Autor ma przyjemność docenić pomoc Ragdale Foundation z La
ke Forest w stanie Illinois, gdzie dokonano części przygotowań
do niniejszej książki, a także wsparcie Virginia Center for the
Creative Arts w Sweet Briar w Wirginii, gdzie ją napisał.
Rozdział I
Kwadrans po dziesiątej w ostatnią środę maja wsadziłem pięk-
ną kobietę do taksówki i patrzyłem, jak odjeżdża z mojego życia,
a przynajmniej z najbliższej okolicy. Potem zszedłem z krawęż-
nika i złapałem drugą taksówkę.
Róg Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu, powie-
działem kierowcy.
Był przedstawicielem ginącego gatunku, ten zasuszony stary
sęp, dla którego angielski był mową ojczystą.
- To pięć przecznic stąd, cztery prosto i jedna w bok. Ma-
my piękną noc, więc co taki młody człowiek jak pan robi w tak-
sówce?
Próbuje zdążyć na czas, pomyślałem. Te dwa filmy trwały
trochę dłużej, niż przewidywałem, a musiałem wpaść do swoje-
go mieszkania, zanim pospieszę do cudzego.
- Dokucza mi noga — powiedziałem.
Nie pytajcie mnie dlaczego.
- Ach tak? A co się stało? Chyba nie potrącił pana samo-
chód, co? Mam nadzieję, że to nie była taksówka, a jeśli tak, to
że nie moja.
- Artretyzm.
- No nie, artretyzm? — Obrócił głowę i spojrzał na mnie.
- Jest pan o wiele za młody na artretyzm. To choroba starych
pierdzieli, z którą jedzie się na Florydę i wygrzewa w słońcu.
Mieszka w przyczepie kempingowej, gra w tysiąca i głosuje na
republikanów. Jeśli facet w pańskim wieku mówi mi, że złamał
nogę na nartach lub naciągnął sobie ścięgno, biorąc udział w ma-
ratonie, mogę to zrozumieć. Ale artretyzm! Gdzie?
7
- Północno-zachodni róg Siedemdziesiątej Pierwszej i West
Endu - powiedziałem.
- Wiem, gdzie pan wysiada z mojej taksówki, ale gdzie na-
bawił się pan tego artretyzmu? Miał go ktoś z rodziny?
Jak się w to wpakowałem?
- Jest pourazowy — wyjaśniłem. — Na jesieni odniosłem
kontuzję, a potem wywiązały się komplikacje. Zazwyczaj nie
jest tak źle, ale czasem noga mi dokucza.
- To straszne w pana wieku. I co pan z tym robi?
- Niewiele można zrobić — odparłem. — Zdaniem mojego
lekarza.
- Lekarze! — wykrzyknął i przez resztę drogi wyliczał mi
długą listę wad przedstawicieli tego zawodu. O niczym nie mają
pojęcia, nie dbają o pacjentów, częściej szkodzą, niż pomagają,
liczą sobie jak za zboże, a jeśli mimo to komuś się polepszy,
mają mu to za złe. — A kiedy już zrobią z ciebie inwalidę, tak że
nie masz innego wyjścia i musisz ich pozwać, do kogo jesteś
zmuszony się zwrócić? Do prawnika! A ci są jeszcze gorsi!
W ten sposób dotarliśmy na północno-zachodni róg Siedem-
dziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu. Miałem zamiar poprosić
go, żeby zaczekał, gdyż na górze nie zabawię długo i znów bę-
dzie mi potrzebna taksówka, która przewiezie mnie na drugi ko-
niec miasta, ale miałem już dość... — wytężyłem wzrok i prze-
czytałem licencję przyklejoną z prawej strony deski rozdzielczej
- Maksa Fiddlera.
Zapłaciłem za przejazd, dodałem dolara napiwku, po czym
z uśmiechami szerokimi jak Missisipi pożegnaliśmy się z Ma-
ksem, życząc sobie wzajemnie dobrej nocy. Zastanawiałem się,
czy nie kuleć dla uwiarygodnienia moich słów, ale zdecydo-
wałem, że do diabła z tym. Żwawym krokiem minąłem odźwier-
nego i wszedłem do holu.
Znalazłszy się na górze, w moim mieszkaniu, pospiesznie
się przebrałem, zmieniając spodnie khaki, koszulkę polo oraz in-
spirujące sportowe buty („Po prostu to zrób!") na białą koszu-
8
lę i krawat, szare spodnie, czarne półbuty na gumowych pode
szwach oraz granatowy blezer z kotwicami umieszczonymi na
niezliczonej liczbie mosiężnych guzików. Te guziki — a także
stanowiące z nimi komplet spinki, których nie widziałem od
lat — były prezentem od kobiety, której jakiś czas temu dotrzy-
mywałem towarzystwa. Poznała pewnego faceta, wyszła za nie
go i przeprowadziła się na przedmieście Chicago, gdzie podob-
no spodziewała się ich drugiego dziecka. Mój blezer przetrwał
dłużej niż nasz związek, a guziki przeżyły blezer. Kiedy kupiłem
sobie nowy, kazałem krawcowi przeszyć guziki. Zapewne prze
żyją również ten blezer i być może będą w doskonałym sta
nie, kiedy ja już opuszczę ten padół, chociaż staram się o tym nie
myśleć.
Z szafy wnękowej wyjąłem dyplomatkę. W drugiej szafie, tej
znajdującej się w sypialni, za tylną ścianką jest skrytka. Moje
mieszkanie przeszukiwali profesjonaliści, ale jeszcze nikt nie od
krył tego schowka. Poza mną i nieustannie zaćpanym młodym
stolarzem, który mi go zrobił, tylko Carolyn Kaiser wie, gdzie
schowek się znajduje i jak go otworzyć. Inaczej, gdybym nagle
opuścił ten kraj lub świat, zawartość schowka zapewne pozo
stałaby tam aż do rozbiórki budynku.
Nacisnąłem dwa miejsca, które trzeba nacisnąć, potem prze
sunąłem deskę, którą trzeba odsunąć, i schowek ujawnił mi swo-
je sekrety. Nie było ich wiele. Ma mniej więcej metr sześcienny,
więc jest dostatecznie obszerny, aby pomieścić prawie wszystko,
co ukradnę, do czasu, aż zdołam się pozbyć towaru. Jednak już
od wielu miesięcy niczego nie ukradłem, a ostatni łup został
dawno temu przekazany paru facetom, którzy potrzebowali go
znacznie bardziej niż ja.
Co mam powiedzieć? Kradnę. Najlepiej gotówkę, lecz tę co
raz trudniej znaleźć w tych czasach kart kredytowych i całodobo-
wych bankomatów. Są jeszcze ludzie, którzy zawsze dysponują
dużą gotówką, lecz ci zazwyczaj również mają pod ręką spore
ilości narkotyków, nie wspominając o pistoletach maszynowych
i agresywnych rottweilerach. Oni mają swoje życie, a ja swoje
9
i jeśli nasze drogi nigdy się nie przecinają, to nie mam nic prze-
ciwko temu.
Przedmioty, które wyjąłem ze schowka, były doskonałą ilu-
stracją powiedzenia, że to, co dobre, jest zawsze małe. Oczywiś-
cie - biżuteria. Dzieła sztuki, takie jak jadeitowe figurki, dro-
biazgi z ery prekolumbijskiej czy z weneckiego szkła. Cenne
okazy - znaczki, monety, a niedawno nawet karty z graczami
baseballowymi. Od czasu do czasu jakiś obraz. Raz - i błagam,
nigdy więcej - futro.
Okradam bogatych i robię to z tego samego powodu, co Robin
Hood: ponieważ biedni, niech ich Bozia ma w swojej opiece, nie
mają niczego, co warto by im zabrać. I zwróćcie uwagę, że te cen-
ne drobiazgi, które zabieram, nie są rzeczami, których nagły brak
mógłby uniemożliwić dalszą egzystencję byłych właścicieli. Nie
kradnę rozruszników ani sztucznych płuc. Po mojej wizycie żad-
na rodzina nie zostaje bez dachu nad głową. Nie biorę mebli ani
telewizorów (chociaż kiedyś zrolowałem dywanik i zabrałem go
na spacer). Krótko mówiąc, zabieram rzeczy, bez których można
się obejść i które przeważnie są ubezpieczone, prawdopodobnie
powyżej ich rzeczywistej wartości.
No i co z tego? Moje postępowanie i tak jest naganne i kary-
godne, o czym dobrze wiem. Próbowałem z tym skończyć, ale
nie potrafię, i w głębi serca wiem, że wcale tego nie chcę. Je-
stem, jaki jestem, i kropka.
To nie jest moje jedyne zajęcie. Jestem również księga-
rzem, jedynym właścicielem Barnegat Books, antykwariatu przy
Wschodniej Jedenastej Ulicy, pomiędzy Broadwayem a Univer-
sity Place. W moim paszporcie, który znaleźlibyście w szufla-
dzie komody pod skarpetkami (idiotyczna kryjówka, bo możecie
mi wierzyć, że to pierwsze miejsce, w które zajrzałby włamy-
wacz), wpisano, że jestem księgarzem. W tym paszporcie figuru-
je moje nazwisko Bernard Grimes Rhodenbarr oraz adres
przy West End Avenue i zdjęcie, które delikatnie mówiąc, jest
niezbyt udane.
Lepsze zdjęcie mam w drugim paszporcie, tym umieszczo-
10
nym w skrytce za szafą. Zgodnie z nim, nazywam się William
Lee Thompson, jestem biznesmenem i mieszkam pod numerem
504 przy Phillips Street w Yellow Springs w stanie Ohio. Wy-
gląda na autentyczny i taki też jest. Został wystawiony przez wy-
dział paszportowy, tak samo jak ten pierwszy. Załatwiłem go so-
bie, posługując się metryką, która była równie autentyczna, lecz
niestety nie moja.
Jeszcze nigdy nie korzystałem z paszportu Thompsona. Mam
go już siedem lat, a za trzy traci ważność i wtedy zapewne odno-
wię go, nawet jeśli wcale nie będę z niego korzystał. Wcale mnie
to nie martwi, tak samo jak pilot myśliwca nie przejmuje się tym,
że jeszcze nie miał okazji wypróbować spadochronu. Ten pasz-
port jest w schowku, gdybym go potrzebował.
Tego wieczoru raczej nie miał mi być potrzebny, więc zosta-
wiłem go tam. Tak samo jak plik banknotów, których również
nie powinienem potrzebować. Kiedy ostatnio je liczyłem, było
tego mniej więcej pięć tysięcy dolarów - mniej, niżbym sobie
życzył. Mój awaryjny zapas gotówki powinien być co najmniej
pięciokrotnie większy i od czasu do czasu osiąga taką kwotę, ale
wtedy zawsze zaczynam podbierać pieniądze z kupki na takie
czy inne cele i nim się spostrzegam, w kasie widać dno.
Jeszcze jeden powód, żeby zabrać się do roboty.
Narzędzia świadczą o rzemieślniku i to dotyczy również wła-
mywacza. Wziąłem pęk sond i wytrychów oraz blaszek o dziw-
nych kształtach, po czym znalazłem dla nich miejsce w kiesze-
ni spodni. Moja latarka ma kształt i rozmiary wiecznego pióra,
więc umieściłem ją w wewnętrznej kieszeni blezera. Nie mu-
siałem chować latarki - można taką kupić w każdym sklepie
z artykułami oświetleniowymi i jej posiadanie nie jest przestęp-
stwem. Jednak zdecydowanie jest nim posiadanie narzędzi wła-
mywacza, tak więc moja kolekcja wytrychów mogła mi zapew-
nić długie wakacje na koszt państwa. Dlatego przechowywałem
je w skrytce, a latarkę razem z nimi po to, żeby jej nie zapo-
mnieć.
To samo dotyczyło rękawiczek. Kiedyś używałem gumowych,
11
takich jak te stosowane przy myciu naczyń, tylko ponacinanych
z wierzchu na palcach, co zapewniało dopływ powietrza. Teraz
jednak za śmieszne pieniądze można kupić te doskonałe jednora-
zowe rękawiczki z cienkiego plastiku, lekkie jak piórko i bardzo
przewiewne. Oddarłem dwie z rolki i z powrotem włożyłem ją
do schowka.
Zamknąłem skrytkę i szafę, wziąłem dyplomatkę, wyszedłem
z mieszkania i pozamykałem wszystkie zamki. Wykonanie tych
czynności zajęło mi mniej czasu niż ich opis: przyjechałem do
mieszkania o dziesiątej trzydzieści, a za piętnaście jedenasta by-
łem już z powrotem na ulicy, gotowy do pracy.
Kiedy wychodziłem z bramy, ulicą przejeżdżała taksówka.
Mogłem podbiec, zagwizdać i zatrzymać ją. Jednak w taki wie-
czór jak ten raczej nie spodziewałem się kłopotów ze złapaniem
taksówki. Niespiesznie podszedłem miarowym krokiem do kra-
wężnika, podniosłem rękę i zatrzymałem następną taksówkę.
Zgadnijcie, kto mi się trafił.
- Powinien mi pan powiedzieć - rzekł Max Fiddler - że
chce pan jeszcze gdzieś jechać. Mogłem zaczekać. No i jak no-
ga? Nie najgorzej, co?
- Nie najgorzej - przytaknąłem.
- Dobrze, że znów pana spotykam. Prawie pana nie po-
znałem w tym szykownym stroju. Co za okazja, jeśli wolno spy-
tać? Domyślam się, że spotkanie w interesach.
- Właśnie, interesy.
- No cóż, jak cię widzą, tak cię piszą. Pojedziemy Trans-
verse, dobrze? Prosto przez park.
- Może być.
- Jak tylko pana wysadziłem - ciągnął - powiedziałem
sobie: „Max, co się do diabła z tobą dzieje? Człowiek ma artre-
tyzm, a ty nie poradziłeś mu, co powinien robić. Zioła!"
- Zioła?
- Słyszał pan o leczeniu ziołami? To chińskie zioła, od
chińskiego zielarza. Pewna kobieta z laską wsiadła do mojej tak-
12
sówki i kazała się zawieźć do Chinatown. Nie była Chinką, ale
powiedziała mi, że jedzie do chińskiego lekarza. I że zanim za-
częła się u niego leczyć, zupełnie nie mogła chodzić!
- To wspaniale - mruknąłem.
- Poczekaj pan, to jeszcze nie wszystko!
I kiedy wjechaliśmy do Central Parku, rozpoczął długą opo-
wieść o cudownych uzdrowieniach. Kobieta cierpiąca na okrop-
ne migreny - uleczona w tydzień! Mężczyzna z nadciśnieniem
- ozdrawiał niemal równie szybko! Półpasiec, łuszczyca, trą-
dzik, brodawki - wszystkim przechodziły jak ręką odjął! He-
moroidy leczone bez interwencji chirurgicznej! Chroniczne bóle
kręgosłupa - ustępowały!
- Przy bólach krzyża stosował akupunkturę. Pozostałe scho-
rzenia leczył ziołami. Za wizytę płaci się dwadzieścia osiem do-
lców, a zioła są za darmo. Przyjmuje siedem dni w tygodniu od
dziewiątej rano do siódmej wieczór...
On sam został wyleczony z katarakty, oświadczył mi, i teraz
widzi lepiej, niż kiedy był chłopcem. Gdy stanęliśmy na świat-
łach, zdjął okulary i obrócił głowę, błyskając jasnoniebieskimi
oczami. Kiedy dotarliśmy na róg Siedemdziesiątej Szóstej Ulicy
i Lexington, wręczył mi wizytówkę, z jednej strony napisaną po
chińsku, a z drugiej po angielsku.
- Rozdałem ich setki - oznajmił. - Wysyłam do niego
wszystkich. I niech mi pan wierzy, robię to z przyjemnością.
Pokazał mi swoje nazwisko i numer telefonu, umieszczone na
samym dole.
- Jeśli panu pomoże - poprosił - niech pan do mnie za-
dzwoni i powie mi, jak było. Zrobi pan to?
- Zrobię - odparłem. - Na pewno.
Zapłaciłem mu, dodałem napiwek i pokuśtykałem w kierun-
ku domu z brązowego piaskowca, w którym mieszkał Hugo Can-
dlemas.
Poznałem Hugona Candlemasa zaledwie kilka godzin wcześ-
niej. Siedziałem na moim stałym miejscu za kontuarem, zwra-
13
cając uwagę na to, co Will Durant ma do powiedzenia o Medach
i Persach, o których ja nie wiedziałem nic, jeśli nie liczyć ich nie-
zwykłych upodobań seksualnych, opisanych w limeryku wątpli-
. Candlemas był w tym momencie jednym
z trojga klientów przebywających w mojej księgarni. Spokoj-
nie przeglądał pozycje w dziale poezji, podczas gdy moja stała
klientka, pani doktor z St. Vincent's College, szukała w sąsiednim
rzędzie dawno nie wznawianych kryminałów, które pochłaniała
w tempie pożaru buszu. Trzecią osobą była leciwa panienka-
kwiat, która zauważyła wygrzewającego się na wystawie Raffle-
sa. Weszła pozachwycać się nim i spytać, jak się wabi, a teraz
przeglądała stertę albumów, odkładając na bok niektóre z nich.
Gdyby kupiła wszystkie odłożone albumy, mógłbym za nie zro-
bić zapas kociej karmy na kilka lat.
Pani doktor wyszła pierwsza, uwalniając mnie od pół tuzina
kryminałów z Perrym Masonem. Były to wydania klubowe, nie-
które bardzo sfatygowane, ale ta klientka była czytelniczką, nie
kolekcjonerką. Dała mi dwudziestkę, z której wydałem jej nie-
wielką resztę.
- Zaledwie kilka lat temu - zauważyła - były po dolarze
sztuka.
- Pamiętam czasy, kiedy nikt ich nie chciał nawet za darmo
- powiedziałem - a teraz rozchodzą się w mig.
- Jak pan uważa, czy to z powodu przyjemnych wspomnień,
jakie pozostawił serial telewizyjny? Ja doszłam do tego tylnymi
drzwiami - nie podobał mi się serial, ale zaczęłam czytać A.A.
Faira i wywnioskowałam, że facet umie pisać, więc trzeba spraw-
dzić, co wydaje pod własnym nazwiskiem. Okazało się, że jego
książki są mocne i zabawne, o wartkiej akcji, w przeciwieństwie
do serialu telewizyjnego.
Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z rodzaju tych, na jakie li-
czyłem, kupując tę księgarnię, a kiedy pani doktor wyszła, wiel-
bicielka Rafflesa, niejaka Maggie Mason, podeszła do mnie i wy-
pisała czek na 228 dolarów i 35 centów, gdyż taka była cena tych
dwunastu albumów (z VAT-em).
14
- Mam nadzieję, że Raffles otrzyma prowizję — powiedzia-
ła. - Chyba ze sto razy przechodziłam obok tej księgarni, ale
weszłam tu tylko dlatego, że go zobaczyłam. To wspaniały kot.
Rzeczywiście, tylko skąd pani Mason mogła to wiedzieć?
- Dziękuję - powiedziałem. - W dodatku ciężko pracuje.
Od kiedy weszła do księgarni, nie ruszył się z miejsca, tylko
przez chwilę lizał sobie łapkę, kiedy się nim zachwycała. Nie za-
mierzałem z niego drwić - kot rzeczywiście ciężko pracuje,
w wyniku czego Barnegat Books pozostaje ekosystemem całko-
wicie wolnym od gryzoni - ale i tak nie doszukała się drwiny
w moich słowach. Zapewniła mnie, że żywi ogromny szacunek
dla pracujących kotów. Po czym wyszła z dwiema ciężkimi tor-
bami i promiennym uśmiechem.
Ledwie kobieta znikła za progiem, zaraz podszedł do mnie
trzeci klient, uśmiechając się krzywo.
- Raffles - zauważył - to bardzo dobre imię dla kota.
- Dziękuję.
- I powiedziałbym, że bardzo odpowiednie.
Co właściwie chciał przez to powiedzieć? A.J. Raffles był po-
stacią z książki, a kot mieszkał w księgarni, ale ten fakt nie czy-
nił jego imienia bardziej odpowiednim niż Queequeg czy Arrow-
smith. Tylko że A.J. Raffles był również dżentelmenem włamy-
waczem i lubił rozpruwać sejfy, co i ja czyniłem, ale zawodowo.
Tylko skąd mógł o tym wszystkim wiedzieć ten siwowłosy,
chudy jak patyk facet, ubrany w elegancki (choć trochę zbyt gru-
by) beżowy garnitur z tweedu oraz kamizelkę?
Przyznaję, że nie jest to najpilniej strzeżona tajemnica na
świecie. W końcu jestem jednym z tych, których przez wzgląd na
polityczną poprawność nazywa się notowanymi w policyjnych
kartotekach. Od dawna nie stałem przed sądem, ale od czasu do
czasu siedziałem w areszcie i w ciągu kilku ostatnich lat moje
nazwisko kilkakrotnie pojawiło się w gazetach, bynajmniej nie
jako sprzedawcy białych kruków.
Pomyślałem sobie jak Scarlett (następne dobre imię dla kota),
że zastanowię się nad tym później i skupiłem uwagę na książce,
15
którą klient położył na kontuarze. Niewielki tomik w granatowej
płóciennej oprawie, zawierający zbiór wierszy Winthropa Mack-
wortha Praeda (1802-1839). Był już na stanie, kiedy kupiłem ten
antykwariat. Zdążyłem przeczytać większość tych wierszy. Praed
był wirtuozem metrum i rymu, chociaż niezbyt głębokich treści.
Krótko mówiąc, była to jedna z tych książek, jakie lubię mieć
pod ręką. Nikt nigdy się nią nie zainteresował i sądziłem, że po-
zostanie moją na zawsze.
Z lekkim ukłuciem żalu wybiłem na kasie pięć dolarów i czter-
dzieści jeden centów, wydałem resztę z dziesięciu dolarów i we-
pchnąłem mojego starego przyjaciela Praeda do torby z brązowe-
go papieru.
- Trochę przykro mi się z nią rozstawać - wyznałem. -
Była tutaj, kiedy kupiłem tę księgarnię.
- To z pewnością niełatwe - odparł. - Rozstawać się
z ulubionymi książkami.
- Na tym polega ten interes - powiedziałem. - Gdybym
nie chciał tych książek sprzedać, nie stawiałbym ich na półkach.
- Mimo wszystko - rzekł i cicho westchnął. Miał pociągłą
twarz, zapadnięte policzki i białe wąsy tak idealnie równe, że
wyglądały, jakby przycinał oddzielnie każdy włosek. - Panie
Rhodenbarr - powiedział, mierząc mnie przenikliwym spojrze-
niem swych niebieskich oczu. — Chcę powiedzieć panu tylko
dwa słowa. Abel Crowe.
Gdyby nie jego poprzednia uwaga dotycząca imienia Raf-
flesa, być może nie zrozumiałbym, co to oznacza.
- Abel Crowe - powtórzyłem. - Od lat nie słyszałem
tego nazwiska.
- Był moim przyjacielem, panie Rhodenbarr.
- Moim również, panie...?
- Candlemas, Hugo Candlemas.
- Miło mi poznać przyjaciela Abla.
- Cała przyjemność po mojej stronie, panie Rhodenbarr. -
Uścisnęliśmy sobie ręce. Miał suchą dłoń i stanowczy uścisk. -
Nie będę owijał w bawełnę. Mam dla pana propozycję, która
16
może okazać się korzystna dla nas obu. Ryzyko jest minimalne,
a ewentualny zysk - spory. Tylko że w tym przedsięwzięciu
czas odgrywa istotną rolę. - Zerknął na otwarte drzwi. - Gdy-
byśmy mogli porozmawiać na osobności bez obawy, że ktoś nas
usłyszy...
Abel Crowe był paserem, najlepszym, jakiego znałem, nie-
zmiennie solidnym reprezentantem profesji, której przedstawi-
ciele nie znają nawet znaczenia tego słowa. Abel był również
byłym więźniem obozu koncentracyjnego, uwielbiającym słody-
cze i dzieła Barucha Spinozy. Robiłem interesy z Ablem, ile-
kroć miałem okazję, i nigdy tego nie żałowałem, aż do dnia, kie-
dy został zabity w swoim mieszkaniu przy Riverside Drive przez
człowieka, który... No, nieważne. Dopilnowałem, żeby zabójca
nie uniknął kary, i sprawiło mi to satysfakcję, ale nie przywróciło
życia Ablowi.
A teraz miałem gościa, który również był przyjacielem Abla
i chciał mi złożyć jakąś propozycję.
Zamknąłem drzwi na klucz, umieściłem w oknie wystawo-
wym wywieszkę z napisem „WRACAM ZA 5 MINUT" i zapro-
wadziłem Hugona Candlemasa do mojego biura na zapleczu.
Rozdział II
Teraz, trzydzieści dwie godziny później, nacisnąłem jeden
z czterech przycisków domofonu w przedsionku jego kamienicy.
Wpuścił mnie i wszedłem po schodach na trzecie piętro. Czekał
na mnie na górze i wprowadził do swojego apartamentu, zaj-
mującego całe piętro. Mieszkanie było bardzo gustownie urzą-
dzone. Całą jedną ścianę zajmowały oszklone regały z książka-
mi, na podłodze rozpościerał się wspaniały dywan Aubussona,
a meble nie tylko wyglądały elegancko, ale jednocześnie spra-
wiały wrażenie wygodnych.
Jednym z pożałowania godnych skutków pędzenia przestęp-
17
czego żywota jest wykazywana przeze mnie skłonność do na-
tychmiastowej lokalizacji cennych przedmiotów, znajdujących
się w każdym pomieszczeniu, do którego wejdę. Sądzę, że jest to
swoistego rodzaju platoniczne zainteresowanie. Nie zamierzałem
niczego ukraść Candlemasowi - w końcu jestem zawodowym
złodziejem, nie kleptomanem - lecz mimo to miałem oczy sze-
roko otwarte. Zauważyłem chińską buteleczkę do wąchania opia-
tów, pięknie rzeźbioną, z różowego kwarcu, oraz kolekcję figu-
rek z kości słoniowej, a wśród nich posążek tłustego bobra, który
najwyraźniej stracił ogon w jakiejś utarczce.
Pochwaliłem dywan, a Candlemas oprowadził mnie po apar-
tamencie i pokazał kilka innych cennych przedmiotów, między
innymi stary tybetański pled z tygrysiej skóry. Przeprosiłem za
spóźnienie, a on stwierdził, że przybyłem punktualnie, spóźniał
się zaś trzeci uczestnik naszego spotkania, który powinien zjawić
się lada chwila. Podziękowałem za drinka, natomiast przyjąłem
zaproponowaną filiżankę kawy. Wcale się nie zdziwiłem, kiedy
okazała się gęsta, mocna i świeżo zaparzona. Porozmawialiśmy
trochę o Winthropie Mackworsie Praedzie, zastanawiając się,
czego mógłby dokonać, gdyby nie umarł przedwcześnie na gru-
źlicę. Zasiadał w Izbie Gmin - czy zająłby się polityką i pozwo-
lił poezji zejść na drugi plan? Czy też może rozczarowany świato-
wym blichtrem przestałby pisać te banalne wierszydła, które klecił
pod koniec swojego żywota i stworzył dojrzałe dzieła przyćmie-
wające jego wcześniejsze dokonania?
Rozprawialiśmy o tym, gdy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi
i Candlemas przemierzył pokój, żeby wpuścić kolejnego gościa.
Czekaliśmy na niego na szczycie schodów. Przybyły okazał się
przysadzistym jegomościem o szerokiej twarzy i nosie boksera.
Miał cerę pijaka i kaszel nałogowego palacza, ale nawet ślepy
i głuchy z łatwością by poznał, co ten facet najchętniej porabia
całymi dniami. No, chyba że straszliwy katar nie pozwoliłby wy-
czuć gorzały w jego oddechu oraz smrodu dymu, jakim prze-
siąkły jego włosy i ubranie. Nawet wtedy jednak można by się
tego domyślić po sposobie, w jaki wchodził po schodach, przy-
18
stając na każdym piętrze, żeby złapać oddech, a mimo to musiał
jeszcze odpocząć przed pokonaniem kilku ostatnich stopni.
- Kapitan Hoberman - powitał go Candlemas, podając mu
rękę. - A to jest...
- Thompson - podpowiedziałem pospiesznie. — Bill
Thompson.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Hoberman miał na sobie szary
garnitur, krawat w niebiesko-beżowe paski i brązowe buty. Gar-
nitur wyglądał jak jeden z tych, jakie nosili trzeciorzędni sowiec-
cy biurokraci przed pierestrojką. Jedynym znanym mi człowie-
kiem, który mógł wyglądać równie okropnie w garniturze, był
policjant Ray Kirschmann. Nosił on bardzo drogie i eleganckie
garnitury, które tylko na nim sprawiały wrażenie, jakby były
uszyte na kogoś innego. Garnitur Hobermana był tandetny. Nie
leżałby dobrze na nikim.
Weszliśmy do apartamentu Candlemasa i powtórzyliśmy cały
plan. Za godzinę kapitana Hobermana oczekiwano na dwuna-
stym piętrze pilnie strzeżonego budynku przy Siedemdziesiątej
Czwartej Ulicy i Park Avenue. Miał wprowadzić mnie do środ-
ka. Kiedy miniemy portiera, kapitan uda się na umówione spo-
tkanie, a ja zajmę się swoimi sprawami cztery piętra niżej.
- Będzie pan tam sam - zapewnił mnie Candlemas -
i nikt panu nie przeszkodzi. Kapitanie Hoberman, jak długo zo-
stanie pan na dwunastym piętrze? Godzinę?
- Raczej krócej.
- A pan... hm... Thomas wejdzie i wyjdzie w ciągu dwu-
dziestu minut, chociaż może pan tam zostać nawet całą noc, jeśli
pan chce. Czy możecie spotkać się po wszystkim i razem opuścić
budynek? Jak, panowie, uważacie?
Uważałem, że powinienem dać sobie z tym spokój i wsko-
czyć do pierwszej taksówki, kiedy miałem szansę. Zamiast poje-
chać z piękną kobietą, dowiedziałem się więcej, niż chciałem
wiedzieć o chińskich ziołach. Przez ostatnie dwa tygodnie na-
oglądałem się zbyt wielu filmów z Bogartem i najwidoczniej to
wpłynęło na moją zdolność oceny sytuacji.
19
- To niepotrzebnie skomplikowałoby sprawę - powiedzia-
łem. - Nie jest wcale trudno opuścić budynek, jeśli nie niesie
się telewizora pod pachą i trupa przerzuconego przez ramię.
Nietrudno też wejść do budynku, jeśli się wie, jak to zrobić.
Powiedziałem to Candlemasowi poprzedniego dnia, sugerując,
że moglibyśmy obejść się bez pomocy kapitana Hobermana. Nie
chciał o tym słyszeć. Kapitan był częścią umowy. Był mi po-
trzebny tak samo jak kapitan Hook Piotrusiowi i miałem takie
same szanse na pozbycie się go.
Schodząc na dół, kapitan Hoberman przystawał na każdym
podeście, a kiedy wyszliśmy na zewnątrz, przytrzymał się żelaz-
nego ogrodzenia, dochodząc do siebie.
- Niech mi pan powie - wysapał - gdzie tu najszybciej
można złapać taksówkę?
- Przejdźmy się - zaproponowałem. - To tylko trzy przecz-
nice stąd.
- Kawał drogi.
- I co z tego.
Wzruszył ramionami, zapalił papierosa i poszliśmy. Uzna-
łem to za zwycięstwo, ale zmieniłem zdanie, kiedy gwałtownie
skręcił do Wexford Castle, irlandzkiego pubu przy Lexington
Avenue.
- Czas na jednego szybkiego - oznajmił i zamówił setkę
wódki.
Barman, wyglądający na człowieka, który widział wszyst-
ko, ale niczego nie pamięta, nalał mu drinka z butelki opatrzonej
etykietą z wizerunkiem złowieszczo uśmiechniętego Rosjanina
w futrzanej czapie. Już chciałem przypomnieć, że mamy przed
północą dotrzeć na miejsce, ale zanim zdążyłem to powiedzieć,
kapitan opróżnił kieliszek.
- Napije się pan czegoś?
Odmownie potrząsnąłem głową.
- No to chodźmy - rzekł. - Powinniśmy dotrzeć tam
przed północą. Wtedy zaczyna zmianę nocny portier.
20
Znów wyszliśmy na ulicę i wypity alkohol wyraźnie go roz-
luźnił.
- Zadam panu pytanie - rzekł. - Czy świszczypała świ-
stać umiała i tak jak świstak zaświszczała?
- To rzeczywiście ciekawe pytanie.
- Zna pan tego faceta od dawna, co?
Trzydzieści dwie godziny. Wkrótce będzie trzydzieści trzy.
- Niezbyt długo - przyznałem.
- Wie pan co? Kiedy powiedział mi o panu, nie podał pań-
skiego nazwiska. Nazwał pana jakoś inaczej.
- Ach tak?
- Kojarzy mi się z Road & Track, ale to nie to. Road & Car?
Bez sensu. Roadiebal? - Wzruszył ramionami. - To bez zna-
czenia, ale na pewno nie powiedział Thompson. W żadnym razie.
- No cóż, widocznie się starzeje - mruknąłem.
- I ma sklerozę, co? - spytał. - Tak pan uważa?
- Może nie jest z nim tak źle, ale...
- Jednak to mnie niepokoi - ciągnął - i wcale tego nie
ukrywam. To gra o bardzo wysoką stawkę i wielu ludzi liczy na
jej pomyślne zakończenie. Chyba jednak nie muszę panu o tym
mówić.
- Chyba nie.
- I tak za dużo gadam - powiedział. - Zawsze miałem
z tym problem.
I nie odezwał się więcej, dopóki nie doszliśmy do budynku.
Ten rzeczywiście był istną fortecą. „Boccaccio" - jeden
z najładniejszych budynków przy Park Avenue, mający dwadzie-
ścia jeden pięter i okazały hol ozdobiony taką liczbą roślin do-
niczkowych, że przypominał dżunglę. Przed drzwiami stał por-
tier, a za kontuarem recepcjonista i niech mnie diabli, jeśli nie
mieli tam i windziarza. Wszyscy trzej nosili kasztanowe libe-
rie szamerowane złotem, w których wyglądali naprawdę ładnie.
Mieli także białe rękawiczki, które trochę psuły efekt, w pierw-
szej chwili przywodząc na myśl postacie z kreskówek Walta Dis-
neya.
21
Kapitan Hoberman powiedział mój towarzysz do re
cepcjonisty. — Przyszedłem zobaczyć się z panem Weeksem.
Och tak, proszę pana. Pan Weeks pana oczekuje.
Recepcjonista zajrzał do swojej książki, zanotował w niej
coś, a potem wyczekująco popatrzył na mnie.
To jest pan Thompson powiedział kapitan Hoberman.
Jest ze mną.
Bardzo dobrze, proszę pana.
Znowu zanotował coś w książce. Może rzeczywiście nie by
łoby tak łatwo się tu dostać. Mimo wszystko...
Windziarz obserwował nas z drugiego końca holu i prawdo
podobnie przysłuchiwał się naszej rozmowie. Hoberman miał
donośny głos, który zapewne słychać było od dziobu po rufę.
Kiedy podeszliśmy do windy, windziarz zapytał:
Na dwunaste, panowie?
Dwunaste, apartament J powiedział Hoberman. Do
pana Weeksa.
Doskonale, proszę pana.
Pojechaliśmy na górę i wysiedliśmy na dwunastym piętrze.
Windziarz wskazał nam drogę do apartamentu J i odprowadził nas
wzrokiem, upewniając się, że nie zabłądzimy. Kiedy doszliśmy do
drzwi, Hoberman zerknął na mnie z ukosa i lekko uniósł krzacza
stą brew. Klatka schodowa, stanowiąca mój cel, znajdowała się
kilka kroków od miejsca, w którym staliśmy, ale winda wciąż była
w polu widzenia, a windziarz nadal spełniał swoje obowiązki.
Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem palcem przycisk dzwonka.
Tylko co ja powiem Weeksowi? — zastanawiał się Ho
berman.
Dzięki Bogu powiedział to cicho.
Proszę mnie tylko przedstawić powiedziałem. Resztą
zajmę się sam.
Drzwi otworzyły się. Weeks okazał się niskim, korpulentnym
mężczyzną o jasnoniebieskich oczach. Najwyraźniej nosił w do
mu kapelusz czarny homburg ale to był jego dom i jego ka-
pelusz, więc chyba miał prawo go nosić. Reszta jego stroju była
22
mniej reprezentacyjna. Szelki z wzorkiem w kogutki podtrzymy-
wały spodnie garnituru od Braci Brooks. Rękawy koszuli miał
podwinięte powyżej łokci, poluzowany krawat i lekko zdziwioną
- co łatwo zrozumieć - minę.
- Kapciu - powiedział do Hobermana. - Miło cię wi-
dzieć. A to jest...
- Bill Thompson - powiedział Hoberman.
W tej samej chwili, ani o sekundę za wcześnie, usłyszałem
szmer zamykających się drzwi windy.
- Mieszkam tutaj - wyjaśniłem. - Spotkałem...
Kapcia? Nie, lepiej nie.
- Spotkałem tego dżentelmena w holu i tak się zagadaliśmy,
że przejechałem moje piętro. - Uśmiechnąłem się serdecznie. -
Miło było pana poznać, panie Weeks. Dobranoc, panowie.
Po czym przeszedłem korytarzem, otworzyłem drzwi prze-
ciwpożarowe i zbiegłem po schodach.
Przynajmniej na klatkach schodowych nie było kamer.
Cały budynek był nimi naszpikowany. Za kontuarem recep-
cjonisty widziałem rząd monitorów telewizyjnych. Na jednym
widać było pralnię, inne pokazywały ulice przed Boccaccio, win-
dę osobową i towarową, służbowe wejście za rogiem Siedem-
dziesiątej Czwartej oraz parking w podziemiu.
Budynek miał klatki schodowe na obu końcach, więc ich mo-
nitorowanie wymagałoby umieszczenia dodatkowych dwóch ka-
mer na każdym piętrze oraz zwiększenia liczby monitorów, żeby
recepcjonista ślepł od wpatrywania się w nie. Oczywiście, mo-
żna to zrobić inaczej - jeden lub więcej monitorów ustawić na
wielokanałowy odbiór, tak by strażnik mógł przeglądać je po ko-
lei, wylegując się w fotelu i zmieniając kanały pilotem.
Nie podejrzewałem, żeby założyli tu taką instalację, ale nie
miałem jak tego sprawdzić przed wejściem na klatkę schodową.
Jednak wcale się tym nie przejmowałem. Domyślałem się, że za-
oszczędzili na kamerach, ale nawet gdyby było inaczej, jakoś
bym sobie poradził.
23
Widzicie, w tak dobrze pilnowanym obiekcie nigdy nie dzieje
się nic nieprzewidzianego. Przede wszystkim żadne niepożądane
osoby nie są wpuszczane za próg, nawet ci faceci z chińskich re-
stauracji, których jedynym marzeniem jest wsunąć menu pod
drzwi każdego mieszkania na Manhattanie. W tak dobrze zabez-
pieczonym budynku czujesz się bezpiecznie. A skoro nigdy nic
złego się nie dzieje, w końcu przestajesz zwracać uwagę na to, co
pokazuje system alarmowy.
Przypomnijcie sobie to, co zdarzyło się w Czernobylu. Tam
mieli instalację alarmową, która nie zawiodła, gdy doszło do
awarii. Zadziałała tak, jak powinna. Tylko że jakiś biedny tępak,
spoglądając na ekran, doszedł do wniosku, że jest zepsuta, ponie-
waż pokazuje nienormalne odczyty. I zignorował je.
Mimo wszystko ucieszyłem się, że nie zostanę bohaterem
„Najśmieszniejszych amatorskich filmów Ameryki".
Cztery piętra niżej upewniłem się, że na korytarzu nie ma ni-
kogo, po czym przeszedłem nim do drzwi 8-B. Zadzwoniłem.
Candlemas zapewniał mnie, że nikogo nie będzie w domu, ale
mógł się mylić albo omyłkowo posłać mnie do niewłaściwego
mieszkania. Dlatego zadzwoniłem do drzwi, a kiedy nic się nie
wydarzyło, odczekałem chwilę i zadzwoniłem ponownie. Potem
wyjąłem pęk wytrychów i wszedłem do środka.
Zrobiłem to bez wysiłku. Jeśli pasjonującię zamki będące ist-
nymi dziełami sztuki, nie szukaj ich w eleganckich budynkach
przy Park Avenue. Zajrzyj do domów i kamienic, w których nie
ma portierów ani dozorców. To tam znajdziesz żaluzje, systemy
alarmowe i zamki z policyjnym atestem. Mieszkanie 8-B było za-
mknięte na dwa zamki, Segala i Rabsona, oba ze standardowymi
obrotowymi cylindrami, solidne i mocne, a zarazem tak trudne do
sforsowania jak krzyżówka w gazecie z programem telewizyjnym.
Pokonałem jeden zamek, zaczerpnąłem tchu i sforsowałem
drugi - a wszystko to w czasie niewiele dłuższym od tego, jaki
zajęło mi opisanie całej operacji. To dziwne, ale niemal sprawiło
mi przykrość, że okazało się to takie łatwe.
24
Widzicie, forsowanie zamków jest sztuką, która na liście za-
wodów wymagających szczególnych umiejętności technicznych
stoi znacznie niżej niż neurochirurgia. Mając odpowiednią in-
strukcję, każdy posiadający choć minimalne umiejętności tech-
niczne może opanować jej podstawy. Na przykład pod moim
okiem Carolyn nauczyła się, jak łatwo można sobie radzić z pro-
stymi zamkami, ale potem przestała ćwiczyć i wszystko zapo-
mniała.
Ze mną jest inaczej. W moim przypadku jest to wrodzony ta-
lent, a nie wyuczona umiejętność. Jest w tym coś nieziemskiego,
w tym dziwnym transie, w jaki wpadam, kiedy forsuję drzwi
i wchodzę do środka. Nie potrafię tego właściwie opisać i z pew-
nością zanudziłbym was, gdybym mógł, ale dla mnie to napraw-
dę są niesamowite chwile. Dlatego jestem w tym fachu taki do-
bry i pewnie dlatego nie potrafię z tym procederem skończyć.
Kiedy drugi zamek poddał się z westchnieniem, poczułem się
tak, jak pewnie czuł się Casanova, kiedy dziewczyna mówiła
„tak" — zadowolenie ze zwycięstwa i żal, że przyszło tak łatwo.
Westchnąłem i z rezygnacją przekręciłem klamkę, wślizgnąłem
się do mieszkania i szybko zamknąłem za sobą drzwi.
Wewnątrz było ciemno jak w kopalni podczas awarii zasila-
nia. Dałem moim oczom minutę na oswojenie się z mrokiem, ale
potem wcale nie zrobiło się jaśniej. Właściwie to nawet dobrze.
To oznaczało, że zasłony na oknach są zaciągnięte, tak więc
mogłem zapalić sobie tyle świateł, ile chciałem. Nie musiałem
skradać się po ciemku, wpadać na sprzęty i kląć.
Najpierw zapaliłem latarkę i upewniłem się, że wszystkie
okna są zasłonięte. Istotnie, były. Potem, w rękawiczkach, nacis-
nąłem najbliższy włącznik i zmrużyłem oczy w oślepiającym
blasku. Schowałem latarkę z powrotem do kieszeni i nabrałem
tchu, przez chwilę ciesząc się tym rozkosznym dreszczykiem,
jaki zazwyczaj przechodzi mnie, kiedy dostanę się gdzieś, gdzie
nie powinienem się znaleźć.
I pomyśleć, że naprawdę chciałem z tym skończyć.
Zamknąłem drzwi na oba zamki, na wszelki wypadek, a na-
25
stępnie rozejrzałem się po tym dużym pokoju w kształcie litery
L. Apartament składał się z niego oraz małej kuchni i jeszcze
mniejszej łazienki, a umeblowano go bardzo starannie - ele-
ganckimi meblami, jakie zwykle nowożeńcy kupują do swojego
pierwszego mieszkania. Dywan w geometryczne wzory o paste-
lowych barwach pokrywał prawie jedną trzecią parkietu, a szero-
kie łoże wypełniało całą wnękę sypialni.
Zajrzałem do szafy i sprawdziłem kilka szuflad komody. Do-
szedłem do wniosku, że głównym lokatorem jest mężczyzna,
chociaż znalazłem tyle kobiecych fatałaszków, że albo mieszkał
tu z dziewczyną, albo miał problemy z określeniem swojej płci.
- Proszę wziąć tylko tę teczkę - radził mi Hugo Candle-
mas. - Nie znajdzie pan tam niczego innego, co warto byłoby
zabrać. Ten facet to technokrata. Niczego nie kolekcjonuje, nie
lubi biżuterii. Nie trzyma pod ręką większej ilości gotówki.
A co jest w tej teczce?
- Papiery. Pan i ja bierzemy udział w skomplikowanej ope-
racji przejęcia pewnej firmy. W najgorszym razie podzielimy
się nagrodą za odzyskanie tych dokumentów, przy czym pański
udział wyniesie co najmniej pięć tysięcy dolarów. Jeśli otrzy-
mam propozycję strony przeciwnej, może pan dostać trzy lub
cztery razy więcej. - Rozpromienił się na samą myśl. - To
skórzana teczka ze złotym tłoczeniem. W mieszkaniu jest biurko
i jeśli teczka nie będzie leżała na wierzchu, to znajdzie ją pan
w jednej z jego szuflad. Te mogą być zamknięte. Czy to będzie
stanowiło dla pana problem?
Odpowiedziałem, że w przeszłości nigdy nie stanowiło.
Rzeczywiście, było tam biurko. Skandynawski model z brzo-
zowego drewna z naturalnym połyskiem. Na nim stało skórza-
ne pudełko, ręcznie wykonane, oraz duże zdjęcie w srebrnej ram-
ce. W pudełku znajdowały się ołówki i spinacze. Czarno-białe
zdjęcie przedstawiało mężczyznę w mundurze. Najwyraźniej fa-
cet nie był zwykłym trepem. To kapiące od ozdób wdzianko do-
skonale pasowałoby za kontuarem recepcji Boccaccio. Miał oku-
lary i olśniewający uśmiech, który upodabniał go do Theodore'a
26
Tytuł oryginału The Burglar Who Thought He Was Bogart Copyright © 1995 by Lawrence Block All rights reserved Copyright © 2004 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Copyright © for the cover illustration by Robert Karpa via East News Agency Wydanie I ISBN 83-7298-585-5 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl
Dla Ottona Penzlera
Autor ma przyjemność docenić pomoc Ragdale Foundation z La ke Forest w stanie Illinois, gdzie dokonano części przygotowań do niniejszej książki, a także wsparcie Virginia Center for the Creative Arts w Sweet Briar w Wirginii, gdzie ją napisał.
Rozdział I Kwadrans po dziesiątej w ostatnią środę maja wsadziłem pięk- ną kobietę do taksówki i patrzyłem, jak odjeżdża z mojego życia, a przynajmniej z najbliższej okolicy. Potem zszedłem z krawęż- nika i złapałem drugą taksówkę. Róg Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu, powie- działem kierowcy. Był przedstawicielem ginącego gatunku, ten zasuszony stary sęp, dla którego angielski był mową ojczystą. - To pięć przecznic stąd, cztery prosto i jedna w bok. Ma- my piękną noc, więc co taki młody człowiek jak pan robi w tak- sówce? Próbuje zdążyć na czas, pomyślałem. Te dwa filmy trwały trochę dłużej, niż przewidywałem, a musiałem wpaść do swoje- go mieszkania, zanim pospieszę do cudzego. - Dokucza mi noga — powiedziałem. Nie pytajcie mnie dlaczego. - Ach tak? A co się stało? Chyba nie potrącił pana samo- chód, co? Mam nadzieję, że to nie była taksówka, a jeśli tak, to że nie moja. - Artretyzm. - No nie, artretyzm? — Obrócił głowę i spojrzał na mnie. - Jest pan o wiele za młody na artretyzm. To choroba starych pierdzieli, z którą jedzie się na Florydę i wygrzewa w słońcu. Mieszka w przyczepie kempingowej, gra w tysiąca i głosuje na republikanów. Jeśli facet w pańskim wieku mówi mi, że złamał nogę na nartach lub naciągnął sobie ścięgno, biorąc udział w ma- ratonie, mogę to zrozumieć. Ale artretyzm! Gdzie? 7
- Północno-zachodni róg Siedemdziesiątej Pierwszej i West Endu - powiedziałem. - Wiem, gdzie pan wysiada z mojej taksówki, ale gdzie na- bawił się pan tego artretyzmu? Miał go ktoś z rodziny? Jak się w to wpakowałem? - Jest pourazowy — wyjaśniłem. — Na jesieni odniosłem kontuzję, a potem wywiązały się komplikacje. Zazwyczaj nie jest tak źle, ale czasem noga mi dokucza. - To straszne w pana wieku. I co pan z tym robi? - Niewiele można zrobić — odparłem. — Zdaniem mojego lekarza. - Lekarze! — wykrzyknął i przez resztę drogi wyliczał mi długą listę wad przedstawicieli tego zawodu. O niczym nie mają pojęcia, nie dbają o pacjentów, częściej szkodzą, niż pomagają, liczą sobie jak za zboże, a jeśli mimo to komuś się polepszy, mają mu to za złe. — A kiedy już zrobią z ciebie inwalidę, tak że nie masz innego wyjścia i musisz ich pozwać, do kogo jesteś zmuszony się zwrócić? Do prawnika! A ci są jeszcze gorsi! W ten sposób dotarliśmy na północno-zachodni róg Siedem- dziesiątej Pierwszej Ulicy i West Endu. Miałem zamiar poprosić go, żeby zaczekał, gdyż na górze nie zabawię długo i znów bę- dzie mi potrzebna taksówka, która przewiezie mnie na drugi ko- niec miasta, ale miałem już dość... — wytężyłem wzrok i prze- czytałem licencję przyklejoną z prawej strony deski rozdzielczej - Maksa Fiddlera. Zapłaciłem za przejazd, dodałem dolara napiwku, po czym z uśmiechami szerokimi jak Missisipi pożegnaliśmy się z Ma- ksem, życząc sobie wzajemnie dobrej nocy. Zastanawiałem się, czy nie kuleć dla uwiarygodnienia moich słów, ale zdecydo- wałem, że do diabła z tym. Żwawym krokiem minąłem odźwier- nego i wszedłem do holu. Znalazłszy się na górze, w moim mieszkaniu, pospiesznie się przebrałem, zmieniając spodnie khaki, koszulkę polo oraz in- spirujące sportowe buty („Po prostu to zrób!") na białą koszu- 8
lę i krawat, szare spodnie, czarne półbuty na gumowych pode szwach oraz granatowy blezer z kotwicami umieszczonymi na niezliczonej liczbie mosiężnych guzików. Te guziki — a także stanowiące z nimi komplet spinki, których nie widziałem od lat — były prezentem od kobiety, której jakiś czas temu dotrzy- mywałem towarzystwa. Poznała pewnego faceta, wyszła za nie go i przeprowadziła się na przedmieście Chicago, gdzie podob- no spodziewała się ich drugiego dziecka. Mój blezer przetrwał dłużej niż nasz związek, a guziki przeżyły blezer. Kiedy kupiłem sobie nowy, kazałem krawcowi przeszyć guziki. Zapewne prze żyją również ten blezer i być może będą w doskonałym sta nie, kiedy ja już opuszczę ten padół, chociaż staram się o tym nie myśleć. Z szafy wnękowej wyjąłem dyplomatkę. W drugiej szafie, tej znajdującej się w sypialni, za tylną ścianką jest skrytka. Moje mieszkanie przeszukiwali profesjonaliści, ale jeszcze nikt nie od krył tego schowka. Poza mną i nieustannie zaćpanym młodym stolarzem, który mi go zrobił, tylko Carolyn Kaiser wie, gdzie schowek się znajduje i jak go otworzyć. Inaczej, gdybym nagle opuścił ten kraj lub świat, zawartość schowka zapewne pozo stałaby tam aż do rozbiórki budynku. Nacisnąłem dwa miejsca, które trzeba nacisnąć, potem prze sunąłem deskę, którą trzeba odsunąć, i schowek ujawnił mi swo- je sekrety. Nie było ich wiele. Ma mniej więcej metr sześcienny, więc jest dostatecznie obszerny, aby pomieścić prawie wszystko, co ukradnę, do czasu, aż zdołam się pozbyć towaru. Jednak już od wielu miesięcy niczego nie ukradłem, a ostatni łup został dawno temu przekazany paru facetom, którzy potrzebowali go znacznie bardziej niż ja. Co mam powiedzieć? Kradnę. Najlepiej gotówkę, lecz tę co raz trudniej znaleźć w tych czasach kart kredytowych i całodobo- wych bankomatów. Są jeszcze ludzie, którzy zawsze dysponują dużą gotówką, lecz ci zazwyczaj również mają pod ręką spore ilości narkotyków, nie wspominając o pistoletach maszynowych i agresywnych rottweilerach. Oni mają swoje życie, a ja swoje 9
i jeśli nasze drogi nigdy się nie przecinają, to nie mam nic prze- ciwko temu. Przedmioty, które wyjąłem ze schowka, były doskonałą ilu- stracją powiedzenia, że to, co dobre, jest zawsze małe. Oczywiś- cie - biżuteria. Dzieła sztuki, takie jak jadeitowe figurki, dro- biazgi z ery prekolumbijskiej czy z weneckiego szkła. Cenne okazy - znaczki, monety, a niedawno nawet karty z graczami baseballowymi. Od czasu do czasu jakiś obraz. Raz - i błagam, nigdy więcej - futro. Okradam bogatych i robię to z tego samego powodu, co Robin Hood: ponieważ biedni, niech ich Bozia ma w swojej opiece, nie mają niczego, co warto by im zabrać. I zwróćcie uwagę, że te cen- ne drobiazgi, które zabieram, nie są rzeczami, których nagły brak mógłby uniemożliwić dalszą egzystencję byłych właścicieli. Nie kradnę rozruszników ani sztucznych płuc. Po mojej wizycie żad- na rodzina nie zostaje bez dachu nad głową. Nie biorę mebli ani telewizorów (chociaż kiedyś zrolowałem dywanik i zabrałem go na spacer). Krótko mówiąc, zabieram rzeczy, bez których można się obejść i które przeważnie są ubezpieczone, prawdopodobnie powyżej ich rzeczywistej wartości. No i co z tego? Moje postępowanie i tak jest naganne i kary- godne, o czym dobrze wiem. Próbowałem z tym skończyć, ale nie potrafię, i w głębi serca wiem, że wcale tego nie chcę. Je- stem, jaki jestem, i kropka. To nie jest moje jedyne zajęcie. Jestem również księga- rzem, jedynym właścicielem Barnegat Books, antykwariatu przy Wschodniej Jedenastej Ulicy, pomiędzy Broadwayem a Univer- sity Place. W moim paszporcie, który znaleźlibyście w szufla- dzie komody pod skarpetkami (idiotyczna kryjówka, bo możecie mi wierzyć, że to pierwsze miejsce, w które zajrzałby włamy- wacz), wpisano, że jestem księgarzem. W tym paszporcie figuru- je moje nazwisko Bernard Grimes Rhodenbarr oraz adres przy West End Avenue i zdjęcie, które delikatnie mówiąc, jest niezbyt udane. Lepsze zdjęcie mam w drugim paszporcie, tym umieszczo- 10
nym w skrytce za szafą. Zgodnie z nim, nazywam się William Lee Thompson, jestem biznesmenem i mieszkam pod numerem 504 przy Phillips Street w Yellow Springs w stanie Ohio. Wy- gląda na autentyczny i taki też jest. Został wystawiony przez wy- dział paszportowy, tak samo jak ten pierwszy. Załatwiłem go so- bie, posługując się metryką, która była równie autentyczna, lecz niestety nie moja. Jeszcze nigdy nie korzystałem z paszportu Thompsona. Mam go już siedem lat, a za trzy traci ważność i wtedy zapewne odno- wię go, nawet jeśli wcale nie będę z niego korzystał. Wcale mnie to nie martwi, tak samo jak pilot myśliwca nie przejmuje się tym, że jeszcze nie miał okazji wypróbować spadochronu. Ten pasz- port jest w schowku, gdybym go potrzebował. Tego wieczoru raczej nie miał mi być potrzebny, więc zosta- wiłem go tam. Tak samo jak plik banknotów, których również nie powinienem potrzebować. Kiedy ostatnio je liczyłem, było tego mniej więcej pięć tysięcy dolarów - mniej, niżbym sobie życzył. Mój awaryjny zapas gotówki powinien być co najmniej pięciokrotnie większy i od czasu do czasu osiąga taką kwotę, ale wtedy zawsze zaczynam podbierać pieniądze z kupki na takie czy inne cele i nim się spostrzegam, w kasie widać dno. Jeszcze jeden powód, żeby zabrać się do roboty. Narzędzia świadczą o rzemieślniku i to dotyczy również wła- mywacza. Wziąłem pęk sond i wytrychów oraz blaszek o dziw- nych kształtach, po czym znalazłem dla nich miejsce w kiesze- ni spodni. Moja latarka ma kształt i rozmiary wiecznego pióra, więc umieściłem ją w wewnętrznej kieszeni blezera. Nie mu- siałem chować latarki - można taką kupić w każdym sklepie z artykułami oświetleniowymi i jej posiadanie nie jest przestęp- stwem. Jednak zdecydowanie jest nim posiadanie narzędzi wła- mywacza, tak więc moja kolekcja wytrychów mogła mi zapew- nić długie wakacje na koszt państwa. Dlatego przechowywałem je w skrytce, a latarkę razem z nimi po to, żeby jej nie zapo- mnieć. To samo dotyczyło rękawiczek. Kiedyś używałem gumowych, 11
takich jak te stosowane przy myciu naczyń, tylko ponacinanych z wierzchu na palcach, co zapewniało dopływ powietrza. Teraz jednak za śmieszne pieniądze można kupić te doskonałe jednora- zowe rękawiczki z cienkiego plastiku, lekkie jak piórko i bardzo przewiewne. Oddarłem dwie z rolki i z powrotem włożyłem ją do schowka. Zamknąłem skrytkę i szafę, wziąłem dyplomatkę, wyszedłem z mieszkania i pozamykałem wszystkie zamki. Wykonanie tych czynności zajęło mi mniej czasu niż ich opis: przyjechałem do mieszkania o dziesiątej trzydzieści, a za piętnaście jedenasta by- łem już z powrotem na ulicy, gotowy do pracy. Kiedy wychodziłem z bramy, ulicą przejeżdżała taksówka. Mogłem podbiec, zagwizdać i zatrzymać ją. Jednak w taki wie- czór jak ten raczej nie spodziewałem się kłopotów ze złapaniem taksówki. Niespiesznie podszedłem miarowym krokiem do kra- wężnika, podniosłem rękę i zatrzymałem następną taksówkę. Zgadnijcie, kto mi się trafił. - Powinien mi pan powiedzieć - rzekł Max Fiddler - że chce pan jeszcze gdzieś jechać. Mogłem zaczekać. No i jak no- ga? Nie najgorzej, co? - Nie najgorzej - przytaknąłem. - Dobrze, że znów pana spotykam. Prawie pana nie po- znałem w tym szykownym stroju. Co za okazja, jeśli wolno spy- tać? Domyślam się, że spotkanie w interesach. - Właśnie, interesy. - No cóż, jak cię widzą, tak cię piszą. Pojedziemy Trans- verse, dobrze? Prosto przez park. - Może być. - Jak tylko pana wysadziłem - ciągnął - powiedziałem sobie: „Max, co się do diabła z tobą dzieje? Człowiek ma artre- tyzm, a ty nie poradziłeś mu, co powinien robić. Zioła!" - Zioła? - Słyszał pan o leczeniu ziołami? To chińskie zioła, od chińskiego zielarza. Pewna kobieta z laską wsiadła do mojej tak- 12
sówki i kazała się zawieźć do Chinatown. Nie była Chinką, ale powiedziała mi, że jedzie do chińskiego lekarza. I że zanim za- częła się u niego leczyć, zupełnie nie mogła chodzić! - To wspaniale - mruknąłem. - Poczekaj pan, to jeszcze nie wszystko! I kiedy wjechaliśmy do Central Parku, rozpoczął długą opo- wieść o cudownych uzdrowieniach. Kobieta cierpiąca na okrop- ne migreny - uleczona w tydzień! Mężczyzna z nadciśnieniem - ozdrawiał niemal równie szybko! Półpasiec, łuszczyca, trą- dzik, brodawki - wszystkim przechodziły jak ręką odjął! He- moroidy leczone bez interwencji chirurgicznej! Chroniczne bóle kręgosłupa - ustępowały! - Przy bólach krzyża stosował akupunkturę. Pozostałe scho- rzenia leczył ziołami. Za wizytę płaci się dwadzieścia osiem do- lców, a zioła są za darmo. Przyjmuje siedem dni w tygodniu od dziewiątej rano do siódmej wieczór... On sam został wyleczony z katarakty, oświadczył mi, i teraz widzi lepiej, niż kiedy był chłopcem. Gdy stanęliśmy na świat- łach, zdjął okulary i obrócił głowę, błyskając jasnoniebieskimi oczami. Kiedy dotarliśmy na róg Siedemdziesiątej Szóstej Ulicy i Lexington, wręczył mi wizytówkę, z jednej strony napisaną po chińsku, a z drugiej po angielsku. - Rozdałem ich setki - oznajmił. - Wysyłam do niego wszystkich. I niech mi pan wierzy, robię to z przyjemnością. Pokazał mi swoje nazwisko i numer telefonu, umieszczone na samym dole. - Jeśli panu pomoże - poprosił - niech pan do mnie za- dzwoni i powie mi, jak było. Zrobi pan to? - Zrobię - odparłem. - Na pewno. Zapłaciłem mu, dodałem napiwek i pokuśtykałem w kierun- ku domu z brązowego piaskowca, w którym mieszkał Hugo Can- dlemas. Poznałem Hugona Candlemasa zaledwie kilka godzin wcześ- niej. Siedziałem na moim stałym miejscu za kontuarem, zwra- 13
cając uwagę na to, co Will Durant ma do powiedzenia o Medach i Persach, o których ja nie wiedziałem nic, jeśli nie liczyć ich nie- zwykłych upodobań seksualnych, opisanych w limeryku wątpli- . Candlemas był w tym momencie jednym z trojga klientów przebywających w mojej księgarni. Spokoj- nie przeglądał pozycje w dziale poezji, podczas gdy moja stała klientka, pani doktor z St. Vincent's College, szukała w sąsiednim rzędzie dawno nie wznawianych kryminałów, które pochłaniała w tempie pożaru buszu. Trzecią osobą była leciwa panienka- kwiat, która zauważyła wygrzewającego się na wystawie Raffle- sa. Weszła pozachwycać się nim i spytać, jak się wabi, a teraz przeglądała stertę albumów, odkładając na bok niektóre z nich. Gdyby kupiła wszystkie odłożone albumy, mógłbym za nie zro- bić zapas kociej karmy na kilka lat. Pani doktor wyszła pierwsza, uwalniając mnie od pół tuzina kryminałów z Perrym Masonem. Były to wydania klubowe, nie- które bardzo sfatygowane, ale ta klientka była czytelniczką, nie kolekcjonerką. Dała mi dwudziestkę, z której wydałem jej nie- wielką resztę. - Zaledwie kilka lat temu - zauważyła - były po dolarze sztuka. - Pamiętam czasy, kiedy nikt ich nie chciał nawet za darmo - powiedziałem - a teraz rozchodzą się w mig. - Jak pan uważa, czy to z powodu przyjemnych wspomnień, jakie pozostawił serial telewizyjny? Ja doszłam do tego tylnymi drzwiami - nie podobał mi się serial, ale zaczęłam czytać A.A. Faira i wywnioskowałam, że facet umie pisać, więc trzeba spraw- dzić, co wydaje pod własnym nazwiskiem. Okazało się, że jego książki są mocne i zabawne, o wartkiej akcji, w przeciwieństwie do serialu telewizyjnego. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z rodzaju tych, na jakie li- czyłem, kupując tę księgarnię, a kiedy pani doktor wyszła, wiel- bicielka Rafflesa, niejaka Maggie Mason, podeszła do mnie i wy- pisała czek na 228 dolarów i 35 centów, gdyż taka była cena tych dwunastu albumów (z VAT-em). 14
- Mam nadzieję, że Raffles otrzyma prowizję — powiedzia- ła. - Chyba ze sto razy przechodziłam obok tej księgarni, ale weszłam tu tylko dlatego, że go zobaczyłam. To wspaniały kot. Rzeczywiście, tylko skąd pani Mason mogła to wiedzieć? - Dziękuję - powiedziałem. - W dodatku ciężko pracuje. Od kiedy weszła do księgarni, nie ruszył się z miejsca, tylko przez chwilę lizał sobie łapkę, kiedy się nim zachwycała. Nie za- mierzałem z niego drwić - kot rzeczywiście ciężko pracuje, w wyniku czego Barnegat Books pozostaje ekosystemem całko- wicie wolnym od gryzoni - ale i tak nie doszukała się drwiny w moich słowach. Zapewniła mnie, że żywi ogromny szacunek dla pracujących kotów. Po czym wyszła z dwiema ciężkimi tor- bami i promiennym uśmiechem. Ledwie kobieta znikła za progiem, zaraz podszedł do mnie trzeci klient, uśmiechając się krzywo. - Raffles - zauważył - to bardzo dobre imię dla kota. - Dziękuję. - I powiedziałbym, że bardzo odpowiednie. Co właściwie chciał przez to powiedzieć? A.J. Raffles był po- stacią z książki, a kot mieszkał w księgarni, ale ten fakt nie czy- nił jego imienia bardziej odpowiednim niż Queequeg czy Arrow- smith. Tylko że A.J. Raffles był również dżentelmenem włamy- waczem i lubił rozpruwać sejfy, co i ja czyniłem, ale zawodowo. Tylko skąd mógł o tym wszystkim wiedzieć ten siwowłosy, chudy jak patyk facet, ubrany w elegancki (choć trochę zbyt gru- by) beżowy garnitur z tweedu oraz kamizelkę? Przyznaję, że nie jest to najpilniej strzeżona tajemnica na świecie. W końcu jestem jednym z tych, których przez wzgląd na polityczną poprawność nazywa się notowanymi w policyjnych kartotekach. Od dawna nie stałem przed sądem, ale od czasu do czasu siedziałem w areszcie i w ciągu kilku ostatnich lat moje nazwisko kilkakrotnie pojawiło się w gazetach, bynajmniej nie jako sprzedawcy białych kruków. Pomyślałem sobie jak Scarlett (następne dobre imię dla kota), że zastanowię się nad tym później i skupiłem uwagę na książce, 15
którą klient położył na kontuarze. Niewielki tomik w granatowej płóciennej oprawie, zawierający zbiór wierszy Winthropa Mack- wortha Praeda (1802-1839). Był już na stanie, kiedy kupiłem ten antykwariat. Zdążyłem przeczytać większość tych wierszy. Praed był wirtuozem metrum i rymu, chociaż niezbyt głębokich treści. Krótko mówiąc, była to jedna z tych książek, jakie lubię mieć pod ręką. Nikt nigdy się nią nie zainteresował i sądziłem, że po- zostanie moją na zawsze. Z lekkim ukłuciem żalu wybiłem na kasie pięć dolarów i czter- dzieści jeden centów, wydałem resztę z dziesięciu dolarów i we- pchnąłem mojego starego przyjaciela Praeda do torby z brązowe- go papieru. - Trochę przykro mi się z nią rozstawać - wyznałem. - Była tutaj, kiedy kupiłem tę księgarnię. - To z pewnością niełatwe - odparł. - Rozstawać się z ulubionymi książkami. - Na tym polega ten interes - powiedziałem. - Gdybym nie chciał tych książek sprzedać, nie stawiałbym ich na półkach. - Mimo wszystko - rzekł i cicho westchnął. Miał pociągłą twarz, zapadnięte policzki i białe wąsy tak idealnie równe, że wyglądały, jakby przycinał oddzielnie każdy włosek. - Panie Rhodenbarr - powiedział, mierząc mnie przenikliwym spojrze- niem swych niebieskich oczu. — Chcę powiedzieć panu tylko dwa słowa. Abel Crowe. Gdyby nie jego poprzednia uwaga dotycząca imienia Raf- flesa, być może nie zrozumiałbym, co to oznacza. - Abel Crowe - powtórzyłem. - Od lat nie słyszałem tego nazwiska. - Był moim przyjacielem, panie Rhodenbarr. - Moim również, panie...? - Candlemas, Hugo Candlemas. - Miło mi poznać przyjaciela Abla. - Cała przyjemność po mojej stronie, panie Rhodenbarr. - Uścisnęliśmy sobie ręce. Miał suchą dłoń i stanowczy uścisk. - Nie będę owijał w bawełnę. Mam dla pana propozycję, która 16
może okazać się korzystna dla nas obu. Ryzyko jest minimalne, a ewentualny zysk - spory. Tylko że w tym przedsięwzięciu czas odgrywa istotną rolę. - Zerknął na otwarte drzwi. - Gdy- byśmy mogli porozmawiać na osobności bez obawy, że ktoś nas usłyszy... Abel Crowe był paserem, najlepszym, jakiego znałem, nie- zmiennie solidnym reprezentantem profesji, której przedstawi- ciele nie znają nawet znaczenia tego słowa. Abel był również byłym więźniem obozu koncentracyjnego, uwielbiającym słody- cze i dzieła Barucha Spinozy. Robiłem interesy z Ablem, ile- kroć miałem okazję, i nigdy tego nie żałowałem, aż do dnia, kie- dy został zabity w swoim mieszkaniu przy Riverside Drive przez człowieka, który... No, nieważne. Dopilnowałem, żeby zabójca nie uniknął kary, i sprawiło mi to satysfakcję, ale nie przywróciło życia Ablowi. A teraz miałem gościa, który również był przyjacielem Abla i chciał mi złożyć jakąś propozycję. Zamknąłem drzwi na klucz, umieściłem w oknie wystawo- wym wywieszkę z napisem „WRACAM ZA 5 MINUT" i zapro- wadziłem Hugona Candlemasa do mojego biura na zapleczu. Rozdział II Teraz, trzydzieści dwie godziny później, nacisnąłem jeden z czterech przycisków domofonu w przedsionku jego kamienicy. Wpuścił mnie i wszedłem po schodach na trzecie piętro. Czekał na mnie na górze i wprowadził do swojego apartamentu, zaj- mującego całe piętro. Mieszkanie było bardzo gustownie urzą- dzone. Całą jedną ścianę zajmowały oszklone regały z książka- mi, na podłodze rozpościerał się wspaniały dywan Aubussona, a meble nie tylko wyglądały elegancko, ale jednocześnie spra- wiały wrażenie wygodnych. Jednym z pożałowania godnych skutków pędzenia przestęp- 17
czego żywota jest wykazywana przeze mnie skłonność do na- tychmiastowej lokalizacji cennych przedmiotów, znajdujących się w każdym pomieszczeniu, do którego wejdę. Sądzę, że jest to swoistego rodzaju platoniczne zainteresowanie. Nie zamierzałem niczego ukraść Candlemasowi - w końcu jestem zawodowym złodziejem, nie kleptomanem - lecz mimo to miałem oczy sze- roko otwarte. Zauważyłem chińską buteleczkę do wąchania opia- tów, pięknie rzeźbioną, z różowego kwarcu, oraz kolekcję figu- rek z kości słoniowej, a wśród nich posążek tłustego bobra, który najwyraźniej stracił ogon w jakiejś utarczce. Pochwaliłem dywan, a Candlemas oprowadził mnie po apar- tamencie i pokazał kilka innych cennych przedmiotów, między innymi stary tybetański pled z tygrysiej skóry. Przeprosiłem za spóźnienie, a on stwierdził, że przybyłem punktualnie, spóźniał się zaś trzeci uczestnik naszego spotkania, który powinien zjawić się lada chwila. Podziękowałem za drinka, natomiast przyjąłem zaproponowaną filiżankę kawy. Wcale się nie zdziwiłem, kiedy okazała się gęsta, mocna i świeżo zaparzona. Porozmawialiśmy trochę o Winthropie Mackworsie Praedzie, zastanawiając się, czego mógłby dokonać, gdyby nie umarł przedwcześnie na gru- źlicę. Zasiadał w Izbie Gmin - czy zająłby się polityką i pozwo- lił poezji zejść na drugi plan? Czy też może rozczarowany świato- wym blichtrem przestałby pisać te banalne wierszydła, które klecił pod koniec swojego żywota i stworzył dojrzałe dzieła przyćmie- wające jego wcześniejsze dokonania? Rozprawialiśmy o tym, gdy usłyszeliśmy dzwonek do drzwi i Candlemas przemierzył pokój, żeby wpuścić kolejnego gościa. Czekaliśmy na niego na szczycie schodów. Przybyły okazał się przysadzistym jegomościem o szerokiej twarzy i nosie boksera. Miał cerę pijaka i kaszel nałogowego palacza, ale nawet ślepy i głuchy z łatwością by poznał, co ten facet najchętniej porabia całymi dniami. No, chyba że straszliwy katar nie pozwoliłby wy- czuć gorzały w jego oddechu oraz smrodu dymu, jakim prze- siąkły jego włosy i ubranie. Nawet wtedy jednak można by się tego domyślić po sposobie, w jaki wchodził po schodach, przy- 18
stając na każdym piętrze, żeby złapać oddech, a mimo to musiał jeszcze odpocząć przed pokonaniem kilku ostatnich stopni. - Kapitan Hoberman - powitał go Candlemas, podając mu rękę. - A to jest... - Thompson - podpowiedziałem pospiesznie. — Bill Thompson. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Hoberman miał na sobie szary garnitur, krawat w niebiesko-beżowe paski i brązowe buty. Gar- nitur wyglądał jak jeden z tych, jakie nosili trzeciorzędni sowiec- cy biurokraci przed pierestrojką. Jedynym znanym mi człowie- kiem, który mógł wyglądać równie okropnie w garniturze, był policjant Ray Kirschmann. Nosił on bardzo drogie i eleganckie garnitury, które tylko na nim sprawiały wrażenie, jakby były uszyte na kogoś innego. Garnitur Hobermana był tandetny. Nie leżałby dobrze na nikim. Weszliśmy do apartamentu Candlemasa i powtórzyliśmy cały plan. Za godzinę kapitana Hobermana oczekiwano na dwuna- stym piętrze pilnie strzeżonego budynku przy Siedemdziesiątej Czwartej Ulicy i Park Avenue. Miał wprowadzić mnie do środ- ka. Kiedy miniemy portiera, kapitan uda się na umówione spo- tkanie, a ja zajmę się swoimi sprawami cztery piętra niżej. - Będzie pan tam sam - zapewnił mnie Candlemas - i nikt panu nie przeszkodzi. Kapitanie Hoberman, jak długo zo- stanie pan na dwunastym piętrze? Godzinę? - Raczej krócej. - A pan... hm... Thomas wejdzie i wyjdzie w ciągu dwu- dziestu minut, chociaż może pan tam zostać nawet całą noc, jeśli pan chce. Czy możecie spotkać się po wszystkim i razem opuścić budynek? Jak, panowie, uważacie? Uważałem, że powinienem dać sobie z tym spokój i wsko- czyć do pierwszej taksówki, kiedy miałem szansę. Zamiast poje- chać z piękną kobietą, dowiedziałem się więcej, niż chciałem wiedzieć o chińskich ziołach. Przez ostatnie dwa tygodnie na- oglądałem się zbyt wielu filmów z Bogartem i najwidoczniej to wpłynęło na moją zdolność oceny sytuacji. 19
- To niepotrzebnie skomplikowałoby sprawę - powiedzia- łem. - Nie jest wcale trudno opuścić budynek, jeśli nie niesie się telewizora pod pachą i trupa przerzuconego przez ramię. Nietrudno też wejść do budynku, jeśli się wie, jak to zrobić. Powiedziałem to Candlemasowi poprzedniego dnia, sugerując, że moglibyśmy obejść się bez pomocy kapitana Hobermana. Nie chciał o tym słyszeć. Kapitan był częścią umowy. Był mi po- trzebny tak samo jak kapitan Hook Piotrusiowi i miałem takie same szanse na pozbycie się go. Schodząc na dół, kapitan Hoberman przystawał na każdym podeście, a kiedy wyszliśmy na zewnątrz, przytrzymał się żelaz- nego ogrodzenia, dochodząc do siebie. - Niech mi pan powie - wysapał - gdzie tu najszybciej można złapać taksówkę? - Przejdźmy się - zaproponowałem. - To tylko trzy przecz- nice stąd. - Kawał drogi. - I co z tego. Wzruszył ramionami, zapalił papierosa i poszliśmy. Uzna- łem to za zwycięstwo, ale zmieniłem zdanie, kiedy gwałtownie skręcił do Wexford Castle, irlandzkiego pubu przy Lexington Avenue. - Czas na jednego szybkiego - oznajmił i zamówił setkę wódki. Barman, wyglądający na człowieka, który widział wszyst- ko, ale niczego nie pamięta, nalał mu drinka z butelki opatrzonej etykietą z wizerunkiem złowieszczo uśmiechniętego Rosjanina w futrzanej czapie. Już chciałem przypomnieć, że mamy przed północą dotrzeć na miejsce, ale zanim zdążyłem to powiedzieć, kapitan opróżnił kieliszek. - Napije się pan czegoś? Odmownie potrząsnąłem głową. - No to chodźmy - rzekł. - Powinniśmy dotrzeć tam przed północą. Wtedy zaczyna zmianę nocny portier. 20
Znów wyszliśmy na ulicę i wypity alkohol wyraźnie go roz- luźnił. - Zadam panu pytanie - rzekł. - Czy świszczypała świ- stać umiała i tak jak świstak zaświszczała? - To rzeczywiście ciekawe pytanie. - Zna pan tego faceta od dawna, co? Trzydzieści dwie godziny. Wkrótce będzie trzydzieści trzy. - Niezbyt długo - przyznałem. - Wie pan co? Kiedy powiedział mi o panu, nie podał pań- skiego nazwiska. Nazwał pana jakoś inaczej. - Ach tak? - Kojarzy mi się z Road & Track, ale to nie to. Road & Car? Bez sensu. Roadiebal? - Wzruszył ramionami. - To bez zna- czenia, ale na pewno nie powiedział Thompson. W żadnym razie. - No cóż, widocznie się starzeje - mruknąłem. - I ma sklerozę, co? - spytał. - Tak pan uważa? - Może nie jest z nim tak źle, ale... - Jednak to mnie niepokoi - ciągnął - i wcale tego nie ukrywam. To gra o bardzo wysoką stawkę i wielu ludzi liczy na jej pomyślne zakończenie. Chyba jednak nie muszę panu o tym mówić. - Chyba nie. - I tak za dużo gadam - powiedział. - Zawsze miałem z tym problem. I nie odezwał się więcej, dopóki nie doszliśmy do budynku. Ten rzeczywiście był istną fortecą. „Boccaccio" - jeden z najładniejszych budynków przy Park Avenue, mający dwadzie- ścia jeden pięter i okazały hol ozdobiony taką liczbą roślin do- niczkowych, że przypominał dżunglę. Przed drzwiami stał por- tier, a za kontuarem recepcjonista i niech mnie diabli, jeśli nie mieli tam i windziarza. Wszyscy trzej nosili kasztanowe libe- rie szamerowane złotem, w których wyglądali naprawdę ładnie. Mieli także białe rękawiczki, które trochę psuły efekt, w pierw- szej chwili przywodząc na myśl postacie z kreskówek Walta Dis- neya. 21
Kapitan Hoberman powiedział mój towarzysz do re cepcjonisty. — Przyszedłem zobaczyć się z panem Weeksem. Och tak, proszę pana. Pan Weeks pana oczekuje. Recepcjonista zajrzał do swojej książki, zanotował w niej coś, a potem wyczekująco popatrzył na mnie. To jest pan Thompson powiedział kapitan Hoberman. Jest ze mną. Bardzo dobrze, proszę pana. Znowu zanotował coś w książce. Może rzeczywiście nie by łoby tak łatwo się tu dostać. Mimo wszystko... Windziarz obserwował nas z drugiego końca holu i prawdo podobnie przysłuchiwał się naszej rozmowie. Hoberman miał donośny głos, który zapewne słychać było od dziobu po rufę. Kiedy podeszliśmy do windy, windziarz zapytał: Na dwunaste, panowie? Dwunaste, apartament J powiedział Hoberman. Do pana Weeksa. Doskonale, proszę pana. Pojechaliśmy na górę i wysiedliśmy na dwunastym piętrze. Windziarz wskazał nam drogę do apartamentu J i odprowadził nas wzrokiem, upewniając się, że nie zabłądzimy. Kiedy doszliśmy do drzwi, Hoberman zerknął na mnie z ukosa i lekko uniósł krzacza stą brew. Klatka schodowa, stanowiąca mój cel, znajdowała się kilka kroków od miejsca, w którym staliśmy, ale winda wciąż była w polu widzenia, a windziarz nadal spełniał swoje obowiązki. Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem palcem przycisk dzwonka. Tylko co ja powiem Weeksowi? — zastanawiał się Ho berman. Dzięki Bogu powiedział to cicho. Proszę mnie tylko przedstawić powiedziałem. Resztą zajmę się sam. Drzwi otworzyły się. Weeks okazał się niskim, korpulentnym mężczyzną o jasnoniebieskich oczach. Najwyraźniej nosił w do mu kapelusz czarny homburg ale to był jego dom i jego ka- pelusz, więc chyba miał prawo go nosić. Reszta jego stroju była 22
mniej reprezentacyjna. Szelki z wzorkiem w kogutki podtrzymy- wały spodnie garnituru od Braci Brooks. Rękawy koszuli miał podwinięte powyżej łokci, poluzowany krawat i lekko zdziwioną - co łatwo zrozumieć - minę. - Kapciu - powiedział do Hobermana. - Miło cię wi- dzieć. A to jest... - Bill Thompson - powiedział Hoberman. W tej samej chwili, ani o sekundę za wcześnie, usłyszałem szmer zamykających się drzwi windy. - Mieszkam tutaj - wyjaśniłem. - Spotkałem... Kapcia? Nie, lepiej nie. - Spotkałem tego dżentelmena w holu i tak się zagadaliśmy, że przejechałem moje piętro. - Uśmiechnąłem się serdecznie. - Miło było pana poznać, panie Weeks. Dobranoc, panowie. Po czym przeszedłem korytarzem, otworzyłem drzwi prze- ciwpożarowe i zbiegłem po schodach. Przynajmniej na klatkach schodowych nie było kamer. Cały budynek był nimi naszpikowany. Za kontuarem recep- cjonisty widziałem rząd monitorów telewizyjnych. Na jednym widać było pralnię, inne pokazywały ulice przed Boccaccio, win- dę osobową i towarową, służbowe wejście za rogiem Siedem- dziesiątej Czwartej oraz parking w podziemiu. Budynek miał klatki schodowe na obu końcach, więc ich mo- nitorowanie wymagałoby umieszczenia dodatkowych dwóch ka- mer na każdym piętrze oraz zwiększenia liczby monitorów, żeby recepcjonista ślepł od wpatrywania się w nie. Oczywiście, mo- żna to zrobić inaczej - jeden lub więcej monitorów ustawić na wielokanałowy odbiór, tak by strażnik mógł przeglądać je po ko- lei, wylegując się w fotelu i zmieniając kanały pilotem. Nie podejrzewałem, żeby założyli tu taką instalację, ale nie miałem jak tego sprawdzić przed wejściem na klatkę schodową. Jednak wcale się tym nie przejmowałem. Domyślałem się, że za- oszczędzili na kamerach, ale nawet gdyby było inaczej, jakoś bym sobie poradził. 23
Widzicie, w tak dobrze pilnowanym obiekcie nigdy nie dzieje się nic nieprzewidzianego. Przede wszystkim żadne niepożądane osoby nie są wpuszczane za próg, nawet ci faceci z chińskich re- stauracji, których jedynym marzeniem jest wsunąć menu pod drzwi każdego mieszkania na Manhattanie. W tak dobrze zabez- pieczonym budynku czujesz się bezpiecznie. A skoro nigdy nic złego się nie dzieje, w końcu przestajesz zwracać uwagę na to, co pokazuje system alarmowy. Przypomnijcie sobie to, co zdarzyło się w Czernobylu. Tam mieli instalację alarmową, która nie zawiodła, gdy doszło do awarii. Zadziałała tak, jak powinna. Tylko że jakiś biedny tępak, spoglądając na ekran, doszedł do wniosku, że jest zepsuta, ponie- waż pokazuje nienormalne odczyty. I zignorował je. Mimo wszystko ucieszyłem się, że nie zostanę bohaterem „Najśmieszniejszych amatorskich filmów Ameryki". Cztery piętra niżej upewniłem się, że na korytarzu nie ma ni- kogo, po czym przeszedłem nim do drzwi 8-B. Zadzwoniłem. Candlemas zapewniał mnie, że nikogo nie będzie w domu, ale mógł się mylić albo omyłkowo posłać mnie do niewłaściwego mieszkania. Dlatego zadzwoniłem do drzwi, a kiedy nic się nie wydarzyło, odczekałem chwilę i zadzwoniłem ponownie. Potem wyjąłem pęk wytrychów i wszedłem do środka. Zrobiłem to bez wysiłku. Jeśli pasjonującię zamki będące ist- nymi dziełami sztuki, nie szukaj ich w eleganckich budynkach przy Park Avenue. Zajrzyj do domów i kamienic, w których nie ma portierów ani dozorców. To tam znajdziesz żaluzje, systemy alarmowe i zamki z policyjnym atestem. Mieszkanie 8-B było za- mknięte na dwa zamki, Segala i Rabsona, oba ze standardowymi obrotowymi cylindrami, solidne i mocne, a zarazem tak trudne do sforsowania jak krzyżówka w gazecie z programem telewizyjnym. Pokonałem jeden zamek, zaczerpnąłem tchu i sforsowałem drugi - a wszystko to w czasie niewiele dłuższym od tego, jaki zajęło mi opisanie całej operacji. To dziwne, ale niemal sprawiło mi przykrość, że okazało się to takie łatwe. 24
Widzicie, forsowanie zamków jest sztuką, która na liście za- wodów wymagających szczególnych umiejętności technicznych stoi znacznie niżej niż neurochirurgia. Mając odpowiednią in- strukcję, każdy posiadający choć minimalne umiejętności tech- niczne może opanować jej podstawy. Na przykład pod moim okiem Carolyn nauczyła się, jak łatwo można sobie radzić z pro- stymi zamkami, ale potem przestała ćwiczyć i wszystko zapo- mniała. Ze mną jest inaczej. W moim przypadku jest to wrodzony ta- lent, a nie wyuczona umiejętność. Jest w tym coś nieziemskiego, w tym dziwnym transie, w jaki wpadam, kiedy forsuję drzwi i wchodzę do środka. Nie potrafię tego właściwie opisać i z pew- nością zanudziłbym was, gdybym mógł, ale dla mnie to napraw- dę są niesamowite chwile. Dlatego jestem w tym fachu taki do- bry i pewnie dlatego nie potrafię z tym procederem skończyć. Kiedy drugi zamek poddał się z westchnieniem, poczułem się tak, jak pewnie czuł się Casanova, kiedy dziewczyna mówiła „tak" — zadowolenie ze zwycięstwa i żal, że przyszło tak łatwo. Westchnąłem i z rezygnacją przekręciłem klamkę, wślizgnąłem się do mieszkania i szybko zamknąłem za sobą drzwi. Wewnątrz było ciemno jak w kopalni podczas awarii zasila- nia. Dałem moim oczom minutę na oswojenie się z mrokiem, ale potem wcale nie zrobiło się jaśniej. Właściwie to nawet dobrze. To oznaczało, że zasłony na oknach są zaciągnięte, tak więc mogłem zapalić sobie tyle świateł, ile chciałem. Nie musiałem skradać się po ciemku, wpadać na sprzęty i kląć. Najpierw zapaliłem latarkę i upewniłem się, że wszystkie okna są zasłonięte. Istotnie, były. Potem, w rękawiczkach, nacis- nąłem najbliższy włącznik i zmrużyłem oczy w oślepiającym blasku. Schowałem latarkę z powrotem do kieszeni i nabrałem tchu, przez chwilę ciesząc się tym rozkosznym dreszczykiem, jaki zazwyczaj przechodzi mnie, kiedy dostanę się gdzieś, gdzie nie powinienem się znaleźć. I pomyśleć, że naprawdę chciałem z tym skończyć. Zamknąłem drzwi na oba zamki, na wszelki wypadek, a na- 25
stępnie rozejrzałem się po tym dużym pokoju w kształcie litery L. Apartament składał się z niego oraz małej kuchni i jeszcze mniejszej łazienki, a umeblowano go bardzo starannie - ele- ganckimi meblami, jakie zwykle nowożeńcy kupują do swojego pierwszego mieszkania. Dywan w geometryczne wzory o paste- lowych barwach pokrywał prawie jedną trzecią parkietu, a szero- kie łoże wypełniało całą wnękę sypialni. Zajrzałem do szafy i sprawdziłem kilka szuflad komody. Do- szedłem do wniosku, że głównym lokatorem jest mężczyzna, chociaż znalazłem tyle kobiecych fatałaszków, że albo mieszkał tu z dziewczyną, albo miał problemy z określeniem swojej płci. - Proszę wziąć tylko tę teczkę - radził mi Hugo Candle- mas. - Nie znajdzie pan tam niczego innego, co warto byłoby zabrać. Ten facet to technokrata. Niczego nie kolekcjonuje, nie lubi biżuterii. Nie trzyma pod ręką większej ilości gotówki. A co jest w tej teczce? - Papiery. Pan i ja bierzemy udział w skomplikowanej ope- racji przejęcia pewnej firmy. W najgorszym razie podzielimy się nagrodą za odzyskanie tych dokumentów, przy czym pański udział wyniesie co najmniej pięć tysięcy dolarów. Jeśli otrzy- mam propozycję strony przeciwnej, może pan dostać trzy lub cztery razy więcej. - Rozpromienił się na samą myśl. - To skórzana teczka ze złotym tłoczeniem. W mieszkaniu jest biurko i jeśli teczka nie będzie leżała na wierzchu, to znajdzie ją pan w jednej z jego szuflad. Te mogą być zamknięte. Czy to będzie stanowiło dla pana problem? Odpowiedziałem, że w przeszłości nigdy nie stanowiło. Rzeczywiście, było tam biurko. Skandynawski model z brzo- zowego drewna z naturalnym połyskiem. Na nim stało skórza- ne pudełko, ręcznie wykonane, oraz duże zdjęcie w srebrnej ram- ce. W pudełku znajdowały się ołówki i spinacze. Czarno-białe zdjęcie przedstawiało mężczyznę w mundurze. Najwyraźniej fa- cet nie był zwykłym trepem. To kapiące od ozdób wdzianko do- skonale pasowałoby za kontuarem recepcji Boccaccio. Miał oku- lary i olśniewający uśmiech, który upodabniał go do Theodore'a 26