uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Laura Lippman - Ostatnie Miejsce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Laura Lippman - Ostatnie Miejsce.pdf

uzavrano EBooki L Laura Lippman
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 64 osób, 65 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 350 stron)

OSTATNIE MIEJSCE LAURA LIPPMAN Przekład AGNIESZKA WESELI

Redakcja stylistyczna Elżbieta Steglińska Korekta Katarzyna Pietruszka Elżbieta Steglińska Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Zdjęcie na okładce © Lowell Georgia/Corbis Druk Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65 Tytuł oryginału The Last Place Copyright © 2002 by Laura Lippman. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o. ISBN 978-83-241-3314-7 Warszawa 2009. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp, z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl

Pamięci moich dziadków: Louise Deauer i Theodore'a Lippmanów, Mary Julii Moore Mabry oraz E. Speera Mabry'ego Juniora

Spadają dojrzałe śliwki Zostało ich tylko siedem Niech przyjdzie po mnie piękny kochanek Póki jeszcze czas Spadają dojrzałe śliwki Zostały ich tylko trzy Niech przyjdzie po mnie piękny kochanek Póki jeszcze czas Spadają dojrzałe śliwki Wkładam je do koszyka Niech przyjdzie po mnie piękny kochanek Powiedz mi jego imię Konfucjusz

DZIEŃ ZACZYNA NA WODZIE. Tak jak jego ojciec. Tak jak ona. Oczywiście nie może przyznać sam przed sobą, że pojawił się tu wyłącznie z jej powodu. Jego obecność w tym miejscu o brzasku, w motorówce z wyłączonym silnikiem, jest uzasad- niona. Uśmiecha się na myśl o słowie, którego użył. Uzasad- nienie. Zasady. Zabawnie brzmi to słowo w odniesieniu do jego życia, a jednak jakoś do niego pasuje. Powtarza je, delektując się każdą sylabą, wyobrażając sobie swój akcent z młodości. Za-sa-dy. Ostatni odcinek pokonał, wiosłując, i zatrzymał się niedale- ko pomostu. Niewielu ludzi zna tę zatoczkę na rzece Patapsco, na południe od miasta i Wewnętrznej Przystani. A ci, którzy o niej wiedzą, uważają pewnie, że jest zbyt płytka. I dobrze. Dla- tego wybrał to miejsce. Widział ją tu - raz czy dwa. To nic złe- go, póki nie wychodzi na brzeg i nie węszy. Nie miałaby po co. Ale wszystko może się zdarzyć. Nowy dzień, kolejny dolar w kieszeni, jak mawiał jego oj- ciec, ruszając rano na wodę. W jego przypadku stwierdzenie niemal zbyt dosłowne. Właśnie wtedy zatoka zaczęła ich zdra- dzać. Najpierw zatoka, potem politycy, wprowadzając zakazy i wydając uchwały. Zagłodzić całe pokolenie, żeby nakarmić następne - chyba taki mieli plan. Tylko kto będzie łowił ostrygi i kraby, kiedy wymrą rybacy? O tak, kochali ich bardzo - w 7

teorii!- w kółko gadali o historii oraz tradycji i mlaskali nad stołami zastawionymi owocami morza. Tu, w mieście, robili zamieszanie wokół ciemnoskórych gości, którzy sprzedają owoce i warzywa z konnych wózków. Ale to konie kochali, nie ludzi. Ludzi od brudnej roboty uważali za rodzaj maszyn. Wszystkim się zdaje, że jedzenie pojawia się na stołach za sprawą jakiejś magicznej sztuczki. I że będzie się pojawiać zawsze, jeśli tylko rybacy przestaną być tacy chciwi. Lepiej niż ktokolwiek wie, że z czasem wspomnienia ubar- wiają przeszłość, ale dawniej wszystko naprawdę było większe i lepsze. Pieczone ostrygi wielkie jak pięść, które pękały w ustach i były pyszne. Gotowane na parze kraby o średnicy dwudziestu centymetrów, istne potwory: żywe mogły odgryźć palec. A później wszystko zaczęło maleć. Ostrygi, kraby. Jego rodzina. Nawet sama wyspa. Ale jego rodzice nie znali i nie pragnęli innego życia. Ojciec uważał się za szczęściarza, bo mógł spędzać całe dnie na wo- dzie. Zatoka odwdzięczyła się za tę miłość, o kilka lat skracając mu życie. Czego nie wypaliło słońce, zniszczyła woda. Zatruła mu krew. Zwykłe skaleczenie okazało się wyrokiem śmierci dla niestarego jeszcze człowieka, kiedy durny lekarz z lądu zaszył ranę, nie odkaziwszy jej dobrze. Mimo to ojciec nigdy się nie skarżył, nawet gdy zakażeniu ulegały kolejne organy. Zawsze żył według swoich zasad i nauczył tego syna. „Rób to, co ko- chasz, i kochaj to, co robisz” - taka była mantra ojca. Jego mot- to życiowe, które wziął sobie do serca. Ale zapamiętał też, że to, co kochasz, może cię zabić. Wszystko w porządku. Zadowolony wypływa z zatoczki na Środkowe Koryto, a łódź niemal sama kieruje się ku przystani Cherry Hill. Rzadko tak ryzykuje. Ale dziś musi ją zobaczyć. Musi ją widzieć coraz częściej. Z trudem przypomina sobie czas, kiedy jej nie znał, kiedy nie odwiedzała go w snach, obie- cując mu tę jedną, jedyną rzecz, której pragnie. Myśli z przera- żeniem, że połączył ich przypadek. A co, gdyby on...? Gdyby to 8

nie ona...? Nie umie już wyobrazić sobie świata bez niej. Widzi na rzece kilka ósemek i czwórek, ale żadnej jedynki. Za późno, myśli. Jego serce, które tak rzadko przyspiesza, na- gle się zatrzymuje. Mewy drwią: „Póóóź-no! Póóóź-no! Póóóź- no!” Sterniczki krzyczą do niego: „Półślizg! Ślizg! Nogi! Cała naprzód!” Mewy odpowiadają wrzaskiem: „Póóóź-no! Póóóź- no! Póóóź-no!” Dźwięczne, pełne współczucia dziewczęce głosy są coraz bliżej. „Cała naprzód! Cała naprzód! Cała naprzód!” Mewy zwyciężają. Łodzie znikają, wiatr unosi komendy sterni- czek. Ale... nie. To nie on się spóźnił, tylko ona. Jej kajak wpływa ostatni pod most na Hanover Street. Poznał ją po szerokich plecach i ciężkim, brązowym warkoczu, który przecina je pro- stą kreską, jak kręgosłup. Wyłącza silnik, a ona dziękuje mu krótkim skinieniem głowy. Nie patrzy w jego stronę, bo to za- kłóciłoby rytm wiosłowania. Nie jest ładna. Podoba mu się, chociaż dawniej wolał kobie- ty o subtelniejszej urodzie. Ale ładniutka, a nawet miła buzia nie pasowałaby do tego ciała. Ktoś może nazwałby ją przystoj- ną. Nie on. „Przystojny” mówi się o mężczyznach. A w niej przecież nie ma nic męskiego. Przypomina mu He- rę z tego kiczowatego filmu ze szkieletami. Boginię, która czu- wała nad Jazonem, kiedy wyruszył po złote runo. Głupi: od razu wykorzystał swoje trzy życzenia, choć go ostrzegała. Jej duże oczy o długich rzęsach zamknęły się i stracił ją na zawsze. Jazon zasłużył na najgorszą karę. Oczywiście w filmie tego nie pokazali. Ale film kazał mu myśleć o micie, na którym został oparty. Tak, jak chciała nauczycielka, kiedy w nagrodę w ostat- nim dniu szkoły wyświetliła im ten film na rozklekotanym pro- jektorze. Wtedy zakochał się w greckich mitach. Wydawały się jakby dla niego stworzone. Afrodyta, która wyłania się z fal, żeby zostać żoną harującego w kuźni Hefajstosa, jedynego brzydkiego boga. Psyche i Eros, Pigmalion i Galatea. Epimete- usz i Prometeusz walczący o to, kto pierwszy stworzy miesz- kańców Ziemi. 9

Ale mit o złotym runie był jego ulubionym - może dlatego, że poznał go jako pierwszy. Książka okazała się o wiele bardziej porywająca niż film. Z rozkoszą czytał o zemście Medei na nie- wiernym Jazonie, wyobrażał sobie, jak Kreuza wije się w ago- nii, gdy zatruta koszula pali jej ciało, jakie męki cierpiał Jazon. Niepokoiło go tylko jedno - ucieczka Medei. To nie było właściwe zakończenie. Medea zdradziła ojca z miłości do męż- czyzny, zabiła swoich synów, kiedy mężczyzna ją zdradził. Ktoś powinien dogonić jej rydwan zaprzężony w latające smoki i strącić ją na ziemię. Medea musi zginąć, żeby dopełnił się cykl. Medea musi zginąć. Dziś włożyła bluzkę na ramiączkach, odsłaniającą wszystkie części ciała, które najbardziej mu się w niej podobają. I wcale nie są to te oczywiste części. Lubi wyrzeźbione mięśnie jej bar- ków, małe zagłębienia, które wyglądają, jakby w nocy ktoś trzymał tam palce. Podziwia wydatne obojczyki. Ma piękne, szerokie czoło i jędrną dolną wargę. Dzisiaj przygryza ją i wcią- ga między zęby; to znak skupienia. Wciąż nie wie, jaki kolor mają jej źrenice. Zmieniają się sta- le jak niebo i woda. Poza tym nie mógłby tak po prostu podejść do niej w jakimś publicznym miejscu. A co dopiero spojrzeć jej w oczy. Przygląda się jej z łodzi na rzece, z twarzą schowaną w cie- niu daszka, zasłaniając się lornetką. Tylko tak może się do niej zbliżyć. Na razie.

Rozdział 1 Z POCZĄTKU POMYSŁ WYDAWAŁ SIĘ ŚWIETNY. Tess Monaghan siedziała w samochodzie przed barem na przedmie- ściach Baltimore. Była wczesna wiosna, sezon godowy, i tłum kłębiący się w nieciekawym wnętrzu stanowił żywy dowód, że wszyscy to robią: pszczółki, ptaszki, zajączki oraz yuppies z hrabstwa Baltimore w strojach do golfa. - To nie jest lokal dla pedofila - powiedziała Tess do Whitney Talbot, swojej najdawniejszej przyjaciółki, współlokatorki z college'u i, dosłownie, współwinnej kilku przestępstw. - Za to blisko stąd do kilku ogólniaków, do Uniwersytetu Towsona i Goucher. - Jeszcze nie wiadomo, czy jest pedofilem - poprawiła Whitney, która siedziała za kierownicą chevroleta suburbana. Co roku kupowała coraz większy samochód, jakby benzyna kosztowała tyle co woda. - Możliwe, że nie znał wieku Mercy. Poza tym ona ma szesnaście lat, Tess. Ty chodziłaś do łóżka, gdy miałaś szesnaście lat. - Tak, z rówieśnikami. A skoro namierzył twoją kuzynkę... - Daleką kuzynkę. - ...moim zdaniem robił to już wcześniej. I będzie robił dalej. Twoja ro- dzina rozwiązała problem z Mercy. Ale jak uchronić przed nim inne nasto- latki? Nie każdy może wysłać córkę do drogiej szkoły z internatem. - Nie, serio? - Whitney uniosła brew, kpiąc z bogactwa swojej rodziny. Gapiły się przed siebie, przybite myślą o rozmaitych dewiantach. Udało im się wyrwać jedną dziewczynę ze szponów zboczeńca. Ale jest mnóstwo innych naiwnych dziewczyn. I jeszcze więcej zboków. Mogą przynajmniej 11

zmniejszyć ich liczbę o jednego - ale jak? Tess, która znała się nieźle na kompulsywnym zachowaniu, wiedziała, że nałogowiec nic przerwie swojego ponurego procederu, chyba że nastąpi jakaś katastrofa. Atak serca w przy- padku palacza. Rozwód u alkoholika. Facet z Internetu pilnie potrzebował pomocy. - Nie musisz tam iść - powiedziała Whitney. - Muszę. - A co potem? - Ty mi powiedz. To był twój pomysł. - Prawdę mówiąc, nie sądziłam, że zabrniemy tak daleko. Sześć tygodni wcześniej Whitney opowiedziała Tess o rodzinnym dra- macie, którego bohaterką była nastoletnia kuzynka Mercy. Fabuła: kuzynka buszowała po Internecie w późnych godzinach nocnych. Poprawka: daleka kuzynka. Mezalians rodziców i nieco zbyt wiele upadków na padoku zdecy- dowanie obniżyły wartość Mercy. Być może dziewczyna byłaby w tej chwili w trzecim miesiącu niechcianej ciąży, gdyby nie atak głodu, który w środku nocy kazał jej zbiec do kuchni po przegryzkę. Kiedy przeszukiwała szafki, do jej sypialni weszła matka - która, chociaż komputerowa analfabetka, nie mogła nie usłyszeć radosnego sygnału o nowej wiadomości i nie przeczytać na ekranie pytania: „Czy masz na sobie majteczki?” Wiwisekcja twardego dysku komputera ujawniła obfitą korespondencję między Mercy a mężczyzną, który przedstawił się jej jako dwudziestopięcioletni makler. Rodzice dosłownie i w przenośni przerwali romans córki. Oznaczało to, że jeden z romansujących może zadawać intymne pytania innej nastolatce. To Tess wymyśliła, żeby poszukać FanaMuzy w jego własnym świecie. Przy pomocy koleżanki informatyczki założyły fałszywe konto wymyślonej dziewczyny przedstawiającej się „Licealka”, i zapuściły się w bezkres Inter- netu, surfując w miejscach, w których pedofile zwykli osaczać swoje ofiary. Zmieniały się przy klawiaturze, ale to Tess udało się wywabić FanaMuzy, który zdążył zmienić nick na GoscDlaCiebie. Wytropiła go w chatroomie dla zainteresowanych dziewczęcym lacrosse*. Zaprosił ją do prywatnej konwer- sacji - tuż po tym, jak mniej lub bardziej zgodnie z prawdą opisała mu swój wygląd, nie pomijając talii o obwodzie pięćdziesięciu ośmiu centymetrów. * Lacrosse - zespołowa gra sportowa, uznawana za pierwowzór hokeja na lodzie (przyp. tłum.). 12

Potem mogła już obserwować, niemalże z zawiścią, jak cierpliwie prowadzi długą grę, której celem było uwiedzenie licealistki. Czekając na kolejne wia- domości (pisał na komputerze o wiele wolniej niż ona), Tess myślała o fil- mie Zakręcony, o oryginalnej wersji, w której przebiegły jak bies Peter Cook wyjaśnia Dudleyowi Moore'owi, że może mieć każdą kobietę, jeśli tylko zdoła słuchać jej do czwartej nad ranem. Szybko zrozumiała, że nastolatkę można zdobyć jeszcze przed północą. GoscDlaCiebie co prawda nie znał jej rzekomego wieku - nie od początku w każdym razie. Musiał to z niej wyciągnąć, bo Tess unikała odpowiedzi i wymykała mu się, naśladując - miała nadzieję, że wiarygodnie - płochliwą kilkunastoletnią dziewczynę. Przetrzymała go tydzień, zanim przyznała, że nie skończyła jeszcze dwudziestu jeden lat, a właściwie - nie ma nawet osiemnastu. „Czy możemy dalej się przyjaźnić?” - napisała. „Zdecydowanie tak”, odpisał. Od tej chwili zalecał się do niej jeszcze intensywniej. Niebawem mieli już ustaloną godzinę spotkań w sieci. O dwudziestej drugiej Tess nalewała sobie pełen kieliszek czerwonego wina i niechętnie otwierała laptopa. Po rozmo- wie brała prysznic albo gorącą kąpiel. „Czy masz podrobione dokumenty?” - zapytał GoscDlaCiebie dwa dni temu. Wreszcie. Gość okazał się niezbyt rozgarnięty, choć nie aż tak, żeby od- kryć swoją prawdziwą tożsamość, a tylko tego Tess naprawdę chciała. „Nie. Wiesz, jak mogę je załatwić?” Oczywiście wiedział. Wczoraj wieczorem, kiedy powiedziała mu, że zdo- była już fałszywe dokumenty, zapytał, czy zna ten bar. Akurat tak się złoży- ło, że był blisko kolejki miejskiej, więc mogła dojść na piechotę, gdyby się okazało, że nie ma prawa jazdy albo rodzice nie pożyczyli jej samochodu. „No i zawsze mogę cię odwieźć do domu”, obiecał. A jakże, pomyślała Tess. Zamarła na chwilę z dłońmi nad klawiaturą, nim odpisała, że się zgadza. Poczuła bolesny ucisk w żołądku. Czy z Mercy doszedł tak daleko? Dziewczyna przysięgała, że nigdy się nie spotkali, ale programy do śledzenia kontaktów w sieci bywają zawodne. Część e-maili i zapisów chatów mogła przepaść. Możliwe też, ze Mercy korespondowała z nim również ze szkoły, używając innego konta. 13

Tess spotkała ją tylko raz, dwa lata temu, jeśli nie wcześniej. Już w pierwszej klasie liceum Mercy miała ponętną figurę, z rodzaju tych, które kosztują rodziców sporo nerwów i nieprzespanych nocy. Miała też zielone oczy o ciężkich powiekach, jakby należące do znacznie starszej i bardziej wyrafinowanej kobiety, i proste blond włosy do pasa. Nie dało się ukryć: była bardzo apetyczna, mimo mnóstwa zadrapań i szram, pamiątek po nie- zliczonych meczach hokeja na trawie. Czy FanMuzy poluje na dziewczyny, bo pociąga go ich niewinność? A może chce wykorzystać ich głupotę? Czy wie, jak są młodziutkie, czy po prostu go to nie obchodzi? Kiedy Tess była w wieku Mercy, tacy faceci musieli czekać w samocho- dach w pobliżu przystanku koło szkoły. Wyłazili z nich, zacierając ręce, i od razu pokazywali twarze. Znacznie trudniej było stworzyć iluzję „człowieka sukcesu”, jeśli wychodziło się z poobijanego grata, z oczami czerwonymi od trawki i śliną zaschniętą w kącikach ust. Tak, w moich czasach to dopiero byli pedofile, pomyślała Tess. Licealka napisała: „Do zobaczenia o dwudziestej”. GoscDlaCiebie: „Będę czekał w barze. Szukaj faceta z krawatem w kwia- ty”. NIE DO WIARY. W barze siedziało trzech facetów w kwiecistych krawa- tach. - Trzy krawatki w kwiatki - zakpiła Whitney. - I to tylko w Hunt Valley. Ci ludzie obrażają ideę studenckiego szpanu. - Numer jeden chyba wychodzi, a numer dwa jest, zdaje się, z tamtym gościem. Drogie panie, poznajcie naszego szczęśliwego kawalera numer trzy! Lubi muzykę, żeglowanie, zachody słońca i podrywanie nieletnich dziewcząt w Internecie - zaanonsowała Tess głosem Herba Alperta z nieza- pomnianej Randki w ciemno. - Czy to ciacho, czy klops? - zaćwierkała Whitney. - Gość chce wyglądać na ciacho. Przyjrzyj mu się. Siedział z boku, przy barze, i oglądał mecz koszykówki na telewizorze w rogu sali. Różowa koszula odstawała nieco na wąskich ramionach, a duży zadek zwisał z wysokiego krzesła. - Pije mrożoną margaritę - zauważyła Whitney. - Nigdy nie ufaj faceto- wi, który zamawia mrożoną margaritę. Pewnie zdążył już przekupić barma- na, żeby nalewał ci podwójne porcje wszystkiego, co weźmiesz. Zakład o dwadzieścia dolarów, że poleci pinacoladę albo daiquiri. 14

- Wyglądam na siedemnaście lat? - zapytała Tess, przyglądając się w tylnym lusterku. - W tym świetle ujdzie. W końcu on cię ma za siedemnastkę - powie- działa Whitney, dość uprzejmie jak na nią - A poza tym odkąd to facet na pierwszej randce patrzy na twarz? Tess pożyczyła od Whitney jasnoróżowy T-shirt i kwiecistą spódnicę. Nie było łatwo, mając trzydzieści jeden lat, udawać siedemnastolatkę, która udaje, że skończyła dwadzieścia jeden. Tess rozpuściła włosy i pozwoliła im opaść swobodnie wokół twarzy (nienawidziła tego). Miała nadzieję, że taka fryzura zmiękczy jej rysy i odwróci uwagę od zmarszczek przy ustach i oczach. Nałożyła też więcej makijażu niż kiedykolwiek w życiu. Przynajm- niej w tej dziedzinie nie musiała udawać nieporadności. GoscDlaCiebie - podczas ostatniej przed randką wymiany wiadomości ze sporymi oporami podał swoje imię, Steve - wstał, kiedy weszła do baru. - To ty...? - No, chyba tak - była zdenerwowana. To dobrze. Powinna być zdener- wowana. - Czego się napijesz? - Sama nie wiem. Może piwa? Zmierzył ją wzrokiem. - Dzisiaj pasuje do ciebie truskawkowa margarita. Truskawkowa margarita. Gorzej niż daiquiri. A poza tym Tess odrzucało zawsze od facetów, którzy na randce wybierali i zamawiali drinki dla dziew- czyn. Mimo to kiwnęła głową. Barman rzucił na nią okiem i nie poprosił o dowód. Cholera jasna. Ale Whitney miała rację: Steve chciał zobaczyć sie- demnastolatkę i widział ją, chociaż nikt inny nie dałby się oszukać. - Widzisz, a tyle było zamieszania z tymi fałszywymi dokumentami - szepnął jej do ucha. Jego nonszalancki w zamierzeniu chichot zabrzmiał sztucznie, jakby ćwiczył go przed lustrem. Chyba czuł się nieco zagubiony bez klawiatury i ekranu. - Usiądziemy w boksie? - Tak, pewnie. Wzięli drinki i Tess poprowadziła go - udając, że wcale nie prowadzi - do jednego z boksów przy oknie, żeby Whitney mogła ich widzieć. - Więc się udało? - zapytał. - Co się udało? 15

- No, z tymi dokumentami. - A, to. Tak, udało się. - Mogę zobaczyć? - Co? - Tego się nie spodziewała. - Mogę zobaczyć dokumenty? - Jasne, jasne. Wyciągnęła z torby swoje prawdziwe prawo jazdy. Przyjrzał mu się w przyćmionym świetle. Prawa jazdy nowego wzoru podobno były nie do pod- robienia, ale wprowadzono je kilka lat wcześniej i Tess miała nadzieję, że fałszerze opanowali już nową technologię. Raczej nie mogła pokazać Steve- 'owi swojej licencji prywatnego detektywa. - No, no, gość jest coraz lepszy. Prawko jak prawdziwe. - Steve mru- gnął. - A czemu masz tu trzydzieści jeden lat? Rumieniąc się, wzięła dokument z powrotem. - Pomyliło mi się. Dodałam czternaście lat zamiast czterech. - To naprawdę masz na imię Theresa? Zaskoczył ją, wymawiając jej imię w pełnym brzmieniu. Omal nie za- przeczyła. - T-tak, ale wolę... Terry. - W Internecie czasem chciałaś, żeby cię nazywać Rose. To był pomysł Whitney na początku ich polowania na pedofila. A więc obserwował Licealkę, zanim ją zagadnął, tropił jej ślady na stronach o spo- rcie, boysbandach i serialach telewizyjnych. - Bo to takie ładne imię. Ładniejsze niż Theresa. - W takim razie dla mnie będziesz Rose. - A ty...? - Steve. Tak się naprawdę nazywam. - O, nie pokażesz mi swojego prawka? - próbowała go kokietować jak nastolatka. Problem w tym, że nigdy nie umiała flirtować, nawet w liceum. Zaśmiał się, ale nie pokazał dokumentów. Niedobrze. Spotkała się z nim tylko po to, żeby poznać jego prawdziwą tożsamość. Zamierzała wtedy prze- prosić, iść do toalety, zaczekać tam na Whitney i podać jej imię oraz nazwi- sko faceta. Whitney miała pojechać do najbliższej restauracji i zadzwonić z komórki do skomputeryzowanej przyjaciółki, która przeszukałaby wszystkie dostępne bazy danych, żeby zdobyć jego adres, informacje o zadłużeniu czy 16

wyrokach. Gdyby wiedziały, kim jest, mogłyby dobrać mu się do skóry. Tess udałaby, że boli ją głowa - w końcu nastolatce można wybaczyć, że zrywa się z randki - i znikłaby w mrokach nocy, a dokładnie na parkingu za barem, gdzie koło śmietnika czekał jej samochód. Steve położył jej ręce na dłoniach. - Terry, Terry, Terry - zaczął. Zdaje się, że miało to zabrzmieć roman- tycznie i czule. Tess z wysiłkiem opanowała odruch wstrętu i nie wyrwała rąk ze spoco- nego, wilgotnego uścisku. - Myślałam, że mam być Rose. - Racja. Rose. Jesteś naprawdę piękna, wiesz o tym? Nie spodziewałem się... to znaczy, miałem nadzieję... czasem, jak poznajesz kogoś w sieci, wiesz, jak wygląda. Ale ty zachowywałaś się za każdym razem inaczej. Jak- byś była dwiema różnymi osobami. Bo byłam, pomyślała Tess i ugryzła się w język. Irlandzko-katolicko- niemiecką Żydówką, którą tu widzisz, i blondynką, anglosaską protestantką z wyższych sfer. Przekazywały sobie zapisy rozmów, ale nie umiały mówić tym samym głosem, a raczej pisać w ten sam sposób. Whitney była nieco bardziej wycofana, ostrożniejsza. Być może nie przypadkiem to właśnie nonszalanckiej Tess udało się skłonić Steve'a do rozmowy sam na sam. - Jesteś piękna - powtórzył, gapiąc się w jej oczy (zapewne długo tre- nował spojrzenie „z głębi duszy”: siedemnastoletnia Tess mogłaby się na to złapać). „Jesteś piękna”. Należałoby zakazać mężczyznom mówienia takich rzeczy do kobiet, które nie skończyły jeszcze dwudziestu pięciu lat. A może i czterdziestu pięciu. Tess wiedziała, że nie jest piękna. Atrakcyjna - tak. Wpadająca w oko - na pewno. Ale nigdy „piękna”. Jednak jako siedemnastolatka chciała być piękna i poszłaby za każdym facetem, który pochwaliłby jej urodę. Przeżywszy już cale trzydzieści jeden lat, potrafiła czytać w tym męż- czyźnie jak w otwartej książce, wykrywając wszystkie drobne znaki, które wskazywały, że nie jest księciem z bajki. Różowa, tania koszula marszczyła mu się pod pachami. Nosił za duży zegarek i krzykliwy, tandetny sygnet na prawej ręce. Miał dość regularne rysy, ale oczy osadzone za blisko i brzydkie usta. A jego fryzura mówiła wyraźnie o próbie ukrycia początków łysiny. - Jesteś taka piękna - powtórzył jak zaklęcie. 17

- Wcale nie. - Skorzystała z chwili udawanego zakłopotania, by położyć dłonie na kolanach. - Wcale nie jestem piękna. - Oczywiście, że jesteś. W środku i na zewnątrz. Dlatego właśnie jesteś taka wyjątkowa. Do stolika podeszła kelnerka. Steve zaczął się niecierpliwie wiercić, Tess odetchnęła z ulgą. Zamówiła posiłek, który jej zdaniem najlepiej pasował do nastolatki: cheeseburgera z mnóstwem dodatków, krążki cebulowe i tru- skawkowy koktajl mleczny. Steve skrzywił się lekko, kiedy poprosiła o krąż- ki. Ledwo powstrzymała się od zjadliwego komentarza. „Widzisz, stary, tak to jest, kiedy się umawiasz z dzieciakami. Nie wiedzą, że na randce nie za- mawia się cebuli”. - Masz ochotę na jeszcze jednego drinka? - Jeszcze nie skończyłam tego. - Rzeczywiście, upiła dopiero łyk. Miała mocną głowę, ale nie chciała, żeby dzisiaj alkohol stępił jej zmysły i ją zde- koncentrował. - Teraz jest happy hour, dwa drinki w cenie jednego, ale już zaraz się skończy. Aha, do tego drań jest skąpy. Uroczy, po prostu uroczy gość. - Nie, naprawdę, dziękuję. Nagle podskoczył i zaczął się macać po brzuchu. Odruch Pawłowa w re- akcji na wibrowanie pagera. To już lepsze niż gdyby się ślinił, uznała Tess. - Z mojego biura - powiedział. - O cholera, alarm. - Alarm w firmie inwestycyjnej? - Tak, właśnie. Alarm. - To giełda nie zamyka się o... - Zaraz, nie powinna znać dokładnej go- dziny, w końcu jest tylko nastolatką. - No, jakoś pod wieczór? - Owszem, ale w finansach pracuje się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Teraz otwarte są giełdy... w Indonezji. - Och. - „Śmierdzący łgarz!” - Chyba lepiej zadzwoń. - Tak, najlepiej od razu zadzwonię. Automaty na kartę wisiały w głębi lokalu, w długim korytarzu prowadzą- cym do toalet. Kiedy tylko Steve zniknął za ścianą, Tess chwyciła skórzaną kurtkę, którą zostawił na wieszaku przy boksie. Noc była, owszem, chłodna, ale nie aż tak chłodna. Skórzana kurtka wyraźnie miała zrobić wrażenie. I pewnie zrobiłaby je - na każdym, dla kogo alfons z przedmieścia to ikona stylu, bo ktoś inny uznałby ją za szczyt bezguścia. A rzekoma skóra okazała 18

się w dotyku gumiasta i lepka. Tess zapuściła ręce do kieszeni, szukając gorączkowo portfela. Jeden rzut oka na nazwisko faceta na prawie jazdy i ma go w garści. Gdyby jeszcze nosił przy sobie kartę ubezpieczeniową z numerem, mogłyby go zniszczyć. W bocznych kieszeniach znalazła tylko paprochy, jakby kurtka była świeżo kupiona. Potrząsnęła nią i usłyszała grzechotanie. Musi być jeszcze jakaś wewnętrzna kieszonka. Wsunęła dłoń głębiej i z kieszeni na piersi wyłowiła żółtą buteleczkę z lekarstwem. Bingo! Na naklejce zawsze są imię, nazwisko i adres pacjenta. Ale na tej fiolce nie było nawet naklejki. Tess zajrzała do środka i nagle zrozumiała, dlaczego Steve chciał, żeby piła szybciej i skorzystała z oferty dwóch drinków w cenie jednego. Tabletki były okrągłe i białe jak aspiryna, ale z jednej strony miały kre- skę, a z drugiej litery „roche” i cyfrę 1. Rohypnol. Pigułka gwałtu. Tess przy- pomniała sobie, co czytała o tym środku, od kiedy stał się plagą kampusów. Ofiara traciła przytomność w ciągu dwudziestu minut, a następnego dnia nie pamiętała, co się z nią działo. Lek był legalny w Meksyku, tabletka kosz- towała od jednego do pięciu dolarów. Co teraz? Buteleczka wydawała się pełna. Czy Steve wrzucił jej pigułkę do drinka? Nie, patrzyła barmanowi na ręce, a potem sama zaniosła szklan- kę do stolika. Pewnie miał nadzieję, że wrzuci jej do szklanki rohypnol, kie- dy Tess wyjdzie do toalety. Namawiał ją usilnie, żeby wzięła drugą margaritę. Jak Wilk wabiący Czerwonego Kapturka, żeby podszedł bliżej. Żebym cię mógł łatwiej uśpić i zgwałcić, dziecinko. Nie myśląc, co robi, Tess wpuściła tabletkę do szklanki Steve'a. A potem jeszcze jedną, do pary. - Podać coś jeszcze? - Do stolika podeszła kelnerka z talerzami. Była studentką i traktowała Tess z szacunkiem. Każdy widział, ile ma lat. Każdy, tylko nie Steve. - Tak, wszystko - odpowiedziała Tess. - PROBLEM ROZWIĄZANY - oznajmił Steve kilka minut później. - Powie- działem, żeby nie zawracali mi już głowy. No i jak, dobrze się bawimy? - Czadowo. - Tess przegryzła cebulowy krążek na pół. Nie rozdzielił się do końca, więc z głośnym mlaśnięciem wciągnęła do ust długie, przezroczyste 19

włókno. Steve gapił się na nią z głupawym uśmiechem. To musiała być prawdziwa miłość, bo lek na pewno nic zaczął jeszcze działać. - CIĘŻKI JEST - sapnęła Whitney. - Znaczy jak na takiego mizeraka. - Fakt - zgodziła się Tess. Zataczając się i potykając, ciągnęły Steve'a do domku gościnnego w posiadłości Talbotów, w którym mieszkała Whitney. Z pewnością potrzebowały prywatności, choć nie miały jeszcze pojęcia, co zrobią z nieoczekiwaną zdobyczą. Czuły się jak wędkarz, który wybrał się na płocie, a wraca z żywą krową morską na haczyku. Łup imponujący, ale ra- czej nielegalny, a przy tym zdecydowanie kłopotliwy. Minęło niemal czterdzieści minut, nim pigułki zadziałały. Tess zastana- wiała się już, czy się nie pomyliła, kiedy nagle Steve zaczął bełkotać, a po- wieki opadły mu na zmętniałe oczy. - Nie wiem, co mi... może tequila... - Zapłaćmy i zbierajmy się stąd - zakomenderowała Tess, porzucając maskę nastolatki. Wygrzebał z portfela kilka banknotów oraz monet i stanął chwiejnie na nogach, chwytając jej dłoń w geście, który był jednocześnie próbą nawiązania intymnego kontaktu i utrzymania pionu. - To nawet nie jest dziesięć procent - dogryzła mu. - Daję dwadzieścia procent napiwku za jedzenie, ale nie za alkohol. Do alkoholu sobie doliczają sami... A w ogóle... chyba mnie zatruli. W głowie mi się kręci. Tess rzuciła na stół jeszcze kilka dolarów i zaczęła holować Steve'a w kie- runku parkingu. Miała nadzieję, że pracownicy restauracji nie zauważą, że facet ledwie idzie. Niestety, tuż przy drzwiach zatrzymał ich właściciel. - On chyba nie będzie prowadził? Uff. Facet po prostu nie chce być za nic odpowiedzialny. - Nie, ja mam kluczyki - uspokoiła go Tess. - Zawiozę go do domu. Zamierzała przeszukać kieszenie Steve'a i zostawić go na parkingu, ale ponieważ cały personel zwrócił już na nich uwagę, pociągnęła go aż do wozu Whitney i wepchnęła na tylne siedzenie. - Co to ma być? - zapytała Whitney, patrząc z obrzydzeniem na słania- jącego się mężczyznę. 20

- Nie wiem - odparła Tess. - Jedź dokądś. - Do mnie. - Whitney odzyskała zwykłą pewność siebie. I tak pochrapujący łagodnie Steve spoczął na sosnowej podłodze w dom- ku Whitney. Oddychał przez usta jak dziecko, ale ten widok bynajmniej nie napełniał ich czułością. Tess wydobyła portfel z tylnej kieszeni jego spodni, co było nie lada wy- czynem, biorąc pod uwagę, jak bardzo opinały się na pośladkach. - Mickey Pechter - przeczytała. - Mieszka w hrabstwie Baltimore. W tych mrówkowcach w Towson, sądząc po karcie do drzwi. O ile się założysz, że giełdę widział tylko w telewizji? Zadzwoniła do Dorie Starnes, ich komputerowej specjalistki, która cze- kała w gotowości przez cały wieczór (i liczyła za każdą godzinę, o czym nie omieszkała im radośnie przypomnieć), żeby przekazać jej nazwisko, adres i datę urodzenia mężczyzny. Wyszukiwanie nie dało żadnych wyników. - Nie ma nawet niezapłaconego mandatu za parkowanie - stwierdziła Dorie. - Gość jest czysty. - Albo miał szczęście, że go nie złapali - orzekła Tess, odkładając słu- chawkę. - Kurczę - westchnęła Whitney. - Byłam pewna, że coś na niego znaj- dziemy. - Mamy jego nazwisko i numer telefonu, to mało? Zadzwonimy do nie- go, kiedy się obudzi, powiemy, żeby przestał mejlować z dziewczynkami i tyle. - Mało. Musimy dać mu nauczkę. Porządnie go nastraszyć. Miał przy sobie pigułki. Jeśli jeszcze nikogo nie zgwałcił, to tylko kwestia czasu. Steve - nie, Mickey - westchnął głęboko przez sen. Kiedy go taszczyły, rozpiął mu się środkowy guzik koszuli, odsłaniając owłosiony, biały jak u ryby brzuch. Whitney pochyliła się nad śpiącym mężczyzną i trąciła go w pierś czub- kiem mokasyna. - Co za kosmaty gnom. Nie znoszę kosmatych facetów. - Za to z włosami na głowie niedługo się pożegna - zawyrokowała Tess. - Najdalej za trzy lata będzie łysy jak kolano, a wtedy koniec z podrywaniem nastolatek. Wystarczy, że pozwolimy działać naturze. Whitney rzuciła jej spojrzenie z serii „kogo ty chcesz oszukać”. - Coś mi przyszło do głowy - oznajmiła. 21

Podeszła do staroświeckiej komódki, jednego z wysłużonych rodzinnych mebli, które jej matka kazała wstawić do domku dla gości, i z jednej z szu- flad wyciągnęła szablon z literami. - Zrobimy transparent z napisem „Witaj w domu”? - chciała wiedzieć Tess. - Momencik. - Whitney zniknęła w niewielkiej łazience, skąd wyłoniła się z zardzewiałą ze starości puszką depilatora w piance Nair. Przewróciła Mickeya na brzuch i zdjęła mu koszulę, krzywiąc się na wi- dok owłosienia jeszcze gęstszego niż na piersiach. - Idealnie. - Ostrożnie umieściła szablon na plecach mężczyzny i wy- pełniła jedną z liter pianką. P, potem E, D, O... - Whitney, co ty robisz? - spytała Tess. - Piszę mu na plecach „pedofil”. - Idiotyczny pomysł. A poza tym jest kwiecień. Kto będzie oglądał jego plecy? - Jest dokładnie pierwszy kwietnia, a my złapałyśmy pierwszej klasy dupka. Kiedy próbowała dołożyć kolejną literę, kształty zlały się i ostatecznie Whitney pokryła pienistym preparatem całe plecy Mickeya. - Brawo - skomentowała Tess. - U kosmetyczki zapłaciłby za to trzy- dzieści dolców. Odebrała Whitney puszkę i nałożyła depilator na przerzedzone włosy na głowie mężczyzny. Nie zawracała sobie głowy literami, tutaj chciała usunąć wszystko. Razem przeturlały Mickeya z powrotem na plecy i za pomocą szablonu wypisały mu na piersi „palant”. - Słabo widać litery - oceniła Whitney. - Powinnyśmy wziąć maszynkę do golenia - zgodziła się Tess. - Albo wosk w plastrach. Zawsze chciałam zobaczyć, jak to cholerstwo działa. Tess rozpięła spodnie Mickeya i zsunęła je aż do kostek, żeby nałożyć resztki depilatora na uda i łydki. Sprej zaczął syczeć, wyrzucając końcówkę pianki. Włosy na nogach mężczyzny były jaśniejsze i bardziej delikatne, jak u chłopca. Nosił czarne nylonowe slipy, zdecydowanie zbyt obcisłe. - Liczył na trochę akcji - stwierdziła Whitney. - Nic tak nie gwarantuje akcji jak dawka rohypnolu na randce - podsumowała Tess. - Problem w tym, że kiedy rozbierasz się do seksownej bielizny, dziewczyna jest już zwykle nieprzytomna. 22

SPORO PO PÓŁNOCY posadziły wydepilowanego Mickeya Pechtera na par- kingu przy barze, opierając go o niebieską hondę accord. Lokal, zamknięty przed godziną, był ciemny i pusty. Honda była oprócz toyoty Tess jedynym samochodem na parkingu, a kluczyki pasowały do drzwiczek. Mickey został w slipach i skarpetkach. Resztę jego ubrania Tess wyrzuciła do śmietnika za sklepem z alkoholami przy York Street. Teraz ułożyła portfel, kluczyki i pager tuż obok głowy mężczyzny i przykryła go skórzaną kurtką. W ostatniej chwili zdecydowała się zatrzymać rohypnol. Wolała nie od- dawać mu broni. Nie miała pojęcia, czy lek trudno zdobyć, ale dlaczego ułatwiać mu podły proceder? - Okropnie jest różowy - zauważyła. - Wszyscy jesteśmy różowi - odparła Whitney. - Coś takiego jak biały człowiek nie istnieje. Tak samo jak czarny. - Ale on jest jaskraworóżowy. Jak gotowany rak. Albo jak Humpty- Dumpty, kiedy zleciał z muru. Tak. Humpty-Dumpty - to było właściwe skojarzenie. Wyglądał żałośnie, skulony we śnie, pokryty gęsią skórką. Ogarnęło ją coś na kształt współczu- cia. Ale natychmiast przypomniało jej się, jakie miał plany na dzisiejszą noc, i obrzydzenie aż ścisnęło jej żołądek, w którym cheeseburger i cebulowe krążki pływały w kilku łykach truskawkowej margarity. - Zabierajmy się - powiedziała, wstając. I nagle, sama nie rozumiejąc, co robi i dlaczego, odwróciła się do Mickeya i z całej siły kopnęła go w żebra. Gdyby miała na nogach ciężkie martensy, pewnie by się obudził, ale lek- kie balerinki na płaskim obcasie, które włożyła, żeby wyglądać dziewczęco, osłabiły uderzenie. Mimo to powinno wystarczyć, żeby nabić mu porządne- go siniaka na pamiątkę wspólnego wieczoru. Tak w każdym razie powiedzieli jej policjanci z hrabstwa Baltimore, któ- rzy następnego dnia przyjechali ją aresztować.

Rozdział 2 HRABSTWO BALTIMORE OTACZA MIASTO BALTIMORE JAK FOSA. Lub jak ima- dło - w zależności od punktu widzenia. Sto pięćdziesiąt lat temu rozdzieliły się i poszły każde swoją drogą. Od tego czasu trwa spór o to, kto lepiej na tym wyszedł. Miasto jest bankrutem, dusi się w swoich granicach i nie może poradzić sobie z rosnącą przestępczością. Hrabstwo to miejsce-którego-nie- ma, terra incognita, przynajmniej w ludzkiej świadomości. Dla Tess, uro- dzonej w mieście, było jak obcy kraj. Podczas podróży przez meandry systemu prawnego hrabstwa tylko utwierdziła się w tej opinii. - Hej, to jest jakaś myśl - odezwała się, siedząc w korytarzu w sądzie hrabstwa trzy tygodnie po randce z Mickeyem Pechterem. - Może nie jest za późno, żeby starać się o ekstradycję? - Cieszę się, że możesz żartować - odpowiedział jej prawnik i od czasu do czasu pracodawca, Tyner Gray. - Kiedy cię zatrzymali na noc w areszcie albo kiedy oskarżyli cię o napad, bałem się, że zaczniesz sprawę traktować poważnie. Ale skąd. Za chwilę ogłoszą wyrok, a ty, zdaje się, wciąż uważasz, że grasz w komedii sensacyjnej, i masz z tego kupę zabawy. - Jaka to sensacja, skoro nie ma nawet suspensu? - prychnęła Tess. - To nie jest prawdziwy wyrok. - Nie oszukuj się. Dozór przed wyrokiem oznacza po prostu, że kiedy spełnisz wszystkie warunki, w twoich aktach nie będzie śladu, że byłaś ska- zana. - O, to nawet śmieszne. 24

- To nie jest śmieszne. - W życiu bywają takie chwile, że możesz się śmiać albo płakać - stwierdziła Tess. - Ja wolę się śmiać. W ostatnich trzech tygodniach Tess zdarzało się płakać, ale zawsze w ta- jemnicy. Nigdy nie okazałaby słabości przed starym kąśliwym Tynerem - ani przed kimkolwiek innym. Grała twardzielkę nawet przed swoim chłopa- kiem Crowem, który jednak nie dał się oszukać. Zdradził ją brak apetytu. Teraz sprawa zbliżała się do końca, wkrótce będzie złym wspomnieniem. Na potrzeby przyszłych biografów wydarzenie to podsumuje w jednym zda- niu: „W wieku trzydziestu jeden lat miałam przejściowe kłopoty z prawem, ale ostatecznie okazało się to nieporozumieniem”. Nawet termin, którego sędzia użył w akcie oskarżenia - dozór przed wyrokiem - brzmiał jakoś nie- stosownie, jakby tak naprawdę chodziło o deser przed podwieczorkiem. Tyner najwyraźniej również miał skojarzenia z jedzeniem. Nagle powie- dział: „Czas siadać do stołu”, zawrócił wózek trzema zręcznymi ćwierćobro- tami i wjechał do sali rozpraw. Mickey Pechter siedział w pierwszym rzędzie, tuż za prokuratorem. Tess nie widziała swojej „ofiary” od rozstania na parkingu przed barem. Odrosły mu włosy na głowie: matowe, ale gęstsze. Możliwe, że odkryła cudowne lekarstwo na łysienie. Skóra wyglądała normalnie. Ciekawe, czy naprawdę dostał silnej alergii, na którą się uskarżał. Może i tak, skoro trafił do szpita- la. Kiedy zobaczył Tess, na jego twarzy pojawiły się kolejne emocje: strach psa, kulącego się na widok kogoś, kto go kopnął, cień uśmiechu, wreszcie nieskrywana nienawiść w zwężonych oczach. „Gwał-ci-ciel” - powiedziała bezgłośnie w jego stronę. Wszystko, co mo- gła zrobić. Tyner pociągnął ją za warkocz, żeby nie siadała. - Proszę wszystkich o powstanie. Dennis Halsey był młody jak na sędziego i niemal przystojny. Miał gęstą czuprynę - ciekawe, czemu coraz częściej zwracała u mężczyzn uwagę na włosy - ale jego twarz i ciało były kanciaste, jakby kwadratowe. Wyglądał trochę jak robot albo Frankenstein. Nie popełniając najmniejszego błędu, wspinał się coraz wyżej w hierarchii jurysdykcji stanowej. Być może w przy- szłości czekała na niego czerwona toga członka marylandzkiego sądu naj- wyższego. 25