pracą pogardzać.
- Och, ty to potrafisz, ty jesteś do tego zdolna, jesteś w tym świetna - mówi Jean-Marc.
- Tak, mogę mieć dwie twarze, lecz nie mogę ich mieć jednocześnie. Przy tobie noszę
twarz, która jest kpiąca. Kiedy jestem w biurze, noszę twarz poważną. Otrzymuję podania od
ludzi poszukujących u nas zatrudnienia. Muszę wyrazić negatywną opinię lub ich polecić. Są
wśród nich tacy, którzy w liście wyrażają się językiem jakże doskonale nowoczesnym, ze
wszystkimi jego frazesami, z jego żargonem, jego obowiązkowym optymizmem. Po to, by ich
znienawidzić, nie muszę się z nimi spotykać ani rozmawiać. Ale wiem, że to oni będą
pracowali dobrze i gorliwie. I są też tacy, którzy w innych czasach poświęciliby się z
pewnością filozofii, historii sztuki, nauczaniu francuskiego, lecz dzisiaj poszukują pracy u
nas, nie mając innego wyjścia, niemal z rozpaczy. Wiem, że gardzą w duchu stanowiskiem, o
które się ubiegają, i że są zatem moimi braćmi. I muszę wybierać.
- I jak wybierasz?
- Raz polecam kogoś, kto wydaje mi się sympatyczny, innym razem tego, kto będzie
dobrze pracował. W połowie działam niczym zdrajca przedsiębiorstwa, w połowie niczym
zdrajca siebie samej. Jestem podwójnym zdrajcą. I uznaję ten stan podwójnej zdrady nie za
klęskę, lecz za wyczyn. Albowiem jak długo jeszcze będę umiała zachować obie twarze? To
jest wyczerpujące. Nadejdzie dzień, w którym będę miała jedną tylko twarz. Oczywiście tę
gorszą. Poważną. Przytakującą. Czy będziesz jeszcze mnie kochał?
- Nigdy nie stracisz obu twarzy - mówi Jean-Marc. Chantal uśmiecha się i wznosi
kieliszek z winem:
- Miejmy nadzieję!
Stukają się, piją, po czym Jean-Marc mówi: - Zresztą niemal zazdroszczę ci tej reklamy
śmierci. Nie wiem dlaczego, ale od wczesnych lat urzekają mnie wiersze o śmierci. Tylu się
nauczyłem na pamięć. Mogę ci je zarecytować, chcesz? Będziesz mogła je wykorzystać. Na
przykład te wersety Baudelaire'a, z pewnością je znasz:
O Śmierci, stary szyprze, już czas! podnieśmy kotwicę! Ta kraina nas nudzi, o Śmierci!
Wyjdźmy z portu!
- Znam to, znam - przerywa mu Chantal. - Bardzo piękne, lecz dla nas to się nie nadaje.
- Jak to? Twój stary trockista lubi poezję! A czyż jest lepsze pocieszenie dla
umierającego niż słowa: ta kraina nas nudzi? Wyobrażam sobie taki neon, nad bramą wej-
ściową cmentarzy. Dla potrzeb twojej reklamy wystarczyłoby lekko zmienić słowa: Ta kraina
was nudzi. Lucien Duval, stary szyper, przygotuje wyjście z portu.
- Ale moim zadaniem nie jest przypodobać się umierającym. To nie oni zwrócą się do
Lucien Duvala o usługę. Żywi zaś, którzy grzebią martwych, chcą cieszyć się życiem, a nie
celebrować śmierć. Zapamiętaj sobie: naszą religią jest pochwała życia. Słowo „życie" jest
królem słów. Słowem-królem otoczonym przez inne wielkie słowa. Przez słowo „przygoda"!
Przez słowo „przyszłość"! I przez słowo „nadzieja"! Właśnie, wiesz, jak brzmiało
zaszyfrowane imię bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę? Little Boy! Ten szyfr musiał
wymyślić jakiś geniusz! Lepiej wymyślić nie można. Little Boy, mały chłopiec, brzdąc,
dzieciak, nie ma słowa bardziej czułego, bardziej wzruszającego, bardziej nabrzmiałego
przyszłością.
- Tak, pojmuję - mówi Jean-Marc z zachwytem. - Nad Hiroszimą kołuje samo życie w
osobie little boya, który spuszcza na ruiny złotą urynę nadziei. W ten sposób rozpoczęła się
epoka powojenna. - Chwyta kieliszek: - Napijmy się!
11
Jej syn miał pięć latek, kiedy go pochowała. Później, podczas wakacji, szwagierka
powiedziała jej: „Jesteś zbyt smutna. Musisz mieć jeszcze dziecko. Tylko w ten sposób uda ci
się zapomnieć". Od słów szwagierki ścisnęło się jej serce. Dziecko: istnienie bez biografii.
Cień, który szybko zaciera się w jego następcy. Ale ona nie pragnęła zapomnieć o swym
dziecku. Broniła jego niezastąpionej jednostkowości. Broniła przed przyszłością przeszłości,
lekceważonej i pogardzanej przeszłości biednego zmarłego malca. Tydzień później jej mąż
powiedział: „Nie chcę, żebyś wpadła w depresję. Musimy mieć szybko drugie dziecko. Potem
zapomnisz". Zapomnisz: nie starał się nawet znaleźć innego określenia! I wówczas zrodziła
się w niej decyzja o rozłące.
Jasne było dla niej, że jej mąż, człowiek raczej bierny, nie mówił we własnym imieniu,
lecz w imieniu bardziej ogólnych interesów swej licznej rodziny, zdominowanej przez jego
siostrę. Mieszkała ona wówczas z trzecim mężem i dwójką dzieci z poprzednich małżeństw;
udało jej się zachować dobre stosunki z dawnymi małżonkami i gromadzić ich wokół siebie
wraz z rodzinami swych braci i kuzynek. Te ogromne zjazdy odbywały się podczas wakacji w
olbrzymiej wiejskiej willi; szwagierka próbowała wprowadzić Chantal do plemienia, aby
stopniowo, niezauważenie, stała się jego częścią.
To właśnie tam, w wielkiej willi, szwagierka, a następnie mąż namawiali ją na drugie
dziecko. I tam, w małej sypialni, odmówiła pójścia z nim do łóżka. Każde z jego erotycznych
starań przypominało jej o rodzinnej kampanii na rzecz nowej ciąży, i myśl, że ma iść z nim do
łóżka, stała się groteskowa. Miała wrażenie, że wszyscy członkowie plemienia, babcie, bracia,
tatusiowie, siostrzeńcy, siostrzenice, kuzynki, podsłuchiwali pod drzwiami, oglądali
ukradkiem ich pościel, szukali oznak porannego zmęczenia. Wszyscy przywłaszczyli sobie
prawo patrzenia na jej brzuch. Nawet najmłodsi siostrzeńcy zostali powołani jako najemnicy
na tę wojnę. Jeden z nich powiedział jej: „Chantal, dlaczego nie lubisz dzieci? - Dlaczego
sądzisz, że ich nie lubię?" - odrzekła gwałtownie i chłodno. Nie wiedział, co powiedzieć.
Rozdrażniona, ciągnęła: „Kto ci nagadał, że nie lubię dzieci?" I mały siostrzeniec
odpowiedział na jej srogie spojrzenie tonem tyleż nieśmiałym, co przekonanym: „Gdybyś
lubiła dzieci, to byś je miała".
Po powrocie z wakacji postępowała z determinacją: najpierw postanowiła powrócić do
pracy. Przed narodzinami syna uczyła w liceum. Ponieważ źle tam zarabiała, zrezygnowała i
znalazła inną pracę, która nie odpowiadała jej pragnieniom (lubiła nauczać), lecz była
trzykrotnie lepiej płatna. Czuła się nieswojo, zdradzając swe zamiłowania dla pieniędzy, lecz
co robić, był to jedyny sposób na osiągnięcie niezależności. Jednakże pieniądze nie starczą,
by ją osiągnąć. Potrzebowała także mężczyzny, który byłby żywym przykładem innego życia,
bo choć gorączkowo chciała uwolnić się od życia poprzedniego, zupełnie innego wyobrazić
sobie nie umiała.
Musiała odczekać kilka lat, zanim spotkała Jean-Marca. Dwa tygodnie później poprosiła
zaskoczonego męża o rozwód. Wówczas jej szwagierka, z podziwem podszytym wrogością,
nazwała ją Tygrysicą: „nie ruszasz się, nie wiadomo, co myślisz, i nagle uderzasz". Trzy
miesiące później kupiła mieszkanie, do którego sprowadziła się ze swoim ukochanym,
porzucając wszelką myśl o małżeństwie.
12
Jean-Marc miał sen: lęka się o Chantal, szuka jej, biega po ulicach, wreszcie widzi ją z
tyłu, jak idzie i się oddala. Biegnie za nią i wykrzykuje jej imię. Jest już o parę ledwie kroków
od niej, Chantal odwraca głowę i Jean-Marc, osłupiały, ma przed sobą inną twarz, twarz obcą
i nieprzyjemną. Jednakże nie jest to ktoś inny, to jest Chantal, jego Chantal, nie ma żadnej
wątpliwości, lecz jego Chantal ma twarz nieznajomej kobiety, i to jest straszne, straszne, nie
do zniesienia. Obejmuje ją mocno, przyciska do ciała i powtarza, łkając: Chantal, moja mała
Chantal, moja mała Chantal! jak gdyby powtarzając te słowa chciał przywrócić tej
przemienionej twarzy jej dawny, utracony wygląd, jej utraconą tożsamość.
Sen go obudził. Chantal nie było już w łóżku, słyszał poranne odgłosy dochodzące z
łazienki. Wciąż pod wpływem snu, odczuł nagłą potrzebę zobaczenia jej. Wstał i podszedł do
niedomkniętych drzwi. Przystanął i niczym podglądacz, zachłannie wykradający dla siebie
intymną scenę, obserwował ją: tak, to była jego Chantal, jaką zawsze znał: pochylona nad
umywalką, czyściła zęby, wypluwała ślinę zmieszaną z pastą i była tak komicznie, tak
dziecinnie skupiona na swej czynności, że Jean-Marc się uśmiechnął. Jakby czując jego
spojrzenie, odwróciła się, zobaczyła go w drzwiach i dała się pocałować w jeszcze całkiem
białe usta.
- Przyjdziesz po mnie wieczorem do agencji? - powiedziała do niego.
Około szóstej wszedł do hallu, przemierzył korytarz i zatrzymał się u drzwi jej biura.
Były niedomknięte, podobnie jak tego ranka drzwi do łazienki. Zobaczył Chantal z dwiema
kobietami, koleżankami z pracy. Ale nie była już taka sama, jak rano; mówiła mocniejszym
głosem, do którego nie był przyzwyczajony, jej ruchy były szybsze, ostrzejsze, bardziej
władcze. Rano w łazience odnalazł postać, którą dopiero co utracił podczas nocy i która pod
wieczór znowu odmieniała się na jego oczach.
Wszedł. Uśmiechnęła się do niego. Ale ten uśmiech był zastygły, a Chantal jakby
znieruchomiała. Całowanie w oba policzki stało się we Francji od dobrych dwudziestu lat
konwencją niemal obowiązkową, niezręczną z tego powodu dla tych, którzy się kochają. Ale
jak uciec od konwencji, kiedy spotykamy się na oczach innych i nie chcemy zostać uznani za
skłóconą parę? Chantal, zażenowana, podeszła i nadstawiła oba policzki. Gest był sztuczny i
pozostawił po sobie niesmak fałszu. Wyszli i dopiero po dłuższej chwili stała się dla niego na
powrót Chantal, którą znał.
Dzieje się tak zawsze: od chwili, w której ją widzi, do chwili, gdy rozpoznaje tę, którą
kocha, jest długa droga do przebycia. Podczas ich pierwszego spotkania, w górach, udało mu
się niemal od razu znaleźć z nią na osobności. Gdyby przed tym spotkaniem sam na sam
widywał ją często taką, jaką była przy innych, to czy rozpoznałby w niej osobę do
pokochania? Gdyby poznał ją tylko z twarzą, którą pokazuje kolegom, szefom, podwładnym,
to czy ta twarz by go wzruszyła i zachwyciła? Jean-Marc nie ma odpowiedzi na te pytania.
13
Być może to z powodu nadmiernego uwrażliwienia na chwile jej obcości zdanie
„mężczyźni już się za mną nie oglądają" tak bardzo go przejęło: wypowiadając je Chantal
stawała się nie do poznania. To zdanie nie było do niej podobne. I jej twarz, jakby zła, jakby
postarzała, również nie była do niej podobna. Najpierw zareagował zazdrością: jakże mogła
narzekać, że inni już się nią nie interesują, skoro on jeszcze tego ranka był gotów zginąć na
drodze, aby być z nią tak szybko, jak tylko możliwe? Ale w niecałą godzinę później
powiedział sobie wreszcie: każda kobieta mierzy stopień swego zestarzenia się
zainteresowaniem lub brakiem zainteresowania, jakie mężczyźni okazują jej ciału. Czyż nie
byłoby śmiesznością obrażać się za to? Nie zgadzał się jednak ze zdaniem Chantał, choć nie
czuł się obrażony. Bo zauważył ślady lekkiego zestarzenia się na jej twarzy (jest cztery lata
od niego starsza) już w dniu ich pierwszego spotkania. Jej piękno, które wówczas go ude-
rzyło, nie odmładzało jej; mógłby raczej powiedzieć, że wiek czynił jej piękno bardziej
wymownym.
Zdanie Chantal rozbrzmiewało w jego głowie i wyobraził sobie historię jej ciała: było
zagubione wśród tysięcy innych ciał aż do dnia, w którym pożądliwe spojrzenie na nim się
zatrzymało i wyciągnęło je z galaktycznej wielości; następnie spojrzenia się rozmnożyły i
rozpaliły to ciało, które od tamtej pory kroczy przez świat niczym pochodnia; to czas
świetlistej chwały, lecz wkrótce spojrzenia zaczną się przerzedzać, światło zacznie z wolna
gasnąć aż do dnia, w którym to ciało, prześwietlone, następnie przezroczyste, następnie
niewidzialne, będzie spacerowało po ulicach niczym mała wędrująca nicość. Na tej drodze
prowadzącej od pierwszej niewidzialności do drugiej, zdanie „mężczyźni już się za mną nie
oglądają" jest czerwoną lampką wskazującą, że rozpoczęło się stopniowe wygaszenie ciała.
Na nic się zda jej mówić, że ją kocha i uważa za piękną, jego zakochane spojrzenie nie
będzie mogło jej pocieszyć. Albowiem spojrzenie miłości jest spojrzeniem, które odosabnia.
Jean-Marc myślał o miłosnej samotności dwóch starych osób, niewidzialnych dla innych:
smutnej samotności zwiastującej śmierć. Nie, tym, czego Chantal potrzebuje, nie jest
zakochane spojrzenie, lecz zalew spojrzeń nieznanych, grubiańskich, lubieżnych,
zatrzymujących się na niej bez sympatii, bez selekcji, bez czułości ani grzeczności,
nieodparcie, nieuchronnie. Te spojrzenia utrzymują ją w społeczeństwie mężczyzn.
Spojrzenie miłości ją z niego wyrywa.
Myślał z wyrzutami sumienia o zawrotnie szybkich początkach ich miłości. Nie musiał
jej zdobywać: była zdobyta od pierwszej chwili. Oglądać się za nią? Po co. Od początku była
przy nim, naprzeciwko niego, obok niego.
Od początku on był silniejszy, a ona słabsza. Ta nierówność została wmurowana w
podwaliny ich miłości. Nierówność nieusprawiedliwiona, nierówność niesprawiedliwa.
Chantal była słabsza, gdyż była starsza.
14
Kiedy miała szesnaście, siedemnaście lat, uwielbiała pewną metaforę; czy sama ją
wymyśliła, czy też ją usłyszała, przeczytała? nieważne: chciała być zapachem róży, zapachem
zaborczym i zdobywczym, chciała w ten sposób przeniknąć we wszystkich mężczyzn, a
poprzez mężczyzn objąć całą ziemię. Zaborczy zapach róży: metafora przygody. Ta metafora
rozkwitła na progu jej dorosłego życia niczym romantyczna obietnica słodkiej bliskości,
niczym zaproszenie do podróży na wskroś mężczyzn. Ale ze swej natury nie była kobietą
urodzoną, by zmieniać kochanków, i to niejasne liryczne marzenie szybko zasnęło w mał-
żeństwie, które zapowiadało się spokojne i szczęśliwe.
O wiele później, gdy już porzuciła męża i od kilku lat żyła z Jean-Markiem, znalazła się
któregoś dnia nad brzegiem morza: kolację zjedli na świeżym powietrzu, na zbitym z desek
tarasie nad wodą; zachowuje po tamtej kolacji intensywne wspomnienie bieli; deski, stoliki,
krzesła, obrusy, wszystko było białe, latarnie pomalowane były na biało i lampy biły białym
światłem w letnie, jeszcze nie całkiem ciemne niebo, na którym również biały księżyc bielił
wszystko wokół. W tej kąpieli z bieli odczuwała nieznośną tęsknotę za Jean-Markiem.
Tęsknotę? Jakże mogła odczuwać tęsknotę, skoro siedział naprzeciw niej? Jak można
cierpieć z powodu nieobecności tego, kto jest obecny? (Jean-Marc umiałby odpowiedzieć:
można cierpieć z tęsknoty w obecności ukochanego, jeśli dostrzega się przyszłość, w której
ukochanego już nie ma; jeśli śmierć ukochanego jest już niewidocznie obecna.)
W czasie tych minut dziwnej tęsknoty nad brzegiem morza przypomniała sobie nagle
swoje zmarłe dziecko i zalała ją fala szczęścia. Uczucie to wkrótce ją przerazi. Ale na uczucia
nie ma rady, one są i wymykają się wszelkiej cenzurze. Można sobie wyrzucać jakiś postępek,
powiedziane słowo, lecz nie można sobie wyrzucać uczucia po prostu dlatego, że nie mamy
nad nim żadnej władzy. Wspomnienie o zmarłym synku wypełniało ją szczęściem i mogła
jedynie się zastanawiać, co to znaczy. Odpowiedź była jasna: znaczyło to, że jej obecność u
boku Jean-Marca była absolutna i że mogła być absolutna dzięki nieobecności jej syna. Była
szczęśliwa, gdyż jej syn nie żył. Siedząc naprzeciw Jean-Marca, miała chęć powiedzieć to
głośno, lecz się nie ośmieliła. Nie była pewna jego reakcji, lękała się, że uzna ją za potwora.
Smakowała całkowity brak przygód. Przygoda: sposób na objęcie świata. Nie chciała już
obejmować świata. Nie chciała już świata.
Smakowała szczęście istnienia bez przygód i bez pragnienia przygody. Przypomniała
sobie swoją metaforę i zobaczyła różę, która więdnie, szybko, jak na przyśpieszonym filmie,
aż wreszcie zostaje po niej jedynie cienka łodyżka, sczerniała i niknąca na zawsze w białej
przestrzeni ich wieczora: róża rozmyta w bieli.
Tego samego wieczoru przed zaśnięciem (Jean-Marc już spał) raz jeszcze przypomniała
sobie o zmarłym dziecku i wspomnieniu temu ponownie towarzyszyła skandaliczna fala
szczęścia. Pomyślała sobie wówczas, że jej miłość do Jean-Marca jest herezją,
przekroczeniem niepisanych praw wspólnoty ludzkiej, od której się oddalała; pomyślała
sobie, że musi trzymać w tajemnicy przesadny ogrom swej miłości, aby nie wzbudzać
nienawistnego oburzenia innych.
15
Rano to zawsze ona wychodzi pierwsza z mieszkania i otwiera skrzynkę, zostawia w niej
listy adresowane do Jean-Marca i wyjmuje swoje. Tego ranka zastała dwa listy: jeden na
nazwisko Jean-Marca (obejrzała go przelotnie: stempel był z Brukseli), drugi na jej nazwisko,
lecz bez adresu i znaczka. Ktoś musiał przynieść go osobiście. Nieco się śpieszyła, więc bez
otwierania włożyła go do torebki i pomknęła do autobusu. Kiedy już usiadła, otworzyła
kopertę; list składał się z jednego zdania: „Chodzę za panią jak szpieg, jest pani piękna,
bardzo piękna".
Pierwsze odczucie było nieprzyjemne. Nie pytając, czy ona sobie tego życzy, ktoś
postanowił wkroczyć w jej życie, ściągnąć na siebie jej uwagę (jej spostrzegawczość jest
ograniczona i Chantal nie ma dość energii, aby ją rozwinąć), słowem, naprzykrzać się jej.
Potem powiedziała sobie, że w końcu jest to błahostka. Któraż kobieta nie otrzymała pewnego
dnia podobnego listu? Ponownie list odczytała i uzmysłowiła sobie, że pasażerka obok
również mogła go przeczytać. Włożyła go z powrotem do torby i rozejrzała się wokół.
Zobaczyła siedzących ludzi, wpatrzonych z roztargnieniem w ulicę, dwie głośno roześmiane
dziewczyny, młodego Murzyna przy wyjściu, wysokiego, przystojnego i przyglądającego się
jej uważnie, kobietę pogrążoną w lekturze książki i z pewnością mającą przed sobą długą
drogę.
W autobusie Chantal zazwyczaj nie zwraca na ludzi uwagi. Z powodu listu zdawało się
jej, że jest obserwowana, i sama zaczęła obserwować. Czy zawsze jeździ autobusem ktoś, kto
gapi się na nią jak ten Murzyn dzisiaj? Uśmiechnął się, tak jakby wiedział, co przeczytała. A
jeśli to on jest autorem listu? Odrzuciła szybko tę zbyt absurdalną myśl i wstała, aby wysiąść
na następnym przystanku. Musiała wyminąć Murzyna, który zastawiał drogę do drzwi
wyjściowych, i to ją zakłopotało. Kiedy była już bardzo blisko niego, autobus zahamował,
przez chwilę nie mogła złapać równowagi i Murzyn parsknął śmiechem. Wysiadła i
pomyślała sobie: to nie był podryw; to była drwina.
Przez cały dzień słyszała ten drwiący śmiech niczym zwiastun złego. Parokrotnie jeszcze
obejrzała list w biurze i po powrocie do domu zastanawiała się, co począć. Zachować list?
Dlaczego? Pokazać go Jean-Marcowi? To byłoby dla niej krępujące; tak jakby chciała się
pochwalić! A zatem zniszczyć go? Oczywiście. Poszła do toalety i, pochylona nad muszlą,
patrzyła na powierzchnię wody; podarła kopertę na drobne kawałki, wrzuciła je do środka,
spuściła wodę, lecz sam list złożyła i zaniosła do swego pokoju. Otworzyła szafę z bielizną i
wsunęła go pod biustonosze. Czyniąc to usłyszała znowu drwiący śmiech Murzyna i
pomyślała sobie, że jest podobna do wszystkich kobiet; jej biustonosze wydały się jej nagle
pospolite i głupio kobiece.
16
Zaledwie godzinę później Jean-Marc, wróciwszy do domu, pokazał Chantal
zawiadomienie: „Wyjąłem je dzisiaj rano ze skrzynki. F. nie żyje".
Chantal była niemal zadowolona, że inny list, ważniejszy, przysłonił śmieszność jej listu.
Wzięła Jean-Marca pod rękę i zaprowadziła do salonu, aby usiąść naprzeciw niego.
Chantal: - Jednak się przejąłeś.
- Nie - powiedział Jean-Marc - albo też przejmuję się tym, że się nie przejąłem.
- Nawet teraz mu nie wybaczyłeś?
- Wszystko mu wybaczyłem. Ale nie o to chodzi. Mówiłem ci o dziwnym uczuciu
radości, którego doznałem, gdy przed laty postanowiłem nie widywać się z nim. Byłem zimny
jak lód, i to mnie cieszyło. Jego śmierć w niczym tego uczucia nie odmieniła.
- Przerażasz mnie. Naprawdę mnie przerażasz.
Jean-Marc wstał po butelkę koniaku i dwa kieliszki. Pociągnął pierwszy łyk: - Pod koniec
odwiedzin w szpitalu zaczął wspominać. Przypomniał mi, co rzekomo mówiłem, gdy miałem
szesnaście lat. W tamtej chwili pojąłem, jaki jest jedyny sens przyjaźni, które rodzą się
dzisiaj. Przyjaźń jest niezbędna człowiekowi dla właściwego funkcjonowania jego pamięci.
Przypominać sobie przeszłość, nosić ją zawsze przy sobie jest być może koniecznym
warunkiem zachowania, jak to się mówi, integralności swojego ja. Po to, by owo ja nie
zwęziło się, zachowało swą objętość, należy podlewać wspomnienia niczym kwiaty w
doniczce, i to podlewanie wymaga regularnych kontaktów ze świadkami przeszłości, to
znaczy z przyjaciółmi. Są naszym zwierciadłem; naszą pamięcią; niczego od nich nie wyma-
gamy, tego tylko, by od czasu do czasu odkurzyli zwierciadło, abyśmy mogli się w nim
przejrzeć. Ale ja mam w nosie to, co robiłem w liceum! Od wczesnej młodości, może nawet
od dzieciństwa, zawsze pragnąłem czegoś zupełnie innego: przyjaźni jako wartości
wyniesionej ponad wszelkie inne. Lubiłem mówić: między prawdą a przyjacielem zawsze
wybieram przyjaciela. Mówiłem prowokacyjnie, lecz myślałem serio. Dzisiaj wiem, że ta
maksyma jest archaiczna. Mogła coś znaczyć dla Achillesa, przyjaciela Patroklesa, dla
muszkieterów Aleksandra Dumasa, nawet dla Sanczo, który był prawdziwym przyjacielem
swego pana, mimo wszelkich między nimi sporów. Ale już nie dla nas. Posuwam się tak
daleko w moim pesymizmie, że dzisiaj jestem wręcz gotów przedkładać prawdę nad przyjaźń.
Po wypiciu kolejnego łyka: - Przyjaźń była dla mnie dowodem, że istnieje coś
silniejszego od ideologii, od religii, od narodu. W powieści Dumasa czterej przyjaciele
znajdują się często we wrogich obozach, zmuszeni walczyć przeciw sobie. Ale to w niczym
nie szkodzi ich przyjaźni. Postawili swą przyjaźń ponad prawdę, ponad sprawę, rozkazy
dowódców, ponad króla, ponad królową, ponad wszystko.
Chantal pogłaskała go po dłoni i po chwili milczenia powiedział: - Dumas napisał historię
muszkieterów z dystansu dwustu lat. Czy odczuwał już tęsknotę za utraconym światem
przyjaźni? Czy też zanik przyjaźni jest zjawiskiem świeższej daty?
- Nie umiem ci odpowiedzieć. Przyjaźń nie jest domeną kobiet.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To, co mówię. Przyjaźń jest problemem mężczyzn. Ich romantyzmem. Nie naszym.
Jean-Marc napił się łyk koniaku i wrócił do swych myśli: - Jak powstała przyjaźń? Z
pewnością jako przymierze przeciwko wrogom, przymierze, bez którego człowiek byłby
wobec nich bezbronny. Może nie ma już witalnej potrzeby takiego przymierza.
- Wrogowie będą istnieli zawsze.
- Tak, lecz są niewidzialni i anonimowi. Administracje, prawa. Co może dla ciebie
przyjaciel, kiedy podjęto decyzję o zbudowaniu lotniska przed twoim oknem albo kiedy
wyrzucają cię z pracy? Jeśli ktoś ci wówczas pomaga, jest to także ktoś anonimowy i
niewidzialny, jakaś organizacja pomocy społecznej, stowarzyszenie obrony konsumentów,
biuro adwokackie. Przyjaźń nie jest już wystawiana na żadną próbę. Nie ma już sposobności,
by pójść po przyjaciela, który odniósł rany na polu bitewnym albo wyciągnąć miecz, aby
bronić go przed bandytami. Przechodzimy przez nasze życie bez większych niebezpie-
czeństw, lecz także bez przyjaźni.
- Jeśli tak jest rzeczywiście, powinno to cię skłonić do zgody z F.
- Przyznaję od razu, że nie pojąłby moich zarzutów, gdybym mu je wówczas przedstawił.
Kiedy inni rzucili się na mnie, on zamilkł. Ale muszę oddać mu sprawiedliwość: swoje
milczenie uznał za akt odwagi. Mówiono mi, że chwalił się nawet, iż nie popadł w psychozę,
która zapanowała na moim punkcie, i nie powiedział niczego, co mogłoby mi zaszkodzić.
Miał zatem czyste sumienie i musiał poczuć się dotknięty, kiedy bez żadnego wyjaśnienia
przestałem się z nim widywać. Moim błędem było, że żądałem od niego czegoś więcej niż
neutralności. Gdyby podjął ryzyko mojej obrony w tym złośliwym i hardym środowisku,
naraziłby się sam na niechęć, na konflikty, kłopoty. Jakże ja mogłem tego wymagać? Tym
bardziej że był moim przyjacielem! Był to z mojej strony brak przyjaźni! Powiedzmy to
inaczej: było to niegrzeczne. Gdyż przyjaźń pozbawiona swej dawnej treści przeistoczyła się
dzisiaj w kontrakt wzajemnej uczynności, słowem, w kontrakt grzeczności. A jest
niegrzecznością domagać się od przyjaciela rzeczy, która jego mogłaby krępować lub być dla
niego nieprzyjemna.
- Ależ tak, tak właśnie jest. Tyle że powinieneś mówić o tym bez goryczy. Bez ironii.
- Mówię bez ironii. Tak właśnie jest.
- Jeśli godzi w ciebie czyjaś nienawiść, jeśli jesteś oskarżony, rzucony na czyjąś pastwę,
możesz spodziewać się dwóch reakcji od ludzi, którzy cię znają: jedni dołączą do sfory,
drudzy będę dyskretnie udawali, że o niczym nie wiedzą, o niczym nie słyszeli, tak że nadal
będziesz mógł widywać się z nimi i rozmawiać. Ta druga kategoria, dyskretna, delikatna, to
twoi przyjaciele. Przyjaciele w nowoczesnym sensie tego słowa. Jean-Marc, słuchaj, ja o tym
wiem od dawna.
17
Na ekranie widać pupę w pozycji poziomej, piękną, seksowną, w dużym zbliżeniu. Jakaś
ręka gładzi ją czule, rozkoszując się skórą tego nagiego, oddanego, opuszczonego ciała.
Następnie kamera się oddala i widać całe ciało, leżące w łóżeczku: to niemowlę, nad którym
pochyla się mamusia. W następnej sekwencji mamusia unosi je i jej rozchylone usta całują
miękką, wilgotną i szeroko rozwartą buzię niemowlęcia. W tym momencie kamera zbliża się i
ten sam pocałunek, wykadrowany, na dużym zbliżeniu, staje się nagle pocałunkiem
zmysłowym, miłosnym.
Na tym ujęciu Leroy zatrzymał film: - Zawsze zabiegamy o większość. Podobnie jak
kandydaci na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych podczas kampanii wyborczej.
Kładziemy produkt w zaczarowanym kręgu obrazów mających przyciągnąć większość
kupujących. Poszukując obrazów mamy skłonność do przeceniania seksu. Ostrzegam was.
Jedynie malutka mniejszość prawdziwie rozkoszuje się życiem seksualnym.
Leroy przerwał, aby delektować się zdziwieniem niewielkiej grupki współpracowników,
których zwołuje raz w tygodniu na seminarium poświęcone kampanii reklamowej, jakiemuś
filmowi reklamowemu czy afiszowi. Od dawna wiedzą, że tym, co schlebia ich szefowi, nie
jest pośpieszna zgoda, lecz ich zaskoczenie. Dlatego dystyngowana dama z kilkoma
pierścionkami na swych postarzałych palcach ośmieliła się zaprzeczyć:
- Wszystkie sondaże twierdzą co innego!
- Oczywiście - powiedział Leroy. - Czy jeśli ktoś, droga pani, pyta panią o pani
seksualność, powie pani prawdę? Nawet jeśli osoba, która stawia pytanie, nie zna pani z
nazwiska, nawet jeśli pyta panią przez telefon i pani nie widzi, to pani skłamie: „Lubi pani się
pieprzyć? - I to jak! - Ile razy? - Sześć razy dziennie! - Lubi pani świntuszyć? - Do
szaleństwa!" Ale to wszystko jest na pokaz. Erotyzm jest z handlowego punktu widzenia
rzeczą dwuznaczną, bo choć wszyscy pożądają życia erotycznego, to wszyscy zarazem go
nienawidzą jako przyczyny swych nieszczęść, swych frustracji, zawiści, kompleksów,
cierpień.
Puszcza im raz jeszcze tę samą sekwencję telewizyjnej reklamy; Chantal patrzy na
wilgotne usta dotykające na zbliżeniu innych wilgotnych ust i uprzytamnia sobie (po raz
pierwszy uprzytamnia to sobie tak jasno), że Jean-Marc i ona nigdy nie całują się w ten
sposób. Sama jest tym zdziwiona: czyżby to była prawda? nigdy tak się nie całowali?
Ależ tak. Wtedy, gdy nie znali się jeszcze z nazwiska. W wielkiej sali górskiego hotelu
mówili sobie banały wśród pijących i gawędzących ludzi, lecz ton ich głosu uzmysłowił im,
że pragnęli się wzajemnie, i schowali się w pustym korytarzu, i tam się całowali. Otworzyła
usta i wepchnęła język w usta Jean-Marca, gotowa lizać wszystko, co znajdzie w środku.
Gorliwość, którą okazywały ich języki, nie była seksualną koniecznością, lecz pośpiechem
powiedzenia sobie, że są gotowi do miłości, natychmiast, na całość, dziko i bez straty czasu.
Ich śliny nie miały nic wspólnego z pożądaniem czy z przyjemnością, były posłannikami. Nie
mieli śmiałości powiedzieć sobie prosto i głośno „chcę się z tobą kochać, natychmiast, od
razu", pozwolili więc swej ślinie mówić w ich imieniu. Dlatego podczas miłosnego uścisku
(który nastąpił kilka godzin po pierwszym pocałunku) ich usta prawdopodobnie (nie
przypomina sobie, lecz z czasowego dystansu jest tego niemal pewna) nie interesowały się już
sobą, nie dotykały się i nie lizały, i nie zdawały nawet sobie sprawy z tego wzajemnego, skan-
dalicznego braku zainteresowania.
Leroy ponownie zatrzymał reklamę: - Cała sztuka polega na tym, aby znaleźć obrazy,
które zachowują erotyczną atrakcyjność, lecz nie rozogniają frustracji. Sekwencja interesuje
nas z tego właśnie punktu widzenia: zmysłowa wyobraźnia zostaje pobudzona, lecz
natychmiast jest sprowadzona w obszar macierzyństwa. Bo intymny kontakt cielesny, brak
prywatnego sekretu, połączenie się ślin nie należą wyłącznie do dorosłego erotyzmu,
wszystko to istnieje w związku niemowlęcia z matką, w tym związku, który jest pierwotnym
rajem wszelkich fizycznych radości. A propos, sfilmowano płód wewnątrz przyszłej mamusi.
W akrobatycznej pozycji, której nie bylibyśmy zdolni naśladować, płód uprawiał fellację
swego mikroskopijnego narządu. Widzicie, seksualność nie należy wyłącznie do młodych,
dobrze zbudowanych ciał, wzbudzających gorzką zawiść. Autofellacja płodu rozczuli
wszystkie babcie świata, nawet te najbardziej zgorzkniałe, najbardziej cnotliwe. Gdyż
niemowlę jest najsilniejszym, najobszerniejszym, najpewniejszym wspólnym mianownikiem
dla wszystkich większości. A płód, drodzy przyjaciele, to coś więcej niż niemowlę, to
arcyniemowlę, to superniemowlę!
Raz jeszcze puszcza im tę samą reklamę, i raz jeszcze Chantal odczuwa lekki wstręt na
MILAN KUNDERA Tożsamość Przełożył Marek Bieńczyk Państwowy Instytut Wydawniczy Tytuł oryginału: «L'IDENTITÉ»
Okładkę i strony tytułowe projektował MICHAŁ JĘDRCZAK © Milan Kundera, 1997 © Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1998 PRINTED IN POLAND Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2004 r. 00-372 Warszawa, ul. Foksal 17 e-mail: piw@piw.pl www.piw.pl Wydanie pierwsze dodruk Skład: Fotoskład EWA, Warszawa, ul. Askenazego 5/119 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. KEN w Bydgoszczy, ul. Jagiellońska 1 Nr zam. 263/2004 ISBN 83-06-02708-6
1 Hotel w miasteczku na normandzkim wybrzeżu, przypadkowo znaleziony w przewodniku. Chantal przybyła w piątek wieczór, by spędzić w nim samotną noc, bez Jean- Marca, który miał dojechać nazajutrz, około południa. Zostawiła swą małą walizkę w pokoju, wyszła i po krótkim spacerze po nieznanych uliczkach zawróciła do hotelowej restauracji. O wpół do ósmej sala była jeszcze pusta. Usiadła przy stoliku i czekała, aż ktoś zechce ją zauważyć. Dwie kelnerki żywo o czymś rozprawiały po przeciwnej stronie, przy drzwiach do kuchni. Chantal nie cierpiała podnosić głosu, więc wstała, przeszła przez salę i zatrzymała się przed nimi; ale one były zbyt pochłonięte swą rozmową: „Mówię ci, minęło już dziesięć lat. Ja ich znam. To potworne. I nie ma żadnego śladu. Żadnego. Mówili o tym w telewizji". Druga kelnerka: ,,Co się mogło mu stać? - Nie można sobie nawet tego wyobrazić. I to jest straszne. - Zabójstwo? - Szukali po całej okolicy. - Porwanie? - Ale kto? I dlaczego? Nie był ani kimś ważnym, ani bogatym. Pokazali ich w telewizji. Jego dzieci, żonę. Co za rozpacz. Dasz wiarę?" Później dostrzegła Chantal: - Czy zna pani program w telewizji o ludziach, którzy zaginęli? Nazywa się to Straceni z oczu. - Tak - powiedziała Chantal. - To może widziała pani, co przydarzyło się rodzinie Bourdieu. Oni są stąd. - Tak, to przerażające - powiedziała Chantal nie wiedząc, jak sprowadzić rozmowę o tragedii na prozaiczną kwestię posiłku. - A pani na kolację? - powiedziała wreszcie druga kelnerka. - Tak. - Zawołam maitre d'hôtel, proszę usiąść. Koleżanka dorzuciła jeszcze: - Czy da pani wiarę, ktoś, kogo pani kocha, znika i nigdy się pani nie dowie, co się z nim stało! Oszaleć można!" Chantal wróciła do stolika; maitre d'hôtel zjawił się po pięciu minutach; zamówiła najprostszy posiłek na zimno; nie lubi jadać sama; ach, jakże nie znosi jadać sama! Kroiła szynkę na talerzu i nie mogła powstrzymać myśli wywołanych przez kelnerki: jak na tym świecie, gdzie każdy z naszych kroków jest kontrolowany i rejestrowany, gdzie w wielkich sklepach pilnują nas kamery, gdzie ludzie nieustannie ocierają się o siebie, gdzie człowiek nie może się już nawet kochać bez pytań, które zadadzą mu nazajutrz naukowcy i
wysłannicy biur sondażowych („gdzie się pan kocha?", „ile razy na tydzień?", „z prezerwatywą czy bez prezerwatywy?"), jak na tym świecie jest możliwe, że ktoś wymyka się spod kontroli i znika bez śladu? Tak, dobrze zna ten program noszący tytuł, który ją przeraża, Straceni z oczu, jedyny program, rozbrajający ją swą powagą, swym smutkiem, tak jakby jakaś zewnętrzna ingerencja zmusiła telewizję do porzucenia wszelkiej frywolności; prezenter poważnym głosem zachęca widzów, by zgłaszali się z informacjami, które mogłyby pomóc w odnalezieniu zaginionej osoby. Na koniec programu pokazywane są po kolei zdjęcia wszystkich „straconych z oczu", o których była mowa w programach poprzednich; kilku z nich poszukuje się już od jedenastu lat. Wyobraża sobie, że któregoś dnia utraci w ten sposób Jean-Marca. Niczego nie wiedzieć, być zmuszonym wszystko sobie wyobrazić. Nie mogłaby nawet popełnić samobójstwa, gdyż samobójstwo oznaczałoby zdradę, odmowę czekania, utratę cierpliwości. Byłaby skazana na życie w nieustannej grozie, aż do końca swych dni. 2 Wróciła na górę do swego pokoju, z trudem zasnęła; coś jej się długo śniło i obudziła się w środku nocy. W śnie pojawiały się wyłącznie osoby z przeszłości: matka (zmarła dawno temu), a zwłaszcza jej były mąż (nie widziała go od lat i nie był do siebie podobny, tak jakby reżyser snu pomylił się w obsadzie); był ze swoją siostrą, władczą i energiczną, i z nową małżonką (nigdy jej nie widziała; jednak we śnie nie wątpiła w jej tożsamość); pod koniec składał jej niejasne propozycje erotyczne i jego nowa żona mocno pocałowała Chantal w usta, próbując wcisnąć język między jej wargi. Języki oblizujące się wzajemnie zawsze napawały ją wstrętem. I to ten pocałunek ją obudził. Niesmak po śnie był taki, że usiłowała rozpoznać jego przyczynę. Tym, co ją tak bardzo poruszyło, myśli Chantal, było przekreślenie czasu teraźniejszego, dokonane w śnie. A ona zapamiętale trzyma się swej teraźniejszości, której za nic w świecie by nie zamieniła ani na przeszłość, ani na przyszłość. Właśnie dlatego nie lubi snów: narzucają one niepojętą równość między różnymi okresami, jednoczesność, która sprasowuje wszystko, co człowiek kiedyś przeżył; odbierają znaczenie teraźniejszości, podważając jej uprzywilejowaną pozycję. Jak w śnie z tej nocy: cały fragment jej życia został unicestwiony: Jean-Marc, ich wspólne mieszkanie, wszystkie lata, które spędzili razem; na ich miejscu usadowiła się przeszłość, osoby, z którymi już dawno temu zerwała i które próbowały schwytać ją w sieć banalnego
uwiedzenia seksualnego. Czuła na ustach wilgotne usta kobiety (niebrzydkiej, reżyser snu okazał się dosyć wymagający przy wyborze aktorki) i było to tak nieprzyjemne, że w środku nocy poszła do łazienki, by dokładnie się wymyć i wypłukać usta. 3 F. był bardzo starym przyjacielem Jean-Marca, znali się z liceum; mieli te same poglądy, we wszystkim się rozumieli i pozostawali w kontakcie aż do dnia, w którym, kilka lat temu, Jean-Marc stracił dla niego, nagle i ostatecznie, sympatię, i przestał się z nim widywać. Kiedy dowiedział się, że F. leży w szpitalu w Brukseli, nie miał najmniejszej ochoty składać mu wizyty, lecz Chantal nalegała, by pojechał. Widok dawnego przyjaciela był przygnębiający: Jean-Marc zachował go w pamięci takim, jaki był w liceum, wrażliwym chłopcem, zawsze doskonale ubranym, pełnym naturalnej finezji, przy której Jean-Marc czuł się niczym nosorożec. Delikatne, kobiece rysy, które niegdyś odmładzały F., teraz go postarzały: jego twarz wydawała się groteskowo mała, skurczona, pomarszczona niczym zmumifikowana głowa egipskiej księżniczki, zmarłej przed czterema tysiącami lat; Jean-Marc wpatrywał się w jego ręce: jedna była podłączona do kroplówki, nieruchoma, z igłą wbitą w żyłę, druga szeroko gestykulowała, aby uwydatnić słowa. Zawsze gdy patrzył na jego gesty, miał wrażenie, że ręce F. są na tle jego wątłego ciała jeszcze mniejsze, całkiem malutkie niczym rączki kukiełki. Tego dnia wrażenie jeszcze się nasiliło, gdyż te dziecięce gesty bardzo źle pasowały do powagi słów: F. opowiadał mu o tym, jak przez kilka dni był nieprzytomny, zanim lekarze przywrócili go do życia: „Znasz wyznania osób, które przeżyły własną śmierć. Tołstoj mówi o tym w jednym z opowiadań. Tunel, i na końcu światło. Przyciągające światło stamtąd. A ja ci przysięgam, żadnego światła. I, co gorsza, żadnej nieświadomości. Wiesz wszystko, wszystko słyszysz, tyle że oni, lekarze, nie zdają sobie z tego sprawy i wygadują przy tobie, co im ślina na język przyniesie, nawet to, czego nie powinieneś usłyszeć. Że już po tobie. Że twój mózg jest już do niczego". Zamilkł na chwilę. A potem: „Nie twierdzę, że miałem całkiem jasny umysł. Miałem świadomość wszystkiego, lecz wszystko było nieco zniekształcone, tak jak we śnie. Od czasu do czasu sen zamieniał się w koszmar. Tyle że w życiu koszmar szybko się kończy, zaczynasz krzyczeć i budzisz się, lecz ja nie mogłem krzyczeć. I to było najpotworniejsze: nie móc krzyczeć. Być niezdolnym do krzyku w trakcie koszmaru". Zamilkł ponownie. A potem: „Nigdy nie bałem się śmierci. Teraz się boję. Nie mogę
pozbyć się myśli, że po śmierci pozostaje się żywym. Że być martwym to przeżywać nie kończący się koszmar. Ale dajmy temu spokój. Dajmy spokój. Mówmy o czymś innym". Przed przyjazdem do szpitala Jean-Marc był pewien, że ani on, ani F. nie zdołają przemilczeć wspomnienia o ich zerwaniu i że będzie musiał powiedzieć F. kilka nieszczerych słów na pojednanie. Ale jego obawy były próżne: myśl o śmierci czyniła błahymi wszystkie pozostałe tematy. Choć F. chciał przejść na inny temat, mówił wciąż o swym cierpiącym ciele. Ta opowieść przygnębiła Jean-Marca, lecz nie wzbudziła w nim żadnej emocji. 4 Czy jest doprawdy tak zimny, tak nieczuły? Pewnego dnia, kilka lat temu, dowiedział się, że F. go zdradził; ach, słowo jest zbyt romantyczne, z pewnością przesadne, jednakże Jean- Marc doznał wstrząsu: podczas zebrania, na którym nie był obecny, wszyscy przypuścili atak na Jean-Marca, co kosztowało go później utratę stanowiska. F. uczestniczył w tym zebraniu. Uczestniczył w nim i nie powiedział ani słowa w obronie Jean-Marca. Jego malutkie ręce, które tak bardzo lubiły gestykulować, nawet nie poruszyły się dla przyjaciela. Nie chcąc postąpić zbyt pochopnie, Jean-Marc dokładnie sprawdził, czy F. rzeczywiście milczał. Kiedy się o tym przekonał, przez kilka minut czuł się dogłębnie zraniony; po czym postanowił nigdy już się z nim nie widywać; i natychmiast wypełniło go poczucie ulgi, niezrozumiale radosne. F. kończył przemowę o swych nieszczęściach, gdy po chwili milczenia jego twarz zmumifikowanej księżniczki rozjaśniła się: - Przypominasz sobie nasze rozmowy w liceum? - Nie bardzo - powiedział Jean-Marc. - Zawsze słuchałem cię jako mojego mistrza, kiedy opowiadałeś o dziewczynach. Jean-Marc usiłował przypomnieć sobie cokolwiek, lecz nie znalazł w pamięci żadnego śladu po dawnych rozmowach: - Co ja, szesnastoletni szczeniak, mogłem mówić o dziewczynach? - Widzę siebie, jak stoję przed tobą - ciągnął F. - a ty mówisz o dziewczynach. Pamiętasz, mnie zawsze zdumiewało to, że piękne ciało może być maszyną do produkcji wydzielin; powiedziałem ci, że źle znoszę widok dziewczyny wycierającej sobie nos. I widzę teraz ciebie; przystanąłeś, spojrzałeś na mnie uważnie i powiedziałaś mi tonem dziwnie doświadczonym, poważnym, stanowczym: wycierającej nos? mnie wystarczy zobaczyć jej mrugające oko, zobaczyć ruch powieki na rogówce, aby poczuć wstręt, który ledwie udaje mi się przełamać. Pamiętasz?
- Nie - odpowiedział Jean-Marc. - Jak mogłeś zapomnieć? Ruch powieki. Taka dziwna myśl! Ale Jean-Marc mówił prawdę; nie pamiętał. Zresztą nie próbował nawet odszukać wspomnienia. Myślał o czymś innym: oto prawdziwa i jedyna racja bytu przyjaźni: dostarczać zwierciadło, aby ten drugi mógł obejrzeć swój dawny obraz, który bez odwiecznej wspominkowej paplaniny dwóch kumpli już dawno by się zatarł. - Powieka. Doprawdy sobie nie przypominasz? - Nie - powiedział Jean-Marc, a potem cicho do siebie: nie chcesz zatem zrozumieć, że nic a nic nie obchodzi mnie zwierciadło, które mi podstawiasz? F. ogarnęło zmęczenie i zamilkł, jak gdyby wspomnienie o powiece wyczerpało jego siły. - Prześpij się trochę - powiedział Jean-Marc i wstał. Wychodząc ze szpitala poczuł nieodpartą chęć znalezienia się przy Chantal. Gdyby nie był wycieńczony, wyjechałby od razu. Przed przyjazdem do Brukseli wyobrażał sobie, że nazajutrz zje obfity obiad i wyruszy w drogę spokojnie, bez pośpiechu. Ale po spotkaniu z F. nastawił podróżny budzik na piątą rano. 5 Chantal, znużona niedobrą nocą, wyszła z hotelu. Idąc nad morze spotkała niedzielnych turystów. Ich grupki odtwarzały ten sam schemat: mężczyzna popychał wózek z dzieckiem, kobieta szła obok; twarz mężczyzny była poczciwa, troskliwa, uśmiechnięta, nieco zakłopotana i gotowa w każdej chwili pochylić się nad dzieckiem, wytrzeć mu nos, ukoić jego krzyki; twarz kobiety była zblazowana, odległa, zadowolona z siebie, niekiedy nawet (niewytłumaczalnie) złośliwa. Chantal dostrzegła, że schemat ten powtarzał się w różnych odmianach: mężczyzna obok kobiety pchał wózek i jednocześnie niósł na plecach, w specjal- nym plecaku, drugie dziecko; mężczyzna obok kobiety pchał wózek, niósł dziecko na ramionach, a kolejne dziecko w nosidełku na brzuchu; mężczyzna obok kobiety, bez wózka, trzymał dziecko za rękę, a trójkę pozostałych niósł na plecach, na brzuchu i na ramionach. Wreszcie kobieta bez mężczyzny pchała wózek; robiła to z wigorem obcym mężczyznom i Chantal, która szła tym samym chodnikiem, musiała w ostatniej chwili uskoczyć na bok. Chantal myśli sobie: mężczyźni statusiali. Nie są już ojcami, lecz właśnie tatusiami, to znaczy: ojcami bez ojcowskiego autorytetu. Wyobraża sobie, że flirtuje z tatusiem, który popycha wózek z dzieckiem i niesie pozostałą dwójkę na plecach i na brzuchu; korzystając z
chwili, gdy małżonka przystanie przed witryną, szeptem zaproponowałaby mężowi spotkanie. Co by uczynił? Czy mężczyzna przemieniony w dzieciate drzewo mógłby się jeszcze obejrzeć za nieznajomą? Czy dzieci zwisające z jego pleców i brzucha nie zaczęłyby wrzeszczeć na tragarza, że im niewygodnie? Ta myśl wydaje się Chantal zabawna i wprawia ją w dobry humor. Mówi sobie: żyję w świecie, w którym mężczyźni nigdy się już za mną nie obejrzą. Później znalazła się na molo wśród kilku porannych spacerowiczów: trwał odpływ; przed nią rozciągała się na kilometr piaszczysta równina. Już tak dawno nie była nad morzem w Normandii i nie znała modnych rozrywek, którym ludzie się oddawali: latawców i bojerów na kółkach. Latawiec: kolorowe płótno naprężone na niezwykle twardym szkielecie i puszczone na wiatr; za pomocą dwóch sznurków, po jednym w każdej dłoni, nadaje mu się różne kierunki, tak że latawiec podnosi się i opada, wiruje, wydaje potworny dźwięk, podobny do odgłosu gigantycznego bąka i od czasu do czasu spada w piasek dziobem do przodu, niczym samolot, który się rozbił. Ze zdziwieniem stwierdziła, że właścicielami latawców wcale nie są dzieci czy młodzieńcy, lecz niemal wyłącznie dorośli. I nigdy kobiety, zawsze mężczyźni. No przecież, to byli tatusiowie! Tatusiowie bez dzieci, tatusiowie, którzy zdołali wymknąć się małżonkom! Nie śpieszyli do kochanek, śpieszyli na plażę, żeby się bawić! Raz jeszcze naszła ją myśl o perfidnym uwiedzeniu: zbliżyć się z tyłu do mężczyzny, który trzyma dwa sznurki i z uniesioną głową obserwuje hałaśliwy lot zabawki; wyszeptać mu do ucha erotyczne zaproszenie złożone z najbardziej sprośnych słów. Jego reakcja? Nie ma żadnej wątpliwości: nie patrząc na nią, wysyczałby: daj mi spokój, jestem zajęty! Ach nie, mężczyźni nigdy się już za nią nie obejrzą. Wróciła do hotelu. Na parkingu zauważyła samochód Jean-Marca. W recepcji dowiedziała się, że przyjechał co najmniej pół godziny temu. Recepcjonista podał jej wiado- mość: Przyjechałem wcześniej. Idę po ciebie. J.-M. - Poszedł po mnie - westchnęła Chantal. - Ale dokąd? - Pan powiedział, że na pewno znajdzie panią na plaży. 6 Idąc w stronę morza Jean-Marc minął przystanek autobusowy. Stała na nim jedynie młoda dziewczyna w dżinsach i w T-shircie; kręciła biodrami bez wielkiego zapału, ale wyraźnie, tak jakby tańczyła. Kiedy był już blisko niej, zobaczył jej szeroko otwartą buzię:
ziewała, długo, nienasycenie; rozwarty na oścież otwór łagodnie kiwał się w rytm ciała, które machinalnie tańczyło. Jean-Marc pomyślał sobie: tańczy i się nudzi. Doszedł do mola; poniżej, na plaży, zobaczył mężczyzn, którzy z odrzuconą w tył głową wypuszczali w powietrze latawce. Robili to z pasją i Jean-Marc przypomniał sobie swoją starą teorię: istnieją trzy kategorie nudy: nuda bierna: dziewczyna, która tańczy i ziewa; nuda czynna: amatorzy latawców; i nuda zbuntowana: młodzi, którzy podpalają samochody i rozbijają witryny. Nieco dalej na plaży dwunasto-, czternastoletnie dzieci w wielkich, kolorowych kaskach, pod którymi ginęły ich drobne ciała, gromadziły się wokół dziwnych pojazdów: na krzyżu utworzonym przez metalowe pręty umocowane jest jedno koło z przodu i dwa z tyłu; pośrodku, w długie i niskie pudło można wsunąć ciało w pozycji leżącej; w górze wznosi się maszt z żaglem. Dlaczego dzieci są w kaskach? Sport z pewnością jest niebezpieczny. Jednak, myśli sobie Jean-Marc, te maszyny kierowane przez dzieci zagrażają przede wszystkim spacerowiczom; dlaczego im nie proponuje się założenia kasku? Dlatego że ci, którzy nie uczestniczą w rozrywkach zorganizowanych, są dezerterami z wielkiej, wspólnej walki z nudą i nie zasługują ani na względy, ani na kask. Zszedł po schodach prowadzących na plażę i wpatrywał się uważnie w cofnięty brzeg morza; wśród odległych sylwetek spacerowiczów usiłował dostrzec Chantal; wreszcie ją poznał; właśnie przystanęła, aby kontemplować fale, żaglowce, chmury. Minął dzieci, którym instruktor polecił usiąść w bojerach; bojery zaczęły jechać powoli po kole. Obok inne bojery pędziły z dużą szybkością. Jedynie żagiel, poruszany liną, nadaje pojazdowi odpowiedni kierunek i przesuwając się w bok, pozwala wyminąć spacerowiczów. Czy jednak niezręczny amator może naprawdę panować nad żaglem? I czy pojazd jest naprawdę nieomylny i poddaje się woli pilota? Jean-Marc patrzył na bojery i kiedy zobaczył, że jeden z nich zbliża się z wyścigową szybkością do Chantal, włosy mu się zjeżyły. W bojerze leżał, niczym kosmonauta w ra- kiecie, stary mężczyzna. Leżąc na płask nie może on widzieć niczego, co znajduje się przed nim! Czy Chantal będzie na tyle ostrożna, by w porę uskoczyć? Zaczął złorzeczyć na nią, na jej zbyt beztroską naturę, i przyśpieszył kroku. Obróciła się. Ale z pewnością nie widziała Jean-Marca, gdyż szła wolnym krokiem, krokiem kobiety, która pogrążona jest w myślach i nie patrzy wokół siebie. Chciał do niej krzyknąć, żeby nie była taka roztargniona, żeby uważała na te kretyńskie pojazdy śmigające po plaży. Nagle wyobraża sobie jej ciało rozjechane przez bojer, Chantal leży na piasku, jest cała we krwi, bojer odjeżdża po plaży i Jean-Marc widzi siebie, jak ku niej biegnie. Jest do tego stopnia wzruszony tym obrazem, że rzeczywiście zaczyna wykrzykiwać imię Chantal,
wiatr jest silny, plaża ogromna, i jego głosu nie słyszy nikt, może więc odgrywać swój sentymentalny teatr i ze łzami w oczach wykrzykiwać swój lęk o nią; z twarzą ściągniętą w grymasie płaczu przeżywa przez kilka sekund grozę jej śmierci. Później, sam zdziwiony tym osobliwym atakiem histerii, zobaczył ją w oddali, z nonszalancją, spokojną, cichą, uroczą, bezkreśnie wzruszającą, i śmieje się ze swej komedii żałoby, którą właśnie dla siebie odegrał, śmieje się, lecz nie ma jej sobie za złe, gdyż śmierć Chantal jest z nim, odkąd zaczął ją kochać; i zaczyna rzeczywiście biec, machając ku niej ręką. Ale znowu przystanęła, znowu zwróciła twarz ku morzu i wpatrywała się w odległe żaglowce, nie dostrzegając mężczyzny, który macha za nią ręką. Wreszcie! Odwróciła się w jego stronę i zdawało się, że go zobaczyła; uszczęśliwiony, raz jeszcze wzniósł ramię. Ale ona nie interesowała się nim i przystanęła, wiodąc wzrokiem wzdłuż długiej linii morza gładzącego piasek. Teraz, gdy stała do niego profilem, zobaczył, że to, co uznał za jej kok, było szalem okręconym wokół głowy. W miarę jak podchodził (krokiem nagle już niespiesznym), kobieta, którą wziął za Chantal, stawała się stara, brzydka i śmiesznie inna. 7 Chantal znużyła się wkrótce kontemplacją plaży z mola i postanowiła poczekać na Jean- Marca w pokoju. Ale ogarnęła ją taka senność! Aby nie zepsuć przyjemności spotkania, postanowiła szybko napić się kawy. Skręciła więc i poszła w stronę wielkiego pawilonu z betonu i szkła, w którym mieściły się restauracja, kawiarnia, sala gier i kilka sklepów. Weszła do kawiarni; uderzyła ją muzyka, bardzo głośna. Zbita z tropu, Chantal wsunęła się między dwa rzędy stolików. W dużej, pustej sali patrzyło na nią dwóch mężczyzn: jeden, młody, w ciemnym stroju kelnera, opierał się o ladę kontuaru; drugi, starszy, osiłek w T- shircie, stał w głębi sali. Zamierzając tu zostać, powiedziała do osiłka: - Czy mógłby pan wyłączyć muzykę? Zrobił kilka kroków w jej stronę: - Przepraszam, nie zrozumiałem. Chantal spojrzała na jego muskularne, wytatuowane ramiona: naga kobieta z bardzo dużymi piersiami i wąż okręcony wokół jej ciała. Powtórzyła (łagodząc swe żądanie): - Czy mógłby pan ściszyć muzykę? Mężczyzna odpowiedział: - Muzykę? Nie podoba się pani? - i Chantal spostrzegła, że młodzieniec, który przeszedł właśnie za ladę, puścił rocka jeszcze głośniej.
Mężczyzna z tatuażem był tuż przy niej. Jego uśmiech wydał się jej zły. Poddała się: - Nie, nie mam nic przeciw waszej muzyce! Na co mężczyzna z tatuażem: - Byłem pewien, że się pani podoba. Co podać? - Nic - powiedziała Chantal - chciałam tu tylko rzucić okiem. Przyjemnie u was. - Czemu zatem pani nie zostanie? - powiedział za jej plecami, głosem nieprzyjemnie słodkim, młodzieniec w czerni, który znowu przeniósł się w inne miejsce: stanął między dwoma rzędami stolików, w jedynym przejściu prowadzącym do drzwi. Służalczość jego głosu wywołała w Chantal rodzaj paniki. Czuje się jak w pułapce, która za parę chwil się zatrzaśnie. Chce coś zrobić, szybko. Aby stąd wyjść, będzie musiała przejść tam, gdzie młodzieniec zagradza drogę. Zmierza w tę stronę, tak jakby postanowiła iść prosto ku zagładzie. Widząc przed sobą słodkawy uśmiech, Chantal czuje bicie swego serca. Dopiero w ostatniej chwili młodzieniec odsuwa się na bok i ją przepuszcza. 8 Pomylić fizyczny wygląd ukochanej z wyglądem innej kobiety. Ileż razy już to przeżył! Zawsze z tym samym zdziwieniem: zatem różnica między nią a innymi jest taka znikoma? Jak to możliwe, że nie umie rozpoznać sylwetki osoby najbardziej przez siebie kochanej, osoby, którą uważa za niezrównaną? Otwiera drzwi do pokoju. Wreszcie ją widzi. Tym razem jest to ona, bez najmniejszej wątpliwości, lecz też do siebie niepodobna. Jej twarz jest stara, jej spojrzenie dziwnie złe. Tak jakby kobieta, do której machał na plaży, miała od tej chwili, już na zawsze, zastąpić tę, którą kocha. Jak gdyby miał zostać ukarany za to, że nie zdołał jej rozpoznać. - Co ci jest? Co się stało? - Nic, nic - mówi Chantal. - Jak to nic? Jesteś całkiem zmieniona. - Bardzo źle spałam. W ogóle nie spałam. Spędziłam niedobry poranek. - Niedobry poranek? Dlaczego? - Ot tak, bez powodu, naprawdę bez powodu. - Powiedz mi. - Ale naprawdę bez powodu. Nalega. Wreszcie Chantal mówi: „Mężczyźni już się za mną nie oglądają". Patrzy na nią, niezdolny zrozumieć, co ona mówi, co chce przez to powiedzieć. Jest
smutna, ponieważ mężczyźni już się za nią nie oglądają? Chce jej powiedzieć: A ja? A ja? Ja, który szukam cię kilometrami po plaży, ja, który wykrzykuję twoje imię płacząc i jestem gotów biec za tobą na koniec świata? Nie mówi jej tego. Natomiast powtarza powoli, cicho, słowa, które właśnie wymówiła: „Mężczyźni już się za tobą nie oglądają. Doprawdy, czy dlatego jesteś smutna?" Chantal się czerwieni. Czerwieni się tak, jak od dawna się przy nim nie zaczerwieniła. Ten rumieniec zdaje się zdradzać jakieś nie wyznane pragnienia. Pragnienia tak gwałtowne, że Chantal nie może się im oprzeć i powtarza: „Tak, mężczyźni już się za mną nie oglądają." 9 Kiedy Jean-Marc pojawił się na progu jej pokoju, miała jak najszczerszy zamiar być wesoła; chciała go pocałować, lecz nie mogła; po przyjściu z kawiarni była spięta, zamknięta w sobie i pogrążona w tak podłym humorze, że obawiała się, iż odruch miłości, na który się zdobędzie, okaże się wymuszony i udawany. Potem Jean-Marc spytał: „Co się stało?" Powiedziała mu, że źle spała, że jest zmęczona, lecz nie zdołała go przekonać i nadal zadawał jej pytania; nie wiedząc, jak wymknąć się spod tej miłosnej inkwizycji, chciała mu powiedzieć coś śmiesznego; wówczas przyszedł jej ponownie na myśl poranny spacer i mężczyźni przemienieni w dzieciate drzewa, i znalazła zdanie, które pozostało w niej niczym mały zapomniany przedmiot: „Mężczyźni już się za mną nie oglądają". Sięgnęła po to zdanie, aby uciec od wszelkiej poważnej rozmowy; usiłowała wypowiedzieć je możliwie najlżej, lecz nie wiedzieć czemu jej głos okazał się gorzki i melancholijny. Czuła, że ta melancholia przywiera do jej twarzy, i natychmiast pojęła, że będzie zrozumiana opacznie. Widziała, jak na nią patrzy, przeciągle, z powagą, i miała wrażenie, że spojrzenie to rozpala ogień w głębi jej ciała. Ogień rozchodził się szybko w jej brzuchu, wznosił się w piersiach, palił policzki, i słyszała, jak Jean-Marc powtarza za nią: „Mężczyźni już się za tobą nie oglądają. Doprawdy, czy dlatego jesteś smutna?" Czuła, że pali się jak snop słomy i że po skórze spływa jej pot; wiedziała, że ta czerwień nadaje jej zdaniu przesadne znaczenie; Jean-Marc sądzi pewnie, że tymi słowami (ach, jakże niewinnymi!) zdradziła się, że ujawniła przed nim swoje tajemne skłonności, za które teraz się czerwieni ze wstydu; to nieporozumienie, lecz nie może mu tego wyjaśnić, gdyż zna już od dłuższego czasu ten palący ogień; nigdy nie godziła się nazwać go prawdziwym imieniem,
lecz tym razem nie ma wątpliwości, co on oznacza, i z tego powodu nie chce, nie może o nim mówić. Fala ciepła była długa i napłynęła, szczyt sadyzmu, na oczach Jean-Marca; Chantal nie wiedziała, co począć, aby się schować, aby się zakryć, aby odwrócić badawcze spojrzenie. Bezgranicznie speszona, powtórzyła to samo zdanie w nadziei, że naprawi to, co za pierwszym razem jej się nie udało, i że zdoła wymówić je lekko niczym żart, niczym parodię: „Tak, mężczyźni już się za mną nie oglądają". Nic z tego, zdanie zabrzmiało jeszcze bardziej melancholijnie niż przed chwilą. W oczach Jean-Marca zapala się nagle światło, które Chantal zna i które jest niczym latarnia zbawienia: „A ja? Jakże możesz myśleć o tych, którzy już się za tobą nie oglądają, skoro ja uganiam się bez przerwy za tobą, wszędzie tam, gdzie ty jesteś?" Czuje się uratowana, gdyż głos Jean-Marca jest głosem miłości, głosem, o którego istnieniu zapomniała w czasie tych zgubnych chwil, głosem miłości, który pieści ją i odpręża, lecz na który nie jest jeszcze gotowa; tak jakby głos ten przybywał z daleka, z nazbyt daleka; potrzebowałaby słyszeć go jeszcze przez dłuższą chwilę, aby móc w niego uwierzyć. Dlatego zesztywniała, kiedy chciał wziąć ją w ramiona; bała się jego uścisku; bała się, że jej wilgotne ciało ujawni tajemnicę. Chwila była zbyt krótka i nie pozwoliła jej się opanować; zanim więc Chantal zdołała powstrzymać swój odruch, odepchnęła go nieśmiało, lecz stanowczo. 10 Czy to nieudane spotkanie, które nie pozwoliło im się pocałować, naprawdę się odbyło? Czy Chantal pamięta jeszcze o tych paru chwilach nieporozumienia? Czy pamięta o zdaniu, które zmieszało Jean-Marca? Bynajmniej. Epizod poszedł w niepamięć jak tysiące innych. Jakieś dwie godziny później jedzą obiad w hotelowej restauracji i wesoło rozmawiają o śmierci. O śmierci? Szef Chantal poprosił ją, żeby zastanowiła się nad kampanią reklamową dla zakładu pogrzebowego Lucien Duvala. - Nie należy się śmiać - powiedziała ze śmiechem. - A oni się śmieją? - Kto? - Twoi koledzy. Myśl sama w sobie jest tak ewidentnie śmieszna, reklamować śmierć! Ten twój dyrektor, stary trockista! Zawsze powtarzasz, że jest inteligentny!
- Bo jest inteligentny. Logiczny jak skalpel. Zna Marksa, psychoanalizę, poezję nowoczesną. Chętnie wspomina, że w literaturze lat dwudziestych, w Niemczech czy gdzie indziej, istniał prąd poezji codzienności. Wedle niego reklama spełnia po czasie ten poetycki program. Przekształca proste przedmioty życia w poezję. Dzięki niej codzienność zaczęła śpiewać. - Cóż tak bardzo inteligentnego dostrzegasz w tych banałach! - Ton cynicznej prowokacji, kiedy o tym mówi. - A śmieje się, czy nie śmieje, gdy każe ci przygotować reklamę śmierci? - Uśmiechem, który wskazuje na dystans, bo to takie eleganckie, a im większą masz władzę, tym większy odczuwasz przymus elegancji. Lecz jego powściągliwy uśmiech nie ma nic wspólnego z takim uśmiechem jak twój. A on jest bardzo wyczulony na ten niuans. - Jak zatem znosi twój uśmiech? - Ależ Jean-Marc, co ty mówisz, ja się nie śmieję. Nie zapominaj, mam dwie twarze. Nauczyłam się czerpać z tego pewną przyjemność, lecz mimo wszystko nie jest łatwo mieć dwie twarze. To wymaga wysiłku, to wymaga dyscypliny! Musisz zrozumieć, że wszystko, co robię, robię chcąc nie chcąc ambitnie, tak, żeby było dobrze zrobione. Choćby po to, by nie stracić pracy. A bardzo trudno jest perfekcyjnie pracować i zarazem pracą pogardzać. - Och, ty to potrafisz, ty jesteś do tego zdolna, jesteś w tym świetna - mówi Jean-Marc. - Tak, mogę mieć dwie twarze, lecz nie mogę ich mieć jednocześnie. Przy tobie noszę twarz, która jest kpiąca. Kiedy jestem w biurze, noszę twarz poważną. Otrzymuję podania od ludzi poszukujących u nas zatrudnienia. Muszę wyrazić negatywną opinię lub ich polecić. Są wśród nich tacy, którzy w liście wyrażają się językiem jakże doskonale nowoczesnym, ze wszystkimi jego frazesami, z jego żargonem, jego obowiązkowym optymizmem. Po to, by ich znienawidzić, nie muszę się z nimi spotykać ani rozmawiać. Ale wiem, że to oni będą pracowali dobrze i gorliwie. I są też tacy, którzy w innych czasach poświęciliby się z pewnością filozofii, historii sztuki, nauczaniu francuskiego, lecz dzisiaj poszukują pracy u nas, nie mając innego wyjścia, niemal z rozpaczy. Wiem, że gardzą w duchu stanowiskiem, o które się ubiegają, i że są zatem moimi braćmi. I muszę wybierać. - I jak wybierasz? - Raz polecam kogoś, kto wydaje mi się sympatyczny, innym razem tego, kto będzie dobrze pracował. W połowie działam niczym zdrajca przedsiębiorstwa, w połowie niczym zdrajca siebie samej. Jestem podwójnym zdrajcą. I uznaję ten stan podwójnej zdrady nie za klęskę, lecz za wyczyn. Albowiem jak długo jeszcze będę umiała zachować obie twarze? To jest wyczerpujące. Nadejdzie dzień, w którym będę miała jedną tylko twarz. Oczywiście tę
gorszą. Poważną. Przytakującą. Czy będziesz jeszcze mnie kochał? - Nigdy nie stracisz obu twarzy - mówi Jean-Marc. Chantal uśmiecha się i wznosi kieliszek z winem: - Miejmy nadzieję! Stukają się, piją, po czym Jean-Marc mówi: - Zresztą niemal zazdroszczę ci tej reklamy śmierci. Nie wiem dlaczego, ale od wczesnych lat urzekają mnie wiersze o śmierci. Tylu się nauczyłem na pamięć. Mogę ci je zarecytować, chcesz? Będziesz mogła je wykorzystać. Na przykład te wersety Baudelaire'a, z pewnością je znasz: O Śmierci, stary szyprze, już czas! podnieśmy kotwicę! Ta kraina nas nudzi, o Śmierci! Wyjdźmy z portu! - Znam to, znam - przerywa mu Chantal. - Bardzo piękne, lecz dla nas to się nie nadaje. - Jak to? Twój stary trockista lubi poezję! A czyż jest lepsze pocieszenie dla umierającego niż słowa: ta kraina nas nudzi? Wyobrażam sobie taki neon, nad bramą wej- ściową cmentarzy. Dla potrzeb twojej reklamy wystarczyłoby lekko zmienić słowa: Ta kraina was nudzi. Lucien Duval, stary szyper, przygotuje wyjście z portu. - Ale moim zadaniem nie jest przypodobać się umierającym. To nie oni zwrócą się do Lucien Duvala o usługę. Żywi zaś, którzy grzebią martwych, chcą cieszyć się życiem, a nie celebrować śmierć. Zapamiętaj sobie: naszą religią jest pochwała życia. Słowo „życie" jest królem słów. Słowem-królem otoczonym przez inne wielkie słowa. Przez słowo „przygoda"! Przez słowo „przyszłość"! I przez słowo „nadzieja"! Właśnie, wiesz, jak brzmiało zaszyfrowane imię bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę? Little Boy! Ten szyfr musiał wymyślić jakiś geniusz! Lepiej wymyślić nie można. Little Boy, mały chłopiec, brzdąc, dzieciak, nie ma słowa bardziej czułego, bardziej wzruszającego, bardziej nabrzmiałego przyszłością. - Tak, pojmuję - mówi Jean-Marc z zachwytem. - Nad Hiroszimą kołuje samo życie w osobie little boya, który spuszcza na ruiny złotą urynę nadziei. W ten sposób rozpoczęła się epoka powojenna. - Chwyta kieliszek: - Napijmy się! 11 Jej syn miał pięć latek, kiedy go pochowała. Później, podczas wakacji, szwagierka powiedziała jej: „Jesteś zbyt smutna. Musisz mieć jeszcze dziecko. Tylko w ten sposób uda ci się zapomnieć". Od słów szwagierki ścisnęło się jej serce. Dziecko: istnienie bez biografii.
Cień, który szybko zaciera się w jego następcy. Ale ona nie pragnęła zapomnieć o swym dziecku. Broniła jego niezastąpionej jednostkowości. Broniła przed przyszłością przeszłości, lekceważonej i pogardzanej przeszłości biednego zmarłego malca. Tydzień później jej mąż powiedział: „Nie chcę, żebyś wpadła w depresję. Musimy mieć szybko drugie dziecko. Potem zapomnisz". Zapomnisz: nie starał się nawet znaleźć innego określenia! I wówczas zrodziła się w niej decyzja o rozłące. Jasne było dla niej, że jej mąż, człowiek raczej bierny, nie mówił we własnym imieniu, lecz w imieniu bardziej ogólnych interesów swej licznej rodziny, zdominowanej przez jego siostrę. Mieszkała ona wówczas z trzecim mężem i dwójką dzieci z poprzednich małżeństw; udało jej się zachować dobre stosunki z dawnymi małżonkami i gromadzić ich wokół siebie wraz z rodzinami swych braci i kuzynek. Te ogromne zjazdy odbywały się podczas wakacji w olbrzymiej wiejskiej willi; szwagierka próbowała wprowadzić Chantal do plemienia, aby stopniowo, niezauważenie, stała się jego częścią. To właśnie tam, w wielkiej willi, szwagierka, a następnie mąż namawiali ją na drugie dziecko. I tam, w małej sypialni, odmówiła pójścia z nim do łóżka. Każde z jego erotycznych starań przypominało jej o rodzinnej kampanii na rzecz nowej ciąży, i myśl, że ma iść z nim do łóżka, stała się groteskowa. Miała wrażenie, że wszyscy członkowie plemienia, babcie, bracia, tatusiowie, siostrzeńcy, siostrzenice, kuzynki, podsłuchiwali pod drzwiami, oglądali ukradkiem ich pościel, szukali oznak porannego zmęczenia. Wszyscy przywłaszczyli sobie prawo patrzenia na jej brzuch. Nawet najmłodsi siostrzeńcy zostali powołani jako najemnicy na tę wojnę. Jeden z nich powiedział jej: „Chantal, dlaczego nie lubisz dzieci? - Dlaczego sądzisz, że ich nie lubię?" - odrzekła gwałtownie i chłodno. Nie wiedział, co powiedzieć. Rozdrażniona, ciągnęła: „Kto ci nagadał, że nie lubię dzieci?" I mały siostrzeniec odpowiedział na jej srogie spojrzenie tonem tyleż nieśmiałym, co przekonanym: „Gdybyś lubiła dzieci, to byś je miała". Po powrocie z wakacji postępowała z determinacją: najpierw postanowiła powrócić do pracy. Przed narodzinami syna uczyła w liceum. Ponieważ źle tam zarabiała, zrezygnowała i znalazła inną pracę, która nie odpowiadała jej pragnieniom (lubiła nauczać), lecz była trzykrotnie lepiej płatna. Czuła się nieswojo, zdradzając swe zamiłowania dla pieniędzy, lecz co robić, był to jedyny sposób na osiągnięcie niezależności. Jednakże pieniądze nie starczą, by ją osiągnąć. Potrzebowała także mężczyzny, który byłby żywym przykładem innego życia, bo choć gorączkowo chciała uwolnić się od życia poprzedniego, zupełnie innego wyobrazić sobie nie umiała. Musiała odczekać kilka lat, zanim spotkała Jean-Marca. Dwa tygodnie później poprosiła
zaskoczonego męża o rozwód. Wówczas jej szwagierka, z podziwem podszytym wrogością, nazwała ją Tygrysicą: „nie ruszasz się, nie wiadomo, co myślisz, i nagle uderzasz". Trzy miesiące później kupiła mieszkanie, do którego sprowadziła się ze swoim ukochanym, porzucając wszelką myśl o małżeństwie. 12 Jean-Marc miał sen: lęka się o Chantal, szuka jej, biega po ulicach, wreszcie widzi ją z tyłu, jak idzie i się oddala. Biegnie za nią i wykrzykuje jej imię. Jest już o parę ledwie kroków od niej, Chantal odwraca głowę i Jean-Marc, osłupiały, ma przed sobą inną twarz, twarz obcą i nieprzyjemną. Jednakże nie jest to ktoś inny, to jest Chantal, jego Chantal, nie ma żadnej wątpliwości, lecz jego Chantal ma twarz nieznajomej kobiety, i to jest straszne, straszne, nie do zniesienia. Obejmuje ją mocno, przyciska do ciała i powtarza, łkając: Chantal, moja mała Chantal, moja mała Chantal! jak gdyby powtarzając te słowa chciał przywrócić tej przemienionej twarzy jej dawny, utracony wygląd, jej utraconą tożsamość. Sen go obudził. Chantal nie było już w łóżku, słyszał poranne odgłosy dochodzące z łazienki. Wciąż pod wpływem snu, odczuł nagłą potrzebę zobaczenia jej. Wstał i podszedł do niedomkniętych drzwi. Przystanął i niczym podglądacz, zachłannie wykradający dla siebie intymną scenę, obserwował ją: tak, to była jego Chantal, jaką zawsze znał: pochylona nad umywalką, czyściła zęby, wypluwała ślinę zmieszaną z pastą i była tak komicznie, tak dziecinnie skupiona na swej czynności, że Jean-Marc się uśmiechnął. Jakby czując jego spojrzenie, odwróciła się, zobaczyła go w drzwiach i dała się pocałować w jeszcze całkiem białe usta. - Przyjdziesz po mnie wieczorem do agencji? - powiedziała do niego. Około szóstej wszedł do hallu, przemierzył korytarz i zatrzymał się u drzwi jej biura. Były niedomknięte, podobnie jak tego ranka drzwi do łazienki. Zobaczył Chantal z dwiema kobietami, koleżankami z pracy. Ale nie była już taka sama, jak rano; mówiła mocniejszym głosem, do którego nie był przyzwyczajony, jej ruchy były szybsze, ostrzejsze, bardziej władcze. Rano w łazience odnalazł postać, którą dopiero co utracił podczas nocy i która pod wieczór znowu odmieniała się na jego oczach. Wszedł. Uśmiechnęła się do niego. Ale ten uśmiech był zastygły, a Chantal jakby znieruchomiała. Całowanie w oba policzki stało się we Francji od dobrych dwudziestu lat konwencją niemal obowiązkową, niezręczną z tego powodu dla tych, którzy się kochają. Ale
jak uciec od konwencji, kiedy spotykamy się na oczach innych i nie chcemy zostać uznani za skłóconą parę? Chantal, zażenowana, podeszła i nadstawiła oba policzki. Gest był sztuczny i pozostawił po sobie niesmak fałszu. Wyszli i dopiero po dłuższej chwili stała się dla niego na powrót Chantal, którą znał. Dzieje się tak zawsze: od chwili, w której ją widzi, do chwili, gdy rozpoznaje tę, którą kocha, jest długa droga do przebycia. Podczas ich pierwszego spotkania, w górach, udało mu się niemal od razu znaleźć z nią na osobności. Gdyby przed tym spotkaniem sam na sam widywał ją często taką, jaką była przy innych, to czy rozpoznałby w niej osobę do pokochania? Gdyby poznał ją tylko z twarzą, którą pokazuje kolegom, szefom, podwładnym, to czy ta twarz by go wzruszyła i zachwyciła? Jean-Marc nie ma odpowiedzi na te pytania. 13 Być może to z powodu nadmiernego uwrażliwienia na chwile jej obcości zdanie „mężczyźni już się za mną nie oglądają" tak bardzo go przejęło: wypowiadając je Chantal stawała się nie do poznania. To zdanie nie było do niej podobne. I jej twarz, jakby zła, jakby postarzała, również nie była do niej podobna. Najpierw zareagował zazdrością: jakże mogła narzekać, że inni już się nią nie interesują, skoro on jeszcze tego ranka był gotów zginąć na drodze, aby być z nią tak szybko, jak tylko możliwe? Ale w niecałą godzinę później powiedział sobie wreszcie: każda kobieta mierzy stopień swego zestarzenia się zainteresowaniem lub brakiem zainteresowania, jakie mężczyźni okazują jej ciału. Czyż nie byłoby śmiesznością obrażać się za to? Nie zgadzał się jednak ze zdaniem Chantał, choć nie czuł się obrażony. Bo zauważył ślady lekkiego zestarzenia się na jej twarzy (jest cztery lata od niego starsza) już w dniu ich pierwszego spotkania. Jej piękno, które wówczas go ude- rzyło, nie odmładzało jej; mógłby raczej powiedzieć, że wiek czynił jej piękno bardziej wymownym. Zdanie Chantal rozbrzmiewało w jego głowie i wyobraził sobie historię jej ciała: było zagubione wśród tysięcy innych ciał aż do dnia, w którym pożądliwe spojrzenie na nim się zatrzymało i wyciągnęło je z galaktycznej wielości; następnie spojrzenia się rozmnożyły i rozpaliły to ciało, które od tamtej pory kroczy przez świat niczym pochodnia; to czas świetlistej chwały, lecz wkrótce spojrzenia zaczną się przerzedzać, światło zacznie z wolna gasnąć aż do dnia, w którym to ciało, prześwietlone, następnie przezroczyste, następnie niewidzialne, będzie spacerowało po ulicach niczym mała wędrująca nicość. Na tej drodze
prowadzącej od pierwszej niewidzialności do drugiej, zdanie „mężczyźni już się za mną nie oglądają" jest czerwoną lampką wskazującą, że rozpoczęło się stopniowe wygaszenie ciała. Na nic się zda jej mówić, że ją kocha i uważa za piękną, jego zakochane spojrzenie nie będzie mogło jej pocieszyć. Albowiem spojrzenie miłości jest spojrzeniem, które odosabnia. Jean-Marc myślał o miłosnej samotności dwóch starych osób, niewidzialnych dla innych: smutnej samotności zwiastującej śmierć. Nie, tym, czego Chantal potrzebuje, nie jest zakochane spojrzenie, lecz zalew spojrzeń nieznanych, grubiańskich, lubieżnych, zatrzymujących się na niej bez sympatii, bez selekcji, bez czułości ani grzeczności, nieodparcie, nieuchronnie. Te spojrzenia utrzymują ją w społeczeństwie mężczyzn. Spojrzenie miłości ją z niego wyrywa. Myślał z wyrzutami sumienia o zawrotnie szybkich początkach ich miłości. Nie musiał jej zdobywać: była zdobyta od pierwszej chwili. Oglądać się za nią? Po co. Od początku była przy nim, naprzeciwko niego, obok niego. Od początku on był silniejszy, a ona słabsza. Ta nierówność została wmurowana w podwaliny ich miłości. Nierówność nieusprawiedliwiona, nierówność niesprawiedliwa. Chantal była słabsza, gdyż była starsza. 14 Kiedy miała szesnaście, siedemnaście lat, uwielbiała pewną metaforę; czy sama ją wymyśliła, czy też ją usłyszała, przeczytała? nieważne: chciała być zapachem róży, zapachem zaborczym i zdobywczym, chciała w ten sposób przeniknąć we wszystkich mężczyzn, a poprzez mężczyzn objąć całą ziemię. Zaborczy zapach róży: metafora przygody. Ta metafora rozkwitła na progu jej dorosłego życia niczym romantyczna obietnica słodkiej bliskości, niczym zaproszenie do podróży na wskroś mężczyzn. Ale ze swej natury nie była kobietą urodzoną, by zmieniać kochanków, i to niejasne liryczne marzenie szybko zasnęło w mał- żeństwie, które zapowiadało się spokojne i szczęśliwe. O wiele później, gdy już porzuciła męża i od kilku lat żyła z Jean-Markiem, znalazła się któregoś dnia nad brzegiem morza: kolację zjedli na świeżym powietrzu, na zbitym z desek tarasie nad wodą; zachowuje po tamtej kolacji intensywne wspomnienie bieli; deski, stoliki, krzesła, obrusy, wszystko było białe, latarnie pomalowane były na biało i lampy biły białym światłem w letnie, jeszcze nie całkiem ciemne niebo, na którym również biały księżyc bielił wszystko wokół. W tej kąpieli z bieli odczuwała nieznośną tęsknotę za Jean-Markiem.
Tęsknotę? Jakże mogła odczuwać tęsknotę, skoro siedział naprzeciw niej? Jak można cierpieć z powodu nieobecności tego, kto jest obecny? (Jean-Marc umiałby odpowiedzieć: można cierpieć z tęsknoty w obecności ukochanego, jeśli dostrzega się przyszłość, w której ukochanego już nie ma; jeśli śmierć ukochanego jest już niewidocznie obecna.) W czasie tych minut dziwnej tęsknoty nad brzegiem morza przypomniała sobie nagle swoje zmarłe dziecko i zalała ją fala szczęścia. Uczucie to wkrótce ją przerazi. Ale na uczucia nie ma rady, one są i wymykają się wszelkiej cenzurze. Można sobie wyrzucać jakiś postępek, powiedziane słowo, lecz nie można sobie wyrzucać uczucia po prostu dlatego, że nie mamy nad nim żadnej władzy. Wspomnienie o zmarłym synku wypełniało ją szczęściem i mogła jedynie się zastanawiać, co to znaczy. Odpowiedź była jasna: znaczyło to, że jej obecność u boku Jean-Marca była absolutna i że mogła być absolutna dzięki nieobecności jej syna. Była szczęśliwa, gdyż jej syn nie żył. Siedząc naprzeciw Jean-Marca, miała chęć powiedzieć to głośno, lecz się nie ośmieliła. Nie była pewna jego reakcji, lękała się, że uzna ją za potwora. Smakowała całkowity brak przygód. Przygoda: sposób na objęcie świata. Nie chciała już obejmować świata. Nie chciała już świata. Smakowała szczęście istnienia bez przygód i bez pragnienia przygody. Przypomniała sobie swoją metaforę i zobaczyła różę, która więdnie, szybko, jak na przyśpieszonym filmie, aż wreszcie zostaje po niej jedynie cienka łodyżka, sczerniała i niknąca na zawsze w białej przestrzeni ich wieczora: róża rozmyta w bieli. Tego samego wieczoru przed zaśnięciem (Jean-Marc już spał) raz jeszcze przypomniała sobie o zmarłym dziecku i wspomnieniu temu ponownie towarzyszyła skandaliczna fala szczęścia. Pomyślała sobie wówczas, że jej miłość do Jean-Marca jest herezją, przekroczeniem niepisanych praw wspólnoty ludzkiej, od której się oddalała; pomyślała sobie, że musi trzymać w tajemnicy przesadny ogrom swej miłości, aby nie wzbudzać nienawistnego oburzenia innych. 15 Rano to zawsze ona wychodzi pierwsza z mieszkania i otwiera skrzynkę, zostawia w niej listy adresowane do Jean-Marca i wyjmuje swoje. Tego ranka zastała dwa listy: jeden na nazwisko Jean-Marca (obejrzała go przelotnie: stempel był z Brukseli), drugi na jej nazwisko, lecz bez adresu i znaczka. Ktoś musiał przynieść go osobiście. Nieco się śpieszyła, więc bez
otwierania włożyła go do torebki i pomknęła do autobusu. Kiedy już usiadła, otworzyła kopertę; list składał się z jednego zdania: „Chodzę za panią jak szpieg, jest pani piękna, bardzo piękna". Pierwsze odczucie było nieprzyjemne. Nie pytając, czy ona sobie tego życzy, ktoś postanowił wkroczyć w jej życie, ściągnąć na siebie jej uwagę (jej spostrzegawczość jest ograniczona i Chantal nie ma dość energii, aby ją rozwinąć), słowem, naprzykrzać się jej. Potem powiedziała sobie, że w końcu jest to błahostka. Któraż kobieta nie otrzymała pewnego dnia podobnego listu? Ponownie list odczytała i uzmysłowiła sobie, że pasażerka obok również mogła go przeczytać. Włożyła go z powrotem do torby i rozejrzała się wokół. Zobaczyła siedzących ludzi, wpatrzonych z roztargnieniem w ulicę, dwie głośno roześmiane dziewczyny, młodego Murzyna przy wyjściu, wysokiego, przystojnego i przyglądającego się jej uważnie, kobietę pogrążoną w lekturze książki i z pewnością mającą przed sobą długą drogę. W autobusie Chantal zazwyczaj nie zwraca na ludzi uwagi. Z powodu listu zdawało się jej, że jest obserwowana, i sama zaczęła obserwować. Czy zawsze jeździ autobusem ktoś, kto gapi się na nią jak ten Murzyn dzisiaj? Uśmiechnął się, tak jakby wiedział, co przeczytała. A jeśli to on jest autorem listu? Odrzuciła szybko tę zbyt absurdalną myśl i wstała, aby wysiąść na następnym przystanku. Musiała wyminąć Murzyna, który zastawiał drogę do drzwi wyjściowych, i to ją zakłopotało. Kiedy była już bardzo blisko niego, autobus zahamował, przez chwilę nie mogła złapać równowagi i Murzyn parsknął śmiechem. Wysiadła i pomyślała sobie: to nie był podryw; to była drwina. Przez cały dzień słyszała ten drwiący śmiech niczym zwiastun złego. Parokrotnie jeszcze obejrzała list w biurze i po powrocie do domu zastanawiała się, co począć. Zachować list? Dlaczego? Pokazać go Jean-Marcowi? To byłoby dla niej krępujące; tak jakby chciała się pochwalić! A zatem zniszczyć go? Oczywiście. Poszła do toalety i, pochylona nad muszlą, patrzyła na powierzchnię wody; podarła kopertę na drobne kawałki, wrzuciła je do środka, spuściła wodę, lecz sam list złożyła i zaniosła do swego pokoju. Otworzyła szafę z bielizną i wsunęła go pod biustonosze. Czyniąc to usłyszała znowu drwiący śmiech Murzyna i pomyślała sobie, że jest podobna do wszystkich kobiet; jej biustonosze wydały się jej nagle pospolite i głupio kobiece. 16
Zaledwie godzinę później Jean-Marc, wróciwszy do domu, pokazał Chantal zawiadomienie: „Wyjąłem je dzisiaj rano ze skrzynki. F. nie żyje". Chantal była niemal zadowolona, że inny list, ważniejszy, przysłonił śmieszność jej listu. Wzięła Jean-Marca pod rękę i zaprowadziła do salonu, aby usiąść naprzeciw niego. Chantal: - Jednak się przejąłeś. - Nie - powiedział Jean-Marc - albo też przejmuję się tym, że się nie przejąłem. - Nawet teraz mu nie wybaczyłeś? - Wszystko mu wybaczyłem. Ale nie o to chodzi. Mówiłem ci o dziwnym uczuciu radości, którego doznałem, gdy przed laty postanowiłem nie widywać się z nim. Byłem zimny jak lód, i to mnie cieszyło. Jego śmierć w niczym tego uczucia nie odmieniła. - Przerażasz mnie. Naprawdę mnie przerażasz. Jean-Marc wstał po butelkę koniaku i dwa kieliszki. Pociągnął pierwszy łyk: - Pod koniec odwiedzin w szpitalu zaczął wspominać. Przypomniał mi, co rzekomo mówiłem, gdy miałem szesnaście lat. W tamtej chwili pojąłem, jaki jest jedyny sens przyjaźni, które rodzą się dzisiaj. Przyjaźń jest niezbędna człowiekowi dla właściwego funkcjonowania jego pamięci. Przypominać sobie przeszłość, nosić ją zawsze przy sobie jest być może koniecznym warunkiem zachowania, jak to się mówi, integralności swojego ja. Po to, by owo ja nie zwęziło się, zachowało swą objętość, należy podlewać wspomnienia niczym kwiaty w doniczce, i to podlewanie wymaga regularnych kontaktów ze świadkami przeszłości, to znaczy z przyjaciółmi. Są naszym zwierciadłem; naszą pamięcią; niczego od nich nie wyma- gamy, tego tylko, by od czasu do czasu odkurzyli zwierciadło, abyśmy mogli się w nim przejrzeć. Ale ja mam w nosie to, co robiłem w liceum! Od wczesnej młodości, może nawet od dzieciństwa, zawsze pragnąłem czegoś zupełnie innego: przyjaźni jako wartości wyniesionej ponad wszelkie inne. Lubiłem mówić: między prawdą a przyjacielem zawsze wybieram przyjaciela. Mówiłem prowokacyjnie, lecz myślałem serio. Dzisiaj wiem, że ta maksyma jest archaiczna. Mogła coś znaczyć dla Achillesa, przyjaciela Patroklesa, dla muszkieterów Aleksandra Dumasa, nawet dla Sanczo, który był prawdziwym przyjacielem swego pana, mimo wszelkich między nimi sporów. Ale już nie dla nas. Posuwam się tak daleko w moim pesymizmie, że dzisiaj jestem wręcz gotów przedkładać prawdę nad przyjaźń. Po wypiciu kolejnego łyka: - Przyjaźń była dla mnie dowodem, że istnieje coś silniejszego od ideologii, od religii, od narodu. W powieści Dumasa czterej przyjaciele znajdują się często we wrogich obozach, zmuszeni walczyć przeciw sobie. Ale to w niczym nie szkodzi ich przyjaźni. Postawili swą przyjaźń ponad prawdę, ponad sprawę, rozkazy dowódców, ponad króla, ponad królową, ponad wszystko.
Chantal pogłaskała go po dłoni i po chwili milczenia powiedział: - Dumas napisał historię muszkieterów z dystansu dwustu lat. Czy odczuwał już tęsknotę za utraconym światem przyjaźni? Czy też zanik przyjaźni jest zjawiskiem świeższej daty? - Nie umiem ci odpowiedzieć. Przyjaźń nie jest domeną kobiet. - Co chcesz przez to powiedzieć? - To, co mówię. Przyjaźń jest problemem mężczyzn. Ich romantyzmem. Nie naszym. Jean-Marc napił się łyk koniaku i wrócił do swych myśli: - Jak powstała przyjaźń? Z pewnością jako przymierze przeciwko wrogom, przymierze, bez którego człowiek byłby wobec nich bezbronny. Może nie ma już witalnej potrzeby takiego przymierza. - Wrogowie będą istnieli zawsze. - Tak, lecz są niewidzialni i anonimowi. Administracje, prawa. Co może dla ciebie przyjaciel, kiedy podjęto decyzję o zbudowaniu lotniska przed twoim oknem albo kiedy wyrzucają cię z pracy? Jeśli ktoś ci wówczas pomaga, jest to także ktoś anonimowy i niewidzialny, jakaś organizacja pomocy społecznej, stowarzyszenie obrony konsumentów, biuro adwokackie. Przyjaźń nie jest już wystawiana na żadną próbę. Nie ma już sposobności, by pójść po przyjaciela, który odniósł rany na polu bitewnym albo wyciągnąć miecz, aby bronić go przed bandytami. Przechodzimy przez nasze życie bez większych niebezpie- czeństw, lecz także bez przyjaźni. - Jeśli tak jest rzeczywiście, powinno to cię skłonić do zgody z F. - Przyznaję od razu, że nie pojąłby moich zarzutów, gdybym mu je wówczas przedstawił. Kiedy inni rzucili się na mnie, on zamilkł. Ale muszę oddać mu sprawiedliwość: swoje milczenie uznał za akt odwagi. Mówiono mi, że chwalił się nawet, iż nie popadł w psychozę, która zapanowała na moim punkcie, i nie powiedział niczego, co mogłoby mi zaszkodzić. Miał zatem czyste sumienie i musiał poczuć się dotknięty, kiedy bez żadnego wyjaśnienia przestałem się z nim widywać. Moim błędem było, że żądałem od niego czegoś więcej niż neutralności. Gdyby podjął ryzyko mojej obrony w tym złośliwym i hardym środowisku, naraziłby się sam na niechęć, na konflikty, kłopoty. Jakże ja mogłem tego wymagać? Tym bardziej że był moim przyjacielem! Był to z mojej strony brak przyjaźni! Powiedzmy to inaczej: było to niegrzeczne. Gdyż przyjaźń pozbawiona swej dawnej treści przeistoczyła się dzisiaj w kontrakt wzajemnej uczynności, słowem, w kontrakt grzeczności. A jest niegrzecznością domagać się od przyjaciela rzeczy, która jego mogłaby krępować lub być dla niego nieprzyjemna. - Ależ tak, tak właśnie jest. Tyle że powinieneś mówić o tym bez goryczy. Bez ironii. - Mówię bez ironii. Tak właśnie jest.
- Jeśli godzi w ciebie czyjaś nienawiść, jeśli jesteś oskarżony, rzucony na czyjąś pastwę, możesz spodziewać się dwóch reakcji od ludzi, którzy cię znają: jedni dołączą do sfory, drudzy będę dyskretnie udawali, że o niczym nie wiedzą, o niczym nie słyszeli, tak że nadal będziesz mógł widywać się z nimi i rozmawiać. Ta druga kategoria, dyskretna, delikatna, to twoi przyjaciele. Przyjaciele w nowoczesnym sensie tego słowa. Jean-Marc, słuchaj, ja o tym wiem od dawna. 17 Na ekranie widać pupę w pozycji poziomej, piękną, seksowną, w dużym zbliżeniu. Jakaś ręka gładzi ją czule, rozkoszując się skórą tego nagiego, oddanego, opuszczonego ciała. Następnie kamera się oddala i widać całe ciało, leżące w łóżeczku: to niemowlę, nad którym pochyla się mamusia. W następnej sekwencji mamusia unosi je i jej rozchylone usta całują miękką, wilgotną i szeroko rozwartą buzię niemowlęcia. W tym momencie kamera zbliża się i ten sam pocałunek, wykadrowany, na dużym zbliżeniu, staje się nagle pocałunkiem zmysłowym, miłosnym. Na tym ujęciu Leroy zatrzymał film: - Zawsze zabiegamy o większość. Podobnie jak kandydaci na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych podczas kampanii wyborczej. Kładziemy produkt w zaczarowanym kręgu obrazów mających przyciągnąć większość kupujących. Poszukując obrazów mamy skłonność do przeceniania seksu. Ostrzegam was. Jedynie malutka mniejszość prawdziwie rozkoszuje się życiem seksualnym. Leroy przerwał, aby delektować się zdziwieniem niewielkiej grupki współpracowników, których zwołuje raz w tygodniu na seminarium poświęcone kampanii reklamowej, jakiemuś filmowi reklamowemu czy afiszowi. Od dawna wiedzą, że tym, co schlebia ich szefowi, nie jest pośpieszna zgoda, lecz ich zaskoczenie. Dlatego dystyngowana dama z kilkoma pierścionkami na swych postarzałych palcach ośmieliła się zaprzeczyć: - Wszystkie sondaże twierdzą co innego! - Oczywiście - powiedział Leroy. - Czy jeśli ktoś, droga pani, pyta panią o pani seksualność, powie pani prawdę? Nawet jeśli osoba, która stawia pytanie, nie zna pani z nazwiska, nawet jeśli pyta panią przez telefon i pani nie widzi, to pani skłamie: „Lubi pani się pieprzyć? - I to jak! - Ile razy? - Sześć razy dziennie! - Lubi pani świntuszyć? - Do szaleństwa!" Ale to wszystko jest na pokaz. Erotyzm jest z handlowego punktu widzenia rzeczą dwuznaczną, bo choć wszyscy pożądają życia erotycznego, to wszyscy zarazem go
nienawidzą jako przyczyny swych nieszczęść, swych frustracji, zawiści, kompleksów, cierpień. Puszcza im raz jeszcze tę samą sekwencję telewizyjnej reklamy; Chantal patrzy na wilgotne usta dotykające na zbliżeniu innych wilgotnych ust i uprzytamnia sobie (po raz pierwszy uprzytamnia to sobie tak jasno), że Jean-Marc i ona nigdy nie całują się w ten sposób. Sama jest tym zdziwiona: czyżby to była prawda? nigdy tak się nie całowali? Ależ tak. Wtedy, gdy nie znali się jeszcze z nazwiska. W wielkiej sali górskiego hotelu mówili sobie banały wśród pijących i gawędzących ludzi, lecz ton ich głosu uzmysłowił im, że pragnęli się wzajemnie, i schowali się w pustym korytarzu, i tam się całowali. Otworzyła usta i wepchnęła język w usta Jean-Marca, gotowa lizać wszystko, co znajdzie w środku. Gorliwość, którą okazywały ich języki, nie była seksualną koniecznością, lecz pośpiechem powiedzenia sobie, że są gotowi do miłości, natychmiast, na całość, dziko i bez straty czasu. Ich śliny nie miały nic wspólnego z pożądaniem czy z przyjemnością, były posłannikami. Nie mieli śmiałości powiedzieć sobie prosto i głośno „chcę się z tobą kochać, natychmiast, od razu", pozwolili więc swej ślinie mówić w ich imieniu. Dlatego podczas miłosnego uścisku (który nastąpił kilka godzin po pierwszym pocałunku) ich usta prawdopodobnie (nie przypomina sobie, lecz z czasowego dystansu jest tego niemal pewna) nie interesowały się już sobą, nie dotykały się i nie lizały, i nie zdawały nawet sobie sprawy z tego wzajemnego, skan- dalicznego braku zainteresowania. Leroy ponownie zatrzymał reklamę: - Cała sztuka polega na tym, aby znaleźć obrazy, które zachowują erotyczną atrakcyjność, lecz nie rozogniają frustracji. Sekwencja interesuje nas z tego właśnie punktu widzenia: zmysłowa wyobraźnia zostaje pobudzona, lecz natychmiast jest sprowadzona w obszar macierzyństwa. Bo intymny kontakt cielesny, brak prywatnego sekretu, połączenie się ślin nie należą wyłącznie do dorosłego erotyzmu, wszystko to istnieje w związku niemowlęcia z matką, w tym związku, który jest pierwotnym rajem wszelkich fizycznych radości. A propos, sfilmowano płód wewnątrz przyszłej mamusi. W akrobatycznej pozycji, której nie bylibyśmy zdolni naśladować, płód uprawiał fellację swego mikroskopijnego narządu. Widzicie, seksualność nie należy wyłącznie do młodych, dobrze zbudowanych ciał, wzbudzających gorzką zawiść. Autofellacja płodu rozczuli wszystkie babcie świata, nawet te najbardziej zgorzkniałe, najbardziej cnotliwe. Gdyż niemowlę jest najsilniejszym, najobszerniejszym, najpewniejszym wspólnym mianownikiem dla wszystkich większości. A płód, drodzy przyjaciele, to coś więcej niż niemowlę, to arcyniemowlę, to superniemowlę! Raz jeszcze puszcza im tę samą reklamę, i raz jeszcze Chantal odczuwa lekki wstręt na