uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Larry Bond - Dzień gniewu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :864.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Larry Bond - Dzień gniewu.pdf

uzavrano EBooki L Larry Bond
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 231 stron)

Larry Bond Dzień gniewu TŁUMACZYŁ JERZY BARMAL WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELIŃSKI WARSZAWA1998 Tytuł oryginału Day Qf Wrath Copyright © 1998 by Larry Bond and Patrick Larkin Redaktor Andrzej Kamiński Skład i łamanie Wydawnictwo Adamski i Bieliński Andrzej Pytka For the Polish edition Copyright © 1998 by Wydawnictwo Adamski i Bieliński Wydanie I ISBN 83-87454-21-4 Wydawnictwo Adamski i Bieliński Warszawa 1998 E-mail: aibpubli@pol.pl ark. wyd. 20; ark. druk. 19,5 Drukarnia Wydawnicza im. W. L Anczyca SA w Krakowie, ul. Wadowicka 8 zam. 727/98 Podziękowania Pragnę podziękować Mannette Masser Larkin za ciężką pracę, umiejętności i cenne porady, których mi udzielała podczas powstawania tej książki. Podziękowania należą się również: Mattowi Caffreyowi, Dwinowi Craigowi, Steve'owi Hallowi, Dave'owi Hoodowi, Donowi i Marylin Larki-nom, Colinowi Larkinowi, Duncanowi Larkinowi, Gregowi Lyle, Heanore Neal Masser, Billowi Paleyowi, Jeffowi Pluharowi, Jeffowi Richelsonowi i Thomasowi T. Thomasowi. Dziękuję również Dowództwu Operacji Specjalnych za cenne uwagi odnośnie opisanego w niniejszej powieści uzbrojenia. * * * Prolog 20 maja - grupa inspekcyjna BIB, baza 125. Dywizji Lotnictwa Bombowego, Kandałaksza, północna Rosja Dwusilnikowy turbośmigłowy antonow An-32 z rykiem oderwał się od pasa i ostro wzbił w górę, zanim wziął skręt w prawo. Wystarczyło kilka minut, żeby należące do Kandafakszy druty kolczaste, wieże strażnicze, zamaskowane hangary i wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych zniknęły za ogonem. John Avery pozwolił sobie na odrobinkę rozluźnienia dopiero wtedy, kiedy zupełnie nie było już widać wojskowego lotniska. Ciągle ogarniał go dreszcz na myśl o tym, co zobaczył. Spojrzał na zegarek. Trzy godziny w powietrzu. Trzy godziny zanim będą bezpieczni. Trzy godziny zanim będzie mógł przekazać informacje odpowiednim ludziom w ambasadzie USA w Moskwie. Do tego czasu on i członkowie jego grupy znajdowali się w poważnym niebezpieczeństwie. Avery znowu wyjrzał przez okno. Lecieli nad Morzem Białym kursem południowo- wschodnim na wysokości trzech kilometrów. Zachodzące słońce zabarwiało zimny bezkres wód na kolor czerwono-szary.

Obrócił się w fotelu i podejrzliwie przyjrzał się reszcie pasażerów. Kabina pasażerska transportowca An-32 nie była zatłoczona. Zajętych było ledwie kilkanaście z trzydziestu dziewięciu miejsc, z czego osiem przez rosyjsko- amerykańską grupę inspekcyjną. Poza tym do Moskwy na urlop lub przepustkę leciało kilku rosyjskich oficerów. Avery zmrużył oczy. Oficerowie przywodzili na myśl bandę maruderów, nie ogoleni, w obszarpanych mundurach. Niektórzy wyraźnie zmagali się z kacem po całym dniu spędzonym w kantynie przy wódce. W niczym nie przypominali tych chwackich pilotów, których można było zobaczyć na plakatach werbunkowych. Podobnie było ze wszystkimi innymi fragmentami dawnego imperium radzieckiego. Podobnie jak w USA armia była redukowana, o ile jednak w Ameryce dokonywało się to planowo i spokojnie, o tyle tutaj proces był chaotyczny i nie kontrolowany, gdyż brakowało pieniędzy i wsparcia ze strony Moskwy. Z powodu nie spłaconych rachunków elektrownie przestawały dostarczać energię. Dostawy żywności i sprzętu do jednostek były nieregularne. Dziesiątki tysięcy żołnierzy, marynarzy i lotników od miesięcy nie dostawały żołdu. Kandałaksza nie stanowiła wyjątku. Widziana z bliska, przywodziła na myśl wymarłe miasto. Drzewa, zmrożone arktycznymi wichurami, waliły się na ogrodzenia z drutu, ale nikt nie naprawiał wyrw. Tylko niektóre z wież strażniczych były obsadzone. Ze stu dwudziestu samolotów bombowo-szturmowych Su-24 Fencer, które należały do 125. Dywizji, mniej niż połowa pozostawała w stanie gotowości bojowej. Wiele hangarów, warsztatów, budynków służbowych i mieszkalnych było zabitych deskami, w innych dziury ziały w miejscu drzwi i okien. Trawa wyrastała z popękanych chodników i betonowych pasów startowych. Wszystko tutaj zapraszało do korupcji. Na twarzy Averyego pojawił się grymas. Po trzech latach, które spędził w Rosji jako przewodniczący grupy nadzorującej z ramienia Biura Inspekcji Bezpośredniej, BIB, wykonanie postanowień traktatowych, myślał, że poznał już wszystkie formy nadużyć i przestępstw. Zetknął się z oficerami, którzy kradli żołdy swoich podwładnych, którzy handlowali uzbrojeniem i sprzętem podległych im jednostek. Widział koszary, składy broni i budynki sztabowe zamienione na burdele, kluby hazardowe i speluny. A przecież nic z tego nie wydawało się tak niebezpieczne jak to, co działo się najprawdopodobniej w Kandałakszy. A widział już w życiu niejedno. Zanim wstąpił przed czterema laty do BIB, służył w Siłach Specjalnych Armii, najpierw jako dowódca grupy szturmowej, potem jako ekspert od broni niekonwencjonalnych. Niewiele osób spośród tych, którzy widzieli go po raz pierwszy, dałoby temu wiarę. Avery wiedział, że jego okrągła, otwarta twarz, rzedniejące blond włosy i grube okulary kazały w nim zgadywać raczej szarmanckiego profesora niż dawnego członka elitarnej jednostki Zielonych Beretów. Ludzie nierzadko byli zdumieni tym, jak stanowczy potrafi się stawać głos, zazwyczaj pełen miękkości i rozwlekłości właściwej rodzinnej Alabamie. Rozluźnił pas i rozparł się w fotelu, myśląc nad następnym ruchem. Czy powinien powiadomić teraz resztę grupy? Natychmiast odrzucił tę myśl. Nie było sposobu na to, aby powiadomić Amerykanów, nie przekazując wiadomości rosyjskim członkom komisji, a przecież ciągle 10 JM.

Dzień gniewu znajdowali się w rosyjskim samolocie nad rosyjską ziemią. Zbyt wiele było niewiadomych, aby podejmować takie ryzyko. Zerknął na drugą stronę kabiny pasażerskiej, gdzie siedział jego rosyjski odpowiednik, pułkownik Anatolij Gasparow. Barczysty, jowialny Rosjanin odchylił głowę na oparcie i zamknął oczy. Każdy z amerykańskich inspektorów miał przydzielonego rosyjskiego oficera, który towarzyszył mu od Moskwy. Gasparow najprawdopodobniej sam wystarał się o tę funkcję, gdyż dzięki temu mógł swobodnie poruszać się po kraju. Plotka głosiła, że pułkownik ma różne podejrzane kontakty we wszystkich bazach na terenie dawnego ZSRR. Opowiadano, że zbija krocie na czarnorynkowym handlu, obracając wszystkim: od zachodnich papierosów po rosyjskie pistolety i rakiety powie-trze- powietrze. Miał też ponoć związki z mafią. Avery już przedtem wierzył w te pogłoski, teraz stawały się one niemal pewne. Zauważył, jaka zażyłość panowała między Gasparowem a dowódcą 125. Dywizji, generałem Fiodorem Sierowem. Owszem, Rosjanie bardzo często zachowywali się jowialnie, tutaj jednak było jeszcze coś, co kazało podejrzewać wspólne konszachty. Tak czy owak, to z pewnością nie z Gasparowem mógł porozmawiać o swoim odkryciu. Wzrok znowu pobiegł w kierunku przesuwającego się w dole morza. Każdy przebyty kilometr oddalał ich od śmiertelnego zagrożenia. Nagle spłynęło na niego zmęczenie: dawały o obie znać fizyczne i psychiczne trudy długiego dnia. Ukołysany przez równomierne buczenie silników, zaczął zapadać w drzemkę. Powieki opadły, uniosły się na chwilę, a potem znowu zamknęły... Gwałtownie się wyprostował. Coś było nie w porządku. Przetarł oczy i spojrzał na zegarek. Nie spał nawet pół godziny, ale co go tak nagle obudziło? Dźwięk się powtórzył. Prawy silnik Antonowa zakaszlał, na ułamek sekundy zaryczał pełnym ciągiem, a potem umilkł. Samolot przychylił się na prawo i zaczął opadać. - Cholera! Avery zacisnął pas. Chwilę później głośniej zahuczał drugi silnik, maszyna wyrównała, ale potem położyła się na lewe skrzydło. Z głośników rozległ się spokojny głos. - Mówi dowódca, major Kiriczenko. Z przykrością muszę poinfor mować, że mamy niewielki problem. Wysiadł prawy silnik. Nie ma jednak niebezpieczeństwa, powtarzam: żadnego niebezpieczeństwa. Wystarczy nam mocy lewego silnika, żeby dolecieć na miejsce. - Kiriczenko powiedział coś niezrozumiale do drugiego pilota, a potem ciągnął: - W powstałej sytuacji zdecydowaliśmy jednak lądować w Miedzigorsku, co powinno nastąpić za piętnaście, dwadzieścia minut. Avery znowu poczuł dreszcz. Lecieli teraz nad lądem; z map, które przestudiował, pamiętał, że znajdowali się nad bezkresnymi lasami sosnowymi i trzęsawiskami, które ciągnęły się przez setki kilometrów. W dole niczego jednak nie mógł rozpoznać: noc ciemna jak smoła, żadnego światełka, żadnego śladu cywilizacji. Odwrócił się od okna i napotkał wzrok Anatolija Gasparowa. Pułkownik patrzył na niego wielkimi oczyma, z twarzą pobladłą i wargami mruczącymi niewyraźnie: - O Boże... o Boże... Równy rytm lewego silnika nagle się zmienił... jedna przerwa, druga... kaszlnięcie... I cisza.

Nos An-32 gwałtownie opadł i maszyna zaczęła się obniżać. Avery poczuł, jak serce zamiera mu w piersiach, odwrócił głowę słysząc szum pomp; za lewym skrzydłem zobaczył ciemną chmurę: piloci rozpaczliwie pozbywali się paliwa, aby ulżyć maszynie i ślizgowym lotem dotrzeć tak daleko, jak to tylko będzie możliwe. Tor lotu transportowca robił się coraz bardziej stromy, wystraszony sierżant przebiegł przez kabinę, sprawdzając pasy i umocowanie sprzętów. Pozbawiona napędu maszyna rozpaczliwie podrygiwała, szarpana przez powietrzne dziury. Notatnik Averyego zsunął się z sąsiedniego fotela i pojechał po podłodze, która nachylała się coraz bardziej. W głośnikach ponownie rozległ się głos pilota, tym razem pełen napięcia. - Spadamy! Spadamy! Szukamy jakiejś polany albo rzeki. Przygotować się do zderzenia! Przygotować się do zderzenia! Avery nie mógł oderwać oczu od okna, rozpaczliwie usiłując odgadnąć, jak są wysoko. Teraz widział już drzewa, które wydawały się lasem pik wysuwających ku nim ostrza. Poczuł mróz na plecach. Z prędkością dwustu kilometrów na godzinę An-32 zderzył się z lasem. Potworna siła wcisnęła Averyego w fotel z przodu. Zobaczył, jak kadłub rozłamuje się tuż przed nim Otworzył usta, ale nie zdążył już krzyknąć, rozerwany na strzępy w ognistym wybuchu. 1 Leśna głusza ? 24 maja - amerykańska komisja dochodzeniowa, północna Rosja Cień rzucany przez ogromny helikopter Mi-26 przesuwał się kilometr za kilometrem po niezliczonych hektarach sosen, jodeł i świerków. Wiele z tych drzew było uschniętych lub usychało z powodu kwaśnych deszczów i zanieczyszczeń niesionych tu przez wiatry z kopalń, hut i fabryk. Tam, gdzie las rzedniał, natychmiast pojawiały się bajora, połyskujące teraz w bladych promieniach słonecznych. Większą część północnej Rosji stanowiły lasy przeplatane bagniskami. Wysoki mężczyzna o surowej twarzy siedział przy oknie i spoglądał w dół. Z daleka jego gładka, ogorzała twarz mogła się wydać młodzieńcza, z bliska złudzenie się rozwiewało. Lata spędzone na dowodzeniu w polu otoczyły zielone oczy siecią zmarszczek i przyprószyły włosy siwizną. Pułkownik Peter Thorn zmarszczył brwi. Ulecieli już prawie dwieście kilometrów od lotniska w Archangielsku, a widok nie zmienił się ani trochę. Jeśli nie liczyć miejscowości, które przycupnęły na brzegu Morza Białego, tereny te, leżące o tysiąc kilometrów na północ od Moskwy, były pustkowiem Żadnych dróg, żadnych budynków, ani śladu człowieka. Przez stulecia to tu to tam pojawiały się małe osady i znikały. Los taki spotkał nawet stalinowskie gułagi, które porzucone, powoli gniły i zapadały się w trzęsawiskach. Thorn odwrócił się i obrzucił spojrzeniem wnętrze śmigłowca. - Ale dzicz, prawda? - Wysoki, szczupły mężczyzna nachylał się do ucha Thorna, aby przekrzyczeć warkot silnika. - Niewiele tu się chyba zmieniło od ostatniej epoki lodowcowej. Thorn pokiwał głową. Jego sąsiad, Robert Nielsen, pilot i inżynier lotniczy, miał rację. Myśliwi z epoki kamiennej, którzy posuwali się śladem ustępujących lodowców, musieli przedzierać się przez takie same lasy, ciemne i podmokłe. - Fatalne miejsce na katastrofę - powiedział Thorn. - Nie ma dobrych - sucho zauważył Nielsen. Kierownik grupy ekspertów przy NTSB,

Krajowej Radzie Bezpieczeństwa Komunikacyjnego USA, postukał w mapę rozłożoną na kolanach. - Fakt pozostaje faktem, że mamy wielki kłopot z dotarciem na miejsce wypadku. Osiemdziesiąt 13 Larry Bond kilometrów do najbliższej drogi czy trasy kolejowej. Rosjanie wszystko musieli przewozić helikopterami: namioty, żywność, wodę, reflektory, generatory. Wszystko. Thorn przypomniał sobie stosy palet piętrzące się w przedziale transportowym Oprócz ośmiu Amerykanów i przydzielonego im tłumacza, ciężki śmigłowiec zabrał też na pokład dwadzieścia ton sprzętu i zaopatrzenia. W zachowaniu towarzysza Thorn wyczuwał irytację i znał jej powód. Kiedy do wypadku dochodziło w Stanach, Nielsen i podlegająca mu sześcioosobowa grupa obejmowali komendę nad wszystkim od chwili, kiedy znaleźli się na miejscu katastrofy. Teraz byli jedynie konsultantami i to na dodatek niezbyt mile widzianymi. Rosyjskie władze zarządzające ruchem lotniczym były bardzo drażliwe na punkcie swych kompetencji. Zgodziły się na udział grupy obserwatorów z ramienia NTSB tylko dlatego, że w katastrofie An-32 zginęli także amerykańscy eksperci atomowi. Obserwatorzy mogli zadawać pytania, służyć pomocą techniczną, zgłaszać sugestie, decyzje należały jednak wyłącznie do Rosjan, dla których sprawa była prosta: chodziło o ich samolot, który poruszał się w rosyjskiej przestrzeni powietrznej i rozbił się na rosyjskiej ziemi. Na Nielsena działało to jak płachta na byka. Thorn znał takie typy: jak każdy godny swego miana szperacz, Nielsen chciał wszędzie zajrzeć i zobaczyć wszystko. Ponieważ o przyczynie wypadku mógł świadczyć skręcony kawałek metalu nie większy od główki pinezki, więc ktoś musiał nad wszystkim sprawować kontrolę i to była rola, do której Nielsen przywykł. Tyle że Thorn znalazł się w jeszcze gorszej sytuacji i miał ręce jeszcze bardziej skrępowane niż inspektor NTSB. Jeśli katastrofę An-32 spowodowała usterka techniczna bądź błąd pilota, sprawa znajdzie się w wyłącznej gestii rosyjskich specjalistów i grupy Nielsena. Jeśli chodziło o akt sabotażu, dochodzenie przejmą MWD - rosyjskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i FBI. Jako przedstawiciel BIB, Thorn nie miał praktycznie nic do powiedzenia; był obserwatorem, konsultantem konsultantów. Jeśli policzyć także czas spędzony w West Point, Thorn związany był z Armią USA od dwudziestu dwóch lat. Głównie dowodził, najpierw plutonem piechoty w dywizji powietrznodesantowej, potem komandosami Delty, na koniec całym dywizjonem tej elitarnej formacji. Wszystkie funkcje sztabowe traktował jako zło konieczne: swego rodzaju płotki, przez które dowództwo kazało skakać, zanim pozwoliło na prawdziwą żołnierkę. Teraz jednak ugrzązł za biurkiem w kwaterze BIB na lotnisku Dulle-sa. I to ugrzązł tak solidnie, że nie było widać najmniejszej szansy na objęcie dowództwa jednostki liniowej. Oficjalnie był doradcą od spraw terroryzmu przy BIB. Jedną z największych zmór Waszyngtonu stano- 14 Dzień gniewu wili terroryści dysponujący bronią atomową, chemiczną lub biologiczną. Nieoficjalnie wiedział, że ludzie, w których rękach spoczywały decyzje, odkomenderowanie do Biura Inspekcji traktowali jako krok wstępny do pozbycia się go z Armii.

Rzecz jednak w tym, że nie mógł bezkarnie poradzić prezydentowi Stanów Zjednoczonych, żeby się wypchał. Wściekły, że zaczyna się nad sobą rozżalać, usiłował myśleć o czymś innym. Świat był jaki był, hierarchie władzy były hierarchiami, a teraz liczyło się jedynie zadanie, które trzeba było wykonać. Chociaż Nielsen i inni mogli sobie w duchu zadawać pytanie, co za pożytek z Thorna na pokładzie helikoptera, on sam jak najgoręcej pragnął przydać się do czegoś, chociażby do szukania fragmentów maszyny, szczątków ciał, rzeczy osobistych. Gdyby zaś się okazało, że za katastrofą krył się akt sabotażu, wtedy poruszy niebo i ziemię, żeby dopomóc FBI i MWD w odnalezieniu sprawców. Co najmniej tyle był winny Johnowi Averyemu i pozostałym członkom amerykańskiej grupy inspekcyjnej. Mi-26 nagle położył się na prawą burtę, zarazem tracąc wysokość. Thorn zerknął w okienko; fragment tajgi pod nimi na pozór w niczym się nie różnił od innych w promieniu wielu kilometrów. Nawet tak daleko od ośrodków przemysłowych widać było brązowe szkielety umarłych sosen, otoczone przez jaśniejszą zieleń żywych drzew. - Tam jest! - odezwał się nagle Nielsen. Thorn poszedł za ruchem głowy towarzysza i po raz pierwszy zobaczył na własne oczy miejsce katastrofy An-32. Od miejsca, w którym maszyna zetknęła się z koroną lasu, ciągnęła się dalej rozszarpana rana: drzewa obalone na długości kilkuset metrów, zdarte poszycie, zryta ziemia. Ciemne smugi i plamy wskazywały, gdzie zapaliło się paliwo tryskające z pękniętych zbiorników. Naprędce utworzone lądowisko wyznaczały pomarańczowe płyty ułożone na podmokłej ziemi. Rosyjski helikopter Mi-8 stał na jednym skraju; mechanicy i inni członkowie personelu naziemnego uwijali się wokół mniejszego śmigłowca. Thorn leciutko przygryzł wargi. Miał nadzieję, że pilot Mi-26 ma odpowiednie wyczucie; uwzględniając wirnik, wielki śmigłowiec miał długość ponad czterdziestu metrów, a z tej wysokości próba osadzenia go na wolnym miejscu wydawała się podobna do nawlekania igły gumowym wężem. Za duże odchylenie w jedną stronę sprawi, że rozbiją się o drzewa; za duże odchylenie w drugą - że uderzą w Mi-8 otoczony beczkami z paliwem. Żadna z tych możliwości nie wydawała się szczególnie kusząca. Na pół odruchowo dotknął cienkiej blizny, która biegła w poprzek nosa i pod prawym okiem. Ona i kilka metalowych okruchów w kości policzkowej były jedynymi pozostałościami po katastrofie śmigłowca. Pomyślał, że jedna taka przygoda wystarczy całkowicie. Turbiny zawyły, Mi-26 opuścił się, odchylił w prawo, w lewo, a potem osiadł na ziemi z ciężkim tupnięciem. Niemal natychmiast silnik zmienił melodię, zaczął cichnąć basowo w miarę, jak pilot zamykał przepustnicę. Łopaty wirnika obracały się coraz wolniej, aż wreszcie znieruchomiały. Wylądowali. Thorn odetchnął, odpiął pas, wydobył spod fotela torbę podróżną i wstał, z radością prostując kości. Jeśli w wieku czterdziestu lat ciągle był w formie, to dlatego, że trzymał się reżimu treningowego i zbyt długie siedzenie męczyło go fizycznie i duchowo, a tymczasem, jeśli nie liczyć pięciominutowej przerwy w Archangielsku, gdzie przesiedli się na helikopter, od wyruszenia poprzedniego dnia z bazy lotniczej Andrews znajdował się na pokładach latających maszyn. A odstępy między fotelami w pasażerskich samolotach Sił Powietrznych były zbyt wąskie na przebieżkę czy chociażby dynamiczną gimnastykę.

Poczekał, aż Nielsen i jego koledzy zbiorą swoje bagaże, i zgromadzą się przy przednim wejściu. Od tej chwili to przedstawiciele NTSB mieli decydować co robić, w jakiej kolejności i w jakim tempie. A ponieważ znał już trochę ich metodyczną, powolną drobiazgowość, wiedział, że musi poskromić swój pęd do działań szybkich i zdecydowanych. Wszyscy ubrani byli odpowiednio do sytuacji: cywile mieli na sobie dżinsy, koszule z długimi rękawami, nieprzemakalne kurtki, on zielono--brązową panterkę i, podobnie jak oni, wysokie buty wojskowe. Rosyjska załoga przepchnęła się między czekającymi i otworzyła boczne drzwi, które opadły, rozkładając schodki. Thorn jako ostatni stanął na szczycie schodków i rozejrzał się dookoła. Wszędzie sterczały z błota pniaki i odcięte konary, pokazując, gdzie ścięto drzewa, aby oczyścić pole dla lądowiska. Na jego końcu widać było pod drzewami kilka brezentowych namiotów. Szeregowi w zabłoconych mundurach, poganiani przez rozwrzeszczanych oficerów, pośpiesznie stawiali następne. Gdzieś w oddali zawodziła piła mechaniczna, której odpowiadał niski, pulsujący pomruk dieslowskich generatorów. Niektórzy z żołnierzy mieli na sobie tylko przepocone podkoszulki; wiosna późno przychodzi na Daleką Północ, a w tej chwili było chłodno, ale nie zimno, chyba jakieś dziesięć stopni. W powietrzu unosił się ostry zapach paliwa lotniczego i latryn. Tuż na skraju zasięgu nieruchomego teraz wirnika Mi-26 stało dwóch mężczyzn: starszy z nich miał wyraźną łysinę. Komitet powitalny. Serce uderzyło mu żywiej, gdy obok nich zobaczył znajomą twarz wysokiej, ciemnowłosej kobiety. Zbiegł ze schodków, żeby dołączyć do Nielsena i jego grupy. 16 Dzień gniewu Łysielec zrobił dwa kroki w ich kierunku, powiedział coś do tłumacza i zastygł z rękami złożonymi na piersiach, dając wyraźnie do zrozumienia, iż kompletnie go nie interesuje, jaka będzie odpowiedź. - Wiceminister Leonid Mamontow, szef Służby Ruchu Lotniczego - pośpiesznie przedstawił go tłumacz, a po chwili wahania dodał: - Pan wiceminister serdecznie wita panów na rosyjskiej ziemi i liczy na owoc ną współpracę przy badaniu przyczyn tego tragicznego wypadku. W na miocie dowódcy przygotowane jest już wszystko na pierwsze, informa cyjne spotkanie. Podczas kiedy Nielsen odpowiadał, Thorn uważnie przypatrywał się niskiemu krępemu mężczyźnie, który stał przed nimi z ponurym wyrazem twarzy. Nie wątpił, że jego słowa zostały znacznie złagodzone w tłumaczeniu; Mamontow nie tyle myślał o współpracy, ile o wzajemnych podchodach. Rosjanin z lekkim ociąganiem potrząsnął wyciągniętą ręką Nielsena, a potem z gniewnym chrząknięciem odwrócił się i poszedł w kierunku największego namiotu. Nielsen w przepraszającym geście wzruszył ramionami w kierunku Thorna i poszedł za ich gospodarzem, a za nimi natychmiast ruszył tłumacz i cała reszta komisji. Nieźle się zaczyna, pomyślał Thorn. Jeśli także inni tak będą ich traktowali jak gburowaty biurokrata, czekała ich ciężka przeprawa. Z boku usłyszał dyskretne kaszlnięcie i, wyrwany z zamyślenia, pośpiesznie odwrócił się w kierunku drugiego z mężczyzn oraz kobiety. - Panie pułkowniku, proszę wybaczyć ministrowi Mamontowowi - odezwał się mężczyzna w niemal nienagannej angielszczyźnie i w uśmie

chu pokazał równe białe zęby. - Nie było w tym niczego osobistego, po prostu pan minister nie znosi wszelkich służb mundurowych, obojętne amerykańskich czy rosyjskich. Major Aieksiej Koniew z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - ciągnął, podając dłoń - więc, oczywiście, i ja należę do tych, za którymi minister nie przepada. Thorn uścisnął wyciągniętą rękę. - Miło mi pana poznać, majorze. Zaskoczył go wiek w połączeniu ze stopniem, a także strój: kurtka, dżinsy, koszula, chociaż wymięte, były z bardzo dobrych materiałów. Tutaj trzeba było uważać. Oficerowie MWD mieli chronić Rosję przed najróżniejszymi zagrożeniami, od buntów po zorganizowaną przestępczość, łącząc funkcje amerykańskiej Gwardii Narodowej i FBI. Zarazem, podobnie jak inni funkcjonariusze, byli bardzo źle wynagradzani, ale ubiór Koniewa wcale tego nie potwierdzał. Istniało kilka odpowiedzi, a jedna mówiła, że aby uzupełnić marne płace, wielu oficerów MWD przyjmowało łapówki, a fakt ten z wielką ochotą wykorzystywała rosyjska mafia, która w ten sposób zapewniała sobie możliwość kontrolowania poczynań władz. 17 Larry Bond Musi mieć tego Koniewa na oku. Pierwsze wrażenie było wprawdzie pozytywne, ale pierwsze wrażenia bywają bardzo zwodnicze. Zresztą zdrada może spotkać nawet ze strony starych przyjaciół, o czym sam boleśnie się przekonał dwa lata temu w Iranie. - Niech pan pozwoli, pułkowniku, że przedstawię moją koleżankę, agentkę Helen Gray z waszego FBI. Thorn spojrzał na szczupłą, urodziwą, ciemnowłosą kobietę, na której twarzy błąkał się leciutki uśmiech. Jej oczy wydawały się nawet jeszcze bardziej niebieskie niż poprzednim razem. - Dziękuję, panie majorze - odpowiedział- ale my już całkiem nieźle znamy się z agentką Gray. Przytaknęła spokojnie. - Pomyślałam, że może się pan tu zjawić, pułkowniku Thorn, ale nie dostrzegłam pańskiego nazwiska na liście. Nawiasem mówiąc, jak udało się panu załapać na wyjazd z delegacją NTSB? - Przestałem oddychać. Odmawiałem przyjmowania posiłków. Poddali się, kiedy zagroziłem, że podłożę im C-4 do filiżanek od kawy. Normalne, stare triki - odparł Thorn, wzruszając ramionami. - Z przyjemnością widzę, że jesteś czarujący jak zwykle, Peter -roześmiała się Helen. - C-4? - Koniew wodził pytającym wzrokiem po ich twarzach, ale już po chwili pstryknął palcami. - Ach, rozumiem. A więc, jesteście państwo przyjaciółmi? - Tak - rzekł Thorn. -1 to od bardzo dawna. ? Miejsce katastrofy An-32, nieopodal rzeki lleksa, północna Rosja Pułkownik Peter Thorn znużonym gestem zsunął kaptur podgumowanego kombinezonu ochronnego i wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Chciał chwilę odpocząć po dwóch godzinach myszkowania wraz z majorem Koniewem po miejscu wypadku. Helen Gray obejrzała teren natychmiast po tym, jak się tu zjawiła, a teraz zajęta była przy dokonywaniu uzgodnień pomiędzy grupami Mamontowa i Nielsena. Myśli Petera nieustannie powracały do Helen. Żadna inna kobieta nie zaszła mu

tak za skórę. Mówiąc ściślej, czas przeszły nie był tu całkiem właściwy, albowiem puls nadal mu przyśpieszał, gdy na nią spoglądał czy z nią rozmawiał. Zmarszczył brwi. Przed samym sobą musiał przyznać, że kiedy starał się o przydzielenie do misji, w głębi duszy liczył na ponowne spotkanie. Nawet teraz, długo po zakończeniu zimnej wojny, amerykańska grupka w Moskwie stanowiła niewielki, zamknięty światek. Oni zaś nie widzieli się od długich sześciu miesięcy, to znaczy od czasu, gdy FBI wysłało Helen do Moskwy jako attache prawnego. 1 Q Dzień gniewu Planowane wcześniej spotkania były odwoływane jedno po drugim. Helen obserwowała z ramienia FBI ochronę prawa w Rosji, a rosnąca w zastraszającym tempie liczba spraw związanych z narkotykami, przemytem i morderstwami na zlecenie sprawiła, że niemal nie miała chwili czasu dla siebie. Z drugiej strony, loty transatlantyckie były zbyt drogie, aby pozwolić sobie na weekendowe wycieczki. Z czasem nawet telefoniczne rozmowy stawały się chłodne i bezosobowe, niezależnie od używanych słów. Thorn westchnął leciutko. Widok Helen ożywił wszystkie wspomnienia. Będzie musiał jakoś postarać się o to, żeby znaleźli trochę czasu dla siebie i zobaczyli, jak wiele zmieniło się między nimi. Zmusił się, żeby myśleć o zadaniu. W Waszyngtonie wyobrażał sobie, że katastrofa An-32 nastąpiła na jakimś dalekim odludziu, teraz jednak bardziej nazwałby to miejsce przedpolami piekła, bagnistymi brzegami Styksu. Impet zderzenia rozrzucił szczątki maszyny i jej pasażerów po gęstym, mrocznym lesie, upstrzonym bajorami zatęchłej wody. Smród gnijących roślin, spalonego drewna i rozkładających się ciał wisiał w nieruchomym powietrzu. Chmary komarów i innych owadów kłębiły się pod drzewami i trzęsawiskiem. - Cholera jasna! - Thorn zabił muchę, która kąsała go właśnie w policzek. Zerknął na Koniewa. - Co za wstrętne miejsce! - Nie jest to teren, który zachwalalibyśmy w naszych broszurach turystycznych - przyznał tamten. - Niektórzy nazywają tę okolicę Diablim Rajem, ale ja wątpię, żeby nawet diabeł zechciał tu mieszkać. Major szybkim ruchem uśmiercił owada, który przysiadł mu na czole i otarł dłoń o kombinezon. Thorn wiedział już teraz, że odzież ochronna była nieodzowna w terenie, gdzie tak wiele ludzkich szczątków legło rozrzuconych między drzewami i na bagnie, było mu jednak duszno i straszliwie niewygodnie, czego nie zmieniała chłodna aura północnej Rosji. Odgłos ostrych, ponawianych komend przypomniał mu, że nie są tutaj sami. Rosyjscy żołnierze, ledwie widoczni między drzewami, przedzierali się przez gęste podszycie. Luźne kombinezony sprawiały, iż o zmierzchu wydawali się szarymi widmami. Zgarbieni, krok za krokiem przechodzili od krzaka do krzaka, od bajora do bajora, szukając szczątków maszyny i ludzi. Tuż za linią żołnierzy krzątali się specjaliści ze Służby Ruchu Lotniczego i dokładnie zaznaczali położenie znajdowanych resztek, zanim inna grupa mogła zabrać się do ich zbierania. Większe metalowe fragmenty zaznaczano i zostawiano na miejscu, by potem zabrały je helikoptery zaopatrzone w wyciągarki. Larry Bond - Trzeba powiedzieć, że tempo jest lodowcowe - odezwał się Koniew.

- Samolot spadł cztery dni temu, a dopiero teraz zaczynają się oględziny. Thorn rozłożył ręce. - Mówiąc szczerze, panie majorze, jestem zdumiony, że udało wam się zrobić aż tyle. Nie była to kurtuazja. Dopiero z bliska mógł docenić całą trudność zadania. Samoloty rozpoznawcze zidentyfikowały miejsce wypadku dopiero dwa dni po tym, jak An-32 zniknął z radarów kontroli lotów. Od tej chwili trwał wyścig z czasem. Jeśli zważyć na problemy logistyczne związane z założeniem bazy inspekcyjnej w miejscu dostępnym tylko z powietrza, trudno było nie myśleć z podziwem o tym, czego dokonano. Na skraju linii szperaczy posuwali się dwaj żołnierze z Kałasznikowami gotowymi do strzału i uważnie rozglądali się po lesie. Thorn kiwnął głową w ich kierunku. - Liczycie się z jakimś niebezpieczeństwem, majorze? - Ostrożność nigdy nie zawadzi - odparł oficer i odrobinę się zawahawszy, dodał: - W tych lasach jest wiele drapieżników. Niedźwiedzi. Wilków. Nawet pojedynczy wilk potrafi być groźny. To prawda, pomyślał Thorn. Trzeba byłoby jeszcze dodać, że nie wszystkie drapieżniki poruszają się na czterech łapach. Zwrócił uwagę na to, że strażnicy mniej więcej tyle samo czasu poświęcają na obserwację żołnierzy co otoczenia, być może obawiając się, iż któryś z nich mógłby sobie niepostrzeżenie przywłaszczyć jakieś znalezisko. Wraz z Koniewem odsunęli się na bok, aby przepuścić na wąskiej ścieżce dwóch zadyszanych szeregowych, uginających się pod ciężarem czarnego plastikowego worka. Kiedy mijali ich, torba zaczepiła się o wystającą gałąź i rozdarła, a z niej wyjrzał poczerniały kawał mięsa, które jeszcze kilka dni temu było ludzkim tułowiem Jeden z żołnierzy mruknął coś i złapał w rękę brzegi rozdarcia. Oczy Thorna zwęziły się. Niejeden raz stykał się ze śmiercią na polu bitwy i miejscach ataków terrorystycznych, zawsze jednak głęboko przeżywał widok zmasakrowanych ludzkich szczątków. Usłyszał kasłanie i spazmatyczny oddech Koniewa. Odwrócił się i spojrzał na oficera MWD. - Wszystko w porządku, majorze? - Tak. - Był blady, ale panował nad sobą. -Czy jeszcze chce pan coś zobaczyć, panie pułkowniku? Robi się coraz ciemniej. Thorn pokiwał głową, starając się odegnać wspomnienia makabrycznego widoku. - To prawda. Ale jutro chcę być tutaj znowu o pierwszym brzasku. Zawrócili i w milczeniu poszli w kierunku obozu. Dzień gniewu ? Obóz inspekcyjny na miejscu katastrofy An-32, okolice rzeki lleksy Pułkownik Peter Thorn zatrzymał się obok niewielkiego namiotu rozstawionego pod wysoką sosną i rozpiął kurtkę. W powietrzu unosiły się kłęby pary; po zachodzie słońca temperatura szybko się obniżyła i teraz musiała być bliska zera. Stał jeszcze chwilę, aby upewnić się, że nikt go nie obserwuje. Osobny namiot był jedynym wyróżnieniem, na jakie przystała Helen Gray, pokazując w ten sposób, że w niczym nie ustępuje mężczyznom z inspekcyjnej grupy Nielsena. Mieszkała więc sama, a niezależnie od całej ideologii równości, którą chełpił się Związek Radziecki, Rosjanie myśleli nadal w sposób bardzo konserwatywny; odwiedziny samotnego mężczyzny po zmroku mogły bardzo niekorzystnie wpłynąć na jej obraz w oczach miejscowych, nie należało więc dostarczać pożywki plotkom. Reflektory zalewały teren światłem tak ostrym, że czerń na zewnątrz wydawała się

niemal absolutna. Od strony namiotów zajętych przez rosyjskich żołnierzy dochodził zapach machorki i gotowanych buraków, pomiędzy drzewami nikt jednak się nie poruszał. Po długim, żmudnym dniu, który szperacze spędzili zgięci w pół, przyszedł czas nocnego odpoczynku. Moskwa musiałaby dostarczyć więcej ludzi i ekwipunku, żeby poszukiwania można było prowadzić dwadzieścia cztery godziny na dobę. Obrócił się w kierunku wejścia do namiotu Helen, ale nagła myśl zatrzymała go w pół kroku. Może powinien poczekać do rana, może był zbyt natarczywy, może... Skrzywił się, zły na siebie. Kilka razy odznaczono go za odwagę pod ogniem nieprzyjaciela, a teraz nagle okazywało się to bez znaczenia. Czym on się właściwie przejmuje? Jeśli Helen nadal go kocha, wszystko będzie wspaniale. A jeśli nie? Lepiej dowiedzieć się o tym teraz, od razu. Musi zachowywać się jak dorosły mężczyzny i prawdziwy żołnierz, a nie jak nastolatek. Zaczerpnął powietrza, wyprostował plecy, a następnie skrobnął w płachtę namiotu. - Helen? Mogę wejść? - Peter? Płachta odchyliła się i struga ciepłego światła spłynęła na błotnistą ziemię. W otworze stała Helen, z twarzą niewyraźną na tle lampy. Po króciutkiej chwili odstąpiła na bok i gestem zaprosiła przybysza do środka. W namiocie stała prycza zasłana szorstkimi kocami rosyjskiej armii, dwa drewniane składane krzesła, torba podróżna, przenośny komputer i paleta, która, ustawiona na koźle, miała najwidoczniej służyć jako stół. No i była sama Helen. Larry Bond Peter czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. Nawet w podniszczonych dżinsach i wyciągniętym swetrze wyglądała uroczo. I jeszcze ta twarz obramowana czarnymi, gładko zaczesanymi do tyłu włosami i te niebieskie oczy... Strasznie chciał ją pocałować, ale nakazał sobie spokój. Zbyt długo byli oddzielnie, a on nie potrafił nieomylnie odczytać jej nastroju. Rezerwa i ostrożność - oto czego mu trzeba, jeśli nie chce dać się zwieść własnym pragnieniom. - No i jak się czujesz, Helen? Lewa brew lekko się uniosła. - Świetnie. Zapadła niezręczna cisza, która ciągnęła się w nieskończoność, wreszcie kobieta wskazała jedno z krzeseł. - Siadajże, Peter. Wyglądasz strasznie oficjalnie w tym mundurze, prawie jak na baczność. Jeszcze chwila, a bym ci zasalutowała. - Tak jest, proszę pani -rzekł służbiście i posłusznie usiadł. Pewną ulgę przyniósł mu z lekka kpiący ton głosu Helen; to w każdym razie się nie zmieniło: ironiczny dystans wobec struktur, innych osób, siebie samej... Usiadła na pryczy naprzeciw i dorzuciła poważnie: - Naprawdę byłam zaskoczona, kiedy cię zobaczyłam w drzwiach helikoptera. - Niewiele brakowało, a rzeczywiście bym się tu nie zjawił. - O? Thorn wzruszył ramionami. - Nie bardzo przesadzałem z tym, że musiałem trochę powalczyć o wyjazd, a i tak szef powiedział mi przed startem, że natychmiast wracam do Waszyngtonu, jeśli pojawi się choćby najmniejsza skarga na mnie ze strony NTSB... albo Rosjan. Występuję tutaj jedynie jako łącznik z ramienia BIB. Ponieważ na pokładzie rozbitego samolotu znajdowała się grupa pracowników Biura,

zarówno Waszyngton, jak i Moskwa chciały, aby na miejscu zjawił się też jego przedstawiciel, który pomógłby w identyfikacji zwłok, sprawdził, czy zachowały się protokoły inspekcyjne i na koniec sporządził raport. Z drugiej jednak strony, nikt nie życzył sobie, by ktokolwiek przeszkadzał w pracy specjalistom od spraw katastrof lotniczych. Helen przekrzywiła głowę, a potem spytała: - Naprawdę ci tak ciężko w BIB? - To Syberia, tylko że bez kurtki puchowej - odparł Peter i zaraz uśmiechnął się blado. - To znaczy, wiesz, mam piękny gabinet z dywanem, piękny nowy komputer, piękne nowe biurko... tyle że nie pojawia się na nim nic interesującego. Analizuję zagrożenia ze strony terrorystów, piszę raporty, te krążą potem po różnych sieciach, lądują w róż- - Dzień gniewu nych bazach danych, a ja większość czasu siedzę i czekam na pytania, które nie nadchodzą. - Prychnął z niesmakiem. - Helen, mam czterdzieści lat i ugrzązłem za biurkiem, chociaż z powodzeniem mógłbym dowodzić jakąś jednostką szturmową. Ale nie uskarżałbym się na to tak bardzo, gdyby chociaż kazali mi wykonywać pracę, do której zostałem oddelegowany. - To czemu tego nie rzucisz? - żachnęła się Helen. - Czemu uczepiłeś się wojska, skoro nie pozwalają ci robić tego, w czym jesteś najlepszy? Zrezygnować? Zrzucić mundur? Thorn zastanawiał się przez chwilę nad tą myślą, a potem zdecydowanie pokręcił głową. - Tego nie zrobię. Mogą mnie wywalić, ale sam nie zrezygnuję. - Zmarszczyła brwi. - Posłuchaj mnie. Wiem, że mogę się wydawać uparty jak osioł, ale co ja poradzę, jestem żołnierzem i już. Nikim innym w życiu nie byłem. - Przerwał i przypomniał sobie, z jaką dumą jako chłopak spoglądał na ojca maszerującego podczas parady w zielonym berecie. - Przysięgałem, że będę służył krajowi i dotrzy mam tej przysięgi, w jakiejkolwiek formie ma się to dokonać. Może za biurkiem... może pośród głuszy jak tutaj. Twarz Helen rozpogodziła się. - No cóż, to bez wątpienia Peter Thorn, jakiego poznałam. Uparciuch, który nie odstąpi na krok od swojej opinii... ale który też nigdy nie będzie się skarżył ani kapitulował. - Chyba trochę się zapaliłem - mruknął Peter. - Może i tak - powiedziała i nachyliła się, aby lekko dotknąć jego kolana. - Ale dzięki temu widzę, że mam przed sobą tego człowieka, który tłumaczył mi, żebym się nie poddawała, ilekroć chciałam zrezygnować z FBI. Który pomagał mi stanąć na ringu, gdy rzucono mnie na deski. - Spuściła oczy i dodała ciszej: - Pamiętam, że to ty pomogłeś mi się podnieść. Thorn wolno pokiwał głową. Dowodząc atakiem Zespołu Odbijania Zakładników FBI na kryjówkę terrorystów w Północnej Wirginii, Helen została ciężko ranna. Lekarze ostrzegali, że kontuzja może okazać się trwała, i że nigdy może nie będzie już mogła poruszać się sama albo bez powłóczenia nogą. Pokazała im, że się mylili. Zabrało to miesiące żmudnych, męczących i bolesnych ćwiczeń, ale odzyskała całkowitą sprawność w nogach. Przez cały czas pomagał jej w tej walce. Niektórzy z zasiedziałych dygnitarzy FBI z chęcią patrzyliby, jak Helen przyjmuje od prezydenta odznaczenie za bohaterstwo, a potem odchodzi na rentę inwalidzką. Wszystkich zaskoczyła.

Stawiła się do pracy ze świadectwem zdrowia bardziej niewątpliwym niż w przypadku któregokolwiek z „biurkowni-ków". Thorn przygryzł wargi w uśmiechu. Helen miała więcej hartu ducha w małym palcu niż pracownicy całego piętra Hoover Building. Podniósł głowę i napotkał jej skupione spojrzenie. - Peter... - zaczęła i urwała. - Peter, musimy chyba porozmawiać. - Tak, z pewnością - powiedział pośpiesznie. Nie były to słowa, które chciał teraz słyszeć. Na wszelki wypadek zmienił temat i zarzucił ją pytaniami. - Co sądzisz na temat tej katastrofy? Wypadek czy może sabotaż? Co się ze mną dzieje? - pomyślał. Trajkoczę jak katarynka. - Wiesz co, jesteś najbardziej nieznośnym człowiekiem, jakiego kie dykolwiek spotkałam - powiedziała oburzonym tonem i przewróciła oczyma. Bingo. Twarz Petera z wolna rozjaśniła się w uśmiechu. - Czy to znaczy, że jeszcze mnie lubisz? Także i Helen uśmiechnęła się, jakby na przekór sobie. - Może. Kto wie, czy nie kocham cię nawet odrobinę. I znowu to pulsowanie w skroniach. Thorn ujął dłoń Helen, zamknął w swoich i przyciągnął. Nachylili się ku sobie, jej usta rozwarły się, lekko dotknęły jego warg, a potem mocno przywarły. Nagle poczuł, jak jej ciało sztywnieje. Z ociąganiem oderwał się od jej ust. - Ktoś jest na zewnątrz, Peter - szepnęła. - Słyszałam trzask gałązki. Wyprostował się i wpatrzył w płachtę namiotu, kątem oka rejestrując, jak ręka Helen pomknęła ku kaburze zwisającej z wieszaka przy pryczy. Czujność i refleks Helen w niczym się nie zmniejszyły. Ktoś szarpnął za brezent. - Pani Gray? Mam nadzieję, że jeszcze pani nie śpi? Odprężyła się wyraźnie. - Aleksiej Koniew - szepnęła, a głośno odpowiedziała: - Nie, majo rze, nie śpię. Właśnie rozmawiamy z pułkownikiem Thornem. Proszę do środka. Koniew zręcznie wślizgnął się do namiotu i wpatrzył się w nich zmrużonymi oczyma. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w żadnej ważnej sprawie? - Nie, majorze, nic się nie stało. Thorn sam słyszał oschły ton w swoim głosie. - To świetnie. - Koniew położył czapkę na zaimprowizowanym stole Helen i usiadł na drugim z krzeseł. - Może porozmawiamy o planie na jutro, tak żebyśmy od rana mogli wziąć się do roboty. Thorn był zły na swoją irytację. Koniew miał nie gorsze od niego prawo, żeby zajść do namiotu Helen; trudno też było mieć mu za złe, że chciał uzgodnić jutrzejsze posunięcia. Tyle że Peterowi jego zachowanie wydawało się niepokojąco swobodne. A przecież i tak miał już dość kłopotów. 2 Wczesne ostrzeganie ? 2 5 maja - baza T25. Dywizji Lotnictwa Bombowego, Kandałaksza (dzień D minus 27) Generał Fiodor Sierow zgarnął plik prospektów turystycznych i przelewów bankowych do specjalnej teczki i pokiwał głową. Kuba będzie znakomitym miejscem

schronienia dla jego rodziny i nagromadzonego bogactwa. Wargi wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. Wielu z towarzyszy broni przypisałoby może jego decyzję sympatii do jednego z nielicznych pozostałych jeszcze państw komunistycznych. A chociaż istotnie z niejaką rzewnością wspominał „stare, radzieckie czasy", przecież byliby w błędzie. Ideologia to luksus młodości, myślał. Socjalizm w jednych miejscach umarł, w innych dogorywał. Potężne radzieckie państwo, któremu służył przez całe życie, padło, a jego miejsce zajęło blade, anemiczne widmo. Uśmiech stał się wręcz pogardliwy. Jelcynowska Rosja nie potrafiła dać sobie rady nawet z Czeczenia, biedniutkim regionem, który zamieszkiwali głupi muzułmańscy bandyci. Efekty czterystu lat podbojów zostały w mig roztrwonione przez zbieraninę skłóconych moskiewskich durniów. O nie, Sierow miał znacznie lepsze od ideologii powody, aby osiedlić się na Kubie. Na wyspie Castro twarda waluta była bóstwem Ziemia była tania. Płace niskie. A borykający się z trudnościami rząd Fidela nie zadawał kłopotliwych pytań imigrantom, którzy zjawiali się wraz ze swymi cennymi zasobami. Jego rodzina wsiąknie w rozrastającą się kolonię rosyjskich nowobogackich, którzy znaleźli się tam już wcześniej, przyciągnięci słońcem, łagodnym klimatem i możliwością korzystania z zagrabionych bogactw poza zasięgiem ojczystego wymiaru sprawiedliwości. Zegarek dał znać, że czas zająć się rutynowymi obowiązkami. Prywatne materiały wylądowały w skórzanym neseserze i Sierow ruszył do drzwi. Widząc, jak adiutant podrywa się z fotela, rzucił w przelocie: - Przez następną godzinę możecie łapać mnie, kapitanie, przy maszynach. Potem będę w kwatermistrzostwie. Zbiegł po schodach, przebiegając w myśli plan na popołudnie. Teraz, gdy do emerytury pozostawały dwa tygodnie, czas miał bardzo wypełniony. Kandałaksza była dużą bazą, którą przekazać chciał gładko i bez Larry Bond kłopotów. Rzecz ogromnie ważna, skoro operacja Projekt była tak bliska finalizacji. Toczyło się, niestety, dochodzenie w sprawie katastrofy An-32. Nie można było sobie pozwolić na żadne potknięcia, które spowodować by mogły jeszcze dociekliwsze śledztwo. Samochód już czekał z zapuszczonym silnikiem. Sierow otworzył tylne drzwi i wślizgnął się do środka, rzucając kierowcy: - Do centrum dowodzenia. Dopiero w tym momencie generał zorientował się, że w samochodzie jest ktoś jeszcze. Obok niego na tylnym fotelu siedział mężczyzna odrobinę niższy i szczuplejszy. Miał na sobie znakomicie skrojony oliwkowy garnitur, a w starannie zaczesanych włosach więcej było siwizny niż czerni. Twarz anonimowa, przywodziła na myśl urzędnika lub drobnego biznesmena. Tylko w czujnych oczach czaiła się bezwzględność. Rolf Ulrich Reichardt poczekał, aż drzwi zamkną się za Sierowem, a potem mruknął do kierowcy: - Jazda! - A co to...? - oburzył się Sierow, ale natychmiast zamilkł, gdyż zorientował się, że za kierownicą nie siedzi ten sam co zwykle sierżant. Ruszyli, ale kiedy dojechali do końca budynku, samochód skręcił w lewo, zamiast w prawo. Sierow poczuł lód w żyłach.

Oblizał nerwowo wargi i zerknął na Reichardta. To był jego główny kontakt przez cały czas przygotowywania Projektu. Jego podwładni załatwiali kwestie transportu, jeszcze inni troszczyli się o przelewy i przeróżne zabezpieczenia, nad wszystkim jednak pieczę sprawował Reichardt. Ten niekiedy wspominał o swoim „pracodawcy", ale Sierow nigdy dokładniej się nie dopytywał, kto to taki. Sumy, które otrzymywał, sugerowały, by nie być przesadnie dociekliwym. Reichardt wpatrywał się w Sierowa, podczas gdy samochód mijał budynki administracyjne. Generał nie pytał, gdzie jadą, wiedział bowiem, że i tak nie otrzymałby odpowiedzi. Jeśli chodzi o tożsamość Reichardta, zdany był na własne przypuszczenia. Zbliżał się chyba do pięćdziesiątki, płynny rosyjski z wyraźnym akcentem niemieckim kazał podejrzewać, że wychował się w NRD. Z kolei sposób zachowania znamionował członka Stasi, wschodnioniemiec-kiej tajnej policji. Jej agenci byli równie aroganccy i bezwzględni jak ludzie ze starego KGB. Rosyjski generał myślał o nich z pogardą. W dawnym ustroju byli złem koniecznym, teraz stali się cieniami, owszem, groźnymi, ale cieniami. Większość zataiła swoją przeszłość, aby uniknąć kłopotów po zjednoczeniu Niemiec. Znacznie więcej wiedział Sierow o metodach Reichardta. Niemiec był znakomitym organizatorem, obsesyjnie wręcz dbającym o każdy szczegół. Nie znał też litości. Jeden z pomocników Sierowa, oficjalnie odno- Dzień gniewu towany jako dezerter z warsztatów w Kandałakszy, znalazł grób w bagnie sto kilometrów od bazy. Reichardt go „usunął", gdyż uznał, że stanowi potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa Projektu. Jechali jakieś pięć minut, zanim Reichardt przerwał coraz bardziej męczącą ciszę, ruchem głowy wskazując kierowcę. - Fiodorze Michajłowiczu, to sierżant Kurgin. Został właśnie odko menderowany do Kandałakszy. Będzie pańskim kierowcą i adiutantem do chwili, gdy opuści pan Rosję. Czy to jest jasne? Sierow krótko potaknął. Kurgin był zatem szpiegiem Reichardta. Kiedy zważyć na niemiecką pasję do skrupulatnej kontroli nad wszystkim, nie sposób się dziwić, że chcieli mieć na oku Sierowa aż do ostatniej chwili. Ale zaraz pojawiała się niepokojąca myśl: ,A która chwila będzie dla nich ostatnią?". - Dokąd teraz jedziemy? - odważył się spytać Sierow. - Na prywatną rozmowę - padła odpowiedź. - Rzekłbym nawet, bardzo prywatną. Upłynęło jeszcze kilka minut, zanim zajechali pod piętrowy budynek. Sierow natychmiast go rozpoznał. Wielki niczym fabryka, był to zakład renowacji silników odrzutowych, zanim kilka lat temu zastygł bezczynny. Dookoła przysiadły inne porzucone magazyny i warsztaty -znakomite miejsce na tajne spotkanie. On sam parę razy w podobnym celu je wykorzystywał. Samochód zatrzymał się tylko na chwilkę: Kurgin wyskoczył, odsunął ciężkie metalowe drzwi i znowu usiadł za kierownicą. Sierow i Reichardt wysiedli wewnątrz zimnej, ciemnej hali. Z brudnej betonowej posadzki sterczały zardzewiałe metalowe bolce wskazując, gdzie kiedyś stały maszyny. Zakurzone szyby czerniały w gołych ścianach, przepuszczając tylko tyle światła, że mogli odnaleźć drogę pomiędzy gruzem i śmieciami. Za nimi rozległ się huk drzwi, zatrzaśniętych przez sierżanta Kurgi-na. Zostali sami. Znienacka uleciała gdzieś cała układność Reichardta, który zapytał z zimną wściekłością w głosie:

- Mam parę pytań do ciebie, Sierow, i lepiej, żebyś odpowiedział na nie zgodnie z prawdą, bo inaczej nie opuścisz już tego miejsca. Sierow nie oponował przeciwko tej zmianie tonu; dobrze wiedział, że groźba nie jest czcza i musiała mieć jakiś powód. - O nie, panie Reichardt, nie udałoby się panu usunąć mnie ot tak. To tylko niepotrzebnie zwróciłoby uwagę na Kandałakszę. Reichardt prychnął szyderczo. - Jeszcze bardziej niż teraz? „Komisja inspekcyjna ginie w wypadku po odwiedzinach w bazie rosyjskich bombowców"! Po którąkolwiek ga zetę sięgniesz, zobaczysz równie smakowity tytuł. Larry Bond Sierow starannie dobierał teraz słowa. - Nie mieliśmy wyboru. Nie mogliśmy pozwolić im na powrót do Moskwy, po tym, co zobaczył ten Amerykanin. - Po tym, jak Amerykanin wykrył twoją kretyńską fuszerkę! - warknął Reichardt. - 1 dlatego teraz będziesz miał na karku kolejnych Amerykanów i MWD, a ci przetrząsną już twoją bazę centymetr po centymetrze! - Cóż, pewnie będzie jakaś inspekcja - potwierdził Sierow i przełknął ślinę, ale zaraz dodał: - Tyle że podjąłem dodatkowe kroki, aby nic nie mogli wykryć. Ostatecznie ten Avery zupełnym przypadkiem natknął się na ślad naszej operacji. Wszystko uda się zatrzeć. - Nawet jeśli to się uda - powiedział zimno Reichardt - to problemem pozostaje dla nas sama katastrofa. Sierow poczuł odrobinę ulgi. „Dla nas" pozwalało mniemać, iż na razie nie zamierzano go zlikwidować, gdyż trzeba było wspólnie przeprowadzić jakieś działania. Nachylił się ku Niemcowi i uśmiechnął się porozumiewawczo. - We wraku nie znajdą nic podejrzanego. Kapitan Grusztin jest prawdziwym ekspertem w tych sprawach. On nigdy się nie myli. - Gdyby śledztwo prowadzili sami Rosjanie - odrzekł Reichardt -rzeczywiście niczym bym się nie martwił, gdyż można byłoby na wszystko mieć oko. Tyle że są jeszcze ci cholerni Amerykanie. Żeby im patrzeć na ręce, muszę uruchomić dojścia, które wolałem zachować na inne okazje. Sierow milczał. Jasne było, że sprawami rozgrywającymi się poza bazą nie on już się zajmował. - Jest jednak inna sprawa - dorzucił Reichardt. - Jesteś pewien, że u ciebie nie będzie już żadnych więcej wpadek? Generał wzruszył ramionami. - Na mnie i na moich podwładnych można polegać. - Sierow - z ledwie hamowaną furią wycedził Reichardt. - Raz już nam obiecałeś, że wszystko będzie przygotowane perfekcyjnie. I gówno prawda, a powodzenie całej operacji stanęło pod znakiem zapytania. -Ich twarze niemal się stykały. - Fiodorze Michajłowiczu, chcę sprawę postawić całkiem jasno. Jeszcze jeden błąd. Jakikolwiek. Jeszcze jedna wpadka, która ujawni operację, a nie żyjesz. - Przez twarz mówiącego przemknął okrutny uśmieszek. - Mogę cię zapewnić, że będzie to śmierć bolesna, a dotknie nie tylko ciebie, a także całą twoją rodzinę. - Wpatrywał się uważnie w twarz Sierowa, czekając, aż słowa dotrą do niego w całej swej ostrości. - Tutaj w bazie mam nie tylko sierżanta Kurgina. Jesteś pod obserwacją dzień i noc, gaspadin Sierow. Pamiętaj o tym. Reichardt raptownie odwrócił się i poszedł w kierunku wyjścia. Sierow niepewnie ruszył jego śladem. Przy bramie Niemiec rzucił jeszcze przez ramię:

Dzień gniewu - Zachowanie tajności operacji to dla ciebie sprawa życia i śmierci. Módl się też, żeby nic nie znaleźli na miejscu katastrofy. Dwukrotnie stuknął w drzwi i te natychmiast się rozsunęły. Kurgin pośpiesznie skierował się do samochodu, na zewnątrz pojawiło się tymczasem inne auto, do którego, bez słowa pożegnania, wsiadł Rei-chardt. Po chwili Sierow był już tylko w towarzystwie swego nowego adiutanta. Generał otrząsnął się, ale zaraz przypomniał sobie o parze czujnie obserwujących go oczu. No cóż, dobrze wiedział, że gra, którą podejmuje, jest niebezpieczna i niebezpiecznych ma w niej partnerów. Musiał jednak przyznać, że tutaj chodziło o nieco inną odwagę od tej, którą zasłynął jako pilot myśliwski. W powietrzu wszystko było bardziej czyste i proste, tutaj grząskie jakieś, śliskie i cuchnące. No ale cóż, wycofać się nie było już można: Projekt musi rozwijać się dalej. Trudności są po to, żeby je pokonywać, a nagroda... Ostateczna nagroda będzie olśniewająca. Wielka rezydencja nad brzegiem słonecznych karaibskich wód. Nic właściwie się nie zmieniło, z wyjątkiem może tego, iż Reichardt uzmysłowił mu koszty ewentualnych niedociągnięć. Koszty, które poniósłby nie tylko on. Ta groźba stawała się dodatkową motywacją. Gdzie wygrana jest wielka, tam i stawki są wysokie. ? 26 maja - nieopodal Taify, Arabia Saudyjska (dzień D minus 26) Licząca sobie kilkaset hektarów rezydencja księcia Ibrahima Al-Sauda rozciągała się na południe od Taify. Miasto położone u podnóża gór Asir, biegnących równolegle do Morza Czerwonego, było letniskiem popularnym pośród Saudyjczyków i stanowiło miły kontrast w stosunku do zatłoczonego Rijadu. Było tu także odrobinę chłodniej z racji wyższego położenia. Posiadłość Ibrahima, otoczona niskim kamiennym murem, stanowiła jakby małe miasto w mieście. Powiązane ze sobą pasażami budyneczki, z włoskimi marmurami, tureckim drewnem i koralami z Morza Czerwonego, były więcej niż willą, chociaż mniej niż pałacem Wokół kompleksu mieszkalnego znajdowały się pomieszczenia dla służby i ochrony, garaż dla małej flotylli samochodów, lądowisko i hangar dla śmigłowca oraz nieduży meczet. Tam właśnie był w tej chwili Ibrahim Al-Saud; klęczał zwrócony twarzą na północny zachód, w kierunku Mekki. Z wyjątkiem uzbrojonych strażników, w nabożnym skupieniu klęczała też cała świta książęca. Prawo islamskie wymagało obecności w meczecie tylko podczas piątkowych modłów południowych, Ibrałiimowi bardzo jednak zależało na tym, aby utrwalać swój wizerunek człowieka bogobojnego. Każdy czło- Larry Bond nek rozległej sudyjskiej rodziny panującej musiał troszczyć się o opinię poddanych, a nade wszystko nieprzejednanych, fanatycznych duchownych. Jeśli nie miało się ich przeciw sobie, o ileż łatwiej było prowadzić interesy. Zakończył rakat- ciąg modlitewny - i powstał. W okolonej czarnymi włosami, smagłej twarzy Ibrahima płonęły jeszcze czarniejsze oczy. Nikt z jego świty nie lubił, gdy zatrzymywały się na nim nazbyt długo, znaczyło to bowiem, że albo wykryły jakiś błąd, albo też książę zastanawia się nad dalszą użytecznością danej osoby. Ani jedno, ani drugie nie było zabawne. Książę obrócił się, a świta natychmiast rozsunęła się, robiąc mu przejście. Na zewnątrz Ibrahim wsunął stopy w sandały i poszedł w kierunku odległego o pięćdziesiąt metrów południowego skrzydła pałacu.

W ostrych promieniach słonecznych skrzyły się ściany z białego marmuru, ale już w otaczających budynek podcieniach panował orzeźwiający chłód. Ibrahim zasiadł przy małym stoliku i zapatrzył się na ogród pełen kwiatów i drzew. Na Półwyspie Arabskim cud ten mógł przetrwać jedynie za sprawą irygacji i nieustannych zabiegów pielęgnacyjnych. Nigdy nie zainteresował się, jaki był koszt tego kaprysu. Mówiąc szczerze, czy chodziło o setki tysięcy, czy o miliony dolarów, nie miało to znaczenia, każda bowiem suma była ledwie kroplą w jego bezmiernej fortunie. Jak wszyscy książęta saudyjscy, Ibrahim od urodzenia przyzwyczajony był do życia w bogactwie. Podobnie też jak oni, odebrał znakomite wykształcenie: najpierw w Kairze, potem w Oxfordzie, aż wreszcie w Harvardzie. W przeciwieństwie jednak do większości swoich kuzynów ujawnił też wielki talent organizatorski i finansowy. W ciągu ostatnich trzydziestu lat mozolnie budował międzynarodową potęgę gospodarczą, korporację Caraco, która dzisiaj nie miała już sobie równej w Arabii Saudyjskiej. Pozostali członkowie rodziny królewskiej, częściowo z głupoty, częściowo z chciwości, zadłużali się coraz bardziej, pieniądze z ropy marnotrawiąc na limuzyny, samoloty, wystawne rezydencje wielkości miasteczek. Natomiast Ibrahim i jego wspólnicy umiejętnie dokonali różnorodnych inwestycji, zanim na rynkach światowych doszło do spadku cen ropy. Dzisiaj zielono-czarne logo Caraco powiewało na całym globie nad bankami, fabrykami, przedsiębiorstwami transportowymi i handlowymi. Choć, formalnie rzecz biorąc, był jednym z kilku setek saudyjskich książąt, z punktu widzenia potęgi politycznej i finansowej Ibrahim Al--Saud mógł się uważać za jednego z najwybitniejszych. Pojawił się służący z jedzeniem, za nim kroczył Haszemi, osobisty sekretarz Ibrahima, niosąc plik faksów i raportów. Ibrahim sięgnął po pierwszy z nich, który powinien być najważniejszy: Dzień gniewu O godzinie trzynastej przybędzie do Taify pan Lahoud z Persian Culf Environmental Trust. Prosi o zaszczyt spotkania się z księciem Ibrahimem Al-Saudem w porze odpowiadającej Jego Wysokości. Ibrahim spojrzał na Haszemiego. - Chcę się widzieć z Lahoudem, jak tylko odświeży się po podróży. - Wasza wysokość ma umówione spotkania na drugą i trzecią -przypomniał sekretarz. - Przełożyć - padło krótkie polecenie. Haszemi pochylił głowę i oddalił się, aby wypełnić otrzymane polecenia. Godzinę później Ibrahim nadal siedział nad papierami, kiedy ponownie pojawił się Haszemi. - Pan Massif Lahoud - oznajmił. Książę wstał, aby przywitać gościa, który był od niego niższy, ciemniejszy i starszy, a zarazem dyskretnym ruchem dłoni odprawił uzbrojonych strażników, którzy zastygli przed progiem Musieli być obecni, ilekroć Ibrahim spotykał się z kimś spoza najbliższej rodziny, teraz jednak tylko by zawadzali. Ibrahim nikomu wprawdzie nie ufał bezgranicznie, ale Lahoud należał do ostatnich osób, po których spodziewałby się zdrady. Książę sam wybrał tego Egipcjanina na dyrektora Persian Gulf Envi-ronmental Trust, podobnie zresztą jak wszystkich innych pracowników. Był niejawnym właścicielem kompanii, której statutowy cel stanowiła walka z rosnącym zanieczyszczeniem Zatoki Perskiej, a która była jedną z form efektywnego

wykorzystania bogactwa. - Mam nadzieję, panie Lahoud, że podróż była wygodna? - powiedział Ibrahim i ruchem głowy dał Haszemiemu znak, by podano kawę. - Och, tak. Dzięki pańskiej łaskawości, wasza książęca mość, wygodna i szybka. Helikopter Caraco czekał na lotnisku w Taifle i natychmiast przeniósł Lahouda do rezydencji. - Czy rodzina w zdrowiu i szczęściu? - padło następne z rytualnych pytań. - Tak, dzięki łaskawości Allaha. Jeszcze parę chwil trwała wymiana grzeczności, bez których na Bliskim Wschodzie nie sposób sobie wyobrazić rozpoczęcia rozmowy, ale wreszcie przyszedł czas na meritum. - Rozumiem, że Trust chciałby rozpocząć nowe przedsięwzięcie, czy tak, panie Lahoud? - Tak, wasza wysokość. W mojej opinii najbardziej zyskowne ze wszystkich dotychczasowych. - Z tymi słowami Egipcjanin wręczył Ibrahimowi cienką teczkę. Książę otworzył ją i przebiegł wzrokiem kartkę. Radykalny Front Islamski otrzymał wiadomość, że Anson P. Carleton, amerykański zastępca sekretarza stanu do spraw arabskich, ma w dniach 6-8 czerwca złożyć w Rijadzie wizytę, której celem jest wywarcie nacisku na rząd saudyjski, aby ten zdecydował się na pewne ustępstwa wobec Izraela. Carleton ma zaproponować znaczne zwiększenie sum przeznaczonych na pomoc militarną, a jedynym warunkiem będzie tajne spotkanie przedstawicieli saudyjskich z wysłannikami Izraela w Waszyngtonie albo w stolicy jakiegoś neutralnego państwa. Front przygotowuje się do zabicia Carltona natychmiast, gdy zjawi się na ziemi saudyjskiej. Potrzebne są fundusze na przeprowadzenie akcji. Ibrahim zagłębił się w szczegóły załączonego planu, a następnie pokiwał głową z aprobatą. Radykalny Front Islamski był frakcją w obrębie dość luźno zorganizowanego Hezbollahu. Znani byli z dobrego wywiadu i wszystko wskazywało na to, że dadzą sobie radę z zamachem. Plan był całkiem sprytny: prosty, śmiały i nader trudny do wykrycia przez tajne służby saudyjskie. Ibrahim akceptował też cel całego przedsięwzięcia. Od kilku miesięcy dokładnie śledził poczynania Carletona i wydawało się niewątpliwe, że będzie on usiłował ożywić proces pokojowy na Bliskim Wschodzie. Proces, który od dłuższego czasu zastygł w błogim bezruchu. Pomysł dokonania zamachu na Carletona zafrapował Ibrahima. Amerykanin był wschodzącą gwiazdą Departamentu Stanu, a jego wizyta zostanie, co oczywiste, odpowiednio zabezpieczona. Zabicie osobistości tak wysoko postawionej nie tylko skompromitowałoby służby specjalne USA i Arabii Saudyjskiej, ale wzbudziłoby też strach pośród najwyższych władz: gdzie jeszcze mogą terroryści ugodzić? Ponadto na tygodnie, a może i miesiące oziębną amerykańskie pasje do zaprowadzania jankeskiego pokoju na Półwyspie Arabskim. Może zresztą następca Carletona nie będzie już tak się palił to owego pomysłu? A wszystko to bardzo zgrabnie łączyłoby się z zamierzeniami samego Ibrahima. Uśmiechnął się lekko, pomyślawszy o przerażeniu, w jakie wprawiłaby szacowne instytucje i fundacje ekologiczne wiadomość, iż uczestniczą w finansowaniu akcji jednej z najbardziej bezwzględnych organizacji terrorystycznych na świecie. Na szczęście nigdy do nich nie dotrze taka informacja. Ibrahim potrafił bardzo starannie oddzielić dwa światy, w których nieustannie się poruszał: świat

międzynarodowego biznesu Dzień gniewu i finansów oraz świat nieubłaganej walki z Izraelem i jego zachodnimi sojusznikami. Niewielu żyjących wiedziało o tym, że książę Ibrahim Al-Saud, prezes Caraco, finansuje również poczynania międzynarodowego terroryzmu i steruje nimi. Ci zaś, którzy o tym wiedzieli, należeli do najbardziej zaufanych współpracowników księcia, czy, jak należało powiedzieć w jego przypadku - do najmniej podejrzewanych. Przez całe lata zasilał pieniędzmi starannie obmyślone i przygotowane akcje, zanim jednak fundusze dotarły do wykonawców, najpierw przebywały pokrętną drogę w długich labiryntach instytucji finansowych. A wraz z tym, jak wysychały inne źródła, coraz więcej nitek skupiało się ostatecznie w rękach księcia. Jego słowo stawało się rozkazem dla członków grup tak odmiennych jak Hezbollah, Hammas, Radykalny Front Islamski, japońska Armia Czerwona czy kolumbijski M-19. Miesiąc po miesiącu, rok po roku, sieć stawała się coraz mocniejsza i gęstsza. Propozycje konkretnych działań wędrowały odpowiednimi kanałami, by wreszcie wylądować na jego biurku. Kiedy zaś Ibrahim podjął odpowiednią decyzję, uruchamiała ona cały ciąg przelewów z konta na konto, z kraju do kraju, aż okrążywszy niekiedy cały świat, owe bankowe polecenia zamieniały się w żywe pieniądze, które bezbłędnie docierały tam, gdzie na nie czekano. Ibrahim niekiedy odnosił wrażenie, że prowadzi prywatną sekretną wojnę z Ameryką, Europą i Izraelem, wojnę długą i żmudną, której końca nie było widać. Dobrze jednak pamiętał, kiedy po raz pierwszy buchnął w nim płomień nienawiści do Zachodu. Przymknął oczy i natychmiast wróciło wspomnienie, które mimo upływu czasu nie stawało się mniej bolesne. Miał wtedy siedem lat. Jego ojciec, człowiek pod wieloma względami dalekowzroczny, rozumiał, że nie uda się długo zachować izolacji Arabii Saudyjskiej od reszty świata, spragnionego tych oceanów ropy naftowej, które znajdowały się pod piaskami królestwa. Firmy naftowe na wyścigi pompowały pieniądze w ubogi ongiś kraj, w którym w błyskawicznym tempie rozpadały się trwające od wieków wzorce i normy. Aby przygotować najstarszego syna do wyzwania, któremu musiał stawić czoło, ojciec postanowił, iż będzie go kształcił na modłę zachodnią. Ale, niezależnie od całej swej przenikliwości i sprytu, ojciec okazał się jednak słaby i głupi. Był wieczór. Chcąc pochwalić się otrzymanymi stopniami, wszedł do pokoju, w którym ojciec zwykł był przyjmować zachodnich gości. Tym razem byli to dwaj Amerykanie, pracujący dla jednej z firm naftowych. Obydwaj stali, spoglądając z pogardą na jego ukochanego ojca. A on? Leżał pijany na dywanie, wymachując ręką, w której trzymał butelkę whisky, podstępnie wręczoną mu przez gości. Ibrahim poczuł gwałtowny skurcz w żołądku, niemal jak gdyby sam posmakował obrzydliwego, cuchnącego dymem płynu. Larry Bond Pamiętał też, jak jeden z Amerykanów zerknął w jego kierunku, a potem, pewien bezkarności, mruknął: - Nie ma sprawy. To tylko arabski pustynny bękart. Od tej chwili Ibrahim dobrze wiedział, jakie zadanie stoi przed nim i jaką drogą musi się potoczyć jego życie. Odbierane nauki nadały nienawiści kształt i dokładniej określiły cel. Podczas lat spędzonych w Kairze i Oxfordzie garnął się do kolegów i nauczycieli, którzy

widzieli konieczność radykalnych zmian, mówili o nich, albo też i praktycznie zaczynali się do nich zabierać. Urzekała prostota i wyrazistość ich idei. Jedyne źródło zła, które zaczynało zalewać świat islamski, to Izrael, jego amerykańscy i europejscy poplecznicy, oraz Arabowie zatruci zachodnimi pieniędzmi. Tylko dzięki zbrojnej walce muzułmanie mogli zrzucić amerykańskie kajdany i odzyskać należną im pozycję w świecie. Ibrahim, zdecydowany, iż odegra w tej wojnie jedną z wiodących ról, lato spędził w obozie terrorystycznym, od których zaroiło się na Bliskim Wschodzie, a ludzie pracujący nad przygotowaniem arabskiej rewolucji byli zachwyceni, że pośród swych stronników mają przedstawiciela panującej dynastii saudyjskiej, szybko mu jednak uświadomili, iż jest zbyt cennym nabytkiem, aby ryzykować jego życie w bezpośrednich akcjach. Zadbano natomiast o wyrobienie w nim innych umiejętności: organizowania komórek i siatek spiskowych oraz logistycznego i finansowego przygotowywania operacji. Poznał też reguły dowodzenia i kamuflażu, a potem wrócił do ojczyzny, aby wiedzę tę wprowadzać w życie. I chyba nikt nie wątpi, myślał Ibrahim, że była to bardzo korzystna inwestycja. Powrócił myślą do kwestii, która właśnie się pojawiła. Plan Radykalnego Frontu Islamskiego zawierał jedną usterkę, którą trzeba było usunąć, zanim się przystąpi do jego realizacji. Ibrahim przeniósł wzrok z trzymanej w ręku kartki na Massifa Lahouda. - Jaka jest opinia waszej wysokości? - spytał ostrożnie Egipcjanin. - Zgadzam się, z jednym zastrzeżeniem - odparł Ibrahim. - Front musi się zgodzić na wspófpracę z Afrizem Sallahem. Zna go pan? Lahoud pokręcił głową. Zwykle lepiej byłoby się nie przyznawać przed obliczem księcia do ignorancji, jeśli szybko można ją było nadrobić, teraz jednak zbyt wielkie stawki były w grze. - Sallah jest ekspertem, jeśli chodzi o materiały wybuchowe. Wedle mojej wiedzy, Front nie ma odpowiedniej klasy specjalisty. Jeśli przy gotuje się zamach, to Carleton nie może wyjść z tego z życiem, gdyż drugi raz już go nie dopadniemy. Proszę zatem przekazać następującą decyzję: pokrywamy wszystkie koszty, włącznie z wynagrodzeniem dla Sallaha, ale wszystkie animozje mają iść na bok. Ibrahim napisał coś na karteczce i podał ją Lahoudowi. Dzień gniewu - Oto adres, poprzez który nawiąże pan kontakt z Sallahem. Proszę przygotować spotkanie. Czy wszystko jasne? Egipcjanin przeczytał adres, zapamiętał go i zwrócił karteczkę. - Natychmiast się tym zajmę, wasza wysokość. Ibrahim krótko kiwnął głową. - Dobrze. Haszemi odtransportuje pana do Taify. Wizyta dobiegła końca. Książę wrócił do przerwanej pracy. Miał wiele spraw do załatwienia. ? 26 maja - obóz inspekcyjny, okolice rzeki lleksy Pułkownik Peter Thorn wyszedł wstrząśnięty z namiotu, który posłużył za doraźną kostnicę. Zdjął z twarzy mentolowy filtr i głęboko odetchnął. Mentol pomagał powstrzymać wymioty, ale odór i tak był straszliwy. Jeszcze jednak trudniej było sobie poradzić z obrazami, które uparcie tańczyły mu przed oczyma. - O, Boże - mruknął. - To rzeczywiście okropne - usłyszał za plecami, a kiedy odwrócił się, zobaczył zbielałe twarze Helen Gray i Koniewa. Major MWD przyci skał do ust chusteczkę. Thorn najzupełniej mu się nie dziwił. Dwa zespoły rosyjskich lekarzy dokładały w namiocie wszelkich starań, aby, zanim

rozkład uniemożliwi identyfikację ludzkich resztek, ustalić, do kogo należały i co było przyczyną śmierci. Pracować musieli w prymitywnych warunkach, szczątki układając na polowych stolach i pracując przy świetle kilku lamp. Moc generatorów dieselowskich nie pozwalała na zasilenie zamrażarek, nic więc nie było w stanie powstrzymać i tak już zaawansowanego gnicia, które z każdą godziną w obrzydliwej brei roztapiało wszystkie znaki szczególne. Z twarzy Thorna nie znikał grymas. Śmierć nigdy nie była piękna, ale to, co zobaczył w zaimprowizowanym prosektorium... Żeby zająć myśli czymś innym, zwrócił się do Koniewa: - Proszę mi powtórzyć, co właściwie wiemy. Przy tak krótkiej rozmowie, na dodatek w maskach... Moja znajomość rosyjskiego okazała się znikoma. - Doktor Paniczew jest pewien, że potrafi zidentyfikować wszystkich pasażerów. Udało się zdjąć odciski palców już prawie ze wszystkich zwłok, na dodatek są też resztki szczęk. Rozumiem, że nie będzie trudności z przekazaniem odpowiednich danych, jeśli chodzi o członków amerykańskiej grupy? - Oczywiście - odpowiedziała Helen. Bladość powoli ustępowała z jej policzków. - A przyczyny śmierci? Mój rosyjski jest może odrobinę lepszy niż pułkownika Thorna, ale i ja nie mogłam nadążyć. Szczególnie, kiedy pojawiły się terminy medyczne, gdzie zresztą nie tyle już chodziło o rosyjski. Doktor Paniczew... - Larry Bond - No cóż, większość lekarzy uważa, że język potoczny jest zbyt ubogi dla oddania wszystkich subtelności medycznych - powiedział Koniew, siląc się na żart. - Nie jestem pewien, czy nie oświadczają się czasem po łacinie. Helen usiłowała dostosować się do tonu rozmówcy, być może i ona próbowała jakoś odegnać wspomnienie okropnych widoków. - W przeciwieństwie do ciebie, Aleksij, czyż nie? - Och, tak... Ja w takiej sytuacji byłbym bardzo wymowny. Nawet... poetycki. Thorn poczuł ukłucie zazdrości. Między tą dwójką panowała niekiedy zbyt wielka poufałość. Na co musiał zwracać uwagę nie tylko z przyczyn osobistych. W końcu Rosjanin był sojusznikiem... ale nie do końca. Uspokój się, stary, już w chwilę później strofował sam siebie. Helen i Koniew spotykali się na gruncie zawodowym od kilku miesięcy, trudno więc było się dziwić, że nawiązała się między nimi nić sympatii, chociaż... Peter byłby odrobinę spokojniejszy, gdy pan major nie był tak nadskakujący i ugrzeczniony. - Co do sekcji, wnioski są takie, jakich należało się spodziewać. Wstrząs spowodowany zderzeniem z ziemią. - A te ślady oparzeń, które widać na wszystkich zwłokach? - Paliły się już martwe ciała. - A inne rany? - wtrąciła Helen. - Dziury i rozdarcia jak od wielkiego topora? - Paniczew powiada, że każde z tych uszkodzeń daje się wyjaśnić jako skutek katastrofy. Pierwsze zderzenie w koronami drzew sprawiło, że we wnętrzu kabiny zaroiło się od metalowych odłamków. - Rosjanin kiwnął brodą w kierunku ledwie widocznego między drzewami lądowiska śmigłowców. - Szczątki budzące jakiekolwiek wątpliwości zostaną wysłane do Moskwy, tak więc na ostateczne orzeczenie trzeba będzie jeszcze poczekać co najmniej kilka dni. Thorn i Helen pokiwali głowami ze zrozumieniem i ruszyli w kierunku największego namiotu. Być może ekipy NTSB i rosyjskiej SRL wykryły coś nowego. Na brezentowej podłodze leżały poskręcane kawałki metali, poczerniałe fragmenty

tablicy przyrządów, resztki okablowania. Każdy element był ponumerowany i oznaczony napisami: angielskim i w cyrylicy. Wszędzie widać było grupki techników, którzy w chirurgicznych rękawicach badali pozostałości samolotu. Inni konferowali przy długim stole ustawionym pod ścianami namiotu. Tam właśnie dostrzegli wysokiego, kościstego szefa ekipy NTSB, Roberta Nielsena. Na widok wchodzących, oderwał się od kolegów. Wydawał się zmęczony i poirytowany. Wszystkie szychy waszyngtońskie i moskiewskie prześcigały się w telefonach i natarczywie doma- Dzień gniewu gały wyników. Dlatego Thorn, Helen i Koniew starali się dopytywać jak najdelikatniej, rozumieli bowiem, w jak stresującej sytuacji przyszło pracować komisji. - Czy ma pan już może jakieś podejrzenia? - spytała Helen z przymilnym uśmiechem - Przypuszczenia tak, ale na razie żadnych dowodów - odpowiedział Nielsen. - Z komunikatów pilota wiadomo, że zanim samolot zaczął gwałtownie tracić wysokość, jeden po drugim silniki odmówiły posłuszeństwa. Dlatego przyczyny szukamy w silnikach albo w systemie paliwowym. - Ale żadnych konkretów? - upewnił się Koniew. - Przecież już powiedziałem - żachnął się Nielsen i z irytacją obrócił do ułożonych na ziemi fragmentów, żeby wskazać dwa duże, niemal puste miejsca. - Tutaj dodamy kawałki silników... kiedy je odnajdziemy. Jak na razie udało nam się odszukać niecałe trzydzieści procent maszyny. Teraz Thorn postawił pytanie, które zresztą natychmiast błysnęło mu w głowie, kiedy przeczytał angielski przekład ostatnich komunikatów pilota. - Jakie jest prawdopodobieństwo przypadkowej awarii obu silników naraz? Nielsen przez chwilę possał wargę, a potem odpowiedział wolno: - Gdyby chodziło o amerykański samolot, który wystartował z ame rykańskiego lotniska... prawdopodobieństwo byłoby znikome, bardzo małe. - Mówiący zerknął na Koniewa. - Ale w przypadku rosyjskiej maszyny? I rosyjskiej obsługi technicznej? Obawiam się, że w takim przypadku wszystkiego można się spodziewać. ? Obóz inspekcyjny, namiot z rzeczami osobistymi ofiar katastrofy Pułkownik Peter Thorn z kolejnej czarnej torby wysypał zawartość na stół i zaczął starannie ją rozdzielać. Poszarpane portfele i portmonetki. Zmiażdżone zegarki. Fragmenty ubrań. Maszynki do golenia. Inne przybory toaletowe. Resztki książek. Wszystko to należało ongiś do kilkunastu pasażerów samolotu An-32. Westchnął cicho. Katalogowanie rzeczy stanowiło nieodzowny i ważny fragment śledztwa, co wcale nie czyniło łatwiejszą operacji, która ożywiała widma wspomnień. Z jednego z portfeli wysunęło się zdjęcie roześmianej pary, którą otaczała czwórka dzieci: trzech nastolatków i znacznie mniejsza dziewczynka. Była to rodzinna fotografia Marva Wrighta, jednego z członków grupy Aveiyego. Thorn na chwilę przymknął oczy. Rozmawiał z Wrightem na krótko przed ich wylotem. Marv był podekscytowany nowym doświadczeniem, nowym krajem... A teraz jego oczy spoglądały już tylko z pokancero-wanego kartonika. Larry Bond - Peter? Spojrzał tam, gdzie nad swoim stołem pochylała się Helen Gray. -Tak? - Pozwól na sekundę, dobrze?

Trzymała w rękach dwa skórzane notatniki. W dwóch skokach znalazł się przy niej i spojrzał przez ramię. Na jednej z okładek można było dostrzec zarysy złotego emblematu BIB. Dziennik inspekcyjny. - Znakomicie, Helen. Bardzo mi na tym zależało! Helen ostrożnie otworzyła notatnik, starannie oddzielając posklejane stronice. Nagle znieruchomiała. Peter pochylił się jeszcze bardziej. Wskazała kolumnę liczb, z których każda była zaznaczona krzyżykiem. - To numery bombowców, dobrze zgaduję? - spytała. Chwilę przypatrywał się znakom a potem pokiwał głową. -Tak. - W takim razie spójrz na to. Odwróciła stronę i znowu pokazała się kolumna liczb ze znakami po bokach, ale jedna była dodatkowo obwiedziona kółkiem. Dlaczego? - Czyje to, Helen? - spytał. - Johna Aveiyego. Avery. Poznał go na długo przed tym, jak każdy z nich związał się z BIB. Jako jeden z najlepszych ekspertów Sił Specjalnych w kwestiach broni atomowej, Avery prowadził wykłady dla oficerów Delty na temat typów bomb, skutków wybuchu atomowego i środków bezpieczeństwa. W pamięci utkwiła mu niebywała precyzja i drobiazgowość Averyego. Dlaczego zaznaczył numer jednego z bombowców, który wcześniej skontrolował, o czym świadczył krzyżyk? Thorn delikatnie odszukał to samo miejsce w drugim dzienniku; te same numery, także krzyżyki, ale żadnego kółka. W milczeniu podsunął notatnik Helen. Przekrzywiła głowę w zamyśleniu. - Co to może znaczyć, Peter? - Nie wiem, ale jestem pewien, że to jakiś ważny trop. - Helen? Pułkowniku Thorn? Musicie to zobaczyć! Major Koniew stał w drugim końcu namiotu, gdzie ułożono większe bagaże, i zaglądał właśnie do otwartej walizki. Kiedy podeszli do niego, zobaczyli, że w środku, między ubraniami, ułożone są dwa plastikowe opakowania z białymi, drobniutkimi granulkami. Major wydobył z kieszeni scyzoryk, nadciął szczyt jednej z torebek i podał ją Helen. Zanurzyła palec i przytknęła do języka. - Aleksiej! To czysta heroina! Dzień gniewu Teraz skosztował także Koniew i pokiwał głową. - Tak. Heroina. Thorn przyjrzał się obu pakietom i podniósł wzrok na Rosjanina. - Ile to jest warte? - Dwa kilo heroiny? W detalu? Jakiś milion dolarów. - Czyja to walizka? - spytała Helen. Koniew miał taką minę, jak gdyby połknął jeża. - Pułkownika Anatolija Gasparowa - odpowiedział z ociąganiem. - Oficera wyznaczonego do kontaktów z waszym szefem grupy inspek cyjnej. Helen spojrzała na Thorna. - Co o tym sądzisz, Peter? - Że trudna sprawa skomplikowała się jeszcze bardziej. - 3 W przelocie

? 28 maja - Pieczenga, u nasady Półwyspu Kolskiego, Rosja (dzień D minus 24) Rolf Ulrich Reichardt spojrzał przez brudne okno na widoczny w dole port. Pieczenga wydawała się wprost idealna do jego celów. Odległa o dwadzieścia kilometrów od granicy z Norwegią mieścina wciśnięta była między niegościnną tundrę a zimne Morze Barentsa. Jedynym ważnym miejscem była tajna baza, gdzie w czasie zimnej wojny stacjonowali żołnierze armii radzieckiej oraz jednostki desantowe marynarki. Po upadku ZSRR oddziały wycofano, a okręty i łodzie albo pocięto, albo zostawiono na pastwę rdzy. Dziś kilka tysięcy mieszkańców z trudem usiłowało wyżyć z handlu i rybołóstwa. W tej sytuacji trudno się dziwić, że kapitan portu z zapałem całą swą uwagę poświęcił Reichardtowi, zapraszając go natychmiast do zajęcia miejsca w drugim fotelu. Okno zapuszczonego pokoiku wychodziło na zatokę. Niemiec na tę okazję zrezygnował z drogich garniturów, zamiast tego włożył zielone spodnie, marynarski sweter i czarną skórzaną kurtkę. Spojrzał na Rolexa, którego cena gwarantowała też punktualność. Dla wielu osób była to tak niewątpliwa oznaka bogactwa, władzy i sukcesu, że nader często zapamiętywały zegarek, ale nie właściciela. I bardzo dobrze. Opuścił mankiet. Czasu było jeszcze pod dostatkiem. Przy odrobinie szczęścia statek, którego załadunku miał doglądać, wyjdzie w morze przed zmrokiem. W porze kolacji, natychmiast poprawił się w duchu. Tak daleko na północy i w porze tak bliskiej przesilenia, słońce zajdzie dopiero koło dwudziestej trzeciej. Po raz kolejny zerknął w okno. „Biełomorskaja Zwiezda" była małym pękatym frachtowcem, który mógł się pochwalić solidnym kadłubem i silnikiem, ale z pewnością byłby bez szans w konkursie na morską piękność. Nad ciemnoszarymi burtami wznosiły się kiedyś niebiesko-białe nadbudówki, ale farba popękała i poodpadała, oddając pole rdzy i brudowi. Kilku mężczyzn krzątało się po pokładzie, paru innych - głównie strażników Reichardta -stało na nabrzeżu, przy którym cumowało oprócz tego parę kutrów i statek międzynarodowego inspektoratu ekologicznego. Lekkie kaszlnięcie sprawiło, że znowu zainteresował się wnętrzem kapitańskiego przybytku. Mężczyzna nazwiskiem Czerga nadal przerzucał przedstawione przez Reichardta dokumenty: manifesty, deklaracje celne i zezwolenia wydane przez rosyjskie Ministerstwo Obrony. Z wyjątkiem jednego wszystkie zostały uzyskane legalnie, aczkolwiek w paru miejscach trzeba było dokonać niewielkich zmian w nazwiskach, numerach i datach. Reichardt występował teraz jako agent spedycyjny firmy o nazwie Arrus Export Inc, a chociaż firma była jak najbardziej prawdziwa, to on nazywał się Michaił Peterhof i był Białorusinem o niemieckich korzeniach. Czerga staranie przeglądał dokument po dokumencie, najczęściej z aprobatą kiwając głową, niektóre jednak odkładał na bok. Reichardt musiał poskromić niecierpliwość. Rosjanin był może małomiasteczkowym biurokratą, ale na swoim terenie dysponował ogromną władzą, a ponadto oficjalne dokumenty stanowiły nadal nieodłączną część rosyjskiego życia. Tak czy owak, Niemiec wiedział, że nawet komplet najbardziej nieskazitelnych dokumentów nie wystarczy, żeby jego ładunek wyruszył poza główki portu. Czy chodziło o drewno, czy o blachę, czy o silniki odrzutowe, zawsze trzeba było posmarować kilka rąk. Z tej przyczyny między dokumentami znalazła się też pękata koperta, w środku której były dolary i marki niemieckie, w ilości stanowiącej odpowiednik niemal rocznej pensji kapitana portu. Żałosne pensje urzędnicze wprost zapraszały do łapówek i kumoterstwa. Z leciutkim westchnieniem Czerga otworzył kopertę, bez najmniejszego zdziwienia