uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Lawrence Block - Wlamywacz w garderobie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :606.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Lawrence Block - Wlamywacz w garderobie.pdf

uzavrano EBooki L Lawrence Block
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 122 stron)

Block Lawrence Bernie Rhodenbarr 02 Włamywacz w garderobie To było naprawdę zabawne. Bernie Rhodenbarr włamał się do nowojorskiego mieszkania i… został zamknięty w garderobie, a teczkę ze skradzionymi klejnotami zostawił w sypialni. Kiedy wreszcie Bernie wydostał się z szafy, okazało się, że teczka zniknęła, a właścicielka mieszkania, piękna Crystal Sheldrake, leżała na podłodze ze skalpelem wbitym w serce… Panie, ten, kto chce zarabiać na chleb, pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz. dr Samuel Johnson Rozdział I — Gramercy Park to oaza na środku szalejącego morza — powiedziała pani Henrietta Tyler. — Można się tam schronić przed pociskami zawistnego losu, o których mówi poeta. — Pani Henrietta westchnęła. Wyglądała jak ktoś, kto patrzy na oazę wynurzającą się z morza. — Młody człowieku — zaczęła. — Nie wiem, co bym zrobiła bez tego błogosławionego kawałka zieleni. Po prostu nie wiem. Błogosławiony kawałek zieleni to prywatny park, który znajduje się w pobliżu Wschodniej Dwudziestej Ulicy. Otacza go żelazne ogrodzenie wysokie na siedem albo osiem stóp, a zamknięta brama broni wstępu niepożądanym osobom. Mogą tam wejść jedynie mieszkańcy budynków znajdujących się obok parku. Ci ludzie płacą roczną składkę, dzięki której skwer jest dobrze utrzymany, żelazną bramę zaś otwiera się kluczem. Pani Henrietta Tyler, która siedziała obok mnie na zielonej ławce, miała taki klucz. W ciągu piętnastu minut, które spędziliśmy w parku, zdążyła się przedstawić i opowiedziała mi różne zdarzenia ze swojego życia. Gdybyśmy mieli trochę więcej czasu, z pewnością opowiedziałaby mi o wszystkim, co się wydarzyło w Nowym Jorku od chwili jej narodzin. Z tego, co mówiła pani Henrietta, wynikało, że urodziła się rok lub dwa po klęsce Napoleona pod Waterloo. Była milutką staruszką, a jej głowę zdobił uroczy kapelusik z woalką. Moja babcia nosiła takie kapelusze, ale zdążyły już wyjść z mody. — Nie ma tu psów — mówiła dalej pani Henrietta. — Tak się cieszę, że ich nie wpuszczają do parku. To jedyne miejsce w mieście, gdzie nie trzeba patrzeć pod nogi. Psy to odrażające zwierzęta. Koty są bardziej wymagające, prawda? Ale nie chcia- łabym mieć kota. Nie rozumiem ludzi, którzy trzymają w domu zwierzęta. Nie byłabym w stanie nosić prawdziwego futra. Uważam, że zwierzęta powinny przebywać w lesie. Jestem pewien, że pani Henrietta nie rozmawiałaby w ten sposób z obcym mężczyzną. Obcy ludzie, podobnie jak psy, mają zakaz wstępu do parku Gramercy. Ale ja nie byłem „obcy”. Wszedłem do parku, a więc należałem do elity młodych, szlachetnych mężczyzn, którzy mieli stanowisko i wysoką pensję. Wystarczyło spojrzeć na mój strój.

Miałem na sobie jasnoszarą marynarkę w kratę z tropikalnej wełny i jasnoniebieską koszulę z przypinanym kołnierzem. Na moim granatowym krawacie połyskiwały srebrne i błękitne paseczki. Na ziemi, obok mojej nogi, stała płaska zamszowa teczka w kolorze kakao, za którą ktoś zapłacił pewnie dużo pieniędzy. Jednym słowem, wyglądałem jak kawaler, który odpoczywa w parku po ciężkim dniu pracy w dusznym biurze. Być może w drodze do domu wypiłem kieliszek orzeźwiającego martini. A teraz wdychałem kojące powietrze, rozkoszując się wrześniowym wieczorem. Za jakiś czas miałem podreptać do swojego eleganckiego mieszkania, włożyć zamrożony obiad do mikrofalówki i… To nie tak, pani Henrietto. Nie spędziłem tego dnia w dusznym biurze ani nie piłem martini. Kiedy pracuję, pozwalam sobie najwyżej powąchać korek od butelki. W moim skromnym mieszkaniu nie ma mikrofalówki. Nie kupuję zamrożonych obiadów i nie oglądam w telewizji meczów koszykówki. Mieszkam w zachodniej części Manhattanu, kilka mil od Gramercy Park. Nie wydałem grosza na zamszową teczkę. Zabrałem ją z mieszkania pewnego dżentelmena, pozbawiając go przy okazji kolekcji drogocennych monet. Jestem pewien, że dużo za nią zapłacił. Kiedy opuściłem jego mieszkanie, moja teczka była ciężka od cennych monet. Nie miałem nawet klucza do bramy. Otworzyłem ją za pomocą kawałka drutu z hartowanej, niemieckiej stali. Zamek w bra- mie jest bardzo łatwy do otworzenia. To dziwne, że więcej ludzi nie wchodzi do parku, żeby odpocząć od psów. — Tylu ludzi biega w parku — powiedziała pani Henrietta. — Proszę spojrzeć na tego mężczyznę. Odwróciłem głowę i zobaczyłem faceta, który biegł w naszym kierunku. Na oko miał jakieś trzydzieści kilka lat, ale był łysiejący. Pewnie dlatego, że tak intensywnie trenował. — Biegają tu w ciągu dnia i w nocy, zimą i latem. Kiedy jest zimno, nakładają na siebie ocieplane dresy. Tak to się chyba nazywa. Wyglądają okropnie. Latem wkładają bawełniane spodnie. Uważa pan, że to zdrowy sport? — Wielu ludzi tak uważa. Pani Henrietta skinęła głową. — Nie mogę uwierzyć, że to jest zdrowe — powiedziała. — Oni wyglądają tak niechlujnie. Czy pan uprawia sporty? — Od czasu do czasu myślę o tym. Biorę wtedy dwie aspiryny i kładę się do łóżka. Kiedy wstaję, nie mam już na to ochoty. — To bardzo rozsądnie z pana strony. Coś, co wygląda tak idiotycznie, nie może być

zdrowe. — Pani Henrietta westchnęła głośno. — Całe szczęście, że oni nie biegają w parku. — Całe szczęście, że nie wpuszcza się tu psów. Staruszka spojrzała na mnie i jej oczy błysnęły. — Ma pan całkowitą rację — powiedziała. O wpół do ósmej pani Henrietta zdrzemnęła się. Sportowiec zniknął. Przed wejściem do budynku z numerem 17 pojawiła się młoda kobieta o popielatych włosach do ramion. Miała na sobie wzorzystą bluzkę i jasne dżinsy. Spojrzała na zegarek i poszła w kierunku Dwudziestej Pierwszej Ulicy. Odczekałem piętnaście minut, ale kobieta nie wróciła. Jeśli w kamienicy przy Gramercy nie mieszkała druga identycznie wyglądająca kobieta, była to Crystal Sheldrake, eksmałżonka Craiga Sheldrake’a, Najlepszego Dentysty Świata. Skoro wyszła z domu, mogłem zacząć działać. Wziąłem do ręki teczkę i wyszedłem z parku (nie musiałem otwierać bramy za pomocą klucza ani stalowego pręta). Przeszedłem na drugą stronę ulicy i stanąłem przed wejściem do budynku numer 17. Była to czteropiętrowa dziewiętnastowieczna kamienica. Być może kiedyś mieszkała tam tylko jedna rodzina, a w piwnicy przechowywano torby podróżne i gazety. Jednak warunki życia się zmieniły, jak słusznie zauważyła pani Henrietta, i teraz na każdym piętrze znajdowało się inne mieszkanie. Pod guzikami domofonu widniały nazwiska: Yalman, Porlock, Leffingwell (brzmi to jak nazwa firmy budowlanej) i Sheldrake. Nacisnąłem ostatni guzik, ale nie było żadnego odzewu. Nacisnąłem guzik jeszcze raz. Nikt mnie nie wpuścił. Odczekałem jeszcze chwilę i otworzyłem drzwi. Kluczem. — Ta dziwka zmieniła zamki w drzwiach — uprzedził mnie Craig. — Ale nie mogła zmienić zamków na dole. Sąsiedzi by jej nie pozwolili. Dzięki temu, że otworzyłem drzwi kluczem, zyskałem parę minut. Zamek wyglądał całkiem niewinnie. Schowałem klucz do kieszeni i stanąłem obok drzwi windy, która jechała w dół. Nie miałem ochoty spotkać Yalmana ani Porlocka. Leffingwell mieszkał na pierwszym piętrze, ale być może wjechał na górę, żeby podlać ogródek na dachu. Poszedłem do końca korytarza i zacząłem się wspinać po wyłożonych wykładziną schodach. W końcu stanąłem przed drzwiami mieszkania Crystal Sheldrake. Nacisnąłem dzwonek, odczekałem chwilę, a potem zapukałem kilka razy. Chciałem się upewnić, że w środku nikogo nie ma. Potem przyłożyłem ucho do drzwi i chwilę nasłuchiwałem. Następnie wyprostowałem się i zabrałem do pracy. W drzwiach zainstalowano dwa nowe zamki Rabsona. To dla mnie bułka z masłem. Jeden z zamków wyposażony był w specjalny mechanizm antywłamaniowy, ale poradziłem sobie z nim. Zajęłoby mi to pewnie więcej czasu, ale mam w domu dwa identyczne zamki. Jeden znajduje się w bawialni, gdzie ćwiczę otwieranie zamków z zamkniętymi oczami, a drugi zamontowałem w drzwiach. Po chwili sezam otworzył się. Wszedłem do mieszkania, zostawiając drzwi lekko uchylone. Najpierw chciałem się trochę rozejrzeć. Kiedyś tego nie zrobiłem i okazało się,

że w mieszkaniu, do którego się włamałem, jest trup. Miałem z tego powodu wiele nieprzyjemności. Doświadczenie jest dobrym nauczycielem, pod warunkiem że człowiek zapamiętuje swoje błędy. W mieszkaniu Crystal Sheldrake nie było trupów. I na całe szczęście byłem tam jedynym żywym człowiekiem. Zamknąłem drzwi na oba zamki i położyłem teczkę na fotelu wiktoriańskim z drzewa różanego. Następnie nałożyłem gumowe rękawiczki i zabrałem się do pracy. Bawiłem się w poszukiwacza skarbów. — Chciałbym, żebyś przeszukał.wszystkie kąty — powiedział Craig. Zamierzałem zastosować się do jego życzenia. Mieszkanie składało się z bawialni, do której najpierw wszedłem, jadalni, dużej sypialni, małej sypialni, która mogła służyć jako gabinet albo pokój do oglądania telewizji, i kuchni. Kafelki na kuchennej podłodze imitowały cegły, natomiast ściana była z prawdziwych cegieł. Na żelaznych haczykach wisiały mosiężne garnki. Kuchnia zrobiła na mnie duże wrażenie. Inne pomieszczenia nie przypadły mi do gustu. Sypialnia wyglądała tak, jakby urządziła ją dziewica, w gabinecie było zbyt dużo kanciastych mebli, a w salonie roiło się od pretensjonalnych dzieł sztuki z różnych epok. Zacząłem od kuchni. Zajrzałem do lodówki i znalazłem sześćset dolarów w bocznym schowku na masło. Zawsze zaglądam do lodówki. Zadziwiająco wielu ludzi trzyma tam pieniądze. Niektórzy umieszczają je w schowku na masło. Tak zwana „zimna gotówka”. Ale fakt, że Crystal trzymała tam forsę, wcale mnie nie zaskoczył. Zostałem o tym wcześniej poinformowany. — Dziwka trzyma kasę w lodówce — powiedział Craig. — Zwykle chowa kilkaset dolarów w schowku na masło. Wie, gdzie trzymać skarby. — To inteligentne z jej strony — zauważyłem. — Prawda? Trzymała marihuanę w puszce na herbatę. Gdyby mieszkała w domu z ogrodem, trzymałaby tam nasiona trawy. Nie zajrzałem do puszki z herbatą. Schowałem gotówkę do portfela i wróciłem do salonu. Zabrałem się za przeszukiwanie biurka. W prawej, górnej szufladzie znalazłem około dwustu dolarów w banknotach pięcio-, dziesięcio- i dwudziestodolarowych. Nie było to wystarczająco dużo, żeby poczuć podniecenie, ale serce zaczęło mi bić radośnie. Odczuwam dreszczyk podniecenia za każdym razem, kiedy włamuję się do czyjegoś mieszkania i przejmuję na własność cudze rzeczy. Wiem, że to niemoralne. Czasem żałuję za swoje grzechy, ale nic nie mogę na to poradzić. Nazywam się Bernie Rhodenbarr. Jestem złodziejem i uwielbiam kraść. Mogę wam to udowodnić. Pieniądze, które schowałem do kieszeni, stały się moją własnością. Przeszukałem inne szuflady, ale nie było tam nic ciekawego. W jednej z nich znalazłem pudełka na zegarki. Pierwsze było puste. W drugim znalazłem dwa zegarki firmy Omega i Patek Phillipe. Były piękne.

Zamknąłem pudełka i wsunąłem je do teczki. Było to wszystko, co znalazłem w dużym pokoju. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że wpadną mi w ręce takie łupy. Kuchnia i salon były tylko rozgrzewką. Crystal Sheldrake mieszkała sama, ale często zapraszała do siebie mężczyzn. Miała cenną biżuterię, a kobiety, jak wiadomo, trzymają klejnoty w sypialni. Może lubiąje mieć pod ręką, kiedy się ubierają. Ale myślę, że tak naprawdę chodzi o co innego. Kobiety lubią spać otoczone diamentami. Czują się wtedy bezpieczne. — To mnie doprowadzało do szału — powiedział Craig. — Zostawiała cenne rzeczy na wierzchu. Trzymała bransoletki i naszyjniki w górnej szufladzie komody. W sypialni stoją dwie komody, jedna po prawej, druga po lewej stronie łóżka. Przeszukaj je. Błagałem Crystal, żeby trzymała biżuterię w sejfie, ale ona nie chciała. — Miejmy nadzieję, że nie zmieniła ostatnio zdania. — Co ty! Crystal nigdy nie słuchała cudzych rad. Zabrałem teczkę do sypialni i przekonałem się, że Craig mówił prawdę. Znalazłem tam kolczyki, pierścionki, bransoletki i naszyjniki. Broszki, wisiorki i zegarki. Biżuterię nowoczesną i stare, cenne pamiątki. Stwierdziłem jako profesjonalista, że parę rzeczy ma naprawdę dużą wartość. Dentyści przyjmują gotówkę i czeki, ale nie informują o wszystkim Urzędu Podatkowego. Niektórzy kupują biżuterię, którą potem z kolei można sprzedać. Trudno było zgadnąć, ile Craig zapłacił za te świecidełka, ale na pewno kosztowały kupę kasy. Szukałem dalej. W szufladach Crystal panował bałagan. Trzymała biżuterię razem z podartymi pończochami i starymi kosmetykami. Musiałem bardzo uważać, żeby czegoś nie przeoczyć. Moja zamszowa teczka była coraz cięższa. Nie spieszyłem się. Crystal wyszła z domu piętnaście po siódmej i wyglądało na to, że wróci nie wcześniej niż o północy, a może nawet spędzi całą noc poza domem. Craig powiedział mi, jak jego eks-żona spędzała noce. Piła drinki w pobliskich knajpach, potem jadła kolację i włóczyła się dalej od knajpy do knajpy, upijając się coraz bardziej. Oczywiście zdarzało się, że jakiś mężczyzna zapraszał ją do restauracji albo do teatru, ale tego wieczoru Crystal ubrała się całkiem zwyczajnie, z czego wywnioskowałem, że nie idzie na randkę. Oznaczało to, że była żona Craiga zaprosi do siebie jakiegoś mężczyznę albo pójdzie do niego. Ale mnie nie będzie już wtedy w jej mieszkaniu. Jeśli Crystal przenocuje u znajomego, następnego ranka jej klejnoty będą już u pasera. A jeśli facet wpadnie do niej, będą na pewno zbyt pijani, żeby zaprzątać sobie głowę świecidełkami. Natomiast jeśli kochanek Crystal wymknie się z jej mieszkania o świcie, była żona Craiga na pewno pomyśli, że to on ukradł biżuterię. Tak więc czułem się bezpiecznie. Zarobiłem w ciągu jednego wieczoru wystarczająco dużo forsy, żeby przeżyć kilka miesięcy, nawet jeśli część forsy oddam Craigowi.

Oczywiście najpierw będę musiał sprzedać biżuterię. „No, panie Rhodenbarr, jest całkiem nieźle”, pomyślałem. Chwilę później Crystal Sheldrake zamknęła mnie w garderobie. Rozdział II Całe to zamieszanie, oczywiście, nie wzięło się znikąd. Winne było prawo Parkinsona, a konkretnie —jedna z jego konsekwencji. Każdy normalny człowiek guzdra się z robotą możliwie najdłużej, niezależnie od tego, czy jest włamywaczem czy urzędnikiem. Wiedziałem, że Crystal Sheldrake jeszcze przez wiele godzin nie wróci do mieszkania. Dlatego zamierzałem poświęcić sporą część tego czasu na pozbawianie pani Sheldrake jej rzeczy. Zawsze byłem zdania, że dobry włamywacz powinien pamiętać 0 starej mądrości „Playboya” — „Wejdź i Wyjdź” — ale to przecież nie znaczy, że jeśli ma się trochę czasu, to nie warto z niego skorzystać. Kiedy człowiek się śpieszy, może coś przegapić, zostawić jakieś obciążające go dowody. Poza tym to w sumie niezła frajda przetrząsać rzeczy obcej osoby — czujesz wtedy, że pośrednio (i może ciut neurotycznie) uczestniczysz w jej życiu. Dzięki takim przyjemnościom lubię swój zawód. Przyznaję to. 1 nic na to nie poradzę. Nie śpieszyłem się więc. Mógłbym przewrócić mieszkanko pani Sheldrake do góry nogami w dwadzieścia minut, gdybym się do tego przyłożył. Ale wolałem robić to powoli. Lubię, kiedy przyjemność trwa długo. Skończyłem otwierać drugi zamek w drzwiach o 7.57 — zapisałem godzinę, zanim otworzyłem drzwi. O 9.14 zamknąłem swoją teczkę dyplomatkę na wszystkie cztery zatrzaski. Podniosłem ją i z aprobatą odnotowałem znaczny przyrost jej masy. Odpowiadał mi angielski system metryczny, więc starałem się myśleć o wadze mojej aktówki raczej w karatach niż uncjach. To brzmiało szykowniej. Potem postawiłem teczkę z powrotem na ziemi i raz jeszcze dokonałem nieśpicsznych oględzin terenu. Nie wiem nawet, czy tak naprawdę czegoś wtedy szukałem. Ktoś młodszy ode mnie mógłby powiedzieć, że starałem się wyczuć wibracje. Ostatecznie mógłbym to sam powiedzieć, tylko raczej nie na głos. Tak naprawdę, to chyba chciałem jeszcze przez chwilę rozkoszować się tą cudowną świadomością, że jestem tam, gdzie mi nie wolno, i nikt o tym nie wie. Nawet Craig. Powiedziałem mu, że zrobię to jutro albo pojutrze, ale to był taki miły wieczór. Po prostu musiałem się gdzieś włamać… Wszedłem do sypialni i zacząłem się przyglądać pastelowemu portretowi młodej kobiety w eleganckiej sukni. Jej szyję zdobiła kolia ze szmaragdem, który bił na głowę wszystko, co ukradłem Crystal Sheldrake. Obraz wyglądał na wczesny wiek dziewiętnasty, a kobieta wyglądem przypominała Francuzkę, ale, być może, po prostu dobrze opanowała sztukę prezentowania się jako Francuzka. Miała intrygujący wyraz twarzy. Doszedłem do wniosku, że wiele razy doznawała w życiu zawodu, najczęściej ze strony mężczyzn. W

końcu osiągnęła stan ducha, w którym człowiek permanentnie spodziewa się rozczarowania, i zdecydowała, że może z tym jakoś żyć, ale ból pozostał. Cóż, sam byłem świeżo po rozstaniu, więc rozumiałem, co czuje. Powiedziałem kobiecie spojrzeniem, że mógłbym ją uszczęśliwić. Ale kiedy jej niebieskie oczy spotkały się z moimi, zobaczyłem w nich pewność, że zawiodę ją tak samo, jak każdy inny. Kobieta ma rację, osądziłem. I wtedy usłyszałem odgłos klucza w zamku. Na całe szczęście drzwi miały dwa zamki. Zamknąłem je ponownie, kiedy wszedłem do mieszkania. (Równie dobrze mogłem zaryglować drzwi, żeby nie można ich było otworzyć z zewnątrz, ale zrezygnowałem z tego już jakiś czas temu. W ten sposób daje się porządnym obywatelom do zrozumienia, że w ich mieszkaniu jest włamywacz, i sugeruje się im, żeby wrócili pod drzwi w towarzystwie policjanta. Albo dwóch policjantów). Serce podeszło mi do gardła, tak że niemal dotknęło migdałków, a skóra raptownie zwilgotniała w tych wszystkich newralgicznych punktach, o których mówią reklamy dezodorantów. Klucz przekręcił się w zamku, zasuwka odskoczyła, ktoś za drzwiami powiedział coś niezrozumiałego do drugiej osoby albo sam do siebie. Klucz został umieszczony w następnym zamku, a mnie wyrwało to z odrętwienia i zacząłem działać. W sypialni znajdowało się okno — wysoce konwencjonalna droga ucieczki. Niestety, nie udałoby mi się go szybko otworzyć, bo zamontowano w nim klimatyzator. Było jeszcze inne, mniejsze okno, wystarczająco duże, żebym się przez nie przecisnął, ale tu z kolei jakiś wysoce nieżyczliwy gość wstawił kraty. Stanowiło to zapewne zabezpieczenie przed złodziejami. Dzięki tej inicjatywie żaden włamywacz nie mógł wyjść przez okno z mieszkania, choć nie sądzę, żeby akurat taka była intencja pomysłodawcy. Potem spojrzałem na łóżko z koronkową narzutą. Zacząłem się zastanawiać, czy się pod nim nie schować. Ale pomiędzy ramą łóżka a podłogą nie było zbyt dużo miejsca. Mógłbym się tam na upartego zmieścić, ale nie sprawiłoby mi to przyjemności. A poza tym w chowaniu się pod łóżkiem jest coś upokarzającego. To takie koszmarnie banalne. Garderoba w sypialni nie była może kryjówką zbyt oryginalną, ale za to o wiele wygodniejszą. Rzuciłem się w jej stronę, słysząc szczęk klucza w drugim zamku. Otwierałem ją wcześniej, żeby przejrzeć ubrania i sprawdzić pudełka na kapelusze — w nadziei, że są w nich nie tylko kapelusze. Była wtedy zamknięta na klucz, który tkwił w zamku i czekał, aż go przekręcę. Uroczy zwyczaj. Nie wiem, dlaczego ludzie to robią, ale robią to zawsze. Może gdyby trzymali klucz gdzie indziej, kosztowałoby ich to dużo zachodu podczas szukania go za każdym razem, kiedy chciałoby się wyjąć z garderoby pantofle. Poza tym wydaje mi się, że zamknięcie drzwi na klucz daje właścicielowi poczucie bezpieczeństwa, nawet jeśli zostawia klucz w zamku. Nie zabrałem niczego z szafy. Jeśli Crystal miała futra, to trzymała je gdzie indziej. Zresztą nigdy nie kradnę futer i z pewnością nie zamierzałem podwędzić jej norek ani szynszyli. Tak czy owak, zostawiłem drzwi do garderoby otwarte, i dzięki temu nie musiałem ich teraz otwierać. Wskoczyłem do środka i zatrzasnąłem za sobą drzwi. Przecisnąłem się między przyjemnie pachnącymi ciuszkami, wziąłem głęboki oddech, co zbytnio nie pomogło moim obolałym płucom, i zacząłem nadsłuchiwać. Do mieszkania weszły dwie osoby.

Słyszałem ich głosy, ale nie rozumiałem słów. Byli to kobieta i mężczyzna. Domyśliłem się, że kobieta to Crystal Sheldrake. Miała na sobie dżinsy w kolorze pszenicy, bluzeczkę w tureckie wzory i tak dalej. Nie miałem zielonego pojęcia, kim jest mężczyzna. Wiedziałem tylko, że nieźle sobie poczyna, skoro zaciągnął ją tu z powrotem tak szybko. Może jest żonaty. To by tłumaczyło jego pośpiech i to, że przyszli do niej, a nie poszli do niego. Lód brzęknął w szklankach. Pomyślałem, że Crystal częstuje gościa jakimś trunkiem. W garderobie zapachy Arpege i Shalimar zmieszały się z lekką wonią potu. Pomyślałem z żalem o dwóch przedobiednich kieliszkach martini, których dziś nie wypiłem. Nigdy nie piję przed wykonaniem roboty. To mogłoby osłabić moją skuteczność. Taką mam zasadę. Ale tym razem nie byłem skuteczny. Kiedy zacząłem o tym myśleć, zrobiło mi się wstyd. Czułem się naprawdę głupio. Odmówiłem sobie nie tylko przedobiednich drinków, ale także obiadu, chcąc odłożyć tę przyjemność do momentu, gdy będę mógł ją w pełni i ze spokojem celebrować. Zacząłem sobie wyobrażać kolację w małej przytulnej knajpce na Cornelia Street w Village. Najpierw oczywiście te dwa kieliszki martini, potem rewelacyjna chłodna zupa ze szparagów — specjalność zakładu, a później grasica cielęca z pieczarkami. Ach, ta grasica i sałatka z rukoli i szpinaku oraz cząstki mandarynek i pomarańczy… O tak, i może pół butelki jakiegoś smacznego trunku, który pasowałby do grasicy. Białe wino, bez dwóch zdań, ale jakie? To należy przemyśleć. Potem kawa, dużo czarnej, mocnej kawy. I oczywiście kieliszek poobiedniej brandy do kawy. Żadnych deserów, nie ma co przesadzać, trzeba dbać o linię, nawet jeśli nie jest się na tyle świrniętym, żeby biegać w szortach dookoła Gramercy Park. Więc żadnych deserów, ale może za to jeszcze jeden kieliszeczek brandy, żeby wydobyć z kawy cały jej smak — w końcu coś się należy człowiekowi, który wykonał kawał dobrej roboty. Kawał dobrej roboty. Zaiste. W salonie lód wciąż dzwonił o szkło. Usłyszałem śmiech. Ktoś włączył radio albo magnetofon. Jeszcze więcej lodu. I więcej śmiechu, teraz ciut swobodniejszego. Stałem w garderobie, a moje myśli kręciły się nieubłaganie wokół alkoholu. Ach, zimne jak góra Klondike kieliszki martini, ach, trzy solidne uncje kryształowo czystego dżinu Tanqueray z kropelką wermutu Noilly Prat, z plasterkiem cytryny w schłodzonej szklance. Potem pomyślałem o winie. Które białe wino pasowałoby najlepiej? — Co za uroczy wieczór — zanuciła kobieta. — Wiesz co? Trochę mi gorąco, kotku. „Gorąco?”, pomyślałem. „Wprost przeciwnie!” W mieszkaniu były dwa klimatyzatory, jeden w sypialni, dragi w salonie, i oba były włączone podczas jej nieobecności. Dzięki nim temperatura była idealna. Ręce zawsze mi się pocą w gumowych rękawiczkach, ale reszta ciała pozostała chłodna i sucha. To znaczy do chwili obecnej. Klimatyzator z sypialni nie miał zbyt wielkiego wpływu na temperaturę powietrza w szafie. Nie było tam wcale chłodno. Dłonie pociły mi się jak

nigdy. Zdjąłem rękawiczki i wsunąłem je do kieszeni. Pozostawienie odcisków palców nie było tym, czego bałem się najbardziej. Na czele listy znajdowała się śmierć przez uduszenie. Wiedziałem, że mogę skończyć w więzieniu. Miałem nadzieję, że Crystal i jej przyjaciel zrobią, co mają zrobić, a potem wyjdą albo zasną, a wtedy będę mógł się wydostać z szafy i z tego mieszkania. A potem, z łupem w ręku, wrócę do swojej dzielnicy i… Cholera! Łup w ręku. Dobre sobie. Moja teczka dyplomatka z biżuterią leżała na drugim końcu sypialni, pod pastelowym portretem roz-czarowanej mademoiselle. Jeśli nawet Crystal nie zauważy braku biżuterii, to z pewnością zwróci uwagę na teczkę i domyśli się, że zaskoczyła włamywacza w trakcie roboty. Zacznie się rozglądać po mieszkaniu albo od razu zadzwoni pod 911, a wtedy na miejsce przestępstwa zajadą z piskiem opon samochody policyjne i jakiś dzielny obrońca prawa będzie na tyle błyskotliwy, żeby zajrzeć do szafy. A wtedy ja, Bernard Grimes Rhodenbarr, będę miał kłopoty. Ściślej mówiąc, wpadnę po uszy. Cholera! — Przenieśmy się w wygodniejsze miejsce, kochanie — powiedziała kobieta. Słyszałem ich teraz lepiej, bo byli już w drodze do sypialni. Przyznaję, że zrobiło to na mnie wrażenie. Weszli do sypialni i zrobili to, co mieli zrobić. Nie będę wam opisywać szczegółów. Słuchanie odgłosów dobiegających z sypialni nie należało do szczególnie przyjemnych przeżyć i nie zamierzam odtwarzać dla was tego doświadczenia. Prawdę mówiąc, nie zwracałem zbyt wielkiej uwagi na to, co działo się za drzwiami mojej szafy. Zacząłem znów zastanawiać się, jakie białe wino najlepiej pasowałoby do grasicy. Nie francuskie, chociaż grasica to danie francuskie. Nicinieckie byłoby chyba ciut lepsze. Reńskie? To by się z pewnością nadało, ale po namyśle zdecydowałem, że prawdziwy znawca wybrałby mo-zelskie. Pomyślałem o Piesporter Goldtrópfchen, które piłem nie tak dawno wspólnie z pewną młodą kobietą. Jak się później okazało, była to jedyna rzecz, jaką udało nam się zrobić wspólnie. Tak, to wino na pewno świetnie pasowałoby do grasicy. Nic powinno być za wytrawne. A jednak grasica aż prosiła się o wino z lekkim, owocowym, słodkim posmakiem… No jasne! Przypomniałem sobie Ockfener Bockstein Kabinett, rocznik 75. Pełny, uroczy kwiatowy zapach, cierpka świeżość aromatu jak najlepszych jabłek Granny Smith, z odrobiną drapiącej w język wody gazowanej. Nie było gwarancji, że restauracja, którą wybrałem, będzie miała akurat to konkretne wino. Niestety, było wielce prawdopodobne, że będę wkrótce chodził tam i z powrotem po celi, zamiast jeść obiad w restauracji. Postanowiłem puścić wodze fantazji. I kto wpadł na ten kretyński pomysł, żeby pić pół butelki. Każde wino, które w ogóle jest warte picia, jest też warte wypicia w całości. Kropka. Załatwiwszy problem z winem, spróbowałem odgadnąć, na jakie vegetable du jour natrafię. Brokuły, zdecydowałem, ugotowane al dente, bez żadnych komplikacji z sosem holenderskim, czyli po prostu polane słodkim masłem. Albo jeszcze lepiej cukinia z

pomidorami i bazylią, posypana tartym parmezanem. Następnie moim wielce praktycznym umysłem zawładnął problem poobiedniej brandy. Dobry koniak, pomyślałem. Wszystko jedno który, byle dobry. Pozwoliłem myślom błąkać się po krainie najlepszych mocnych trunków, jakie piłem w życiu. Rozpamiętywałem też okoliczności, w których delektowałem się ich smakiem. Były nieco przyjemniejsze od obecnych. Czułem, że dobry drink postawiłby mnie na nogi. Oczywiście nie pomógłby mi się wydostać z szafy, ale na pewno by mnie wzmocnił. Dobrze zaopatrzony włamywacz, stwierdziłem, powinien mieć przy sobie małą piersiówkę. Albo nawet dużą piersiówkę. Jeszcze lepszy byłby termos, żeby martini było odpowiednio schłodzone… Nic nie trwa wiecznie. Miłosne igraszki Crystal Sheldrake i jej najnowszego przyjaciela, które jeśli nie w ich, to na pewno w moim odczuciu ciągnęły się w nieskończoność, tak naprawdę trwały dwadzieścia trzy minuty. Nie wiem, kiedy dokładnie Crystal przekręciła klucz w zamku — miałem wtedy ważniejsze sprawy na głowie niż sprawdzanie godziny. Ale niedługo potem zerknąłem na zegarek — była 21.38. Zerknąłem znowu, kiedy weszli do sypialni. 22.02. Gdy spektakl trwał w najlepsze, co kilka minut sprawdzałem czas, a kiedy zakończyło się burzliwym finałem, mój fluorescencyjny zegarek wskazywał 22.25. Zapanowała cisza, a potem usłyszałem komentarze w stylu: „Ojej, byłeś fantastyczny” i „Jesteś niesamowita” i „Musimy robić to częściej”. Nowocześni randkowicze mówią sobie te rzeczy zamiast „Kocham cię”. Potem mężczyzna powiedział: — O Jezu, jest później, niż myślałem. Już wpół do dziesiątej. Muszę lecieć. — Idziesz do domu, do tej-jak-jej-tam? — Chyba pamiętasz, jak ona ma na imię. — Wolę nie pamiętać. Są takie chwile, kotku, kiedy udaje mi się w ogóle zapomnieć o jej istnieniu. — Jesteś zazdrosna? — Oczywiście, że jestem zazdrosna, kochanie. Dziwi cię to? — Oj, Crystal, daj spokój, wiem, że nie jesteś zazdrosna. — Naprawdę? — Znam cię. — Myślisz, że udaję? Może masz rację. Sama nie wiem. Krawat ci się przekrzywił. — Mmm, dzięki. Wcale nie chciałem ich podsłuchiwać. Miałem kłopoty ze skupieniem się na ich rozmowie

nie tylko dlatego, że była nudna jak szwedzki film, ale także dlatego, że wciąż czekałem, aż któreś z nich potrąci nogą moją teczkę i zacznie się głośno zastanawiać, skąd się tam wzięła. Na szczęście nic takiego się nie stało. Było jeszcze trochę szczebiotania, a potem Crystal odprowadziła kochanka do drzwi. Wydawało mi się, że słyszę, jak zamyka je na zasuwkę. „Znakomity środek ostrożności, paniusiu”, pomyślałem. „Zwłaszcza jeśli włamywacz siedzi już w twojej szafie”. Przez pewien czas panowała cisza. Potem dwa razy zadzwonił telefon. Crystal odebrała, ale z takiej odległości nie mogłem zrozumieć, co mówi. Znowu cisza, a potem odgłosy krótkiego napadu furii. — Ty gnoju, ty cholerny skurwysynu, ty… — ryknęła ni stąd, ni zowąd Crystal. Zacząłem się zastanawiać, czy wrzeszczy na swojego niedawnego kochanka, byłego męża, faceta, który zadzwonił, czy jeszcze na kogoś innego. Zresztą nie obchodziło mnie to. Wrzasnęła jeszcze raz, a potem usłyszałem głuchy dźwięk, jakby cisnęła czymś o ścianę. Potem znów zrobiło się cicho. Crystal wróciła do sypialni. Chyba po drodze zrobiła sobie kolejnego drinka, bo usłyszałem, jak lód pobrzękuje w szklance. Teraz jednak nie miałem już ochoty na napoje wysokoprocentowe. Marzyłem o tym, żeby znaleźć się w domu. Potem usłyszałem plusk wody. Toaleta była w korytarzu za salonem, a łazienka obok sypialni. Po chwili zdałem sobie sprawę, że Crystal zamierza wziąć prysznic. Mężczyzny już nie było. Crystal weszła do łazienki. Mogłem teraz wyskoczyć z garderoby, zabrać swoją pełną biżuterii teczkę i uciec. Właśnie miałem to zrobić, gdy nagle usłyszałem wodę z prysznica wyraźniej niż przedtem. Skuliłem się z powrotem za rzędem sukni i innych ciuszków. Usłyszałem zbliżające się kroki, a potem szczęk klucza. Crystal zamknęła mnie w garderobie. Oczywiście nie miała takiego zamiaru. Chciała otworzyć drzwi, a zostawiła je zamknięte, więc sądziła, że wciąż są zamknięte. Przekręciła klucz i… — Zabawne — powiedziała głośno. Chwilkę milczała, a potem przekręciła klucz w drugą stronę, tym razem otwierając drzwi, i sięgnęła po zielony szlafrok frotte z wieszaka. Wstrzymałem oddech. Nawet nie umyślnie. Po prostu trudno oddychać, kiedy serce masz w tchawicy. To była Crystal, popiełatoblond włosy pod koralowym czepkiem pod prysznic. Ja ją widziałem, ale ona, na szczęście, nie zauważyła mnie. Po chwili znowu zamknęła drzwi. Na klucz. Cudownie. Miała bzika na punkcie zamykania garderoby. Niektórzy ludzie nie mogą nawet na pięć minut wyjść z pokoju, nie zgasiwszy światła. Crystal nie mogła zostawić otwartej garderoby. Słuchałem, jak idzie do łazienki, słuchałem, jak zamyka drzwi, słuchałem, jak mości się

pod swoim pulsacyjnym prysznicem z opcją masażu wodnego (to nie są spekulacje; zajrzałem przedtem do łazienki i miała tam jedno z tych cacek). Potem przestałem słuchać, przecisnąłem się między sukniami do drzwi, przekręciłem gałkę i popchnąłem, a kiedy drzwi nie ustąpiły, o mało się nie rozpłakałem. Co za niesamowita komedia pomyłek. Co za gigantyczna farsa. Obmacałem zamek koniuszkami palców. To było oczywiście śmieszne — dobry kopniak wystarczyłby, żeby wywalić te drzwi. Ale wtedy narobiłbym za dużo hałasu. Musiałem więc znaleźć inny sposób na wyjście z garderoby. Pierwszy krok — wypchnąć cholerny klucz z zamka… Nie było to specjalnie trudne. Pomogłem sobie kawałkiem papieru, który oderwałem z jednej z toreb ochronnych na ubrania Crystal. Opadłem na czworaka i wsunąłem papier pod drzwi, tak żeby znalazł się pod dziurką od klucza. Potem włożyłem do dziurki malutki kawałek stali i zacząłem nim delikatnie ruszać. W końcu klucz spadł na podłogę. Opadłem znów na czworaka i przyciągnąłem papier do siebie. Zrobiłem to ostrożnie. Gwałtowny ruch dałby taki sam efekt, jak szybkie ściągnięcie obrusa ze stołu pełnego naczyń. Ściągasz obrus, a naczynia zostają na stole. Nie chodziło mi o papier. Zależało mi przede wszystkim na kluczu. Po co walczyć z zamkiem, skoro możesz otworzyć go kluczem? Powoli, nie śpiesz się, powolutku, tak jest… I wtedy rozległ się dzwonek domofonu. Przysięgam, że miałem ochotę splunąć ze złości. Przeklęty domofon zadzwonił tak głośno, że mógłby przyprawić słonia o atak serca. Zamarłem w bezruchu, modląc się żarliwie, żeby Crystal nie usłyszała dzwonka, ale najwyraźniej moja modlitwa nie była wystarczająco żarliwa. To coś odezwało się znowu, wydało z siebie długi, okropny, świdrujący ryk. Usłyszałem, że Crystal zakręca wodę. Siedziałem w garderobie i dalej ciągnąłem do siebie papier. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było to, żeby Crystal zauważyła leżący na podłodze klucz. Leżałem skulony na ziemi. Jeśli Crystal zobaczy, że klucza nie ma, nie będzie mogła otworzyć garderoby. Jeśli zdobędę klucz, będę miał nad nią przewagę, powiedziałem sobie. Crystal pobiegła otworzyć drzwi. Byłem pewien, że ma na sobie zielony szlafrok. Nacisnęła przycisk domofonu i wpuściła gościa na klatkę. Czekałem w napięciu, co będzie dalej. W końcu rozległ się dzwonek do drzwi i gość Crystal wszedł do mieszkania. W tym czasie podniosłem się i stanąłem za rzędem sukni wiszących na wieszakach. Usłyszałem, jak Crystal mówi: „,0 co chodzi? Czego chcesz?” Powiedziała coś jeszcze, ale nie potrafiłem rozróżnić słów. Zdawało mi się, że słyszę w jej głosie pani-kę, albo przynajmniej strach. A może wmówiłem to sobie później.

Potem powiedziała bardzo głośno „Nie, nie!” — bez wątpienia przerażonym tonem. A potem krzyknęła. Był to krótki krzyk, gwałtownie urwany, jakby ktoś nacisnął klawisz „Stop” w ma-gnetofonie. Potem rozległ się łoskot i zapadła cisza. Siedziałem w przytulnej garderobie i czułem się jak najostroż-niejszy homoseksualista świata. Już miałem otworzyć drzwi kluczem, który miałem w dłoni, kiedy w pokoju rozległy się kroki. Brzmiały inaczej niż kroki Crystal, których słuchałem przez ostatnią godzinę. Kroki zbliżyły się. Ktoś zaczął chodzić po sypialni, otwierać szuflady, przesuwać meble. W pewnym momencie gałka przy drzwiach garderoby drgnęła i przekręciła się, ale oczywiście drzwi pozostały zamknięte. Ktokolwiek przekręcił tę gałkę, z pewnością nie był specem od zamków. Zostawił drzwi w spokoju, a ja byłem bezpieczny. Jeszcze więcej ruchu za drzwiami. A potem — po kolejnej chwili, która zdawała się trwać wiecznie, chociaż wcale nie trwała — kroki znów rozległy się tuż obok. W końcu gość wrócił do salonu. Drzwi mieszkania otworzyły się i zamknęły. Rozpoznawałem już ten dźwięk. Spojrzałem na zegarek. Za jedenaście jedenasta — to było łatwiejsze do zapamiętania niż 22:49. Spojrzałem na klucz, który miałem w ręku, włożyłem go do zamka i przekręciłem. Zanim otworzyłem drzwi, przez moment się zawahałem. Mogłem się domyślić, co zastanę na zewnątrz, a nie był to widok, do którego jakoś szczególnie bym się śpieszył. Z drugiej strony, miałem już naprawdę dosyć siedzenia w garderobie. Wyszedłem i znalazłem to, czego się spodziewałem. Crystal Sheldrake leżała na podłodze w salonie. Prawą nogę miała zgiętą w kolanie, a stopę pod lewym udem. Na głowie miała czepek pod prysznic. Zielony szlafrok był rozchylony, tak że znaczna część jej olśniewającego ciała była obnażona. Na prawym policzku miała czerwony ślad po uderzeniu. Od lewego oka aż do podbródka biegła cienka czerwona linia, jakby zadrapanie. Nie wspomniałem jeszcze o najważniejszym: o błyszczącym stalowym narzędziu, które tkwiło między jej nieprzeciętnie kształtnymi piersiami, wbite prosto w serce. Spróbowałem sprawdzić jej puls. Nie wiem, po co to zrobiłem, bo wyglądała na bardziej martwą od Charlestone’a, ale ludzie w telewizji zawsze sprawdzają puls, więc wydaje się, że tak należy robić. Badałem jej puls dość długo — nie byłem jednak pewien, czy robię to prawidłowo. Wreszcie dałem sobie spokój. Nie zrobiło mi się niedobrze, tylko nogi zaczęły mi drżeć, ale po chwili uspokoiłem się. Czułem się obrzydliwie, bo śmierć to obrzydliwa sprawa, a morderstwo jest jeszcze potworniej sze. Pod- świadomie czułem, że mogłem coś zrobić, żeby zapobiec temu morderstwu, ale niech mnie diabli, jeśli wiedziałem, co by to mogło tak naprawdę być. „Uporządkujmy sytuację”, pomyślałem. Ona nie żyje i nic na to nie poradzę. Nie mogę już jej pomóc, a jestem włamywaczem, który z pewnością nie chce, żeby zastano go na

miejscu zbrodni i skazano za morderstwo. Postanowiłem zetrzeć swoje odciski palców ze wszystkich powierzchni, na których mogłem je zostawić, zabrać swoją teczkę i uciec. Nie musiałem wycierać nadgarstka Crystal. Odciski palców nie zostają na skórze, wbrew temu, co pokazują w filmach. Musiałem za to wytrzeć wszelkie powierzchnie, do których się zbliżyłem po zdjęciu rękawiczek (teraz, nawiasem mówiąc, włożyłem je z powrotem). Znalazłem w łazience myjkę i wytarłem wewnętrzną stronę drzwi garderoby oraz podłogę. Nie wiem, czego jeszcze mogłem dotknąć, ale wytarłem też zewnętrzną stronę drzwi dookoła gałki — tak na wszelki wypadek. Oczywiście morderca dotykał tej klamki. Może więc wytarłem przy okazji jego odciski. Ale przecież mógł mieć na dłoniach rękawiczki. To nie moje zmartwienie. Skończyłem wycierać, poszedłem do łazienki i odwiesiłem myjkę na haczyk. Następnie wróciłem do sypialni i zerknąłem raz jeszcze na rozczarowaną damę z obrazu. Mrugnąłem do niej, a potem spojrzałem na podłogę, gdzie stała moja teczka. Nie było jej tam. Morderca Crystal Sheldrake zabrał jej biżuterię. Rozdział III Zawsze tak jest. Człowiek otwiera usta i wpada w tarapaty. Ale tym razem okoliczności były nietypowe. Zresztą stosowałem się tylko do jego poleceń. — Otwórz, Bern. Trochę szerzej, co? O tak. Bardzo dobrze. Idealnie. Po prostu pięknie. Pięknie? No cóż, powiadają, że piękno to pojęcie względne i wszystko zależy od tego, kto patrzy. I chyba mają rację. Jeśli Craig Sheldrake pragnął wierzyć, że jest jakieś piękno w otwartej gębie pełnej wyszczerzonych zębów, to cóż, jego sprawa. Zresztą, moje zęby nie były wcale takie najgorsze. Dwadzieścia kilka lat temu pewien miły ortodonta kazał mi nosić aparat. Dzięki temu uśmiechając się, mogłem błyskać kawałkami metalu i robić wątpliwe wrażenie na kolegach z klasy, ale za to zęby nareszcie się wyprostowały. A odkąd rzuciłem palenie i zainwestowałem w jedną z tych cudownych — idealnie — wybielających past, zacząłem nieco mniej przypominać bohatera filmu Klątwa żółtych kłów. Wszystkie moje zęby trzonowe i przedtrzonowe ozdobione były plombami. Jeden z zębów mądrości był już tylko wspomnieniem, a górny lewy kieł swego czasu leczyłem kanałowo. To były zapewne całkiem przyzwoite zęby, jak na kogoś tak nadgryzionego przez ząb czasu jak ja. Przez te wszystkie lata sprawiały mi względnie mało kłopotów, ale nazywanie ich pięknymi to lekka przesada. Sonda z nierdzewnej stali dotknęła nerwu. Szarpnąłem się lekko i jęknąłem, zapominając, że dentysta trzyma rękę w moich ustach. Sonda nie zwróciła na to zbyt wielkiej uwagi i dotknęła nerwu jeszcze raz. — Czujesz to? — Uuuhm.

— Delikatna próchnica, Bern. Nic poważnego, ale zaraz się tym zajmiemy. Powinieneś wpadać tu na czyszczenie trzy lub cztery razy do roku. Przychodzisz, strzelamy ci krótkie badanko promieniami Roentgena, taka rutynowa procedura, oglądamy ząbki, opukujemy trochę trzonowce, i likwidujemy te małe próchnice, zanim zmienią się w duże próchnice. Zgoda, kolego? — Uuuhm. — Nie wiem, skąd ten cały strach przed rentgenem. Jeśli ktoś jest w ciąży, to rozumiem, że to inna sprawa, ale ty raczej nie spodziewasz się dziecka, co, Bernie? Craig zachichotał. Nie mam pojęcia czemu. Kiedy jesteś dentystą, musisz się śmiać z własnych dowcipów. Prawdopodobnie całą sprawę ułatwia fakt, że jesteś błogo nieświadomy tego, jak na twoje niesamowite fajerwerki humoru reaguje słuchacz. Skoro pacjent i tak nie może się śmiać, nie musisz interpretować jego milczenia jako wyrazu dezaprobaty. — No, zaraz to załatwimy, a potem poślę cię do Jillian na czyszczenie. Dolna czwórka to bułka z masłem, znieczulimy cię nowokainąbez usztywniania połowy twarzy. Oczywiście niektórzy subtelni dentyści pozbawiliby cię czucia w języku na sześć albo i osiem godzin. Ale ty masz szczęście, Bern. Jesteś w rękach Najlepszego Dentysty Świata i nie musisz się niczym martwić. — Lekki chichocik. — No, może poza rachunkiem. — Głośny śmiech. — Uuuhm. — Troszeczkę szerzej? Idealnie. Pięknie. — Craig wepchnął mi do ust kilka wałków z bawełny. Potem wziął zakrzywioną plastykową rurkę, przymocowaną do gumowego przewodu i przytknął mi ją do nasady języka. Rozległ się odgłos przypominający siorbanie. — To Pan Spragniony — wyjaśnił. — Zawsze mówię tak dzieciakom. Panie Spragniony, chodź tu i wyssij całą ślinę, żeby nie narobiła nam bigosu. Oczywiście nie ujmuję tego tak bezpośrednio, kiedy mówię do tych małych nicponi. — Uuuhm. — W każdym razie mówię dzieciakom, że to Pan Spragniony, a kiedy dowalam im tlenkiem azotu, mówię, że polecą Rakietą Doktora Sheldrake’a i poczują się odlotowo. — Uuuhm. — Teraz jeszcze tylko podsuszymy to dziąsło, o, tutaj — powiedział, odchylając mi dolną wargę i wycierając dziąsło bawełnianym wacikiem. — A teraz odrobina benzokainy. To znieczulenie miejscowe, żebyś nie poczuł igły, kiedy wstrzykniemy ci litr nowokainy. — Chichocik. — Żartuję, Bernie. Niepotrzebna jest pacjentowi taka duża dawka, jeśli potrafi się wbić igłę we właściwe miejsce. Podziękuj gwiazdom, że masz do czynienia z Najlepszym Dentystą Świata. Najlepszy Dentysta Świata wstrzyknął mi bezboleśnie nowo-kainę, przygotował swoje szybkoobrotowe wiertło i rozpoczął kolejną potyczkę w nie kończącej się wojnie z próchnicą. Nie bolało ani trochę.

Pewien ból — choć nie fizyczny — sprawiła mi natomiast pogawędka, jaką nieprzerwanie ze mną prowadził. Ale nie od razu. Z początku wszystko było dobrze. — Coś ci powiem, Bernie. Masz szczęście, że trafiłeś na takiego dentystę jak ja. Ale twoje szczęście to nic w porównaniu z moim. Wiesz dlaczego? Ja mam szczęście, że jestem dentystą. — Uuuhm. — Nie tylko dlatego, że przyzwoicie zarabiam. Cholera, nie mam poczucia winy z tego powodu. Ciężko pracuję na swoje pieniądze, a moje ceny są uczciwe. Daję ludziom wartościową usługę za pieniądze, które od nich otrzymuję. Ale bycie dentystą to także pod innymi względami świetny zawód. Wiesz, większość dentystów, których znam, na początku chciała być lekarzami. Nie wiem, czy aż tak bardzo ciągnęło ich do medycyny. Myślę, że namówili ich do tego rodzice. Pieniądze, prestiż i wzniosła idea pomagania ludzkości. Każdy z chęcią pomoże ludzkości, jeśli przy okazji dostanie za to taką dawkę prestiżu i pieniędzy, co? — Uuuhm. — Mów wyraźniej, Bernie, nie słyszę cię. — Chichocik. — Żartuję, żartuję. Jak tam? Coś cię boli? — Uuuhm. — Jasne, że nie. Najlepszy Dentysta Świata wie, co robi. Więc wszyscy ci goście wylądowali w końcu na stomatologii, a nie na medycynie. Może nie dostali się na medycynę. Wielu inteligentnym ludziom to się nie udaje. A może pomyśleli o tych wszystkich latach nauki, jaka ich czeka, zanim zostaną lekarzami: cztery lata szkoły medycznej, a potem kilka lat stażu. Kiedy jesteś młody, wydaje ci się, że parę lat to wieczność. Dopiero faceci w naszym wieku zaczynają widzieć czas inaczej, ale wtedy jest już za późno, co nie? Chyba rzeczywiście byliśmy mniej więcej w tym samym wieku: nieco bliżej czterdziestki niż trzydziestki, ale nie na tyle blisko, żeby wpadać w panikę. Craig był dużym facetem, wyższym ode mnie, miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Jego kasztanowe — miejscami przechodzące w rude — włosy były krótkie i delikatnie zmierzwione. Miał długą, wąską twarz, poczciwe brązowe oczy, długi orli nos i mnóstwo piegów. Jakiś rok czy dwa lata temu wyhodował sobie wąsiki w stylu macho, jak faceci z reklam męskich perfum. Były bardziej rude niż włosy i wyglądały znośnie, ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby je zgolił. Pod wąsikami wykwitały obfite usta, pełne najwspanialszych zębów, jakie moglibyście sobie wyobrazić. — Tak czy owak, w ten sposób mamy cały tabun dentystów, którzy w sekrecie marzą o tym, by być lekarzami. Niektórzy zresztą nawet nie robią z tego tajemnicy. Mamy też takich, któ- rzy poszli na stomatologię, dlatego że, do diaska, człowiek musi coś robić, jak nie chce

być na zasiłku. Stomatologia to na oko dobry interes: sam ustalasz sobie godziny, solidnie zarabiasz, nie masz żadnego szefa, społeczeństwo cię szanuje i tak dalej. Ja też należałem do tej grupy, Bern, ale w moim przypadku stało się coś cudownego. Wiesz, co to było? — Uuuhm? — Zakochałem się w swojej pracy. Tak jest, to właśnie się stało. Od razu zrozumiałem jedną rzecz: dentysta to ktoś, kto rozwiązuje problemy. Jasne, że nie są to sprawy życia i śmierci, aleja nie mam takich ambicji. Cholernie bym nie chciał, żeby jacyś moi pacjenci umierali. Nie mógłbym tego znieść, a przecież dla lekarza takie dramaty to chleb powszedni. Ja wolę zajmować się drobniejszymi sprawami — na przykład „Czy Da Się Uratować Ten Ząb?” To jest coś w sam raz dla mnie. Przychodzi do mnie mężczyzna albo kobieta, oglądam jemu lub jej zęby. Robię rentgen, a potem leczę ząb. Tym razem nie było żadnego „uuuhm”. Rozpędził się tak dalece, że nie potrzebował dodatkowej zachęty. — Mam takie cholerne szczęście, że trafiłem do tej roboty, Bern. Pamiętam, jak mój najlepszy kumpel i ja zastanawialiśmy się, co zrobimy ze swoim życiem. Ja wybrałem stomatologię, on poszedł na farmację. Jego szlak edukacyjny wyglądał na łatwiejszy, a perspektywy na przyszłość miał dużo większe. Dorabiasz się własnej apteki, potem otwierasz kolejne, całą sieć. Jesteś, kurde, biznesmenem, możesz kosić tony kasy. Przez pewien czas zastanawiałem się, czy nie powinienem pójść tą samą drogą co on. Chryste, Bern, możesz mnie sobie wyobrazić za ladą, jak sprzedaję kondomy i proszki na ból głowy? Nie mógłbym być biznesmenem, Bern. Uświerknąłbym na tej posadzie. Hej, możesz otworzyć trochę szerzej? Doskonale, pięknie. Zwariowałbym z nudów. Czytałem gdzieś, że farmaceuci mają największe wzięcie ze wszystkich grup zawodowych. Niektórzy właśnie po to studiują farmację. Ciekawe, czy to prawda? Swoją drogą, jaka kobieta chciałaby iść do łóżka z farmaceutą? Zaczął rozwijać ten wątek, ale nie słuchałem go. Odpłynąłem, siedząc w fotelu dentystycznym. A potem usłyszałem, jak mówi: — No, więc za cholerę nie chciałbym być farmaceutą i w ogóle nie chciałbym być kimkolwiek innym, niż jestem. To się nazywa być zadowolonym z siebie, aż niedobrze się robi, co? Ale tak właśnie jest. — Uuuhm. — Ale jestem przecież normalnym facetem, Bernie. Lubię fantazjować. Czasem zastanawiam się, kim bym został, gdybym nie wybrał zawodu dentysty. Po prostu zadaję sobie takie hipotetyczne pytanie. A skoro jest hipotetyczne i wiem, że takie jest, mogę sobie na wiele pozwolić. Mogę wybrać coś, co byłoby odpowiednie dla kogoś o wiele odważni ej szego niż ja. — Uuuhm. — Na przykład wyobrażam sobie, że jestem zawodowym sportowcem. Gram sporo w sąuasha i trochę w tenisa i nie jestem w tym wcale taki kiepski. Prawdę mówiąc, w

sąuasha jestem nawet całkiem niezły, ale nigdy nie będę grać jak profesjonalista. Rzeczywistość skrzeczy, jak zwykle. To psuje najlepsze fantazje. — Uuuhm. — Więc wymyśliłem sobie zawód, którym mogę się w wyobraźni cieszyć do woli, bo nie mam o nim tak naprawdę najmniejszego pojęcia. — Uuuhm? — Jest pełen przygód, jest ekscytujący, jest niebezpieczny, i nie mogę powiedzieć, że nie mam do niego odpowiednich cech, bo nie jestem pewien, jakie to miałyby być cechy. Zarabia się znakomicie, a pracuje krótko i o różnych godzinach. Pracuje się samemu. — Uuuhm? — Teraz mnie zaciekawił. To brzmiało jak coś, co by mi się podobało. — Myślałem o zawodzie przestępcy — kontynuował. — Oczywiście nie chciałbym mierzyć do ludzi z pistoletu albo uciekać przed uzbrojonymi napastnikami. Prawdę mówiąc, najlepszy byłby taki rodzaj przestępczości, gdzie w ogóle nie ma kontaktu z innymi. Wykonywałbym robotę sam i nie musiałbym być członkiem żadnego gangu. — Chichocik. — Chyba już łatwo się domyślić, o co chodzi, Bernie. Gdybym musiał zaczynać od nowa i gdyby stomatologia nie wchodziła w grę, chciałbym być włamywaczem. Cisza. — Tak jak ty, Bernie. I znowu cisza. Tym razem bardzo długa. No jasne, że mnie zatkało. Zostałem w nad wyraz fachowy sposób wrobiony. Oto stary, dobry Craig Sheldrake, Pan Wielki Luzak i Najlepszy Dentysta Świata trajkocze sobie przyjemnie, jak bardzo kocha swoją pracę, a tu nagle ni stąd, ni zowąd taka bomba. Żadna nowokaina nie mogłaby złagodzić szoku, jakiego doznałem. Musicie wiedzieć, że zawsze starałem się maksymalnie rozdzielić swoje życie osobiste od życia zawodowego. Poza szczęśliwie niedługimi okresami pobytu w zakładach karnych, kiedy to przysługująca mi jako obywatelowi wolność stowarzyszeń była drastycznie ograniczona, nie zadaję się ze znanymi przestępcami. Moi przyjaciele mogą czasem podwędzić z pracy trochę papieru biurowego albo kupić kradziony (prawdopodobnie) telewizor od handlarza. Prawie na pewno trochę oszukują przy rozliczeniu podatków. Ale nie zarabiają na życie, wynosząc biżuterię z cudzych mieszkań, napadając na sklepy i stacje benzynowe, wypisując lipne czeki albo sprzedając japońskim turystom Statuę Wolności. Być może moralnie nie stoją wyżej ode mnie, ale współczynnik, „przyzwoitości” ich zawodów jest nieskończenie wyższy. Gdyby ich spytać, powiedzieliby, że jestem nie mniej przyzwoity niż każdy z nich. Nie mówię zbyt wiele o swojej pracy, a przy takich luźnych przyjaźniach, jakie utrzymuję, nie ma w tym nic dziwnego. Jest ogólnie przyjęte, że zajmuję się inwestycjami albo mam stały —

niewielki, ale najwyraźniej wystarczający — prywatny dochód, albo wykonuję jakąś nudną, ale uczciwą pracę w imporcie lub eksporcie albo w czymś podobnym. Czasem od-grywam barwniejszą rolę, żeby zaimponować jakiejś młodej osobie płci odmiennej, ale najczęściej jestem tylko Starym Poczciwym Berniem, który zawsze ma w kieszeni parę dolarów, ale nigdy nie rozrzuca ich na prawo i lewo, na którego zawsze możesz liczyć, kiedy potrzebujesz piątej osoby do pokera albo czwartej do brydża, i który prawdopodobnie zajmuje się wciskaniem ludziom jakichś ubezpieczeń na życie, ale na szczęście nigdy nie próbował wcisnąć ich tobie. Tymczasem mój dentysta wiedział, że jestem włamywaczem. Fakt, że zostałem zdemaskowany, nie był jeszcze taki straszny — w końcu kilku sąsiadów i parę osób w mieście wiedziało, czym się naprawdę zajmuję — ale cała sprawa była zadziwiająca. Szczególnie zadziwiający był sposób, w jaki Craig Sheldrake poinformował mnie o swojej wiedzy. — Nie mogłem się powstrzymać — mówił teraz. — Niech mnie diabli, mało brakowało, a z wrażenia wypadłyby ci dolne siekacze. Nie chciałem narażać cię na taki wstrząs, ale pokusa była zbyt silna. Mniej więcej rok temu, kiedy próbowano cię wrobić w morderstwo, zobaczyłem przypadkiem w gazecie twoje nazwisko. Rhodenbarr nie jest najpopularniejszym nazwiskiem świata, a poza tym podali też twój adres, który oczywiście mam w aktach, więc upewniłem się, że to właśnie ty. Od tamtej pory byłeś już u mnie kilka razy. Nie mówiłem ci o tym, bo nie było potrzeby. — Uuuhm. — Mam dla ciebie propozycję, Bernie. Co byś powiedział na naprawdę łakomy kąsek? Pewnie każdy włamywacz ma swoje metody, ale założę się, że wszyscy lubią kraść biżuterię. Nie mówię o śmieciach ze stoiska odzieżowego w J.C. Penney. Mówię o prawdziwej biżuterii. Diamenty, szmaragdy, rubiny i pełno czternasto- i osiemnastokaratowego złota. Towar, o jakim marzy każdy włamywacz. Chciałem mu powiedzieć, żeby sobie darował prezentację własnych wyobrażeń na temat złodziejskiego żargonu. Ale powiedziałem tylko: — Uuuhm. — Żebyś wiedział, Ben. Otwórz trochę szerzej, dobrze? Tak jest. A teraz przejdźmy do rzeczy. Pamiętasz Crystal, prawda? Pracowała kiedyś u mnie, ale wtedy cię jeszcze nie znałem. Potem popełniłem błąd i ożeniłem się z nią. W ten sposób straciłem świetną higienistkę, którą chwaliło wielu pacjentów, a za to zyskałem żonę, którą waliło wielu facetów. Zresztą wiem, że opowiadałem ci o swoich kłopotach z tą dziwką. Opowiadałem o tym każdemu, kto tylko chciał wysłuchać. A jak można nie słuchać, kiedy Pan Spragniony wysysa ci ślinę? — Kupowałem jej najdroższe cacka — kontynuował. — Wbiłem sobie do głowy, że to dobra inwestycja. Nie mogłem tak po prostu cieszyć się pieniędzmi i nic z nimi nie robić, Bern. A ona sprzedała mi tę całą śpiewkę o inwestowaniu w biżuterię. Miałem sporo nie

zadeklarowanych przychodów, których nie mogłem zainwestować w akcje czy obligacje. Musiałem wejść w coś, za co płaci się gotówką i nic nie trafia do ksiąg. A biżuterię można kupować po naprawdę okazyjnych cenach, jeśli tylko robi się to z głową, możesz mi wierzyć. — Uuuhm. — Ale cóż, problem w tym, że kiedy się rozwiedliśmy, ta szmata zabrała wszystkie świecidełka. A ja nie mogłem nawet przygwoździć jej o to w sądzie, bo zaraz pojawiłby się urząd podatkowy i musiałbym tłumaczyć, skąd wziąłem pieniądze na te cacka. Nie klepię biedy, Bern. Dobrze zarabiam na życie. Ale ta dziwka siedzi sobie na kilkuset tysiącach dolarów w biżuterii, do tego ma dom i wszystko, co w nim jest, mieszkanie spółdzielcze przy Gramercy Park z kluczem do tego pierdolonego parku i tak dalej, a ja zostałem ze swoimi ciuchami i sprzętem dentystycznym. Do tego wszystkiego muszę płacić jej co miesiąc wielkie sumy pieniędzy, aż umrze albo ponownie wyjdzie za mąż. Niestety, suka jest zdrowa i dostatecznie cwana, żeby za nikogo nie wychodzić. Więc jeśli nie zachla się i nie zadyma na śmierć, będę miał ją na głowie do końca swoich dni. Nie jestem rozwiedziony, przede wszystkim dlatego, że nigdy się nie ożeniłem, ale wydaje się, że wszyscy ludzie, których znam, są albo rozwiedzeni, albo w separacji, albo właśnie się od siebie wyprowadzają. Kiedy narzekają na alimenty, cieszę się, że nie jestem na ich miejscu. — Możesz ją załatwić bez najmniejszego problemu — oświadczył Craig i zaczął tłumaczyć, jak mam się do tego zabrać. Wyjaśnił mi, kiedy nie będzie jej w mieszkaniu i tak dalej. Za-brnął w takie szczegóły, o których nie musicie wiedzieć, a ja zachęcałem go kolejnymi „uuuhm”, kiedy przerywał, żeby nabrać oddechu albo skupić się na moim biednym trzonowcu. Skończył borować, wypłukał mi usta i zabrał się do wstawiania plomby. Wciąż mówił o tym, jaki to łatwy skok i jak dużo bym na tym zyskał. Wytłumaczył mi, że Crystal jest dziwką i sama się o to prosi. Przypuszczam, że spora część tych ostatnich wynurzeń była racjonalizacją. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że lepiej okraść złego człowieka niż dobrego. Prawdę mówiąc, nie robi mi to różnicy, wolę jednak o swoich ofiarach nic nie wiedzieć. Interes idzie najlepiej, kiedy jest w nim możliwie najmniej pierwiastków osobistych. Craig Sheldrake, Najlepszy Dentysta Świata, mówił dalej i dalej plombował mi ząb. W końcu zamilkł i wyjął mi z ust Pana Spragnionego oraz wałeczki z bawełny. Nastąpiło małe interlu-dium z płukaniem i pluciem, ostatnie otwarcie ust, aby artysta wirnika mógł ocenić swoje dzieło, a potem rozsiadłem się wygodniej na fotelu, a on stanął obok mnie. Ja badałem swój odnowiony ząb koniuszkiem języka, a on splótł ręce i czekał w napięciu, by zadać kluczowe pytanie. — No i jak, Bern? Umowa stoi? — Nie — powiedziałem. — Absolutnie nie. Nie ma mowy. Nie krygowałem się, mówiłem cholernie serio.

Lubię sam wynajdywać sobie robotę. Wielu włamywaczy uwielbia pracować na bazie informacji z pierwszej ręki, i Bóg jeden wie, że taką informację można łatwo otrzymać. Głównym źródłem takich danych są paserzy. Paser często kontaktuje się ze złodziejem i daje mu nie tylko zlecenie na konkretną rzecz, lecz także rozpiskę, kiedy i gdzie ta rzecz będzie najłatwiej dostępna. Wielu włamywaczy uwielbia pracować w ten sposób. Pewnie dlatego tylu ląduje w więzieniach. Bo co tak naprawdę wiesz, kiedy robisz interes z paserem? Kupcy kradzionych rzeczy to specyficzne plemię — bez wątpienia znaczna większość z nich to oszuści. Gdybym miał córkę, na pewno bym nie chciał, żeby wyszła za pasera. To, co robią ci ludzie, jest w oczywisty sposób nielegalne — a jednak rzadko trafiają za kratki: częściowo dlatego, że trudno przygwoździć ich dowodami. Poza tym ten rodzaj przestępczości nie wywołuje zbyt wielkiego oburzenia w społeczeństwie. Ale jest jeszcze jeden powód: paser potrafi bardzo sprytnie grać na dwu frontach. Przekupuje gliniarzy, a jeśli łapówki w postaci futer i samochodów nie odnoszą skutku, podaje im nazwiska innych przestępców. Nie twierdzę, że każde zlecenie od pasera to podpucha, ale kiedyś udało mi się przejrzeć jednego z tych gości naprawdę w ostatniej chwili. Jeśli działasz w pojedynkę, nikt nie może cię wrobić. Jeśli wpadniesz w tarapaty, to tylko z własnej winy albo z braku szczęścia. Oczywiście, nie bałem się, że Craig mnie wrabia. To było naprawdę mało prawdopodobne. Ale lubił gadać w obecności swoich unieruchomionych słuchaczy. Kto mi zaręczy, że pewnego pięknego dnia nie opowie któremuś z pacjentów, jak to on i stary dobry Bernie Rhodenbarr załatwili dziwkę Crystal? Hm… Więc jak to się stało, że znalazłem się jednak w mieszkaniu Crystal i siedziałem w jej szafie, kiedy ktoś ją mordował? Dobre pytanie. Wpadłem przez własną chciwość i pychę — dwa z siedmiu grzechów śmiertelnych. Mieszkanie przy Gramercy Park oznaczało spory łup i małe ryzyko. Budynek, w którym mieszkała Crystal, nie był jakoś specjalnie chroniony. Wprawdzie równie łatwo można się dostać do innych mieszkań, ale w większości z nich główną atrakcją jest kolorowy telewizor. Mieszkanko Crystal Sheldrake to był pierwszorzędny cel klasy A, jedyne „ale” zaś stanowił fakt, że o wszystkim wiedziałby Craig. Przy takim, a nie innym — powiedzmy, że mocno takim sobie — stanie mojego konta ta ostatnia obiekcja zmalała do mikroskopijnych rozmiarów. Ciekawe, że poczułem wtedy pychę. Craig gadał i gadał o tym, jak super być włamywaczem, jakie to ekscytujące, pełne przygód zajęcie i tak dalej. Robił wszystko, żeby mnie zachęcić. Przyznaję, że jego gadka zrobiła na mnie wrażenie. Bo, niech to wszyscy diabli, ja rzeczywiście uważam, że mój zawód jest fantastyczny, ekscytujący, pełen przygód etc. Między innymi dlatego wciąż składam nie zapowiedziane wizyty w domach innych ludzi. Poza tym w zasadzie nic innego nie umiem. No, może niezupełnie. Umiem jeszcze robić tablice rejestracyjne. Ale żeby zrobić karierę w tej ostatniej branży,

trzeba być za kratkami. Dopiero później przyszła mi do głowy pewna myśl. Tak naprawdę od razu zdecydowałem, że przystanę na propozycję Cra-iga. Udawałem, że nie mam ochoty, żeby Najlepszy Dentysta Świata nie oczekiwał przypadkiem zbyt dużego udziału w zyskach. Nie robiłem tego świadomie, ale tak czy owak, zadziałało bardzo dobrze. Nie wiem, ile Craig chciał z początku zażądać, ale gdy przekonywał mnie do zmiany zdania, jego dola spadła stopniowo do jednej piątej tego, co wyniosę z mieszkania Crystal. Było to zresztą całkiem sprawiedliwe, zważywszy na to, że Craig, siedząc w domu przed telewizorem, nie musiał się bać, że ktoś go zastrzeli albo aresztuje. Był amatorem, a amatorzy rzadko mają wyczucie proporcji w takich sprawach, więc gdybym od początku zareagował z entuzjazmem na jego propozycję, mógłby zażądać nawet połowy łupu. Nieważne. Kiedy zszedł do dwudziestu procent, przestałem naciskać, chociaż bardzo się do tego zmuszałem. Ogarnęła mnie niezmierna ochota sprawdzenia, jak daleko Craig Sheldrake może się posunąć w ustępstwach. Najwyraźniej chodziło mu o to, żeby Crystal straciła biżuterię. Powstrzymałem się i powiedziałem mu, że wykonam robotę. — Fantastycznie — zawołał. — Super. Nie będziesz tego żałował, Bern. Niestety, było wprost przeciwnie. Craig zostawił mnie na chwilę i poszedł umyć ręce przed wizytą kolejnego pacjenta. Pałeczkę przejęła Jillian. Kazała mi się położyć i zaczęła szperać mi w zębach, majstrować przy dziąsłach, usuwać kamień i robić te wszystkie nieprzyjemne rzeczy, które kryją się pod niewinną nazwą „czyszczenie”. Jillian nie mówiła wiele i było mi z tym naprawdę dobrze. Nie, żebym miał coś przeciwko konwersacji z nią, ale moje uszy rozpaczliwie potrzebowały odpoczynku. Poza tym miałem kilka spraw do przemyślenia. Zacząłem się zastanawiać, jak włamać się do Crystal Sheldrake. Nie byłem pewien, czy dobrze zrobiłem, godząc się na tę robotę, więc starałem się sobie wmówić, że to tak, jakbym znalazł pieniądze na ulicy. Potem zacząłem przypatrywać się uroczej młodej pani, która badała mi zęby. Wiem, że nie brzmi to atrakcyjnie, ale czułem się jak w siódmym niebie. Nie wiem, dlaczego faceci mają taką skłonność do fantazji na temat asystentek, które pracują w zakładach dentystycznych, ale sam nie mogłem się od tych fantazji opędzić. Może to przez ten kostium. Pielęgniarki, stewardessy, bileterki, zakonnice… Ach! Męski szowinistyczny umysł nigdy nie przestanie pleść swoich lepkich sieci. Ale Jillian Paar mogła równie dobrze być praczką albo zamia-taczką ulic, a efekt byłby taki sam, jeśli o mnie chodzi. Była szczuplutką dziewczyną o ciemnobrązowych włosach. Miała taką fryzurę, jakby ktoś wylał jej na głowę talerz zupy; ale ten ktoś niewątpliwie wiedział, co robi. Jej oszałamiająca cera przywodziła na myśl najpiękniejsze mieszkanki Wielkiej Brytanii: biała porcelana, rozświetlona delikatną różową poświatą. Dłonie Jillian, w przeciwieństwie do dłoni jej pracodawcy, były małe, o wąskich palcach. Nie smakowały jak wygotowane. Pachniały przyprawami korzennymi.

Kiedy czyściła zęby pacjenta, zazwyczaj się o niego opierała. Nie było to nieprzyjemne. Wręcz przeciwnie. Jednym słowem, całe czyszczenie minęło mi błyskawicznie. Kiedy moje zęby błyszczały tak wspaniale, jak błyszczą tylko przez pierwsze kilka godzin po czyszczeniu, i kiedy wymieniliśmy parę uprzejmości, Jillian pokazała mi, jak należy szczotkować zęby (każda cholerna higienistka od dentysty pokazuje pacjentowi inny sposób i każda zarzeka się, że to jedyny słuszny), a potem zatrzepotała rzęsami i powiedziała: — Zawsze miło pana widzieć, panie Rhodenbarr. — Cała przyjemność po mojej stronie, Jillian. — Bardzo się cieszę, że pomoże pan Craigowi i ukradnie Crystal tę biżuterię. — Uhm — bąknąłem. Chyba powinienem był wtedy od razu wszystko odwołać. To był odpowiedni moment — samolot unosił się jeszcze w powietrzu, a ja miałem spadochron. Powinienem był się wycofać, ale nie zrobiłem tego. Od samego początku czułem, że się nie uda. Mój dyskretny dentysta zdołał wtajemniczyć trzecią osobę w ciągu pięciu minut. Byłem pewien, że Jillian jest jego zaufaną powiernicą. Dentysta pewnie jej się zwierzał, kiedy leżeli razem na kanapie. Tę hipotezę wypracowałem zresztą już wcześniej — nie byłoby to szczególnie zaskakujące, zważywszy na jej wygląd i skłonność Craiga do uwodzenia asystentek. Cóż, w tym wypadku to mnie absolutnie nie waliło. (Dobrze, że moja babcia nie usłyszała, jak to mówię. Była absolutną pu-rystką językową. Nie powiedziałaby „masz pożyczyć pięć dolarów?” albo „idę na telewizję”, nawet gdyby od tego zależało jej życie). Jeśli o mnie chodzi, uważam, że to straszne, kiedy ktoś zna plan włamywacza. A jeśli znają go dwie osoby, to jest to dziesięć razy straszniejsze. W dodatku te dwie osoby sypiały ze sobą, co jeszcze bardziej komplikowało sprawę. Gdyby Craig porzucił Jillian, dziewczyna mogłaby z zemsty wszystko wypaplać policji. Odbyłem z Craigiem poważną rozmowę i zapewniłem go, że byłoby w interesie nas wszystkich, gdyby wstrzyknął sporą dawkę nowokainy w ten swój gadatliwy jęzor. Przeprosił i obiecał, że od teraz będzie milczał jak grób, a ja zdecydowałem, że tym razem mu daruję. Postanowiłem dolecieć tym cholernym samolotem na lotnisko. Chciwość i pycha zawsze cię dopadną. To stało się w czwartek. Pojechałem na weekend do Hamptons, spędziłem pół dnia -na żaglówce, opalałem się, dokonałem pobieżnych badań tamtejszej sceny barowej, wstąpiłem do starej dobrej knajpy, która nazywa się Zajazd Myślivski (pisownia przez „v”