uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Kurt Vonnegut - Losy gorsze od smierci

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :902.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Kurt Vonnegut - Losy gorsze od smierci.pdf

uzavrano EBooki K Kurt Vonnegut
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

Kurt Vonnegut Losy gorsze od śmierci przekład: Jan Rybicki

2 Wszelkie postacie tak żywe, jak umarłe, są całkowicie przypadkowe i jako takie nie powinny być brane dosłownie. Autor nie zmienił ani jednego nazwiska żadnej z występujących tu osób, bo Bóg Wszechmogący i tak chroni niewinnych. Pamięci Kurta Vonneguta seniora Boże, który wspierałeś mnie dotąd, pozwól mi nadal prowadzić to dzieło i wszystko, co czynię w obecnym wcieleniu, bym - gdy ostatniego dnia będę zdawać sprawę z powierzonych mi talentów - otrzymał przebaczenie w imię Jezusa Chrystusa, Pana Naszego. Amen SAMUEL JOHNSON zapis w dzienniku z dnia 3. kwietnia 1753, podczas pracy nad Słownikiem języka angielskiego. I dlatego 3. kwietnia można uważać za „Dzień Pisarza”. Przedmowa Na zdjęciu obok, zrobionym przez Jill Krementz (moją żonę) jestem z wielkim pisarzem niemieckim, Heinrichem Bóllem (byłym szeregowcem piechoty, podobnie jak ja, Norman Mailer, James Jones i Gore Vidal). Jedziemy autobusem turystycznym na zwie-dzanie Sztokholmu w czasie międzynarodowego zjazdu PENklubu, organizacji pisarzy (Poetów, Po- wieściopisarzy, Eseistów, Nowelistów) odbywającego się w 1973 roku. Właśnie opowiedziałem Bollowi o pewnym niemieckim weteranie drugiej wojny światowej (moim znajomym stolarzu z przylądka Cod), który przestrzelił sobie udo, żeby go nie wysłali na front wschodni. Rana zagoiła się, zanim jeszcze dojechał do szpitala (była mowa o sądzie wojennym i plutonie egzekucyjnym, ale tymczasem Armia Czerwona wzięła do niewoli cały szpital). Boll odparł na to, że najlepiej postrzelić się przez boche-nek chleba, żeby w skórze nie zostały spalone ziaren-ka prochu. Z tego właśnie śmiejemy się na zdjęciu. (Trwała wówczas wojna wietnamska, podczas której na pewno wielu piechurów zastanawiało się, czy nie zranić się własnoręcznie, a potem udać, że dokonał tego wróg). Później (kiedy już przestaliśmy się śmiać) stwier-dził, że po wojnie francuscy pisarze, Jean- Paul Sartre i Albert Camus, uganiali się za niemieckimi kolegami po piórze, żeby ich zapytać: „A jak wyście to widzieli?” (Podobnie jak Sartre i Camus, Boll także miał otrzymać literacką nagrodę Nobla). Na rok przed śmiercią - w 1984 - Boll, który skończył wówczas sześćdziesiąt siedem lat (ja osiągnąłem ten wiek rok temu, a nadal palę tyle, co on), zaprosił mnie do telewizyjnego dialogu o niemieckości, na-grywanego i opracowywanego dla BBC. Poczułem się zaszczycony, bo uwielbiałem i tego człowieka, i jego twórczość. Zaproszenie przyjąłem. Program był kompletnym niewypałem, mglisty, melancholijny i dość bezsensowny, choć co jakiś czas wyświetlają go w amerykańskiej telewizji kablowej, kiedy akurat nie mają nic lepszego. (Służymy tam jako pakuły owinięte wokół tandetnej biżuterii w wielkim pudle, żeby się nie obiła). Zapytałem go wtedy, jaka jest najniebezpieczniejsza wada narodowa Niemców, a on odparł: „Posłuszeństwo”. A oto ostatnie słowa, jakie wypowiedział do mnie za życia (chodził już wtedy o dwóch laskach, a dalej dymił jak komin; w zimnej, londyńskiej mżawce wsiadał do taksówki na lotnisko): „Och, Kurt, tak mi ciężko, tak mi c i ę ż k o”. Był jednym z ostatnich wśród swych rodaków, którzy czuli jeszcze żal i wstyd z powodu roli, jaką odegrał ich kraj w drugiej wojnie światowej i tego, co ją poprzedziło. Na stronie wyznał mi, że nie cierpią go za to, że pamięta, gdy przyszedł czas zapomnienia.

3 Czas zapomnienia. Przedmowę pisze się zwykle na samym końcu, chociaż właśnie ją pierwszą ma zobaczyć czytelnik. Minęło sześć miesięcy od ukończenia zasadniczej części niniejszej książki. Dopiero teraz, gdy wraz z moją redaktorką, Faith Sale *, szykujemy to stwo-rzenie do spania, doszywam dla niego taką kołderkę. W tym czasie moja córka Lily zdążyła skończyć osiem lat. Zawaliło się imperium rosyjskie. Całą broń, której, jak nam się zdawało, mogliśmy kiedyś użyć na ZSRR, stosujemy teraz bez obciachu i oporu prze-ciwko Irakowi, państwu o szesnastokrotnie mniejszej liczbie ludności niż USA. Mowa, wygłoszona wczoraj przez naszego prezydenta, na temat dlaczego nie było innego wyjścia i musieliśmy zaatakować Irak, miała najwyższą oglądalność w historii telewizji, bijąc wieloletni rekord, należący, pamiętam, do Mary Martin w Piotrusiu Panu. Tak jest; również wczoraj następująco wypełniłem kwestionariusz przedstawio-ny mi przez brytyjski tygodnik Weekly Guardian: Pytanie: Co jest dla pana doskonałym szczęściem? Odpowiedź: Wyobrażanie sobie, że gdzieś jest coś, co chce, żeby nam się tu podobało. P: Kogo z żyjących podziwia pan najbardziej? O: Nancy Reagan. P: Jakiej cechy najbardziej nienawidzi pan u innych? O: Darwinizmu społecznego. P: Jakim samochodem pan jeździ? O: Honda accord rocznik 1988. P: Jaki jest pana ulubiony zapach? O: Ten, który wydobywa się przez tylne drzwi piekarni. P: Jakie jest pana ulubione słowo? O: „Amen”. P: Jaka jest pana ulubiona budowla? O: Chrysler Building na Manhattanie. P: Jakiego słowa lub zwrotu najbardziej pan nad-używa? * Może rzeczywiście nazywa się tak pani redaktor tej książki, ale warto wiedzieć, że Faith to po angielsku wiara, zaś Sale - sprzedaż. O: „Przepraszam”. P: Kiedy i gdzie czuł się pan najszczęśliwszy? O: Jakieś dziesięć lat temu mój fiński wydawca zabrał mnie w swym kraju do małej gospody na skraju wiecznej zmarzliny. Poszliśmy na spacer i znaleźliśmy dojrzałe jagody, zmrożone na krza-czkach. Roztapiały nam się w ustach. Było tak, jakby gdzieś istniało coś, co chce, żeby nam się tam podobało. P: Jak chciałby pan umrzeć? O: W katastrofie samolotowej na szczycie Kiliman-dżaro. P: Jakiej umiejętności pragnąłby pan najbardziej dla siebie? O: Gry na wiolonczeli. P: Jaka jest pana najbardziej przeceniana zaleta? O: Zęby. K.V. 17. stycznia 1991. I Oto dalszy ciąg - nie żeby ktoś się szczególnie o niego upominał - książki zatytułowanej Niedziela palmowa (1980), będącej zbiorem esejów i mów mojego autorstwa, opatrzonych ulotnym, autobio-graficznym komentarzem, służącym za tkankę łączną, gips i bandaż. A więc jeszcze raz przebieramy samo życie i poglądy za wielkie, nieprawdopodobne zwie-rzę,

4 przypominające wytwory bujnej wyobraźni dok-tora Seussa (wielkiego pisarza oraz ilustratora książek dla dzieci), takie jak odąg, trząsł, loraks, albo choćby świszcz. Albo jednorożec, ale to już nie jest wymysł Seussa. (Doktor Seuss nazywał się naprawdę Theodor Geisel. Urodził się w roku 1904, a ja w 1922). Gdy w roku 1940 poszedłem na uniwersytet Cor-nell, zapisałem się do studenckiej korporacji Delta Epsilon. Korporacja posiadała w piwnicy bar; jego ściany, na wiele lat, zanim ja tam trafiłem, ozdobił ołówkiem doktor Seuss. Potem jakiś inny artysta, członek Delta Epsilon, utrwalił owe rysunki farbą. (Dla tych, którzy nie znają rysunków doktora Seussa: przedstawiają one zwierzęta o nieprawdopo-dobnej liczbie stawów, o kompletnie zwariowanych uszach, nosach, ogonach i nogach, zwykle w jask-rawych kolorach, takich, jakie podobno jawią się ludziom cierpiącym na delirium tremens. Ktoś mówił mi, że ludzie z delirium tremens znacznie częściej widują jednak białe myszki). Doktor Seuss chodził do Dartmouth i nie należał do Delta Epsilon, ale ściany zarysował, gdy hulał w Ithaca z kolegą-malarzem, Hughem Troyem, który był w Cornell i Delta Epsilon. Troy okazał się również mistrzem dowcipu sytuacyjnego (na żadnym nie zarobił ani grosza. Wszystkie żarty pozostawały całkowicie pro publico bono). Kiedy studiowałem na pierwszym roku, Troy odwiedzał swą dawną kor-porację, racząc mnie i mych smarkatych współkor-porantów historyjkami o swych wyczynach. Opowiedział nam, jak kiedyś udało mu się na trzech przystankach całkowicie opróżnić jeden wagon nowojorskiego metra. Wsiadł do niego z wieloma! kumplami, którzy mieli udawać, że się nie znają. Działo się to w Nowy Rok o świcie. Każdy z konspiratorów trzymał w ręce egzemplarz Daily News z wielkim nagłówkiem KLĘSKA HOOVERA, ZWYCIĘSTWO ROOSEVELTA. Troy przechowywał je od roku, tzn. od czasu zdecydowanego zwycięstwa wyborczego Roosevelta (czyli musiało to być na samym początku 1934 roku. Miałem wtedy jedenaście lat, a Wielki Kryzys - cztery). Innym razem Troy kupił ławkę, taką jak w parku, i uparł się, żeby wypisali mu rachunek. Razem z kolegą postawili ją w Central Parku, a gdy zobaczyli policjanta, porwali ławkę i rzucili się do ucieczki. Policjant dogonił ich, a wtedy Troy pokazał rachunek. Robili to wiele razy, aż wszyscy policjanci w tym rejonie wiedzieli już, że ławka należy do Troya. Wówczas dowcipnisie zaczęli zbierać inne ławki - policja nie reagowała - po czym ułożyli je w jeden wielki stos w jakimś zakątku parku. Nawet w mych najbardziej sałatowych latach (bo byłem wtedy „zielony”) uważałem to za dość głupi dowcip - tyle zachodu... Ale słuchałem Troya z wielkim szacunkiem, bo na uniwersytet z Ivy League * trafiłem z państwowej szkółki z Indianapolis, żebym nabrał ogłady. (Gdybym poszedł na uniwersytet Indiana, Purdue, Wabash czy DePauw** byłbym teraz może kongresmenem albo senatorem). Po wyjeździe Troya sam spróbowałem swych sił na polu dowcipu sytuacyjnego. Chodziłem na końcowe egzaminy z kilku ważnych przedmiotów, na które sam nie uczęszczałem. W trakcie egzaminu wstawałem, darłem na strzępy kartkę z pytaniami, rzucałem je w twarz egzaminatorowi i wychodziłem trzaskając drzwiami. Musiałem chyba zainspirować wielu naśladowców, bo nastąpiła prawdziwa epidemia takiego zachowania na egzaminach. Sukces! Mój ostatni wyczyn w Cornell, podobnie jak ten pierwszy, zrobił głupka wyłącznie ze mnie. Wszyscy mężczyźni musieli wówczas przez dwa lata chodzić na kurs oficerski. Chcecie, to wierzcie, chcecie, nie wierzcie: ja byłem w artylerii konnej (tak dawno to było). Pod koniec drugiego roku moich studiów Ameryka toczyła już wojnę z Niemcami, Włochami i Japonią. Zgłosiłem się do wojska i czekałem, aż mnie wezwą. Wizytował nas jakiś generał. Na in- spekcji pojawiłem się udekorowany wszystkimi me-dalami i odznakami - pływackimi, harcerskimi, nawet za chodzenie do szkółki niedzielnej - jakie tylko zdołałem pożyczyć od

5 kolegów. Chyba odbijało mi już kompletnie, bo oblewałem równo wszystkie egzaminy, w tym też z kursu oficerskiego. * „Liga bluszczowa” - zbiorcze określenie najstarszych, najlepszych i/lub najbardziej renomowanych uniwersytetów amerykańskich. (Odtąd wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). ** Uniwersytety niewiele gorsze od tych z Ivy League, ale mniej renomowane, bo znajdujące się na Środkowym Zachodzie. Generał zapytał, jak się nazywam, ale poza tym nic nie powiedział. Jestem jednak przeświadczony, że musiał to sobie zapamiętać, i słusznie, a jego raport z inspekcji wlókł się za mną, i słusznie, przez następne trzy lata mojej służby w wojsku, z góry przesądzając o tym, że nigdy nie wyszedłem poza rangę szeregow-ca. Dobrze mi tak; była to zresztą jedna z najlepszych rzeczy, jaka mi się przytrafiła (niedouczony starszy szeregowiec musi m y ś l e ć o tylu sprawach!). Kiedy wojna się skończyła (czterdzieści pięć lat temu!), jak wszyscy inni miałem prawo do noszenia zgodnych z regulaminem i godnością żołnierza na-szywek i wstążek. Ze złośliwą satysfakcją mogę teraz, gdy wiem, jak na nie zapracowałem, uznać, że warte są akurat tyle, co pożyczone błyskotki, które przy-piąłem do munduru z okazji tej tak brzemiennej w skutki inspekcji na kursie oficerskim. Zaczęło się od kawału i na kawale się skończyło. To chyba dość udana zapowiedź przyszłych wypadków, co? Czy to możliwe, żeby ktokolwiek poszedł na uniwersytet z Ivy League po to, by do końca życia pozostać starszym szeregowcem? Owszem: ja tak właśnie zrobiłem. (I Norman Mailer też. On również ma co opowiadać). Należało do tradycji w indianapolitańskiej gałęzi naszej niegdyś wielkiej i trzymającej się razem rodzi-ny, by jechać na studia na wschód, ale po skończeniu ich wrócić do Indianapolis. Wujek Aleks poszedł na Harvard. Jako pierwsze zadanie domowe miał napisać wypracowanie o tym, dlaczego chce studiować właś-nie tam. Opowiadał mi, że zaczął swą pracę od następującego stwierdzenia: „Poszedłem na Harvard, bo na MIT * jest już mój starszy brat”. * Massachusetts Institute of Technology - jedna z najbardziej prestiżowych uczelni technicznych USA. Tym starszym bratem był Kurt senior, mój ojciec, który studiował wtedy architekturę. Wiele lat później, gdy wcielono mnie do armii jako starszego szerego-wca bez możliwości awansu, ojciec powiedział: „I bardzo dobrze! Może wreszcie nauczą cię porządku!” (Potrafił zachowywać się bardzo zabawnie, ale wtedy wcale nie żartował. Miał całkiem poważną minę. To chyba świadczy o tym, jak okropnym byłem bałaga-niarzem). Kiedy umarł, w geście freudowskiego kanibalizmu przestałem używać dodatku „junior” do nazwiska. (Przez to na liście moich dzieł występuję równocześnie jako ojciec i syn, Kurt Vonnegut i Kurt Vonnegut junior). Tak o nim napisałem w Architectural Digest: „Gdy mój ojciec miał lat sześćdziesiąt pięć, a ja dwadzieścia siedem, stwierdziłem kiedyś, uważając iż jest strasznie stary, że jego zawód musiał sprawiać mu ogromną przyjemność. Niespodziewanie odpowiedział, że to wcale nie było przyjemne, architektura zaś to nie sztuka, ale księgowość. Poczułem się oszukany, bo dotąd zawsze wpajał we mnie przekonanie, że architektura jest dla niego naprawdę świetną zabawą. Teraz rozumiem, że to oszustwo, którego tak nagle zaniechał, było przejawem najwyższego honoru i odwagi. Gdy podrastaliśmy, ja i dwoje rodzeństwa, karmił nas złudzeniem, że nasz żwawy ojciec szczyci się dotychczasową karierą zawodową i cieszy się czekającymi go jeszcze, trudnymi ale ciekawymi wyzwaniami. W rzeczywistości Wielki Kryzys, a po-tem druga wojna światowa, kiedy właściwie nikt nic nie budował, o mało kompletnie nie usadziły Kurta Vonneguta seniora jako architekta. Między czterdziestym piątym a sześćdziesiątym pierwszym rokiem życia nie miał prawie nic do roboty. W czasach prosperity byłyby to najlepsze lata, w których jego oczywisty talent, renoma i dojrzałość mogłyby przekonać jakiegoś nie pozbawionego resztek wyobraźni klienta, że ojciec, nawet w Indianapolis, godny jest wielkości lub, jak kto woli, ubawu po pachy. Nie zamierzam opowiadać tu o zupkach dla

6 bezrobotnych, choć od jakiegoś czasu znów o nich u nas głośno. W czasie Wielkiego Kryzysu w naszym domu zawsze znalazło się coś do jedzenia. Mimo to ojciec musiał zamknąć biuro, założone jeszcze przez jego ojca, pierwszego dyplomowanego architekta w Indianie, i zwolnić wszystkich sześciu pracowników. Co pewien czas trafiały mu się drobne zamówienia, ale teraz wiem, że były tak mało interesujące, iż usnęliby nad nimi licealiści uczący się rysunku technicznego. Gdyby nie smutny fakt, że rodzina potrzebowała pieniędzy, mógłby mówić wówczas to, co potem, po wojnie, gdy w kraju znowu zaczęło się ludziom lepiej powodzić, powiedział w mojej obecności niedoszłemu klientowi: „Wie pan co? Niech pan lepiej kupi sobie parę ołówków i trochę papieru w kratkę. Usiądzie pan razem z żoną, może akurat...” Wyraził to w bardzo miły sposób, emanował czystą życzliwością. W czasie wojny kompletnie zarzucił architekturę. Pracował jako intendent w fabryce pił Atkinsa, gdzie produkowano jakąś broń, pewnie bagnety. W tym czasie zmarła jego żona. Zrozumiał też, że gdy wojna się skończy, żadne z jego dzieci nie zamieszka w Indianapolis, że każde z nas będzie miało własną pracę daleko od rodzinnych stron. To znowu o mało go nie usadziło. Kiedy do Indianapolis powrócił dobrobyt, ale nie dzieci, ojciec zaczął pracować w biurze projektowym kierowanym przez znacznie młodszych ludzi. Nadal cieszył się doskonałą renomą; był jednym z najbar-dziej kochanych ludzi w mieście; założył nawet, znane obecnie na cały świat, tamtejsze Muzeum Dziecięce. Szczególnie podziwiano go za projekt siedziby Bell Telephone na North Meridian Street, który zrobił jeszcze przed krachem na giełdzie. Po wojnie w Bell Telephone postanowiono nad-budować jeszcze kilka pięter, ale tak, żeby w niczym nie różniły się od ośmiu już istniejących. Wynajęto do tego innego architekta, choć ojciec ani przed-wcześnie się nie postarzał, ani się nie zapijał; na-prawdę był w pełni sił. Dla firmy architekt to architekt. Ważne, że dostali projekt. Tyle właśnie jest romantyzmu w architekturze. Wkrótce potem ojciec przeniósł się do okręgu Brown w stanie Indiana, gdzie spędził samotnie resztę życia jako garncarz. Zbudował sobie koło garncarskie. Zmarł w tej pagórkowatej okolicy w roku 1957, w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Gdy teraz usiłuję przypomnieć sobie, jaki był, kiedy dorastałem - właśnie wtedy czerpał ze swej pracy zawodowej tak mało satysfakcji - wyobrażam go sobie jako Śpiącą Królewnę, pogrążoną w letargu, na polanie w gęstym lesie czekającą na księcia. Stąd już o krok do następnego skojarzenia: wszyscy ar-chitekci, jakich znam, i w dobrych, i w złych czasach, sprawiają wrażenie, że czekają na tego jednego, hojnego klienta, który sprawi, że staną się wreszcie wzniosłymi artystami, jakimi się urodzili. Można więc uważać, że życie mojego ojca było dość ponurą bajką. Jeśli stał się Śpiącą Królewną, to w roku 1929 nie jeden, lecz kilku książąt, w tym Bell Telephone, zaczęło przedzierać się ku jego polance przez gęsty las, żeby go obudzić. Ale nagle książęta zachorowali na całe szesnaście lat, a przez czas ich pobytu w szpitalu zła czarownica zmieniła Śpiącą Królewnę w Śpiącego Rycerza. Kiedy nadszedł Kryzys, przeniesiono mnie ze szkoły prywatnej do państwowej, więc przyprowa-dzałem teraz do domu nowych kolegów, żeby zoba-czyli, jakiego mam ojca. To właśnie te dziesięcioletnie chłopskie dzieci z Indiany uświadomiły mi, że mój ojciec jest czymś równie egzotycznym, jak jedno-rożec. W epoce, gdy mężczyźni z jego klasy społecznej nosili ciemne garnitury, białe koszule i monochro-matyczne krawaty, ojciec ubierał się tak, jakby wszystko kupował w Armii Zbawienia. Ani jeden element jego garderoby nie pasował do pozostałych. Teraz wiem, oczywiście, że wszystko dobierał z wiel-ką starannością, tak operując odmiennymi barwami i materiałami, by uzyskać efekt interesujący, a w re-zultacie - piękny. Podczas gdy inni ojcowie gawędzili ponuro o węg-lu, żelazie, zbożu, drewnie, cemencie i tak dalej, no i jeszcze o Hitlerze i Mussolinim, ojciec namawiał zarówno przyjaciół, jak i

7 zdumionych nieznajomych, by zwrócili uwagę na jakiś przedmiot, znajdujący się w zasięgu ręki czy to w przyrodzie, czy wytworzony przez człowieka, i cieszyli się nim jak dziełem sztuki. Kiedy zacząłem grać na klarnecie, ogłosił, że ten czarny, nabijany srebrem instrument jest dziełem sztuki. Nieważne, czy wydobywała się z niego mu-zyka, czy nie. Uwielbiał szachy, chociaż w ogóle nie umiał w nie grać. Któregoś dnia przynieśliśmy mu z nowymi kolegami ćmę, żeby nam powiedział, co to za ćma. Nie wiedział, jak się nazywa, ale wszyscy zgodziliśmy się jak jeden mąż: było to dzieło sztuki. Był też pierwszym obywatelem świata, jakiego widzieli w życiu moi nowi koledzy, i zapewne również ostatnim. Politykę i granice polityczne szano-wał akurat tak jak (znowu ten sam obraz) jednorożec. Piękno może powstawać wszędzie na świecie, i tyle. AT&T wybudowało jeszcze inny budynek, ten na wyspie Manhattan, niedaleko miejsca, w którym mieszkam. Przedsiębiorstwo telefoniczne znów obyło się bez mojego ojca, którego i tak nie dałoby się już dobudzić. Zamiast niego wynajęto Philipa Johnsona, taką Śpiącą Królewnę, którą przez całe dorosłe życie łaskotały, by się zbudziła, całe tłumy żarliwych książąt. Czy mam teraz szaleć ze złości, że Los nie dał ojcu tyle radości, co panu Johnsonowi? Usiłuję wyobrazić sobie, że ojciec przemawia do mnie ponad przepaścią, dzielącą żywych od umar-łych, i słyszę: „Nie żałuj mnie, że w sile wieku na próżno czekałem na romantyczne wyzwania. Jeżeli teraz, po tylu latach, chcesz wyryć coś na moim skromnym grobie na cmentarzu Crown Hill, napisz: »WYSTARCZYŁO MI, ŻE BYŁEM JEDNOROŻ- CEM*”. Tyle artykuł. Ze wzruszeniem dodaję, że ojciec usiłował umożliwić sobie powrót do miłych sercu chwil (nic łatwiejszego dla Tralfamadorczyków z mo-jej powieści Rzeźnia numer pięć), naklejając miłe sercu pamiątki na płytkę pilśniową i pokrywając je lakierem bezbarwnym. To dzięki ojcu właśnie na ścianie mojego gabinetu wisi teraz tak zmumifikowa-ny list: „Drogi Tato! Sprzedałem pierwsze opowiadanie do Collier’s. Wczoraj w południe dostałem wypłatę (750 dolarów minus 10 procent prowizji dla agenta). Wygląda na to, że w najbliższej przyszłości uda mi się sprzedać jeszcze dwie rzeczy. Chyba coś drgnęło. Pieniądze wpłaciłem na konto, a kiedy i jeśli znowu coś sprzedam, zrobię to samo, dopóki nie będę miał równowartości rocznej pensji w General Electric. Wystarczą na to spokojnie cztery opowiadania, i nawet mi trochę zostanie (tego jeszcze u nas nie było), a wtedy rzucę tę cholerną, koszmarną pracę i póki życia nie poszukam drugiej, tak mi dopomóż Bóg. Od lat nie czułem się tak szczęśliwy. Całuję cię”. List jest podpisany pierwszą literą mojego imienia, bo tak mnie nazywał. Nie jest to żaden kamień milowy w dziejach literatury, ale przy mojej osobistej, wąskiej ścieżynce od narodzin do śmierci piętrzy się jak Stonehenge. Nosi datę 28 października 1949 roku. Na odwrocie ojciec dokleił list od siebie, wykali-grafowany jego pięknym charakterem pisma cytat z Kupca weneckiego: Przysięga moja w niebie zapisana Krzywoprzysięstwem mamże się obciążyć? * * Przekład L. Ulricha. II Powiadają, że jeśli dziewica usiądzie na polanie w lesie zamieszkiwanym przez jednorożca, zwierzę to przyjdzie do niej i złoży jej głowę na podołku. Tak najlepiej złapać jednorożca.

8 Bez wątpienia sposób ten odkryła jakaś dziewica, która siadła sobie na leśnej polanie i wcale nie zamierzała niczego łapać. Ten jednorożec, który przybiegł złożyć jej głowę na podołku, musiał narobić jej kupę wstydu. (Co dalej?) W domu mojego dzieciństwa i młodości taką dziewicą była moja siostra Alice, zmarła wiele lat temu (cholernie mi jej brak), a nieuchwytnym, niesamowitym, zaczarowanym jednorożcem - ojciec, Nie potrafiłem go złapać ani ja, ani starszy brat, ten, co był na MIT, Bernard. Nie interesowaliśmy go zbytnio; jeśli o nas chodzi, nie robiliśmy z tego wielkiej tragedii. Byliśmy twardzi, dawaliśmy sobie radę, mieliśmy innych fanów. (Kiedyś moja córka Edith wyszła bardzo nie-szczęśliwie za człowieka nazwiskiem Geraldo Rivera, który teraz, gdy piszę te słowa, przeprowadza w po-południowych programach telewizyjnych wywiady z ludźmi, którym przytrafiło się coś niezwykłego. Wspominam o nim w tym miejscu, ponieważ nie-których z jego gości napastowali seksualnie człon-kowie bliskiej rodziny. Dodaję szybko, że mojej siostry, starszej ode mnie o pięć lat, nasz łagodny ojciec nigdy nie napastował seksualnie. Jak dziewica, w której podołku składał głowę jednorożec, była w najgorszym razie po prostu zadziwiona). Nasz ojciec, gdy ja, jego najmłodsze dziecko go poznałem, rozpaczliwie pragnął bezkrytycznej przyjaźni osoby płci podobno litościwej, ponieważ nasza mama (a jego żona) stopniowo traciła rozum. Późną nocą, zawsze tylko w ciszy domowego og-niska, nigdy przy gościach, dawała upust niena-wiści do ojca, nienawiści żrącej jak kwas fluo-rowodorowy. Kwas fluorowodorowy potrafi prze-gryźć się przez szklaną butlę, potem przez blat stołu, potem przez podłogę i tak dalej, aż do Piekła. (Ale nie przez wosk. Za moich czasów w korporacji Delta Epsilon - większość jej członków kształciła się w przedmiotach technicznych - w Cornell krążył dowcip: „Jeśli uda ci się odkryć doskonały rozpusz-czalnik, to w czym go będziesz przechowywać?” Poza tym znacznie lepszym rozpuszczalnikiem niż kwas fluorowodorowy jest woda, tylko że woda nie potrafi przegryźć się przez szkło). W Niedzieli palmowej upierałem się, że nie leczona i nie rozpoznana choroba umysłowa mamy była wywołana przez szkodliwe substancje chemiczne, nie te, które sama produkowała w swoim organizmie, ale te, które przyjmowała doustnie, a konkretnie alkohol i nieograniczone wprost ilości zapisywanych jej przez lekarza barbituranów. (Nie dożyła czasów, kiedy lekarz szpikowałby ją amfetaminą). Z chęcią uwierzyłbym w dziedziczność jej choroby, ale wśród moich amerykańskich przodków (skrupulatnie wyli-czonych w Niedzieli palmowej) brak klinicznych wariatów. A zresztą co mnie to obchodzi? Przodków się nie wybiera, a mózg i całą resztę traktuję jako wybudowany na wiele lat przed moim urodzeniem dom, w którym mieszkam. Naprawdę mieszkam w domu na Manhattanie, wybudowanym przez spekulanta nazwiskiem L.S. Brooks w roku 1862. Ma pięć i pół metra długości i czternaście metrów szerokości, parter i dwa piętra (dom, nie Brooks. Brooks postawił dwadzieścia iden-tycznych domów, i to wszystkie naraz!) W czasie obrzydliwej kampanii o urząd prezyden- ta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej mię- dzy Bushem a Dukakisem (kiedy to obaj kandydaci obiecywali, że zajmą się ochroną wszystkich boga- tych ludzi o jasnej skórze przed wszystkimi bied- nymi o ciemnej skórze), poproszono mnie, bym wygłosił mowę na konferencji Amerykańskiego Związku Psychiatrów w Filadelfii. Mój odziedziczo-ny mózg i struny głosowe powiedziały zebranym, co następuje: „Witam wszystkich z najwyższym szacunkiem.

9 Trudno uszczęśliwić nieszczęśliwych, chyba że po-trzeba im tego, co łatwo przepisać: na przykład jedzenia, schronienia czy współczucia i towarzystwa, albo wolności. To wielki zaszczyt dla mojego zawodu, polegają-cego na opowiadaniu dla pieniędzy historyjek, praw-dziwych i nieprawdziwych, że zaprosiliście mojego przyjaciela i kolegę po piórze, Elie Wiesela oraz mnie, byśmy wystąpili tu przed wami. Może słysze-liście o badaniach doktor Nancy Andreassen z Cen-trum Medycznego Uniwersytetu Iowa, która prze- prowadziła serię wywiadów z zawodowymi pisarzami, wykładającymi podczas słynnych warsztatów pisars-kich, jakie odbywają się na tamtejszej uczelni. Cho-dziło o sprawdzenie czy nasze, pisarskie nerwice różnią się od nerwic całości społeczeństwa. Okazało się, że większość z nas, w tym ja sam, to osobnicy z wyraźną predylekcją do depresji pochodzący z ro-dzin obciążonych skłonnościami... do depresji. Z badań tych wyprowadzam pewną zasadę, oczy-wiście bardzo ogólną: nie masz szans zostać dobrym, poważnym pisarzem, jeśli nie wykazujesz skłonności do depresji. Z historii kultury pochodzi inna reguła, która, zdaje się, już się nie sprawdza, a mianowicie że pisarz amerykański, jeżeli chce zdobyć Nagrodę Nobla, musi być alkoholikiem: Sinclair Lewis, Eugene O’Neill, John Steinbeck, samobójca Ernest Hemingway. Według mnie reguła nie sprawdza się dlatego, że w naszym kraju wrażliwość arty-styczna przestała być uważana za cechę czysto kobiecą. Dziś nie musiałem już pojawić się na tej mównicy po pijanemu ani wczorajszego wie-czoru przyłożyć komuś w barze, by udowodnić, że nie jestem tym, kogo nie tak dawno uważano za istotę szczególnie odrażającą, czyli homosek-sualistą. Elie Wieselowi sławę przyniosła książka pod tytu-łem Noc, opowiadająca o potwornościach Holocaustu widzianych oczyma chłopca, którym wtedy był. Ja zdobyłem sławę pisząc Rzeźnię numer pięć, książkę o amerykańsko-brytyjskiej reakcji na ten sam Holo-caust, czyli o zbombardowaniu Drezna - widzianej oczyma młodzika, starszego szeregowca piechoty amerykańskiej, którym wtedy byłem. Obaj nosimy niemieckie nazwiska, podobnie jak doktor Dichter, który nas tu zaprosił, i wielu sławnych pionierów waszej dziedziny. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że przodkowie wielu z nas tu zebranych, tak Żydów jak gojów, to poddani cesarstwa niemiec-kiego i austrowęgierskiego, skąd wywodzi się tyle wspaniałych dzieł muzycznych, naukowych, malars-kich i teatralnych, lecz pozostałości owych mocarstw dały nam koszmar, z którego, w moim mniemaniu, nigdy się nie przebudzimy. Holocaust tłumaczy prawie wszystko, dlaczego Elie Wiesel pisze to, co pisze i jest tym, kim jest. Zbombardowanie Drezna ani trochę nie tłumaczy, dlaczego piszę to, co piszę i jestem tym, kim jestem. Na pewno wiecie to stokrotnie lepiej ode mnie i możecie zaproponować tysiące mądrych wyjaśnień, co jest tego przyczyną. Mnie Drezno w ogóle nie obchodziło. Nikogo tam nie znałem, a zanim spłonę-ło, nie było mi tam szczególnie dobrze, zapewniam. W domu, w Indianapolis, widywałem drezdeńską porcelanę, ale już wtedy, podobnie jak teraz, uważa-łem, że jest ona w większości kiczowata. To zresztą kolejny dar od narodów niemieckojęzycznych, obok psychoanalizy i Czarodziejskiego fletu: to bezcenne słowo kicz. A w dodatku porcelana drezdeńska nie jest wyra-biana w Dreźnie, tylko w Miśni, więc należało spalić Miśnię, a nie Drezno. Oczywiście to tylko żart. Już taki jestem, że powiem wszystko, byle tylko błysnąć dowcipem, często w najokropniejszych sytuacjach; to zresztą jeden z powodów, dla których jak dotąd już dwie kobiety gorzko żałowały, że wyszły za mnie za mąż. Każde piękne miasto to skarb całego świata, a nie tylko jednego narodu, więc zniszczenie któregokol-wiek z nich jest katastrofą na skalę światową. Zanim zostałem żołnierzem, byłem dziennikarzem, więc w Dreźnie zachowywałem się jak dziennikarz - podglądacz cudzych nieszczęść. Obserwator z ze-wnątrz. Elie Wiesel, widząc to, co widział - a on w dodatku był chłopcem, nie młodym mężczyzną, jak ja - tkwił w samym środku tego, co się działo. Nalot na Drezno - szybka, chirurgiczna akcja, jak uwielbiają mówić specjaliści od wojskowości, okazał się zgodny z

10 arystotelesowskim ideałem tragedii, której akcja rozgrywa się w ciągu dwudziestu czterech godzin. Holocaust ciągnął się, ciągnął i ciągnął. Mnie Niemcy chcieli utrzymać przy życiu, kierując się przekonaniem, że w pewnym momencie uda się im wymienić mnie i moich towarzyszy niewoli za swoich żołnierzy. Niemcy, oczywiście przy współudziale podobnie jak oni myślących Austriaków, Węgrów, Słowaków, Francuzów, Rumunów, Bułgarów i tym podobnych, chcieli zabić Elie Wiesela i wszystkich, których on znał, wszystkich, którzy choć trochę go przypominali. Chcieli zabić ich, tak jak zabili ojca Elie’ego - głodem, katorżniczą pracą, rozpaczą lub cyjankiem. Elie Wiesel próbował utrzymać ojca przy życiu. I nie dał rady. Mój ojciec oraz prawie wszyscy ci, których znałem i kochałem, żyli sobie zdrowo i bez-piecznie w Indianapolis. Właściwą receptą na śmier-telną depresję, jaka zabiła ojca Elie Wiesela, było jedzenie, odpoczynek i czuła opieka, a nie lit, thora-zine, prozac czy tofranil*. Jestem magistrem antropologii Uniwersytetu Chi- cagowskiego. Studentów tej dziedziny poezji uczy się szukać wytłumaczenia ludzkich radości i smut- ków - nie tych, które biorą się z wojen, ran, spektakularnych chorób i klęsk żywiołowych - w kulturze, społeczeństwie i historii. Tym samym wymieniłem właśnie czarne charaktery występujące w moich książkach, bo nigdy nie są nimi konkretne osoby. Moje czarne charaktery, powtarzam, to kul-tura, społeczeństwo i historia - jakoś nie działa na nie ani lit, ani thorazine, ani prozac, ani tofranil. Jak większość pisarzy, trzymam w domu zaczątki wielu książek, które nie chcą się dać napisać. Jakieś dwadzieścia lat temu pewien lekarz przepisał mi ritalin **, żeby przekonać się, czy nie pomoże mi na * Środki antydepresyjne. ** Środek pobudzający centralny układ nerwowy. Mobili- zuje uwagę, zwiększa zdolność asocjacji i koordynacji (za J. Podlewski, A. Chwalibogowska-Podlewska, „Leki współczes-nej terapii”, PZWL Warszawa 1986). takie właśnie problemy. Natychmiast zorientowałem się, że ritalin to koncentrat czystej paranoi, i zaraz wyrzuciłem całą fiolkę do śmieci. Książka, z którą wówczas nie mogłem dać sobie rady, miała się nazywać Psychiatra z SS. Opowiadała o doktorze medycyny, psychoanalityku oddelegowanym pod-czas wojny do Oświęcimia. Miał leczyć z depresji członków personelu, niezadowolonych z tego, co tam się działo. W tamtych czasach miał im do zaoferowania wyłącznie terapię słowną. Było to jeszcze przed... Nieważne. Chciałem dowieść, i może uda mi się dokonać tego tutaj, bez konieczności dokończenia tamtej książki, że od czasu do czasu w różnych częściach świata specjaliści od zdrowia psychicznego proszeni są o leczenie ludzi zdrowych, ale żyjących w cywiliza-cjach i społeczeństwach, które dostały szału. Od razu powiem, że w naszym kraju nikt jeszcze o to nie prosi. Wydaje się, że głównym celem naszego społeczeństwa jest nauczenie inteligentnych i wykształconych jego przedstawicieli jak gadać bzdury, dzięki którym staną się bardziej popularni. Popatrzcie na Michaela Dukakisa. Popatrzcie na George’a Busha. Wydaje mi się, że zostałem tu zaproszony z po- wodu tego, co przytrafiło się mojemu drogiemu synowi Markowi Vonnegutowi, obecnie już dok- torowi Vonnegutowi. Mark był świrem, i to wy- myślnym: wyściełana cela, kaftan bezpieczeństwa, halucynacje, bójki z pielęgniarzami, te rzeczy. Potem mu przeszło i napisał o tym książkę pod tytułem

11 The Eden Express *, którą wkrótce, z nowym po- słowiem, ma wznowić wydawnictwo Dell. Jego po- * „Ekspres do Edenu”. winniście wynająć na tę uroczystość. Znacznie mniej by was to kosztowało, a on w dodatku zna się na tym, o czym mówi. I jest dobrym mówcą. Zawsze, kiedy ma odczyt dla psychiatrów, w pewnym momencie zadaje pewne pytanie, prosząc obecnych o podniesienie ręki. Zastąpię go teraz. Proszę o podniesienie ręki: ile z obecnych tu osób brało kiedyś thorazine? Dzięku-ję. A potem dodaje: „Ci, którzy jeszcze nie próbo-wali, niech koniecznie spróbują. Na pewno nie zaszkodzi”. Z Kolumbii Brytyjskiej, gdzie założył komunę, zabrałem go do prywatnego domu wariatów, a tam postawiono diagnozę: schizofrenia. Ja też byłem przekonany, że ma schizofrenię. Nigdy nie widzia* łem, żeby tak zachowywał się ktoś, kto cierpi na depresję. My, chorzy na depresję, zwykle albo uża-lamy się nad sobą, albo śpimy. Ktoś, kto zachowuje się tak jak Mark (wkrótce po przyjęciu do kliniki podskoczył i przygrzmocił w żarówkę w suficie wyściełanej celi), na pewno może mieć wszystko, tylko nie depresję. Tak czy inaczej Mark wyzdrowiał na tyle, że napisał książkę i ukończył medycynę na Harvardzie. Obecnie pracuje jako pediatra w Bostonie, ma żonę, dwóch wspaniałych synów i dwa wspaniałe samo-chody. Aż tu nagle, i to nie tak dawno, wielu przedstawicieli waszego zawodu ogłosiło, że on i paru innych, którzy opisali w książkach, jak to wyleczyli się ze schizofrenii, zostali po prostu mylnie zdiag-nozowani. I niezależnie od tego, jak byli nabuzowani w czasie choroby, tak naprawdę cierpieli na depresję. No cóż, może to i prawda. Mark zareagował na tę nową diagnozę następująco: „Co za wspaniałe kryterium diagnostyczne! Wiemy teraz, że jeśli pacjent zdrowieje, to na pewno nie miał schizofrenii”. Ale niestety, on także zrobi wszystko, żeby błysnąć dowcipem. Nieco spokojniejsze i bardziej odpowie-dzialne rozważania na temat tego, co się z nim działo, można znaleźć w posłowiu do nowego wyda-nia jego książki. Mam ze sobą kilka egzemplarzy. Gdyby ktoś je tu odbił na ksero, każdy, kto chce sobie poczytać, mógłby to wziąć do domu. Mark nie jest już takim entuzjastą megawitamin jak wtedy, gdy jeszcze nie był lekarzem, ale nadal większe nadzieje pokłada w biochemii niż w ga-daniu. Na wiele lat przedtem, zanim Markowi odbiło, uważałem, że choroby umysłowe wywoływane są przez substancje chemiczne, i tak pisałem w moich opowiadaniach. Żadnego z moich bohaterów nie przyprawiało o szaleństwo jakieś wydarzenie lub inna postać. W chemiczne pochodzenie szaleństwa wierzyłem jeszcze jako chłopiec, bo bliski przyjaciel rodziny, mądry, dobroduszny i kwaśno-smutny dok-tor Walter Bruetsch, ordynator ogromnego, przera- żającego stanowego szpitala dla obłąkanych w naszym mieście, mówił zawsze, że choroby wszystkich jego pacjentów mają podłoże chemiczne, i że niewiele da się dla tych ludzi zrobić bez rozszerzenia wiedzy chemicznej. Wierzyłem mu. Toteż kiedy oszalała moja mama, na wiele lat przed urodzeniem się mojego syna, i kiedy w końcu zabiła się, winiłem za to substancje chemiczne, choć miała strasznie ciężkie dzieciństwo. Mogę nawet wymienić dwie z tych substancji: fenobarbital i go-rzała. Oczywiście pochodziły z zewnątrz; barbiturany zapisywał jej nasz rodzinny lekarz, bo chciał wyleczyć ją z bezsenności. Kiedy umarła, byłem w wojsku, a moja dywizja odpływała właśnie do Europy. Udało nam się utrzymać jej obłęd w tajemnicy, bo przejawiał się głównie w domu, między północą a świtem. Udało nam się utrzymać w tajemnicy także jej samobójstwo, dzięki miłosiernemu i zapewne mającemu ambicje polityczne koronerowi.

12 Czemu ludzie zadają sobie tyle trudu, żeby utrzy-mać takie rzeczy w tajemnicy? Dlatego, że gdyby prawda wyszła na jaw, zmniejszałoby to szansę dzieci na dobre małżeństwo. Teraz wiecie już całkiem sporo o mojej rodzinie. Opierając się na tych infor-macjach, ci z was, których dzieci myślą już o mał-żeństwie, powinni zapowiedzieć im: róbcie, co chce-cie, tylko nie bierzcie ślubu z nikim, kto nosi nazwisko Vonnegut. Mojej mamie nie pomógłby nawet doktor Bru-etsch, a był on największym specjalistą od obłędu w całym stanie Indiana. Może wiedział, że jest wariatką, a może nie. Gdyby nawet wiedział, że staje się nią po północy, choć bardzo ją lubił, byłby na pewno równie bezradny jak ojciec. W tamtych czasach w Indianapolis nie było nawet oddziału Anonimowych Alkoholików - może to by coś pomogło. Dopiero około 1955 roku miał go założyć] jedyny brat ojca, Aleks, alkoholik. I proszę - wygadałem się z kolejnym sekretem rodzinnym, bo opowiedziałem wam o wuju Aleksie. A czy ja jestem alkoholikiem? Chyba nie. Al-koholikiem nie był ani mój ojciec, ani jedyne żyjącej rodzeństwo, jakie mam, czyli mój starszy brat. Jestem za to wielkim admiratorem Anonimowych Alkoholików, Anonimowych Hazardzistów, Anoni-mowych Kokainistów, Anonimowych Kolejkowi-czów, Anonimowych Żarłoków i tak dalej. Takie stowarzyszenia cieszą mnie jako kogoś, kto studiował antropologię, bo dają Amerykanom coś równie ko-niecznego do życia jak witamina C, coś, czego wielu z nas, członków tej szczególnej cywilizacji, zostało pozbawionych: wielką, szeroko rozumianą rodzinę. Istoty ludzkie prawie zawsze mogły liczyć na to, że wszyscy krewni i przyjaciele podtrzymają ich na duchu, dodadzą otuchy, rozweselą... Aż do czasu Wielkiego Eksperymentu Amerykańskiego, który jest eksperymentem nie tylko ze swobodą, ale również z odcinaniem korzeni, bezustanną tułaczką i niemoż-liwie zatwardziałą samotnością. Jestem człowiekiem próżnym - inaczej nie stał-bym tu przed wami z tym moim „bla, bla, bla” - nie tak jednak, by sądzić, że powiedziałem wam cokolwiek, czego dotąd nie wiedzieliście, poza błahos-tkami na temat mamy, wuja Aleksa i mojego syna. Wy spotykacie nieszczęśliwych ludzi co dzień, co godzina. Ja z całych sił staram się ich unikać. Udaje mi się stosować do trzech zasad dobrego życia określonych przez nieżyjącego już Nelsona Algrena, mojego kolegi po piórze i w depresji, który również był przedmiotem badań nad pisarzami, prowadzo-nych na uniwersytecie Iowa. Zasady te brzmią oczywiście następująco: nie jadać w knajpach zwa-nych „U mamy”, nie grać w karty z facetami, których nazywają „szef i, co najważniejsze, nie chodzić do łóżka z ludźmi, którzy mają więcej kłopotów niż ja. * Jestem pewny, że każde z was, wypisując receptę pacjentom w lekkiej depresji, znacznie zdrowszym niż moja mama czy syn, myśli sobie: „Żałuję, że muszę szpikować cię pastylkami. Zrobiłbym wszyst-ko, gdybym zamiast tego mógł wstawić cię w sam środek dużej, ciepłej aparatury reanimacyjnej wiel-kiej, szerokiej rodziny”. I tak zakończyło się moje przemówienie do tych wszystkich psychiatrów zebranych w Filadelfii. Orze-kli potem, że o t w a r ł e m się przed nimi (to znaczy wypaplałem im wszystkie rodzinne sekrety), i że nie spodziewali się, iż tak bardzo się o t w o r z ę. Miałem wtedy ze sobą odbitki komentarza mojego syna do tego koszmaru, który mu się przytrafił; rozdawałem je każdemu, kto chciał.Komentarz ten znajduje się w Dodatku do tej książki razem z mnóstwem innych rzeczy, które, gdybym ich tam nie wyrzucił, okropnie by nas opóźniały. (Dodatkowo przyśpieszyłem spra-wy wrzucając w nawiasy wszystkie dygresje, uwagi na stronie, non sequitur(y), dializy, epikryzy, mejozy, antyfrazy itd). III Gdy, późną nocą, mama dostawała szału, niena-wiść i pogarda, którą obrzucała ojca, jednego z naj-łagodniejszych i najniewinniejszych mężczyzn, jacy kiedykolwiek chodzili po ziemi, wydawały się bez-graniczne i czyste, nieskażone myśleniem czy kon-kretnymi powodami. Od kiedy umarła - w dzień matki 1944 roku, na około miesiąc przed lądowaniem w Normandii,

13 równie czystą nienawiść obserwowa-łem u kobiet może dziesięć razy. Nie wydaje mi się, żeby przedmiotem tej nienawiści był mężczyzna, którego to właśnie spotyka. Ojciec na pewno na nią nie zasługiwał. Według mnie jest to bardziej reakcja kobiet na całe wieki poddaństwa, choć mama i wszys-tkie inne, kierujące ją pod moim, jak im się zdawało, adresem, przypominały niewolnice akurat tak, jak Elżbieta I czy Kleopatra. Mam teorię, że wszystkie kobiety noszą w sobie zakorkowany kwas fluorowodorowy, a moja mama miała go za dużo. Kiedy zegar wybijał północ (rzeczy-wiście mieliśmy w domu taki starodawny, stojący zegar, który wybijał godziny z wielką powagą), kwas wylewał się na zewnątrz, zupełnie jakby wymiotowa-ła. Nic nie mogła poradzić. Biedna! Biedna! Teoria ta jest samousprawiedliwieniem, bo daje do zrozumienia, że ani ojciec, ani ja nie zasługiwaliś-my na taką nienawiść. Nie ma o czym mówić. Kiedy byłem w Pradze, na cztery lata przed tym, jak artyści obalili komunistów, jeden z tamtejszych pisarzy powiedział mi, że Czesi uwielbiają tworzyć wymyślne teorie, tak spójne, że wydają się niepodważalne, a potem obalać je, drwiąc z samych siebie. Ja też. (Moim ulubionym pisarzem czeskim jest Karel Ća- pek, którego czarodziejski esej literacki też wrzuciłem do Dodatku na dowód, że mam rację, kiedy się nim tak zachwycam). Wracając jednak do ojca i siostry, jednorożca i dziewicy: ojciec, z którego był akurat taki freudysta, jak z Lewisa Carrolla, uczynił z Alice swe główne źródło pociechy i zachęty. Do końca wykorzystywał ich wspólny entuzjazm dla sztuk pięknych. Pamiętaj-cie, że Alice była zaledwie dziewczynką i nawet jeśli pominąć zażenowanie, z jakim przyjmowała w podo-łek głowę jednorożca, stresowało ją głównie to, że ojciec rozwodził się nad każdą z jej rzeźbiarskich i malarskich prac, jakby to była Pięta lub freski w kaplicy sykstyńskiej. W późniejszym życiu (które w całości trwało tylko czterdzieści jeden lat) zrobiło to z niej okropnie leniwą artystkę. (Gdzie indziej co chwila, cytuję jej powiedzenie: „Jeżeli ktoś ma talent, nie znaczy to wcale, że zaraz musi coś z tym robić”). „Moja jedyna siostra Alice”, pisałem o niej, też w Architectural Digest, „była obdarzona sporym talentem malarsko- rzeźbiarskim, którego prawie nie wykorzystywała. Miała metr osiemdziesiąt wzrostu i platynowoblond włosy; powiedziała kiedyś, że mogłaby przejechać się na wrotkach po jakimś wiel-kim muzeum, na przykład po Luwrze, którego wtedy nie znała, którego nie miała szczególnej ochoty poznać, i którego nigdy nie było jej dane zwiedzić, a i tak obejrzałaby każdy mijany obraz. I że ponad szumem powietrza i terkotem kół wrotek po mar-murowej posadzce słyszałaby głos wewnętrzny: »I już, i już, i już«. Rozmawiałem potem na ten temat ze znacznie bardziej od niej znanymi i pracowitymi artystami, i ci przyznali, że też potrafią prawie zawsze wydobyć z nieznanego obrazu całą jego wartość jednym łup! Chyba, że obraz jest do niczego; wtedy nie ma żadnego łup! To każe mi znowu pomyśleć o ojcu, który chciał z całych sił zostać malarzem, gdy Wielki Kryzys zmusił go do przedwczesnego i niezamierzonego przejścia na emeryturę. Miał powody, by optymisty-cznie podchodzić do nowego zawodu, bo początkowe stadia jego obrazów, czy to martwych natur, portre-tów, czy krajobrazów, miały w sobie mnóstwo owego łup ! Mama mówiła z czystej życzliwości: »Kurt, to naprawdę śliczne. A teraz tylko to d o k o ń c z«. Wtedy zawsze ojciec psuł cały efekt. Pamiętam portret, który namalował swojemu jedynemu bratu, Aleksowi, agen-towi ubezpieczeniowemu. Zatytułował go Agent spec-jalny. Kiedy szkicował, na początku udało się mu kilkoma śmiałymi pociągnięciami uchwycić naraz kilka prawd o Aleksie, w tym leciutki akcent rozczaro-wania. Wuj Aleks był dumnym absolwentem Harvar-du; żałował chyba przez całe życie, że nie jest bada-czem literatury, tylko agentem ubezpieczeniowym. Ale kiedy ojciec dokończył portret, starając się, żeby każdy centymetr płótna pokryć równą ilością farby, wuj Aleks zniknął jak kamfora, a na jego miejscu pojawiło się skrzyżowanie pijaka z lubieżnie uśmiechniętą królową Wiktorią. To było okropne.

14 No właśnie: najsławniejszą osobą odpowiedzialną za przerwanie pracy nad arcydziełem jest oczywiście »człowiek, który przyszedł z Porlock« i na całą wieczność rozproszył skupienie Samuela Taylora Coleridge’a tworzącego wiekopomny poemat Kubla Chan. Ale gdyby podczas Wielkiego Kryzysu w po-dobny sposób regularnie przeszkadzano mojemu ojcu, na jego śmiertelnie cichym strychu naszego domu w Indianapolis, przeszedłby do historii jako jeden z pomniejszych malarzy Indiany - a nie tylko jako, niech mi będzie wolno powiedzieć, dobry ojciec i wspaniały architekt. W ogóle upieram się, że artystom należy prze-szkadzać, szczególnie jeżeli od początku pracy nad dziełem idzie im dobrze. Ja sam, gdy czytam jakąś powieść albo oglądam sztukę czy film, i zostało jeszcze sporo rozdziałów czy scen, słyszę w mózgu wariację na temat »i już, i już, i już« mojej siostry, a brzmi to: »Kończ już, kończ już, kończ już. Kończ, na miłość boską«. No właśnie; a gdy dochodzę do dwóch trzecich własnej powieści czy sztuki, zdarza się, że nagle czuję dziwną lekkość i ulgę, jakbym płynął małą żaglówką do domu, z wiatrem w plecy. Bo osiągnąłem znacznie więcej, jeśli akurat miałem dość szczęścia, niż mogłem się spodziewać gdy wyruszałem na morze. Wyznanie to może wydać się ludziom pozbawio-nym poczucia humoru równie obciążające i bar-barzyńskie jak marzenia mojej siostry, by przemknąć przez Luwr na wrotkach. Przynajmniej jest prawdzi-we. Błagam więc ich, by zapomnieli o wszystkich moich zrodzonych z obłędu potworach, i pomyśleli o tragedii szekspirowskiego Hamleta, akt III, scena czwarta - zostały jeszcze trzy akty, jeszcze dziewięć scen. Hamlet zabija niewinnego, wiernego, nudnego starucha, Poloniusza, wziąwszy go za świeżo upieczo-nego męża matki. Spostrzega, kogo zamordował, i oznajmia z co najmniej mieszanymi uczuciami: »Nieszczęsny, wścibski, nadgorliwy głupcze, żegnaj!«* * Przekład S. Barańczaka. U Barańczaka Hamlet przekłuwa Poloniusza w 3. scenie aktu III. I już, i już, i już. Niech nikt się nie rusza. Wprowadźcie człowieka z Porlock. Kurtyna. The end. Reguła, którą nazywam: »Dwie Trzecie Arcydzieła To Aż Nadto« znajduje często potwierdzenie nawet w tak krótkich formach, jak niniejszy artykuł. Teraz zrobię to, co mama nazywała »dokończeniem«, które, jeśli nie chcę zaprzeczyć sam sobie, musi być tak puste jak rozmowy pod koniec przyjęcia, te wszystkie: »O Boże, jak późno«, »Zdaje się, że brakło lodu« i »Pamiętasz, gdzie położyłaś płaszcz?« Jest taki wzór na napisanie dobrze skonstruowanej trzyaktówki; nie wiem, skąd pochodzi, a brzmi tak: »Akt I - pytajnik. Akt II - wykrzyknik. Akt III - kropka«. A ponieważ ludzie normalni chcą we wszys-tkich dziedzinach sztuki tylko pytajników i wykrzyk-ników, znaczenie kropki jest dla mnie właśnie do-kładnie takie samo, jak kariery malarskiej ojca i sios-try, czyli żadne - zero, nic. Jeżeli zaś chodzi o faceta z Porlock w jego powsze-dnim trudzie, i krzywdę, jaką podobno wyrządził Coleridge’owi, należy postawić pytanie, czy rzeczy-wiście pozbawił czegokolwiek miłośników poezji. Gdy nieszczęsny, wścibski, nadgorliwy głupiec wlazł tam, gdzie go nie proszono, Coleridge miał już na papierze trzydzieści wersów, a ostatnie z nich to: Raz dziewczę z cymbałkami Stanęło w mym widzeniu Etiopskie rysy miała I na cymbałkach grała Pieśń o aborskiej górze * »Dziewczę z cymbałkami*! Co za poezja! Gdyby człowiek z Porlock był moim służącym, a ja wiedziałbym dokładnie, co tam się wyprawia

15 * przekład J. Pietrkiewicza. z drugiej strony drzwi, wysłałbym go natychmiast,! gdy tylko Coleridge napisał dwa pierwsze wersy: W Xanadu kazał Kubla Chan wznieść cud Pałac rozkoszy, gdzie przepych bez końca;” (I tu artykuł kończy się, powiedziawszy wszystko, co było do powiedzenia, w dwóch trzecich długości). Ja sam od czasu do czasu tworzę obrazy. Na tytułowej stronie Dodatku można zobaczyć typowy przykład mojej grafiki. Kilka lat temu (w 1980 roku) miałem nawet własną wystawę rysunków w Green-wich Village, nie dlatego, że były dobre, ale dlatego, że jestem sławny. Kiedyś zrobiłem zdjęcie na okładkę książki mojej żony, Jill Krementz. Ustawiła aparat, powiedziała, gdzie mam stanąć i jak przycisnąć migawkę. Po ukazaniu się książki, z moim nazwiskiem pod zdję-ciem, właściciel pewnej galerii zaproponował mi autorską wystawę moich zdjęć. Byłaby to wystawa nie tylko jednego autora, ale i jednego zdjęcia. To właśnie jest sława. Dopadnie człowieka wszędzie. Zazdrość was zżera, co? (Jestem trzecim z kolei członkiem amerykańskiej gałęzi rodu, po moich córkach, Nanette Prior i Edith Squibb, który miał własną wystawę; drugim, po moim synu, Marku, który spędził jakiś czas w domu wariatów; pierwszym, który rozwiódł się i ożenił ponownie. O moim krótkim pobycie w wariatkowie opowiem później. To już tyle lat, trzy czy cztery książki temu). W końcu udało mi się napisać książkę o malarzu. Nosi tytuł Sinobrody, a pomysł wziął się stąd, że Esquire zamówiło u mnie coś o abstrakcyjnym eks-presjoniście Jacksonie Pollocku; czasopismo to przy-gotowywało na swoje pięćdziesięciolecie specjalny numer. Miały się tam znaleźć artykuły o pięćdziesię-ciu Amerykanach, którzy urodzili się na tej ziemi i wywarli największy wpływ na losy kraju od 1932 roku. Chciałem pisać o Eleanor Roosevelt, ale ją zaklepał już sobie Bili Moyers. (Truman Capote, z którym sąsiaduję w lecie na Long Island, obiecał im, że napisze coś o Cole porterze, ale potem, dosłownie w ostatniej chwili, uraczył ich esejem o mojej sąsiadce z Manhattanu, Katharine Hepburn, albo - albo. Esquire nie miało wyjścia, musiało wydrukować artykuł o Katharine Hepburn). „Jackson Pollock (1912-1956) - napisałem wte-dy- był malarzem, który w okresie, kiedy go najbardziej podziwiano, czyli od roku 1947, malował w ten sposób, że rozkładał płótno na podłodze pracowni i kapał na nie, opryskiwał i oblewał farbą. Urodził się w Gody w stanie Wyoming, miasteczku nazwanym tak na cześć legendarnego twórcy mart-wych zwierząt, Buffalo Billa Cody’ego. Buffalo Bili dożył starości, a Jackson Pollock pojechał na wschód, do stanu Nowy Jork, i zmarł tam tragicznie w wieku czterdziestu-czterech lat, jako pionier prądu w sztuce zwanego obecnie ekspresjonizmem abstrakcyjnym, przyczyniwszy się znacznie bardziej niż ktokolwiek inny do tego, że nasz kraj, a szczególnie Nowy Jork, stał się nie kwestionowanym ośrodkiem światowego malarstwa awangardowego. Zanim się pojawił, Amerykanów podziwiano za prekursorstwo w jednej tylko dziedzinie sztuki, czyli w jazzie. Podobnie jak wszyscy wielcy muzycy jazzowi, Pollock został mistrzem i znawcą tej pocią-gającej przypadkowości, której starali się unikać jak ognia bardziej tradycyjni twórcy. Na trzy lata przed tym, zanim zabił siebie i dopiero co poznaną dziewczynę, wjeżdżając w drzewo na spokojnej wiejskiej drodze, Pollock zaniechał sposobu malowania, z powodu którego pewien krytyk nazwał go »Jackiem-plackiem«. Znowu używał pędzla do nakładania farby. Zaczynał od pędzla jako przeciwnik przypadkowości. Niech dowiedzą się wszyscy, zwła-szcza filistrzy, że człowiek ten potrafiłby namalować z fotograficzną dokładnością przeprawę Ojca Narodu przez rzekę Delaware*, gdyby tylko takie tableau znajdowało się w kręgu zainteresowania i pasji malarza oraz jego wieku. W swym rzemiośle otrzymał

16 najstaranniejsze wykształcenie, a uczył się między innymi u najbardziej wymagającego amerykańskiego mistrza realizmu, geniusza antymodernizmu, Tho-masa Harta Bentona. Pollock pozostał w cywilu przez całą drugą wojnę światową, chociaż był wtedy w sile wieku. Odrzucono go zapewne z powodu alkoholizmu, z którym zresztą od czasu do czasu dawał sobie radę; na przykład między rokiem 1948 a 1950 nie wypił ani kropelki, Malował, uczył innych i sam siebie przez całą wojnę, gdy tak wielu jego amerykańskich kolegów musiało przerwać pracę, a dyktatorzy nakazywali malarzom europejskim, jego rówieśnikom, jak mają malować, albo używali ich jako mięso dla armat i krematoriów. A więc to właśnie Pollock, choć znany głównie z tego, że zerwał z przeszłością, był jednym z nielicz-nych młodych artystów, którzy podczas wojny bez przerwy analizowali dzieje sztuki i w pokoju rozmyś-lali nad tym, jak rozwinie się w przyszłości. Pollock zadziwia nawet ludzi obojętnych dla malar- stwa, a to dlatego, że gdy pracował, całkowicie poddawał swą wolę podświadomości. W 1947 roku, osiem lat po śmierci Freuda, napisał: »Kiedy jestem w obrazie, nie wiem, co się ze mną dzieje*. Można powiedzieć, że w czasie, gdy Zachód entuzjazmował się pokojem i harmonią, które podobno można * Przeprawa Jerzego Waszyngtona przez tę rzekę pod obstrzałem angielskim jest ulubionym tematem amerykańskiego malarstwa historycznego. osiągnąć dzięki medytacji, stanowi pośredniemu między snem a jawą, on malował tematy religijne. Wyróżniał się tym spośród pionierów wielkich ruchów artystycznych, że jego koledzy i naśladowcy nakładali farbę inaczej niż on. Wszyscy impresjoniści francuscy malowali mniej więcej tak samo, wszyscy kubiści malowali mniej więcej tak samo, i tak musiało być, bo rewolucje, w których brali udział, były pomimo całej uduchowionej interpretacji rewoluc-jami czysto technicznymi. Pollock nie zapoczątkował jakiejś tam szkoły kapaczy albo rozlewaczy. Tak malował tylko on. Malarze, którzy choć trochę przyznawali się do spuścizny po nim, malowali tak różnie, jak różne są zwierzęta w Afryce: Mark Rothko, Willeni de Kooning, James Brooks, Franz Kline, Robert Mptherwell, Ad Reinhardt, Barnett Newman i tak dalej. Przy okazji jest to również lista osobistych przyjaciół Pollocka. Zdaje się, że wszystkie rozwijające się grupy artystyczne zaczynają od stwo-rzenia sztucznej, wielkiej rodziny. Rodziny Pollocka nie łączyły wspólne poglądy na to, jak powinien wyglądać obraz; natomiast jej członkowie byli zgodni co do tego, skąd czerpać natchnienie: z podświado-mości, tej części umysłu, która nie rejestruje podo-bieństw, która nie wie, co to moralność, co to polityka, która nie musi w nieskończoność powtarzać tych samych, wymęczonych tematów. James Brooks, w wieku lat siedemdziesięciu sied-miu będący jedną z głównych figur tego nurtu, opisał mi kiedyś w prywatnej rozmowie idealne nastawienie malarza, który chce, by jego dłońmi rządziła podświa-domość, tak jak robił to Pollock: »Pierwsze machnię-cie muszę zrobić sam, ale potem upieram się, żeby przynajmniej połowę pracy zrobiło za mnie płótno«. Płótno, czyli podświadomość, zastanawia się przez chwilę nad tym machnięciem, a potem przekazuje dłoni malarza, jak ma reagować na ten pierwszy ślad pędzla - taką a taką farbą, taką a taką fakturą. Potem jeśli wszystko idzie jak należy, płótno pomyśli znowu nad tym, co się pojawiło, i przedstawia następne sugestie. Płótno zmienia się w planszę domina. Czy wymyślono kiedykolwiek bardziej inteligentne doświadczenie na stwierdzenie istnienia podświado-mości? Czy jakikolwiek inny eksperyment psycho-logiczny pozwala wyciągnąć wniosek, że istnieje część umysłu pozbawiona ambicji i wiedzy, a mimo to świetnie znająca się na pięknie? Czy jakakolwiek inna teoria artystycznego na-tchnienia równie bezpośrednio nakazuje malarzowi, by w swej pracy całkowicie zapomniał o życiu? We wszystkich dziełach ekspresjonizmu abstrakcyjnego, jakie można znaleźć w muzeach, w domach kolek-cjonerów

17 sztuki i w skarbcach spekulantów, bardzo mało jest sugestii kształtu, na przykład dłoni, twarzy, stołu lub miski pełnej pomarańcz, czy słońca, księżyca lub kieliszka wina. Czy jakikolwiek moralista mógłby domagać się lepszej reakcji malarzy na drugą wojnę światową, obozy śmierci, Hiroszimę i całą resztę, niż obrazy bez osób czy wizerunków, bez aluzji nawet do dobrodziejstw Natury? Przecież na pełnię mamy teraz inne określenie: »księżyc dla bombardierów*. Nawet zwykła pomarańcza sugeruje obecnie chorą planetę albo poniżoną ludzkość, jeśli kto przypomni sobie, że komendant Oświęcimia, jego żona i dzieci jedli codziennie różne smaczne rzeczy i nie prze-szkadzał im tłusty dym z pieców. Większość prądów artystycznych tego oszalałego na punkcie mody wieku pod względem długości życia przypomina chrząszcze; niektórym udaje się dorównać wiekiem koniom albo psom, A teraz, w dwadzieścia pięć lat po śmierci Jacksona Pollocka, mamy więcej entuzjastycznych ekspresjonistów abs-trakcyjnych niż kiedykolwiek. Niech więc dowiedzą się wszyscy, zwłaszcza filistrzy, że wszystkie eks-perymenty udowodniły, iż tylko jeden rodzaj czło-wieka potrafi stworzyć ważny obraz traktując płótno jak planszę domina: człowiek cudownie uzdolniony, a równie biegły w swym rzemiośle i szanujący dzieje sztuki, jak legendarny obecnie posiadacz kategorii E z Cody. Willem de Kooning, zapewne też wielki malarz, a do tego Europejczyk z pochodzenia, powiedział kiedyś o Pollocku: »Jackson przetarł nam drogę«”. Koniec. Dotarło? Trochę przesadziłem z moim entuzjazmem dla kapaniny Pollocka. (Hipokryta!). A mówi do was człowiek, który spędził kawał życia w galeriach kome-rcyjnych i muzeach malarstwa. Kiedy chcę odróżnić obraz dobry od złego, idę za radą mojego kumpla, Syda Salomona, abstrakcyjnego ekspresjonisty. Po-wiedział: „Musisz najpierw obejrzeć milion obra-zów”. Po czymś takim człowiek już się nie pomyli. Powód, dla którego nie bardzo lubię tę kapaninę, no, chyba że we wzorach tkanin, jest bardzo prymity-wny: nie widzę w nich horyzontu. Mogę się obejść bez informacji w obrazie, ale mój układ nerwowy - i pewnie wszystkich zwierząt na Ziemi - zawsze chce wiedzieć jedno: gdzie jest horyzont. Taka nowo narodzona sarna, na przykład, która zaraz gdy tylko zostanie wydana na świat musi wstać, a może nawet uciekać przed drapieżnikiem. Jestem pewny, że pier-wszą informacją, jaką jej oczy przekazują do mózgu, jest położenie horyzontu. Podobnie dzieje się z ludź-mi, którzy budzą się ze snu lub omdlenia - zanim zaczną myśleć, muszą wiedzieć, gdzie jest horyzont. I dlatego znający swój fach producenci naklejają na pudłach z delikatnymi rzeczami, takimi jak ludzki układ nerwowy, taki oto znak: Z Franklin Library poproszono mnie o specjalną przedmowę do eleganckiego wydania Sinobrodego (z ilustracjami mojej córki, Edith Squibb). Oto dalszy ciąg bełkotu o malowaniu, które i mnie, i ojcu wychodziło raczej miernie. „Chcę powiedzieć wszystkim moim krewnym i znajomym z Anonimowych Alkoholików - za- cząłem - że słusznie zrobili popadając w nałóg. Życie bez nałogów niewarte jest »kubła śliny«, jak mówi to piękne, amerykańskie powiedzenie. Pro-blem polega na tym, że wybrali do tego śmiertelną truciznę. Bo istnieją też nałogi nieszkodliwe, a ich świetnymi przykładami są rzeczy, którymi zajmują się dzieci. Potrafią wstawić się na parę godzin pewnym dokład-nie określonym aspektem tej Kupy Wszystkiego, czyli Wszechświata, na przykład wodą, śniegiem, błotem, kolorem, kamieniami (małymi, którymi rzu-cają, dużymi, pod które zaglądają), echem, wydawa-niem śmiesznych odgłosów, biciem w bębenek i tak dalej. Uczestniczy w tym tylko dwoje: dziecko i Wszechświat. Dziecko daje coś z siebie Wszech-światowi, a Kupa Wszystkiego daje dziecku coś śmiesznego, pięknego, a czasem rozczarowanie, strach, nawet ból. A dziecko uczy Wszechświat, jak się z nim dobrze bawić, jak być miłym, a nie złym. A zawodowi artyści-malarze, bo o nich jest spora część tej zmyślonej historyjki, to ludzie dorośli, którzy dalej bawią się jak dzieci różnymi maziami i brudem, kredą i rozdrobnionymi minerałami wy-

18 mieszanymi z olejem, starym popiołem i tak dalej, którzy przez całe życie mażą coś, smarują, bazgrzą, zdrapują i... tak dalej. Ale w dzieciństwie było inaczej: wtedy byli sam na sam z Wszechświatem, i to sam Wszechświat nagradzał ich lub karał, jak starszy towarzysz zabawy. Kiedy malarz dorasta, a szczególnie kiedy musi zapewnić innym jedzenie, mieszkanie, i ubranie, nie mówiąc już o cieple w zimie, do swojej zabawy dopuszcza trzecią osobę, która w przerażający sposób może wystawiać na pośmiewisko albo zupełnie ponad miarę wyróżniać - słowem osobę kompletnie niezrównoważoną. Jest nią ta część społeczeństwa, która zwykle sama nie umie malować, ale za to wie doskonale, czego chce. Czasami jej wcieleniem bywa konkretny dyktator, jakiś Hitler, Stalin czy Mussolini, albo krytyk, albo kustosz, albo kolekcjoner, albo marchand, albo wie-rzyciel, albo teściowie. Tak czy inaczej zabawa jest świetna, gdy biorą w niej udział dwie osoby, czyli malarz i Kupa Wszystkiego, ale troje to już cały tłum. Vincent Van Gogh nie dopuścił do zabawy trzeciej osoby w ten sposób, że nie miał nikogo na utrzyma-niu, nie sprzedawał swoich obrazów, poza nielicz-nymi, które kupił od niego ukochany brat, Theo, i że do minimum ograniczał rozmowy z innymi ludźmi. Większość malarzy nie może sobie pozwolić na ten luksus, jeżeli tak wielką samotność można nazwać luksusem. Większość dobrych malarzy, których znam, wolała-by nie sprzedawać swoich obrazów. Grafik Sal Steinberg powiedział mi kiedyś z filuternie chytrym wyrazem twarzy, że nie rozstaje się ze swoimi dziełami, nawet gdy mu za nie dobrze zapłacą. Tworzy głównie ilustracje do książek i czasopism oraz plakaty, a te nie potrzebują żyć własnym, publicznym życiem. Steinberg żyje z kopii, a za-trzymuje oryginały. Obrazy tworzą i sprzedają moje obie dorosłe córki. One też wolałyby ich nie sprzedawać, ale przez wspomnianą trzecią osobę muszą wystawiać je do adopcji. I osoba ta zawsze z wielkim przekonaniem służy radą, co powinny robić, żeby te ich dzieci lepiej nadawały się do adopcji, czyli jak lepiej pro-wadzić fabrykę dzieci. Młodsza z nich jest teraz żoną malarza, który przez wiele lat żył,w biedzie, ale obecnie, jak to mówią, cieszy się powodzeniem. A z czego cieszą się najbardziej? Z tego, że teraz stać ich, żeby nie pozbywać się najlepszych obrazów, i sami mogą bawić się w kolekcjonerów. Chodzi mi o to, że najbardziej zadowolony malarz na świecie to taki, który przez całe godziny, dnie, tygodnie i lata może oddawać się swemu nałogowi, polegającemu na przekształcaniu materiału artys-tycznego dłońmi czy oczyma, a przy tym mieć cały świat w dupie. Nawiasem mówiąc, mój sposób zarobkowania jest czysto urzędniczy, a przez to mozolny i uciążliwy. Każdy, kto przychodzi mi w tym przeszkodzić, choćby nie wiem jaki był nieprzyjemny, głupi czy nieszczery, jest niczym promień słońca, pojawiający się znienacka w pochmurny dzień. Malowanie ma się tak do pisania, jak gaz roz-weselający do grypy Hongkong. Wracając do pionierów ekspresjonizmu abstrak-cyjnego w Ameryce, tuż po drugiej wojnie światowej: trzeci uczestnik zabawy nagle wpakował się im z butami do mieszkania, szczególnie do mieszkania nieśmiałego i gołego jak święty turecki Jacksona Pollocka, z takim hałasem, jakby była to akcja policyjnej brygady antynarkotykowej. Pollock bawił się dotąd świetnie kapaniną i plackami farby na płótnie, na własną odpowiedzialność, własny koszt i własny użytek, zastanawiając się jak dziecko, czy to, co mu wyjdzie, będzie ciekawe, czy nie. Było ciekawe. Niewątpliwie dzięki owemu jego pierwszemu po-ciągnięciu pędzla, do którego dziecko byłoby cał-kowicie niezdolne oraz dzięki temu, że umysł doros-łego potrafi zachwycać się obrazami tworzonymi w taki właśnie sposób. Przy drugim pociągnięciu musiał zaufać intuicji, że poprowadzi jego dłoń i wykaże - robiąc z jednym to, z drugim tamto - ile w takich obrazach tajemniczej jedności i speł-nienia.

19 Niektórzy okropnie wściekali się na niego, uważa-jąc go za oszusta i hochsztaplera, choć wściekanie się na obraz czy jakiekolwiek dzieło sztuki jest akurat równie bezsensowne, jak wściekanie się na banana z bitą śmietaną. Równie niepokojący wydawali mi się niektórzy jego wielbiciele, głoszący, że Pollock dokonał niezwykłego przełomu, porównywalnego, powiedzmy, z odkryciem penicyliny. On i jego kumple robią coś epokowego, nie wolno im zatrzymać się na tej drodze. A wszyscy czujnie obserwują każdy ich krok. Taka sensacja niosła za sobą mnóstwo pieniędzy i sławy, ale była również piekielnym hałasem dla uszu kogoś tak nieśmiałego i niewinnego, jak Jackson Pollock z Gody w stanie Wyoming. Zginął młodo, po pijanemu i, jak zgodnie twierdzą wszyscy, roz-paczliwie nieszczęśliwy - w wypadku samochodo-wym, któremu sam zawinił, a może i sprowokował. Nie znałem go, ale ośmielę się zaproponować epita-fium na jego grób na cmentarzu Green River: Troje to już tłum”. (Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że farba i broń mają tyle ze sobą wspólnego: i jedno, i drugie sugeruje posiadaczowi zadziwiające i niepospolite rzeczy, których można dokonać za ich pomocą). IV A teraz posłuchajcie tego: „Gdziekolwiek się znajduję, nawet jeśli nie wiem dobrze gdzie, i niezależnie od tego, w jakich akurat jestem kłopotach, potrafię wprowadzić się w stan bezmyślnej, rozpromienionej szczęśliwości, jeśli tylko uda się mi dotrzeć na sam skraj naturalnego zbiornika wodnego. Sam skraj wszystkiego, co ciekłe, od strumyczka po ocean, mówi mi: »Teraz wiesz już, gdzie jesteś. Teraz wiesz już, dokąd iść. Już niedługo będziesz w domu«. Dzieje się tak dlatego, że pierwsze mapy świata rysowałem w myślach, gdy jako małe dziecko spę-dzałem wakacje w naszym zimowym leżu nad jezio-rem Maxincuckee, znajdującym się w północnej Indianie, w połowie drogi między Chicago a In-dianapolis. Maxincuckee ma pięć kilometrów długo-ści, szerokości zaś cztery w najszerszym miejscu. Jego brzeg jest zamkniętą pętlą. Gdziekolwiek się znalazłem na jego obwodzie, wystarczyło, że poszed-łem w którąkolwiek stronę, i zawsze trafiałem do domu. Gdy wyruszałem na codzienne przygody, był ze mnie bardzo pewny siebie Marco Polo. No właśnie. Zapytuję teraz czytelnika niniejszego tekstu, mojego niezbywalnego współpracownika: czy i twego, najgłębszego rozumienia czasoprzestrzeni, a więc i losu, nie kształtują, podobnie jak mojego, najpierwsze doświadczenia geograficzne, wpojone zasady, jak trafić do domu? Co takiego sprawia, że czujesz, choćby niesłusznie, że jesteś teraz na właściwej drodze, że wkrótce cało i zdrowo po-wrócisz do domu? Zamknięta pętla brzegów jeziora prowadziła mnie prosto i pewnie nie tylko do nie ogrzewanego letniego domku rodziców, ale i do czterech sąsiednich dom- ków, w których roili się nasi bliscy krewni. W dodat- ku obecni ojcowie każdej z tych gałęzi rodu również spędzali tu wakacje, co czyniło z nich niemal bezpo- średnich spadkobierców indiańskiego szczepu Pota- watomi. Mieli nawet własną nazwę rodu, która brzmiała mniej więcej: »Epta-majan-hoje«. I później zdarzało się, że ojciec, dorosły przecież mężczyzna, wychodził na brzeg Maxincuckee i krzyczał, ot tak, na jezioro: »Epta majan hojh A jego kuzyn, łowiący ryby z dziurawego czółna, albo siostra, pogrążona w lekturze na hamaku, albo jeszcze ktoś inny od-

20 powiadał: »Ja! Epta majan hojł* Co to znaczy? Był to jakiś pure-nonsense z ich dzieciństwa. Gdyby zachować ten dialog w oryginalnej pisowni, znaczyłby po niemiecku: »Czy opaci koszą siano? Tak! Opaci koszą siano!« Co z tego? Chyba niewiele; tyle tylko, bym mógł powiedzieć, że Potowatomich zastąpili Epta-majan- -hoje, którzy zniknęli znad jeziora Maxincuckee bez śladu, zupełnie jakby nigdy ich tam nie było. Czy mi smutno? Wcale nie. Dzięki temu, że jezioro na stałe zapisało się w mym umyśle - gdy niewiele w nim jeszcze było, gdy chętnie przyswajał sobie każdą wiedzę - pozostanie moją własnością do końca życia. Wcale nie chcę znowu tam pojechać, bo dobrze mi tu, gdzie jestem. Tak się złożyło, że zeszłej wiosny widziałem je z wysokości około dzie-sięciu kilometrów, lecąc z Louisville do Chicago. Patrzyłem na nie tak, jakbym przyglądał się pyłkowi kurzu pod mikroskopem. Dlatego powtarzam, że prawdziwe Maxincuckee było nie tam, na dole, tylko w mojej głowie. To przez prawdziwe jezioro, to w mojej głowie, przepłynąłem wpław, tak, całe cztery kilometry, kiedy miałem jedenaście lat, a w tym samym dziurawym czółnie płynęli, dopingując mnie, siostra, starsza ode mnie o pięć lat i brat, starszy o dziewięć. Siostra umarła trzydzieści lat temu. Brat, badacz atmosfery, ciągle trzyma się mocno, z głową w chmurach i elektryczności. Czasy zmieniają się, ale moje jezioro nie zmieni się nigdy. Jeżeli kiedykolwiek napiszę powieść albo sztukę o Maxincuckee, będzie bardzo czechowowska, bo to, co tam zaobserwowałem wynikało z faktu, że kilkoro rodzeństwa odziedziczyło i usiłowało podzielić się wspólną, ukochaną posiadłością ze sobą nawzajem i swymi dziećmi, które, dorósłszy, odchodziły w świat, by nigdy nie powrócić, i tak dalej, i tak dalej. Naszą chatkę, współwłasność ojca i dwojga jego rodzeństwa, sprzedano pod koniec drugiej wojny światowej jakiemuś obcemu. Ten zgodził się przejąć ją o tydzień później, żebym mógł tuż po zwolnieniu z wojska zabrać tam moją młodą żonę na miesiąc miodowy. Był koncertmistrzem Indianapolitańskiej Orkiestry Symfonicznej, stąd pewnie ten roman-tyczny pomysł. Moja młoda żona, która nazywała się Jane Cox, a pochodziła z Anglii, wyznała mi, że jedna z jej krewnych zapytała ją: »Naprawdę chcesz mieć w rodzinie tych wszystkich Niemców?« I Jane, podobnie jak moja siostra, poszła już do Nieba. W czasie miodowego miesiąca zmusiła mnie, żebym czytał jej na głos Braci Karamazow, według niej najlepszą ze wszystkich istniejących powieści. Był to bardzo właściwy wybór lektury na ostatni pobyt w dawnej posiadłości rodzinnej, bo opowiada ona o ruchomych ludzkich duszach, a nie przywiązuje najmniejszej wagi do nieruchomości. Była chłodna, choć słoneczna, późna jesień. Pływaliśmy tym samym starym, dziurawym czół-nem, które przez całe życie nazywałem »Beralikur« (to połączenie imion: mojego i rodzeństwa). Oczywiście nikomu nie przyszłoby do głowy wypisywać tę nazwę na łódce. Każdy, kto był kimś nad Maxincuckee i tak wiedział, że dziurawe czółno nazywa się Beralikur. Powiedziałem Jane: - Kiedy miałem jedenaście lat, przepłynąłem wpław na drugi brzeg. - Już mi mówiłeś - odparła. A ja na to: - Ty mi chyba nie wierzysz. Ja sam w to nie wierzę, a co dopiero ty? Ale chcesz, to zapytaj mojego brata albo siostrę, czy zmyślam. Przy okazji: Jane też była pisarką. Jej książka, Angels without Wings*, w której opisuje, jak wy-chowywaliśmy naszą dzieciarnię, ukazała się po-śmiertnie zeszłej jesieni, dokładnie w czterdzieści dwa lata po naszym miodowym miesiącu. Zapytała mnie podczas miodowego miesiąca, jaki wpływ miała na mój dziecięcy umysł Culver, tak zwana akademia wojskowa **, o której nawet tu nie wspomniałem. Przecież

21 znajdowała się na jednym z końców jeziora, i tam właśnie pracowała większość mieszkańców pobliskiego miasteczka, które też nazy-wało się Culver. Stanowiła jakby połączenie minia- turowego West Point z Annapolis; mieli oddział kawalerii, mnóstwo żaglówek, hałaśliwe defilady i tak dalej. Co wieczór o zachodzie słońca oddawali wy-strzał armatni. * „Bezskrzydli aniołowie”. ** W rzeczywistości jest to słynna z drakońskiej dyscypliny szkoła dla tzw. dzieci trudnych, służąca głównie jako straszak na wszystkie niegrzeczne dzieci. - Myślałem o nich tylko wtedy, gdy strzelali z armaty - odpowiedziałem - i bałem się, żeby mnie tam nie posłano, bo nie chciałem, żeby ktoś wrzeszczał na mnie i kazał nosić mundur. Kiedyś, podczas naszego miodowego miesiąca, z głębin jeziora wyskoczył nur i wydał z siebie mrożący krew w żyłach, przenikliwy, płynny wrzask obłędu. I dopiero teraz wiem, że powinienem był mu odpowiedzieć: *Ja! Epta majan hojh Przez dwadzieścia lat mieszkałem na przylądku Cod; dzięki temu w umysłach moich dzieci zapisane jest wszystko, co trzeba wiedzieć i czuć o zatoce w Barnstable, o bagnach, które napełniają się wodą w czasie przypływu i o stawku Coggina - bardzo głębokiej kałuży w polodowcowej niecce. Te dzieci, wchodzące już w wiek średni i wy-chowujące własne dzieci, nie musiały przekonywać się na własnej skórze, że zatokę, bagna i stawek mogłyby nosić ze sobą wszędzie razem z duszą. Dom ich dzieciństwa w Barnstable nadal należy do rodziny; jest teraz ich wspólną własnością, bo otrzymały go w spadku po matce wraz z ewentualnymi honorariami autorskimi za jej książkę. Jedno z nich, malarka, mieszka tam przez okrągły rok z mężem i synem. Inni spadkobiercy przyjeżdżają tam często z współ-małżonkami i dziećmi, najchętniej podczas ukocha-nych wakacji. Ich dzieci, nad zatoką, stawkiem czy na bagnach, też uczą się bezpiecznie wracać do domu przed zachodem. Ile ich tu jest! Mimo najróżniejszego pochodzenia wszystkie mówią tym samym językiem, i na pewno mają kilka wspólnych słów, które nigdy nie pojawią się w żadnym słowniku, bo same je wymyśliły. A jedno z ostatnich słów w Braciach Karamazow to: »Urral«” (Ten artykuł również ukazał się w Architectural Digest. Lubię pisać do tego czasopisma, bo mój ojciec i ojciec mojego ojca byli architektami. Może jest to z mojej strony wyrzut pod adresem ojca, może chcę powiedzieć mu, że wystarczyłoby słowo zachęty, bym został kolejnym Vonnegutem z długiej linii architektów tego nazwiska, pochodzących z Indiany. W Vermont pracuje zresztą młody architekt Scott Vonnegut, syn mojego starszego brata, Bernarda; ale Vermont to nie Indiana, Scott zaś nie jest i nigdy nie będzie tym, kim ja mogłem zostać - wspólnikiem mojego ojca). V Nie znałem mojego dziadka Bernarda, architekta, ale opowiadano mi, że tak nie znosił swego rodzin-nego Indianapolis, że z ulgą umarł tam w całkiem jeszcze młodym wieku. Wolałby mieszkać w Nowym Jorku albo w Europie, gdzie spędził wiele lat, gdy jeszcze był młody. Myślę, że cieszyłby się z tego, że jego barbarzyńskie wnuczęta z zabitej deskami In-diany zawsze chciały gdzie indziej wieść życie - mo-że w pięknym Dreźnie nad Łabą. Mój ojciec, o czym ad nauseam powtarzałem gdzie indziej, oświadczył, że pozwoli mi pójść na studia tylko pod warunkiem, że zajmę się chemią. Jaki byłbym dumny, gdyby powiedział, że powinienem tak jak on zostać architektem. (Boże! Ledwo zacząłem, a już odwaliłem kupę psychologicznej roboty! Zdążyłem wytłumaczyć, dla-czego skrycie obawiam się kobiet, i dlaczego zawsze, gdy mowa o architekturze, na mojej gębie pojawia się głupawy, zmieszany uśmieszek). Na uroczystości żałobnej ku czci wspaniałego

22 autora Donalda Barthelme’a (ten na pewno żałował, że umiera, bo z wiekiem pisał coraz lepiej), chlap- nąłem ni stąd, ni zowąd, że łączył nas tajemny związek, niby dlatego, że obaj pochodzimy z Estonii na przykład czy z Wysp Fryzyjskich. (To musiało być w listopadzie 1989 roku). Znaliśmy się od wielu lat, ale nie była to bliska znajomość. Mimo to zawsze, gdy oczy nasze spotykały się, pojawiało się w nich potwierdzenie owego tajemnego związku i jego złożonych konsekwencji. Właśnie: bo byliśmy synami architektów. To tłumaczyło, dlaczego snujemy nasze opowieści w tak niekonwencjonalny sposób, mimo świadomości, że konwencje literackie są jakby formami grzecznoś-ciowymi na użytek czytelnika, i że na pewno nie należy nimi pogardzać. (Literatura, w odróżnieniu od innych form sztuki, wymaga by ci, do których przemawia, byli jej wykonawcami. Takim wykona- niem jest czytanie; jeżeli pisarz może zrobić coś, żeby ułatwić to trudne przedsięwzięcie, korzyść odnoszą wszyscy zainteresowani. Inaczej mówiąc, po co pisać symfonię, jeśli nie wykona jej choćby Filharmonia Nowojorska? Ale my, synowie architek-tów, staraliśmy się przede wszystkim zrealizować marzenie każdego architekta: zbudować dom, jakiego jeszcze nikt nigdy nie widział, a przy tym bardzo wygodny. Grupa pisarzy amerykańskich, których lubiłem, poniosła spore straty. (Agentów spółek ubezpiecze-niowych zajmujących się polisami na życie nie zdziwi takie oświadczenie z ust człowieka w wieku sześć-dziesięciu siedmiu lat). Cztery dni po pogrzebie Barthelme’a odbyło się pożegnanie Bernarda Mala-muda, który umarł w wieku lat siedemdziesięciu jeden. (Nie poszedłem, bo zachorowałem. Wybiera-łem się; miałem czytać na głos fragmenty jego dzieł). Na tamten świat przenieśli się też moi sąsiedzi z letnisk na Long Island: James Jones, Nelson Algren, Truman Capote oraz Irwin Shaw. Najmłod-szym z nich i najmniej zużytym był właśnie Barthel-me. Miał tylko pięćdziesiąt osiem lat. (Średni wiek amerykańskich poległych w drugiej wojnie światowej wynosił dwadzieścia sześć lat. W Wietnamie już tylko dwadzieścia. Wstyd i hańba!) Nelson Algren przeżył siedemdziesiąt dwa lata (tak jak mój ojciec). Tak napisałem we wstępie do nowego wydania jego książki Poranek nigdy nie przyjdzie (wydawnictwo Four Walls Eight Windows, 1987): „Według pamiętnika mojej żony, Jill Kre-mentz, 9. maja 1981 roku był u nas na obiedzie młody anglo-indyjski powieściopisarz, Salman Rush-die. W Stanach Zjednoczonych właśnie ukazała się jego świetna powieść Dzieci północy>; powiedział nam, że najinteligentniejszą recenzję napisał o niej Nelson Algren, i że bardzo chciałby go poznać. Odparłem, że znamy trochę Algrena, bo Jill kilka razy robiła mu zdjęcia, i że w 1965 roku, kiedy obaj byliśmy goli jak święci tureccy (ja miałem czterdzieści trzy lata, on - pięćdziesiąt sześć), razem wykładaliśmy na Warsz-tatach Pisarskich na uniwersytecie Iowa. Powiedziałem też, że Algren jest jednym z nielicz-nych znanych mi pisarzy, którzy są naprawdę dow-cipni w rozmowie. Jako próbkę przytoczyłem to, co Algren powiedział w czasie Warsztatów po tym, jak przedstawiłem go chilijskiemu powieściopisarzowi Jose Donosowi: »To chyba fajnie pochodzić z kraju, który jest taki długi i taki wąski«. Tłumaczyłem Rushdiemu, że naprawdę ma szczęś-cie, bo Algren mieszka tylko o kilka kilometrów na północ, w Sag Harbor, tam, gdzie dokończył żywota John Steinbeck, i właśnie tego samego popołudnia wydaje cocktail-party (Algren, nie Steinbeck). Po-myślałem, że zatelefonuję do niego i zapowiem, że przywozimy Rushdiego. Jill trochę pofotografuje tych dwóch autorów piszących o biedocie... To pewnie jedyne przyjęcie, tłumaczyłem dalej żonie i Salmanowi, jakie Algren wydał w całym swym życiu, bo mimo sławy dalej pozostał

23 biedakiem żyjącym wśród biedaków. W Sag Harbor mieszkał sam. Miał nową żonę w Iowa City, ale małżeństwo to było równie trwałe jak bańka mydlana. Entu-zjazm, z jakim oddawał się pisaniu, czytaniu i ha-zardowi nie pozostawiał zbyt wiele czasu na obo-wiązki małżeńskie. Opowiedziałem Rushdiemu, że Algren jest bardzo rozgoryczony, iż przez te wszystkie lata tak mało zarobił na swojej jakże ważnej twórczości. Szczegól-nie zaś niezadowolony był ze sprzedaży praw do filmowej adaptacji najlepszej zapewne jaką napisał książki, Człowieka ze złotą ręką, która jako film z Sinatrą zarobiła mnóstwo pieniędzy. Algren nie dostał ani grosza z zysku. Sam słyszałem, jak skarżył się kiedyś: „Jestem najtańszą dziwką literatury ame- rykańskiej”. Więc kiedy skończyliśmy lunch) podszedłem do telefonu i wykręciłem numer Algrena. Słuchawkę podniósł jakiś facet. Powiedział: - Policja, komisariat Sag Harbor. — O, przepraszam - rzuciłem automatycznie.— Pomyłka. — A z kim pan chciał rozmawiać? — Z Nelsonem Algrenem - odpowiedziałem. — To dobrze się pan dodzwonił - on na to - ale pan Algren nie żyje. - Tego samego dnia, przed południem, Algren zmarł na atak serca. Pochowano go w Sag Harbor - na pogrzebie nie było ani wdowy, ani potomków - setki, setki kilometrów od Chicago, które wydało go na świat; a z którego ciemną stroną tak często go utożsamiano. Podobnie jak James Joyce, musiał iść na wygnanie, bo napisał, że jego sąsiedzi nie są może tak szlachetni, inteligentni i mili, jak im się chętnie wydaje. Na kilka zaledwie tygodni przed śmiercią grupa ludzi rzekomo mu równych, w tym ja, przyznała Algrenowi członkostwo Amerykańskiej Akademii i Instytutu Sztuki i Literatury * - dowód uznania, którym nie mogło poszczycić się wielu pisarzy tej miary co James Jones czy Irwin Shaw. Nie było to bynajmniej pierwsze wyróżnienie, jakie go spot-kało. Osiągnąwszy szczyt sławy i własnych moż-liwości w połowie tego wieku, regularnie zdobywał różne nagrody za opowiadania; został pierwszym w historii laureatem Krajowej Nagrody Literackiej w dziedzinie powieści, i tak dalej. Jeszcze na kilka lat przed śmiercią ta sama Akademia i ten sam Instytut przyznały mu medal za osiągnięcia literac-kie, ale bez członkostwa. Taki sam medal dostawali pisarze pokroju Williama Faulknera i Ernesta He-mingwaya. Algren zareagował na ten medal w sposób dość obelżywy. Wtedy mieszkał jeszcze w Chicago, i sam błagałem go, aby przyjechał do Nowego Jorku na uroczystość, a my pokryjemy wszystkie koszty. Jego ostateczna odpowiedź brzmiała: „Przykro mi, ale jestem już umówiony na odczyt w kole gospodyń”. Miałem nadzieję, że na cocktail-party> którego perspektywa może go zabiła, zapytam go, czy człon-kostwo Akademii i Instytutu ucieszyło go bardziej niż medal. Inni jego znajomi twierdzili, że przyznanie członkostwa niezwykle go wzruszyło, tak bardzo, że zebrał w sobie dość odwagi, by wydać to nieszczęsne przyjęcie. A obraza, jakiej we własnym mniemaniu doznał, otrzymując przedtem tylko medal, bez człon- kostwa, była głupią, biurokratyczną omyłką tych, którzy je przyznawali - równie jak sam Algren w tych sprawach leniwych, roztargnionych i draż-liwych pisarzy. * Członkowie Institute of Arts and Letters (powstałego w 1898 roku) założyli w 1904 roku American Academy of Arts and Letters. Spośród członków Instytutu (jest ich 250) wybiera się 50 członków Akademii. Bóg jeden wie, j a k do tego doszło, ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. Słyszałem też od różnych ludzi - nigdy od samego Algrena - jak bardzo pragnie, żeby pamiętano o nim po śmierci. Zawsze bardzo ciepło mówiły o tym kobiety. Gdyby okazało się, że nigdy nie zwierzył się ze swej nadziei na nieśmiertelność żadnemu męż-czyźnie, byłoby to w zupełności zgodne z jego charakterem. Kiedy widywałem go w towarzystwie samych mężczyzn, Algren zachowywał się, jakby nie pragnął od życia niczego więcej poza graniem w

24 po-kera, chodzeniem na mecze bokserskie i wyścigi konne. Na tę pozę nikt oczywiście nie dawał się nabrać. W Iowa City wiedzieliśmy również, że Algren przegrywa w karty mnóstwo forsy, i że nie idzie mu pisanie. Zdążył stworzyć już mnóstwo rzeczy, w większości w nastroju Wielkiego Kryzysu, a to przecież zamierzchłe czasy. Algren chciał się chyba jakoś uwspółcześnić. Skąd o tym wiem? Bo on, prawdziwy mistrz opowiadania, odczuwał zupeł- nie nieproporcjonalny podziw i targała nim zazdrość z powodu średnio nowatorskiego kryminału, ukazu-jącego się wówczas w odcinkach w New Yorkerze, czyli Z zimną krwią Trumana Capote. Przez jakiś czas, kiedy siedzieliśmy w Iowa, nie potrafił roz-mawiać o niczym innym. Choć był starszy ode mnie zaledwie o trzynaście lat, tak mało, że zaciągnięto nas na tę samą wojnę w Europie, stał się moim dziadkiem-pionierem w skomprymowanej historii literatury amerykańskiej. Jego nowatorstwo polegało na tym, że opisywał ludzi, o których twierdzono, że są pozbawieni cech ludzkich przez nędzę, głupotę i niesprawiedliwość jako rzeczywiście tych cech pozbawionych, i to na stałe. Porównajcie sobie biedaków z opowieści Algrena z biedakami z dzieł naprawiaczy społeczeńs-twa, takich jak Dickens czy George Bernard Shaw, szczególnie z tymi z Pigmaliona> pełnymi jakże optymistycznie nastrajającej inteligencji, zaradności i dzielności. Opisując własne obserwacje zdehumani-zowanych Amerykanów - widział ich dzień w dzień, rok w rok - Algren chciał powiedzieć: »A wiecie, że ci, których wam tak strasznie żal, są bardzo często podli i głupi? Właśnie, właśnie. Tak jest«. A dlaczego nie zamierzał ugrzecznić swych opowie-ści, jak uczyniłoby wielu pisarzy, postaciami niezbyt mądrymi i wpływowymi, ale starającymi się z całych sił pomóc tym zdehumanizowanym biedakom? Zno-wu przez swoją obsesję prawdy, która sprawiała, że był taki niepopularny. Wiedział, a wiedzę tę czerpał z własnego doświadczenia, że altruista to okaz tak rzadki, jak jednorożec, tym bardziej w Chicago, jak mi kiedyś powiedział »jedynym z wielkich miast, w którym łatwo wykupić się nawet od oskarżenia o morderstwo*. Czy naprawdę spodziewał się, że osiągnie coś tą przerażającą szczerością? Odpowiedź na to pytanie daje chyba sam w przedmowie do niniejszej książki. Na pewno zgodziłby się ze mną, że ludzie nieszczęś-liwi, biedni i niezbyt rozgarnięci godni są szacunku za to tylko, że żyją, choć żeby przeżyć, muszą czasem chwytać się mniej pięknych czy chwalebnych sposobów niż ci, którym powodzi się znacznie lepiej. Wydaje mi się teraz, że pesymizm, z jakim Algren pisał o życiu na naszej planecie, miał wybitnie chrześcijański charakter. Podobnie jak Chrystus, taki, jakiego znamy z Biblii, był oczarowany biednymi, nie mógł od nich oderwać oczu, ale nie miał dla nich dobrej nowiny, widząc jak nisko upadli, jaki jest Cezar i tak dalej - chyba że po śmierci czeka ich bardziej ludzka przyszłość”. Tu kończy się mój wstęp. Bardzo niewiele wie- działem o życiu seksualnym Algrena (podobnie zresz- tą jak o swoim), ale później przeczytałem w Simone de Beauvoir autorstwa Deirdre Bair (wydawnictwo Summit, 1990), że to on pomógł pannie de Beauvoir osiągnąć jej pierwszy orgazm. (Jedyną osobą, której ja pomogłem osiągnąć jej pierwszy orgazm był mój stary, dobry kumpel - ja sam). Kiedy byliśmy w Iowa City, Algren nigdy nie nazywał Simone inaczej jak „Madame Chlap-chlap” - za to, że nadała ich związkowi taki rozgłos. Napisałem też wstęp do zbiorku opowiadań Budda Schulberga i długi panegiryk do księgi pamiątkowej na osiemdziesiąte urodziny Erskine’a Caldwella. (Zostały mu wtedy jeszcze trzy lata). Oba teksty gdzieś mi się zapodziały - może to i lepiej. Jeśli dobrze pamiętam, w obu wydziwiałem nad skrótem, w jakim obserwuje się historię literacką Ameryki, przez co różnice wieku między pozornie odrębnymi pokoleniami pisarzy nie sięgają czasem

25 dwudziestu lat. Kiedy sam zaistniałem jako zawodowy prozaik, Irwin Shaw, Nelson Algren, William Saroyan, John Cheever, Erskine Caldwell, Budd Schulberg i James T. Farrell wydawali mi się równie odwieczni jak Mark Twain czy Nathaniel Hawthorne. A tymczasem z każdym z nich prędzej czy później zaprzyjaźniłem się. I dlaczego by nie? Z wyjątkiem Caldwella większość była w wieku mojego starszego brata Bernarda. (Nie było mi dane poznać Johna Steinbec-ka, ale znam wdowę po nim, Elaine, która jest mniej więcej w wieku mojej zmarłej siostry). Za to skrócenie perspektywy winić należy spek-takularny gwałt na kulturze, jakiego dopuszczają się nasze czasy. Kształtują nas boomy, kryzysy i wojny, każde z nich kompletnie różnią się od poprzednich atmosferą, celem i techniką. Moja żona, Jill, robiła reportaże o wojnie wietnamskiej. Dla młodych ludzi, o których teraz pisze, wojna ta mogłaby równie dobrze toczyć się tysiąc lat temu. Tak jest. Byłem uczniem w czasach Wielkiego Kryzysu, a więc epoce, która ukształtowała Steinbecka, Saro- yana i Algrena. Pierwsza wojna światowa, która ukształtowała Ernesta Hemingwaya, dla mnie też mogłaby równie dobrze toczyć się tysiąc lat temu - chociaż znałem i po nim wdowę. Mary; urodził się po moim wuju Aleksie (ale umarł przed nim), tym samym, który poszedł na Harvard, bo na MIT studiował już jego starszy brat. „Nie znałem Ernesta Hemingwaya - powiedzia- łem kilka lat temu grupie specjalistów od niego, obradujących w Boise w stanie Idaho. - Był ode mnie starszy o dwadzieścia trzy lata; teraz miałby dziewięćdziesiąt. Obaj urodziliśmy się na Środkowym Zachodzie, zamierzaliśmy zostać dziennikarzami, nasi ojcowie mieli fioła na punkcie broni palnej, czuliśmy się spadkobiercami Marka Twaina i któreś z naszych rodziców popełniło samobójstwo. Nie sądzę, żeby miał szczególnie dobre zdanie o moim pokoleniu powieściopisarzy amerykańskich. Wiem, że Norman Mailer wysłał mu świeżo wyda-nych Nagich i martwych. Dostał z powrotem nie otwartą paczkę. Hemingway szydził z Irwina Shawa, że, jak to określił, ośmielił się wejść na ten sam ring, co Tołstoj, pisząc powieść będącą spojrzeniem na wojnę z obu stron frontu: Młode lwy. Znam tylko dwóch przedstawicieli mojego pokolenia, których chwalił. Nelsona Algrena, chicagowskiego twardziela, będące-go za pan brat z bokserami i karciarzami, oraz Vance’a Bourjaily, zapalonego myśliwego, który podczas dru- giej wojny światowej, tak jak Hemingway w pierwszej, został kierowcą sanitarki przy jednostce bojowej. James Jones, autor Stąd do wieczności, który lubił sobie postrzelać najpierw, kiedy trwał jeszcze pokój, powiedział mi, że nie uznawał Hemingwaya za towarzysza broni, bo ten nigdy nie poddał się szkoleniu czy dyscyplinie. W czasie hiszpańskiej wojny domowej, a potem w drugiej wojnie światowej Hemingway ani nie słuchał rozkazów, ani ich nie wydawał. Robił wyłącznie to, na co miał ochotę. Przez jakiś czas nawet tropił niemieckie łodzie pod-wodne na Karaibach - własną łodzią i na własny rachunek. Został kronikarzem wojny, i to jednym z najlep-szych, jakich kiedykolwiek poznał świat. Podobnie Tołstoj - który w dodatku był żołnierzem z praw-dziwego zdarzenia. Do pierwszej wojny światowej Stany Zjednoczone przystąpiły tak późno, że Amerykanin, który na-prawdę miał co o tym opowiadać, był nie byle jaką rzadkością. Należał do nich Hemingway. On zresztą należał do jeszcze większych rzadkości, bo świeżo powróciwszy z następnego pola bitwy pisał o wojnie domowej w Hiszpanii.