uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 862 994
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 306

Lawrence Watt-Evans - Cykl-Legendy Etshar (1) Niedoczarowany miecz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Lawrence Watt-Evans - Cykl-Legendy Etshar (1) Niedoczarowany miecz.pdf

uzavrano EBooki L Lawrence Watt-Evans
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 217 stron)

LAWRENCE WATT-EVANS NIEDOCZAROWANY MIECZ (PRZEŁOŻYŁA: ELŻBIETA GEPFERT) SCAN-DAL

Część I WIRIKIDOR

ROZDZIAŁ I Bagno cuchnęło, a ostry i słony zapach zdawał się wypełniać głowę Valdera. Przez długą chwilę spoglądał ponad labiryntem kęp wysokich traw i jeziorek płytkiej wody, a potem niechętnie ruszył naprzód. Grunt poddał się i but zatonął po kostkę w szarobrązowym błocie. Valder rzucił przekleństwo, potem zaśmiał się ze swej złości i pobrnął dalej. Wiedział, że wróg był o jakąś godzinę za nim. W porównaniu z tym bagno wydawało się jedynie drobną niewygodą. Po lewej stronie było otwarte morze, po prawej nieskończony pusty las, prawdopodobnie pełen północerskich patroli i strażników, ludzkich albo niekoniecznie. Gdzieś z tyłu podążali trzej północerze, którzy ścigali go od czterech dni. Przed nim, wilgotne, zielone i cuchnące, leżały nadbrzeżne mokradła. Mógłby skręcić w prawo, uniknąć bagien i spróbować zgubić prześladowców wśród drzew, ale uciekał przez las od czterech dni i jakoś nie stracili jego tropu. Może mokradła będą lepsze. Po kilku długich powolnych krokach w błocie trafił na kawałek twardego gruntu; gdy stanął na nim, brudna woda wylała się z butów, które już od sześciu dni nie były szczelne. Bagienna trawa zaszeleściła głośno, gdy ruszył naprzód po wąskiej grobli. Znieruchomiał i obejrzał się przez ramię, lecz nie dojrzał niczego prócz niezakłóconej linii sosen. Opadł na ziemię, by chwilę odpocząć. Mokradła to pewnie pomyłka, powiedział sobie, gdy smród dotarł do jego nozdrzy. Miał wrażenie, że tutaj żaden ruch nie jest możliwy bez hałasu - szeleszcząca trawa była lepiej słyszalna niż chrzęst sosnowych igieł, chlupanie błota niewiele lepsze, a wrogi czarownik z pewnością dysponował jakimś zaklęciem, czy talizmanem, które poprawiało słuch. Nawet dwóch pozostałych północerzy mogło dysponować słuchem ostrzejszym niż zwykle. Z tego co widział, Valder był niemal pewien, że przynajmniej jeden z nich to shatra - pół człowiek, pół demon, chociaż w ludzkiej postaci. Trudno było z czymś pomylić te niesamowicie płynne, miękkie ruchy. Wszyscy trzej mogli być shatra; jeśli chcieli, demoniczni wojownicy potrafili maskować swe ruchy. Jeden z prześladowców był czarownikiem, ale Valder słyszał w koszarach, że niektórzy czarownicy są shatra. Wydawało mu się bardzo niesprawiedliwe, by jeden wrogi żołnierz miał przewagę na obu polach, ale wiedział, że życie jest czasami bardzo niesprawiedliwe.

Nikt nie był pewien, do czego zdolni są shatra, ale ogólnie wierzono, że posiadają magicznie czułe zmysły, chociaż pewnie nie na takim poziomie, jaki może osiągnąć dobry czarownik. Valder musiał wiec zakładać, że ścigający patrol potrafi go zobaczyć, usłyszeć i wywęszyć o wiele lepiej, niż mógłby to zrobić on sam. Tylko dzięki szczęściu udało mu się utrzymać przed nimi przez cztery dni. Wyczerpał już kilka przygotowanych wcześniej zaklęć na zmylenie pościgu, jednak żadne nie działało zbyt długo, a kompanijny mag nie wyposażył go w nic przydatnego w walce. Valder był przecież tylko zwiadowcą - w razie spotkania z przeciwnikiem miał uciekać do obozu i ostrzec przełożo- nych, a nie walczyć. Zresztą nie interesowała go chwalebna śmierć w bitwie. Był po prostu jednym z trzech milionów poborowych żołnierzy Ethsharu, który próbował przetrwać, a dla zwykłego człowieka, w starciu z shatra, oznaczało to ucieczkę. Przez pewien czas uciekał nocą, ponieważ większy księżyc był już w pełni, gdy rozpoczął się pościg. Niestety, magiczny wzrok, który otrzymał, wychodząc na rutynowy samotny patrol, wyczerpał się już sześć nocy temu. Gęste poranne mgły pomogły mu nie gorzej od księżyca; na początku biegł na ślepo, nie mając żadnego celu, więc nie przejmował się zgubieniem drogi we mgle; uważał tylko, żeby nie spaść z urwiska. Ścigający musieli jednak ostrożnie podążać jego śladem, co kilka kroków wykorzystując magiczne tropienie. Nie posiadali chyba żadnych nienaturalnych, czarnoksięskich czy demonicznych środków umożliwiających widzenie przez mgłę. No i oczywiście przeciwnik musiał od czasu do czasu zatrzymywać się na posiłki albo poszukać wody. On nie musiał jeść ani pić. Sprawiło to ostatnie magiczne zaklęcie, które wciąż jeszcze działało - jedyny pozostały czar; wiedział, że jeśli i ten się zużyje, będzie zgubiony. Mag jego oddziału znał się na swojej robocie i Valder nie odczuł dotąd najlżejszych objawów głodu czy pragnienia. Wymacał w sakiewce magiczny kamień krwawnika i upewnił się, że wciąż jest bezpieczny. Teraz jednak, kiedy dotarł do tego cuchnącego słonego bagna, zaczął się zastanawiać, czy szczęście go nie opuściło. Usiadł na trawiastej grobli i ściągnął buty, by wylać brudną wodę. Tak naprawdę, uznał, szczęście opuściło go dwa miesiące temu, kiedy wróg dokonał zaskakującego ataku znikąd i przebił się aż do morza, spychając siły Ethsharu wzdłuż wybrzeża, dalej od lasów, na otwarte równiny. Było to zdarzenie wręcz niezwykle pechowe dla Valdera, który podczas ataku był na samotnym patrolu i krążył po lesie, wypatrując śladów wroga. Szukał sabotażystów czy też partyzantów, a nie całej północnej armii. Nadal nie rozumiał, w jaki sposób przeciwnik przebił się tak szybko. Kiedy wrócił do obozu, zobaczył północerzy chodzących tam i z powrotem wśród dymiących ruin jego bazy,

leżącej pomiędzy nim a liniami Ethsharu. Nie spotkał żadnych zwiadowców, żadnej przedniej straży... Nic go nie ostrzegło. Fakt, że wysłano go samego, świadczył o tym, że przełożeni nie spodziewali się żadnych znaczących sił przeciwnika w promieniu co najmniej kilkunastu mil. Mając nieprzyjaciela z południa, morze z zachodu, a na wschodzie - aż do granic Pomocnego Imperium - nic prócz leśnej dziczy, skierował się na północ. Miał nadzieję oddalić się od obcych sił, znaleźć albo zbudować sobie łódź i przepłynąć wzdłuż brzegu aż do linii Ethsharu. Wróg nie mógł się przebić zbyt daleko na południe, z pewnością nie dalej niż do Fortecy generała Gora. Valder nie znał się na łodziach, ale był prawie pewien, że przeciwnicy nie wiedzą więcej. Północne Imperium było krajem lądowym; wątpił, czy istniała tam jakaś flota. Na nieszczęście żołnierze podążali za Valderem wzdłuż brzegu nie z powodu jego obecności, tylko dlatego - jak mógł się domyślić - że obawiali się ethsharyjskiego desantu. Podążał więc wciąż dalej, utrzymując dystans przed zwiadowcami nieprzyjaciela. Czterokrotnie zatrzymywał się na wystarczająco długo, by zacząć pracę nad tratwą, lecz za każdym razem pół- nocny patrol podchodził tak blisko, że Valder musiał uciekać, nim zdołał zbudować coś zdolnego do żeglowania. Ale cztery dni temu był nieuważny. Zauważył go północerz, poruszający się z nieludzko płynną gracją i szybkością shatra. Od tego czasu Valder uciekał. Kiedy tylko mógł, starał się drzemać; używał każdej sztuczki, jaka przychodziła mu do głowy, każdego zaklęcia, jakim dysponował. Ściągnął z prawej nogi skarpetkę, wykręcił ją i powiesił na trawie, by wyschła. Wiedział, że znów ją zamoczy, gdy tylko ruszy dalej, co zapewne nastąpi szybko. Jednak póki odpoczy- wał, chciał, żeby podeschła. Zdejmował właśnie drugą, kiedy usłyszał szelest trawy. Znieruchomiał. Dźwięk rozległ się znowu, gdzieś z tyłu, na pomocy - Valder usiadł twarzą w stronę, z której przyszedł, żeby łatwiej wypatrzyć prześladowców. Wydawało się mało prawdopodobne, by nawet shatra zdołał go tak szybko okrążyć. Być może, tłumaczył sobie, to tylko ptak albo jakieś zwierzę. Ostrożnie, z bosą prawą stopą i ze skarpetką zwisającą z lewej, wstał jak najciszej i spojrzał przez falujące źdźbła. W trawie poruszało się coś wysokiego, ciemnoszarego, szpiczastego u Gory. Nie shatra, a przynajmniej nie taki, jakich widywał - zwykle nosili okrągłe, dopasowane hełmy, zakrywają- ce niemal całą głowę. Nieprzyjacielscy czarownicy mieli podobne czarne hełmy, tyle że obwieszone talizmanami, a zwykli żołnierze używali tego, co zdołali znaleźć - najczęściej sta- rożytnych, pordzewiałych reliktów, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Ten szary

obiekt nie przypominał żadnego z nich. W ogóle nie wyglądał jak hełm, raczej jak kapelusz. Zastanowił się, czy to nie jakiś nieznany gatunek bestii, być może stworzony magicznie, lub jakiś dziwaczny nieduży smok. Widział już szpiczaste kapelusze - pamiętał, że kiedyś były standardowym wyposażeniem magów, dopóki ktoś nie zauważył, że stanowią doskonały cel. Nie wyobrażał sobie jednak, co mógłby taki kapelusz robić tutaj, tak daleko na północ i zachód od czegokolwiek przypominającego cywilizację. Kto mógł nosić coś takiego na bagnach, na granicy dziczy? Usiadł znowu na ziemi i włożył skarpetkę, nie zważając na to, że wciąż kapie z niej woda. Potem wciągnął drugą i oba buty. Szelest nie cichł; czymkolwiek było to coś wysokiego z szarym czubkiem, chyba go nie zauważyło. Znowu wstał, potem przykucnął i - ostrożnie rozgarniając trawę rękami - zaczai przesuwać się powoli w stronę tajemniczego obiektu. Choć uważał, to jednak jego ruchy nie były bezgłośne. Zatrzymał się więc i nasłuchiwał. Tamten także przystanął. Valder odczekał jedną, pełną napięcia chwilę, nim znów rozległ się szelest - tamto coś się odsunęło. Valder ruszył za nim, starając się posuwać tylko wtedy, kiedy poruszał się tamten. Jednak szelest zagłuszał hałasy i trudno było ocenić, kiedy tamten się zatrzymuje. Parę stóp od miejsca, gdzie siedział i zdjął buty, Valder znalazł się na północnym krańcu suchej grobli, przed szerokim płytkim kanałem. Zanurzył w nim stopę, dopóki podeszwa buta nie oparła się o twarde dno, cal czy dwa pod mułem; potem dostawił drugą nogę. W końcu stanął w głębokiej na sześć cali cuchnącej wodzie i w sześciu calach błota. Obie nogi miał znowu dokładnie przemoczone. Przebrnął przez kanał; poruszał się wolno, żeby nie wywoływać plusku. W kanale nie rosła trawa, a trzciny były rzadkie, mógł więc posuwać się naprzód bez zbytniego hałasu. Usłyszał przed sobą nowe dźwięki: nie szelest, lecz stukot, jakby ktoś przesuwał jakieś przedmioty. Dotarł na drugą stronę kanału i wspiął się na brzeg, odsuwając trzciny i trawę. Potem zatrzymał się i rozejrzał. Szarego czubka nie było widać, ale pojawiło się coś innego, żółtobrązowego, co wyglądało ciepło i zachęcająco w promieniach zachodzącego słońca. Było bardzo podobne do krytego strzechą dachu. Oglądane z poprzedniego punktu obserwacyjnego wtapiało się w otaczającą je roślinność. Zaintrygowany widokiem ludzkiego mieszkania w miejscu, gdzie nie spodziewał się ludzkich śladów, zapomniał na chwile o prześladowcach i ruszył naprzód, nie sprawdzając, co

się dzieje za nim. Wiedział, że mieszkaniec tej chaty równie dobrze może być człowiekiem z północy, jak i Ethsharyjczykiem, lecz jeśli szary przedmiot to naprawdę kapelusz, ten, kto go nosił, prawdopodobnie nie był żołnierzem. Valder natomiast miał broń i był w miarę dobrze wyszkolony. U boku wisiał mu miecz, a za pasem tkwił sztylet; miał też schowaną procę. Nosił półpancerz z dobrej stali. Co prawda hełm zgubił dwa dni temu, a łuk porzucił, kiedy skończyły się strzały, wciąż jednak był niemal pewien, że poradzi sobie z dowolnym cywilem, czy to z północy, czy j z Ethsharu, czy skądinąd. Jednym z powodów zainteresowania dachem był fakt, że tajemniczy właściciel mógł przecież posiadać łódź, skoro mieszkał - czy mieszkała - na przybrzeżnych mokradłach. To oszczędziłoby Valderowi kłopotów z budową tratwy, byłoby też bezpieczniejsze i wygodniejsze. Skradał się przez wysokie trawy, przez kolejny kawałek suchego gruntu, przez zarośnięte trzciną pasma wody i błota, potem j znowu przez groblę, aż wreszcie spojrzał z bliska na czystą małą chatę. Ściany obłożono wyschniętą żółtawą gliną czy błotem, drewniane okiennice zasłaniały dwa małe okienka po obu stronach. Dach, tak jak myślał, był kryty strzechą. Drzwi, z ciężką kotarą, prawie całkiem odsuniętą, wychodziły na morze. Siedział w nich mieszkaniec chaty: starzec w szarej szacie. Wysoki szpiczasty kapelusz położył na kolanie. Opierał się o futrynę, spoglądał na morze i zachodzące słońce. Chata stała na najwyższym punkcie mokradeł, nad krótkim, stromym i nagim zboczem, co dawało piękny widok na fale i krzyczące mewy. Valder nie zauważył żadnej broni, to jednak nie gwarantowało, że starzec jej nie ma. Skąd Valder miał wiedzieć, co się kryje wewnątrz chaty? Kapelusz i szata rzeczywiście przypominały starodawny strój maga, a każdy mag mógł być niebezpieczny. Nie zauważył niczego, co sugerowałoby pochodzenie człowieka - prócz tego, że Północne Imperium miało bardzo niewielu magów, starodawnych lub nie. Z drugiej jednak strony strój mógł należeć do jakiegoś nieznanego czarownika lub innego magika z pomocy. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Nie miał zamiaru odwracać się i odchodzić, skoro wciąż podążał za nim wrogi patrol. Mógłby się podkraść i zaskoczyć starca, to jednak byłoby aktem wrogim i mogłoby go kosztować sprzymierzeńca. Zresztą skradanie się w szeleszczącej trawie jest dość trudne. O wiele lepiej, uznał, ujawnić swoją obecność i sprawdzić, jak zareaguje mieszkaniec chaty. Z takim postanowieniem wyprostował się i machnął ręką. - Hej tam! - krzyknął. Starzec drgnął gwałtownie, chwycił za pas ze sznura i rozejrzał się nerwowo.

- Hej! Tutaj! - zawołał Valder. Starzec wreszcie zauważył Valdera, wstał i spojrzał na niego z wyraźnym zdziwieniem. - Kim jesteś, do diabła? - zapytał. Mówił po ethsharyjsku. Valder odetchnął i przyjrzał mu się uważnie. Starzec był niski i chudy; miał splątaną brodę i zwichrzone siwe włosy, ścięte nierówno na wysokości ramion. Szara szata była czysta, lecz bardzo wytarta; miała wyblakłe łaty na łokciach, a tu i tam sprane plamy. Szpiczasty szary kapelusz upadł na ziemię, gdy jego właściciel wstawał. Z jednej strony opasującego talię sznura zwisała skórzana sakiewka, a z drugiej sztylet w pochwie, którego przedtem Valder nie zauważył. Prawa dłoń starca spoczęła na rękojeści. Stopy miał bose, oczy szeroko otwarte, a usta rozchylone w zdumieniu. Mimo sztyletu nie wydawał się groźny; przede wszystkim broń wciąż tkwiła w pochwie, a doświadczony wojownik wyjąłby ją odruchowo. Valder domyślał się, że starzec jest pustelnikiem i pewnie od lat nie widział innego człowieka. Zdumienie obecnością przybysza było oczywiste. - Zabłądziłem i jestem sam - odparł Valder. Starzec patrzył na niego przez chwilę, po czym zawołał: - Nie o to pytałem. Mówił z irytacją. Jego zaskoczenie przeradzało się w gniew na intruza. - Jestem żołnierzem. Odłączyłem się od swojej jednostki. Nie spodziewałeś się chyba, że podam ci imię? Możesz przecież być nieprzyjacielskim magiem. Jeśli zdradzę ci imię, zyskasz nade mną władzę. Starzec zmrużył oczy i skinął głową, uznając rację Valdera. Potem skinął lewą ręką, by przybysz się zbliżył. Prawa wciąż spoczywała na rękojeści sztyletu. - Podejdź tu, żołnierzu - powiedział. Z ręką na głowicy miecza Valder przedarł się przez kilka stóp trawy i parę jardów błota i trzcin. Wreszcie, chlapiąc, wyszedł na otaczającą chatę niewielką wysepkę suchego gruntu. Stał nieruchomo i czekał, aż starzec dokładnie go obejrzy. Nie zapominał o ścigających go trzech żołnierzach z północy, jednak nie ponaglał starca. Na razie nie warto go było straszyć. - Ethsharyjczyk, co? - zapytał wreszcie starzec. - Tak. Zwiadowca pierwszej klasy, z dowództwa zachodniego pod generałem Gorem. - Zatem co tu robisz? W tej okolicy nie masz się za czym rozglądać. - Nim Valder zdążył odpowiedzieć, starzec dodał nieoczekiwanie szorstko: - Nie zanosi się chyba na bitwę, prawda? - Zostałem odcięty od mojej jednostki na południu i ścigali mnie na północ. Walki wciąż toczą się daleko stąd. Myślałem, że możesz mi pomóc: pożyczyć łódź albo coś w tym rodzaju.

- Może i mogę. Nie mam łodzi, ale opowiedz mi o wszystkim i zobaczymy. - Wskazał drzwi i pierwszy wszedł do chaty. Valder uśmiechnął się. Starzec miał twarz jak dziecko: łatwo było odczytać jego myśli. Najwyraźniej zapomniał, jak nad sobą panować czy ukrywać emocje. Zbyt długo był sam. Valder wyraźnie widział, że początkowe zaskoczenie i zdziwienie starca zmieniło się najpierw w irytację na intruza zakłócającego rutynę dni, a potem w głębokie zaciekawienie. Nie był pewien, lecz domyślał się, że starzec pragnie także odrobiny ludzkiego towarzystwa. Nawet pustelnik czuje się czasem samotny. Wszedł do chaty, pochylając głowę w drzwiach.

ROZDZIAŁ 2 Chcesz coś zjeść? - zapytał starzec, kiedy byli już w środku chaty. - Nie - odparł krótko Valder. Pustelnik przystanął i obejrzał się na niego. - Stara magia krwawnika? Zaklęcie Wytrwałości, tak? Valder z oporem przytaknął. Nie spodziewał się, że starzec tak szybko odgadnie powód jego abstynencji. Gdyby jakakolwiek żywność czy napój trafiły mu do ust, nawet gdyby wydzielał za dużo śliny, zaklęcie zostałoby złamane i musiałby szukać jedzenia lub nieść zapasy jak zwykły wędrowiec. Przyjęcie czegokolwiek od pustelnika było zatem wykluczone. Na nieszczęście pustelnik wiedział teraz, że Valder niesie ze sobą krwawnik, który - chociaż nie był bezcennym klejnotem - stanowił przedmiot rzadko spotykany i dość kosztowny, zwłaszcza w dziczy na północy, daleko od kopalni w Akalli. Starzec najwyraźniej znał się trochę na magii, co zresztą Valder podejrzewał. Inaczej nie zgadłby tak szybko, dlaczego znużony wędrowiec odmawia pożywienia. Pustelnik odsunął się i otworzył okiennice, pozwalając gościowi rozejrzeć się po wnętrzu chaty. Valder zrozumiał, że gospodarz dysponuje nie tylko pobieżną znajomością magii. Podstawowe umeblowanie było proste i praktyczne. Pod jedną ścianą znajdowało się legowisko, złożone z materaca, poduszki i futer, pod drugą stał stół, na nim miska, dzbanek, kilka garnków i narzędzi kuchennych. Przy stole ustawiono wygodny wiklinowy fotel i dużą drewnianą skrzynię, mogącą służyć jako drugie siedzisko albo niski stolik. Były to jedyne zwyczajne meble. Ale pozostała cześć chaty wcale nie była pusta. Półki i szafki stały pod każdą ścianą, a regały zajmowały większą część podłogi. Wszystkie wypełniono po brzegi butelkami, fiolkami, pudełkami, słojami i dziwacznymi przedmiotami. Dla Valdera stało się oczywiste, dlaczego pustelnik tak łatwo rozpoznał Zaklęcie Wytrwałości. - Jesteś magiem, prawda? - spytał. O ile wiedział, tylko magowi mogły się przydać takie przedmioty jak zmumifikowane nietoperze czy zwierzęce organy w butlach. Czary, demonologia i teurgia miały własne ceremonialne dekoracje, ale te do nich nie należały. Starzec rozejrzał się po półkach i usiadł w fotelu. - Tak, jestem - przyznał. - A ty? - Nie - odparł Valder. - Jestem tylko żołnierzem. - Ale masz zaklęcie. - Wydają je każdemu zwiadowcy, który rusza na patrol na dłużej niż dzień i noc. - Znów się rozejrzał, gdyż nagromadzone tu artykuły robiły na nim wrażenie.

- Usiądź - poprosił pustelnik, wskazując drewnianą skrzynię. - Usiądź i powiedz, co się dzieje na świecie. Stopy Valdera były zmęczone i obolałe - właściwie całe ciało miał zmęczone i obolałe. Z wdzięcznością usadowił się na skrzyni i na chwilę pozwolił sobie zapomnieć, że nie ma czasu na odpoczynek, gdyż ścigają go północerze. Buty mlasnęły cicho, pozbawione obciążenia. - Zdejmij je - poradził mag. - Rozpalę ogień i wtedy je wysuszysz. A ja jestem głodny, nawet jeśli ty nie możesz jeść. Nie korzystam z tego zaklęcia, jeśli tylko jest inne wyjście. Wyniszcza człowieka, gdy trwa zbyt długo. Sam zresztą wiesz: może zniszczyć zdrowie. Jeśli nie boisz się, że zapach przełamie zaklęcie, przygotuję sobie kolację. - Ogień byłby wspaniały - zapewnił Valder i schylił się, by zdjąć buty. - Nie chciałbym przeszkadzać; nie przejmuj siej i jedz. Zdejmując drugi but, przypomniał sobie o prześladowcach.! Uświadomił sobie, że mogą się tu zjawić lada chwila, jeśli nie zgubił ich, wchodząc na bagna. - Aha... Magu? - spytał. - Czy znasz język północy? Słońce zachodziło i zapadał już zmrok. Starzec wziął lampę na rybi olej i zapalił ją płomykiem, który wystrzelił z czubka palca. Kiedy knot już się jarzył, zamknął palec w dłoni, by zdusić płomień, a potem obejrzał się na gościa. - Nie - odparł. - Nie było mi to potrzebne. A dlaczego pytasz? - Ponieważ ściga mnie imperialny patrol. Powinienem wcześniej ci o tym powiedzieć. Zauważyli mnie cztery dni temu i od tego czasu podążają za mną. Jest ich trzech, jeden to czarownik, a przynajmniej jeden to shatra. - Sprowadziłeś ich tutaj? - Głos starca zgrzytnął nieprzyjemnie. - Tego nie jestem pewien. Może ich zgubiłem. Nie spodziewali się, mam nadzieję, że spróbuję przekroczyć bagna, i ufam, że ich tropiciele, jeśli takich mają, nie potrafią śledzić przez wodę. Gdybyś mówił ich językiem, to mógłbyś ich przekonać, że mnie tu nie ma. W końcu tak daleko na pomocy spotkanie kogoś od nich jest równie prawdopodobne jak kogoś od nas, nawet tu, na wybrzeżu. Gdybyś nie odpowiedział po ethsharyjsku, kiedy zawołałem, nie wiedziałbym, po której jesteś stronie. Spróbowałbym cię ominąć i iść dalej. Może zdołałbyś ich przekonać, że faktycznie cię ominąłem? - Żałuję, że przemówiłem po ethsharyjsku! Nie znam ich języka, nie oszukam ich nawet przez chwilę. Do licha, przybyłem tutaj, żeby trzymać się z dala od wojny, a nie żeby się pakować w starcie z shatra! -Zastanawiałem się, dlaczego tu jesteś. Jeżeli zdezerterowałeś, to masz szansę na ułaskawienie; pomóż mi wyrwać się tej trójce.

- Wcale nie... Na zewnątrz rozległ się jakiś krzyk. Mag przerwał w pół słowa. Krzyczący używał chrapliwego pomocnego języka. - Niech to licho! - powiedział pustelnik. Sięgnął na półkę po grubą księgę w skórzanych okładkach. - Słuchaj, spróbuję wymknąć się i odciągnąć ich od ciebie - odezwał się Valder z nagłym poczuciem winy. - Nie miałem zamiaru sprowadzać na nikogo kłopotów. - Mówiąc to, wstał, zostawił buty i niepewnie ruszył do drzwi. Mag nie zwracał na niego uwagi. Desperacko przewracał kartki grubego tomu i mruczał coś do siebie. Valder wychylił się przez drzwi i odskoczył, gdy strumień czerwonego ognia przemknął obok i rozdarł ciemność o kilka cali od jego twarzy. Rozległy się trzy ostre trzaski, a potem niesamowity gwizd, gdy czarodziejskie pociski przemknęły przez wnętrze chaty mniej więcej na poziomie piersi i o włos minęły ramię Valdera. Gwizd urwał się z trzema kolejnymi trzaskami, kiedy pociski przebiły pomocną ścianę chaty. Nie całkiem pewien, jak się tam znalazł, Valder odkrył, że leży na klepisku. Uniósł głowę i zobaczył, że mag wciąż stoi z księgą w ręku, patrząc w oszołomieniu na dziury w ścianie. - Na dół, magu! - zawołał Valder. Starzec nie poruszył się. - Nic ci się nie stało?! - krzyknął przestraszony Valder. - Co? - Starzec drgnął. - Magu, lepiej połóż się na ziemi, i to szybko. Na pewno spróbują znowu. - Aha. - Mag w jednej chwili znalazł się na czworakach, nie wypuszczając książki. - Co to było? - zapytał, zerkając na dziury. - Nie wiem - odparł Valder. - Jakieś piekielne północne czary. Mag spojrzał na żołnierza w słabym świetle olejowej lampy i szarości zmierzchu. Splątana broda sięgała prawie podłogi, a szata podwinęła się nieco, odsłaniając chude kostki. - Czary? Nie znam się na czarach. - Ja też nie - odparł Valder. - Ale oni tak. - Wskazał kciukiem południową ścianę. Starzec zerknął na trzy otwory. Smużka dymu unosiła się z księgi przeszytej jednym z pocisków. Pozostałe dwa rozbiły słoje, rozrzucając po podłodze odłamki szkła. - Ochrona - powiedział. - Potrzebujemy ochrony przed czarami. - Zaczął szybko przewracać strony księgi. Valder obserwował go uważnie. Żaden nowy atak nie nastąpił, co wydawało się dobrym

znakiem. Pomyślał, że wrogowie mogą czekać, aż ktoś się poruszy i stanie ich celem. Jeśli tak, to długo poczekają - nie jest przecież durniem. Starzec przerwał poszukiwania, uderzył dłonią w otwartą księgę spojrzał na Valdera z gniewem i łękiem. Co to było? - zapytał. - Musze wiedzieć, przed czym mam się bronić. - Nie wiem, czym były te rzeczy, które przebiły ścianę, ale wiem kto je posłał. Mówiłem ci: ściga mnie północny patrol. Shatra! Wiesz kim są shatra, prawda? - Nie jestem głupcem, żołnierzu. Shatra to demony-wojownicy. - Mniej więcej; wyglądają jak ludzie, ale walczą jak demony. - Niech cię diabli, żołnierzu! - wybuchnął mag. - Przybyłem tutaj, żeby uciec od wojny! - Już mi mówiłeś. Powiedz to im, może nie będą cię nachodzić. Nie sądzę, żeby mieli coś przeciwko ethsharyjskim dezerterom. - Nie musisz mnie obrażać, nie jestem dezerterem. Nigdy nie byłem w wojsku. Pobierałem nauki cywilnego doradcy, a nie maga wojskowego. Trzydzieści lat pracowałem jako doradca, nim wycofałem się i przybyłem tutaj, żeby prowadzić badania. - Badania? - Valder odruchowo schylił głowę, gdy kolejny pocisk ze świstem przemknął przez chatę. Wpadł przez otwarte okno, a wylatując, przebił pudełko szarobrązowego proszku i pozostawił za sobą opadający wolno obłok pyłu. - To znaczy badania magiczne? - Tak, badania magiczne. - Skinął ręką w stronę najbliższych zastawionych półek. - Och. - Valder patrzył na starca zdumiony. - A ja uważałem, że ukrywasz się tu z tchórzostwa! Wybacz mi, że źle cię oceniłem. Masz więcej odwagi niż ja, skoro prowadzisz eksperymenty z magią. - Nie jest tak źle - odparł skromnie starzec. Strzepnął pył, który osiadł mu na rękawie i na książce. - Słyszałem, że średnia długość życia magów badawczych to dwadzieścia trzy dni robocze - dodał Valder. - Tak, ale mówisz o badaniach wojskowych! Ja się tym nie zajmuję. Żadnych ognistych zaklęć, run śmierci ani bojowych rydwanów. Pracowałem nad animacją i byłem bardzo ostrożny. Poza tym używam wielu zaklęć ochronnych. Tego właśnie dotyczy ta księga. Takie zaklęcia były specjalnością mojego mistrza. - Zaklęcia ochronne? - Oczywiście. - A znasz zaklęcia, które powstrzymają tych trzech?

- Nie mam pojęcia. Sam wiesz, żołnierzu, jaka jest magia: to trudna dziedzina, nie da się powiedzieć, jak działa nowe zaklęcie, jeśli w ogóle działa. Jak dotąd w swoich badaniach nie osiągnąłem wyników, na jakie liczyłem. Owszem, pojawiło się parę interesujących wniosków, lecz nie wiem, czego mógłbym użyć przeciwko shatra. Demony nie przypominają ludzi ani zwierząt, a shatra to półdemony, prawda? Mam zaklęcie, które może nam pomóc... Niewiele to, ale najlepsze, co mogłem znaleźć w pośpiechu. Nie zajmie więcej czasu, niż mamy, ani nie wymaga odczynników, których nie posiadam. To urok awersji. - Podniósł się na kolana i porwał z niskiej półki słój i nieduże drewniane pudełko. Valder znieruchomiał i nasłuchiwał przez chwilę. - Mam nadzieję, że potrafisz to zrobić szybko. Słyszę, że coś się tam rusza. Pustelnik przerwał pracę, ściskając w dłoni garstkę zielonego proszku. - Nie słyszę... - zaczął. Reszta jego słów utonęła w narastającym ryku, gdy dach chaty zniknął w kuli ognia. Mrugając i osłaniając oczy od blasku, Valder chwycił kościstą rękę starca i bezceremonialnie pociągnął go po podłodze. Głowę trzymał nisko i uchylał się przed padającymi ze wszystkich stron płonącymi odłamkami. Mag sypnął proszkiem na nich obu, machnął wolną ręką i powiedział coś niezrozumiałego. Tam, gdzie upadł proszek, błysnął jasny błękit; wydawał się chłodny na tle pomarańczowego , blasku płonącej strzechy. Potem starzec chwycił za sztylet u pasa i wrzasnął: - Drzwi są z tamtej strony! - Wiem - odparł Valder, przekrzykując trzask płomieni. - Właśnie dlatego tam idziemy! Pewnie czekają na nas od frontu! Wciąż ściskając lewą dłonią przegub starca, Valder dobył miecza i dźgnął ścianę nad jego legowiskiem. Tak jak przypuszczał, gładka powłoka była tylko cienką warstwą wysuszonego błota, a ścianę zbudowano z trzciny. Błoto łatwo odpadło i mógł wyciąć otwór przez suche źdźbła. Po chwili byli już na zewnątrz; stoczyli się do brudnej wody. Mag otrząsał się gniewnie, a Valder rozglądał się, poszukując przeciwników. Zauważył kogoś po lewej stronie. - Leż spokojnie - szepnął starcowi do ucha. Pustelnik chciał zaprotestować, Valder szturchnął go rękojeścią miecza. - Nie, posłuchaj - upierał się mag. - Mam zaklęcie, które może tu pomóc. Żołnierz zerknął na ciemną postać wroga, który stał w sporej odległości i wyraźnie nie zdawał sobie sprawy, że tu są. Potem spojrzał na szalejące na dachu płomienie.

- No to dalej - powiedział. - Ale szybko i cicho. Starzec kiwnął głową, aż poleciały krople wody, potem wyjął sztylet i ukłuł Valdera w dłoń. - Co jest, do...? - Żołnierz cofnął rękę; rana była tylko draśnięciem, ale zabolała. - Potrzebuję twojej krwi - wyjaśnił mag. Rozsmarował krew na przedramieniu Valdera, pomazał kilkoma kroplami twarz i szyję. Potem skaleczył własną rękę i podobnie naznaczył krwią siebie. Za nimi ogień pożerał ściany chaty, pomarańczowym blaskiem oświetlając krąg mokradeł. W mętnej wodzie odbicia wyglądały jak labirynt płomieni. Valder wiedział, że gdzieś wśród czerni, poza oświetlonym obszarem, czekają północerze. Nie widział ich jeszcze, gdyż ogień nie pozwalał oczom przyzwyczaić się do ciemności, a z zaklęcia nocnego widzenia nie zostało już nic. Żałował, że nie ma jednej z masek czarowników, których wrogowie używali, by widzieć w mroku; były niewygodne i ciężkie, ale chyba nie zużywały się tak jak magiczny wzrok. Starzec mamrotał jakąś inkantację, odczyniając swoją magię, czymkolwiek była. Valder kolejny raz zastanowił się, czemu Ethshar wykorzystuje magię o wiele częściej niż Imperium, a czary o wiele rzadziej. Ta różnica preferencji magicznych nie była nowym problemem; dziesiątki razy dyskutował o tym z towarzyszami w obozie. Wszyscy wiedzieli, że Imperium korzysta z demonologii, a Ethshar z teurgii, ale to było rozsądne, gdyż bogowie stali po stronie Ethsharu, a demony po stronie Imperium. Magia i czary nie miały takich ograniczeń, a jednak mag na północy był rzadkim zjawiskiem, niemal równie rzadkim, jak czarownik na południu. Wydawało się, że obie strony niezbyt często zatrudniają czarodziejki, co zresztą było kolejną tajemnicą. Wytrzeszczył oczy w ciemności i znowu dostrzegł żołnierza z północy, na samym brzegu kręgu światła. To prawdopodobnie ten, pomyślał, który podpalił chatę. Z wolna okrążał płomienie, najwyraźniej szukając śladów ucieczki swoich ofiar. Valder rozpoznał w jego ręce jedną ze skomplikowanych metalowych różdżek, używanych przez wojskowych czarowników. Zrezygnował z myśli o starciu z tym człowiekiem sam na sam i o zabiciu go, zanim nadejdą jego towarzysze. Taka różdżka mogła rozerwać człowieka na strzępy niemal natychmiast i z odległości dwunastu kroków. Coś wewnątrz płonącej chaty wybuchło z trzaskiem; brzęknęło szkło. Valder przypomniał sobie półki i szafy pełne słojów i pudełek. Domyślał się, że eksploduje jeszcze kilka, kiedy tylko dotrą do nich płomienie. Nieprzyjacielski żołnierz obejrzał się, trzymając w pogotowiu różdżkę. Valder

rozpaczliwie i bezskutecznie szukał jakiegoś sposobu wykorzystania tej chwili zaskoczenia. Gdyby ów człowiek się zbliżył, pojawiłaby się możliwość ataku. Na bliski dystans czary byłyby nie lepsze od miecza, a nóż mógłby się okazać najlepszy. Pomyślał o sztylecie maga i nagle uświadomił sobie, że inkantacja ucichła. To przypomniało mu o krwi i zerknął na zranioną rękę. Ze zgrozą otworzył usta. Zamiast zwykłego zadrapania zobaczył rozcięte do kości ciało i gęstą, na wpół skrzepniętą krew. Kiedy otworzył usta, wylało się jej więcej; popłynęła po brodzie w błoto. A jednak nie czuł bólu, nie licząc lekkiego kłucia w ręce. Zdziwiony i przestraszony, spojrzał na maga i cofnął się mimowolnie. Starzec był na pewno martwy. Skórę miał białą jak trup, z szarosinymi plamami. Krew wyciekała mu z nosa i ust, ręka była straszliwie okaleczona, a gardło rozcięte aż po kręgosłup. - Bogowie! - syknął Valder. Widocznie zaklęcie się nie udało. Słyszał, że czasem obracają się przeciwko magom. Właśnie takie przypadki sprawiały, że badania magiczne były śmiertelnie groźne. Starzec uśmiechnął się. Jego twarz, cała pokryta na wpół zakrzepłą krwią, była ohydna. - Krwawe Oszustwo - szepnął. - Okropnie wygląda, prawda? - Ty żyjesz? - Valder nie mógł w to uwierzyć, mimo że starzec ruszał się i mówił. - Oczywiście, że żyje. Ty też, a wyglądasz pewnie gorzej ode mnie. To prosta, ale skuteczna sztuczka. Armia z niej nie korzysta? - Nie wiem - przyznał Valder, patrząc z fascynacją na pustelnika. - W każdym razie jest dobra. Jeśli jej nie używają, to są głupcami. A teraz zamknij się i leż nieruchomo. Pomyślą, że jesteśmy martwi. Valder patrzył jeszcze przez chwile na starca, po czym opadł na plecy i starał się wyglądać na trupa. Coś jeszcze rozpadło się w płomieniach, rozległ się głośny trzask. Valder odgadł, że zawalił się regał, a zawartość posypała się na podłogę. Zerknął jeszcze na pustelnika i zobaczył, że nie śmieje się już .ze swojej sztuczki. Twarz wykrzywiał mu gniew i ból na myśl o zniszczonym domu i dorobku życia. Kątem oka Valder zauważył, że wrogi żołnierz robi coś przy różdżce - może jakiś mistyczny gest, a może tylko coś poprawiał. Potem uniósł ją na wysokość piersi i skierował na resztki płonącej chaty. Czerwone strumienie światła przeszyły powietrze i boleśnie podrażniły wzrok Valdera. Płonąca ruina zapadła się z hukiem i zmieniła w dymiący stos o wysokości najwyżej dwóch stóp. Rozległ się głośny syk. Czarownik raz jeszcze poprawił coś przy różdżce i znów z niej wymierzył; wydawało się, że coś przeskoczyło z różdżki na ruinę. Z białym błyskiem i dźwiękiem jakby rozrywanego

metalu dymiący stos zniknął w gradzie płonących odłamków. Pozostał f tylko krater. Przez kilka sekund grudy wrzącego błota i płonące trzciny spadały na bagno wokół dwóch uciekinierów, spryskując ich obficie słoną wodą i mułem. Na szczęście żadna nie trafiła. Valderowi zdawało się, że niektóre wręcz skręcały w powietrzu, aby ich ominąć. - Urok awersji - szepnął mag. Zdawało się, że minęły całe godziny, nim znowu powróciła cisza i ciemność. Valder leżał nieruchomo. Przez długą chwilę jedynym dźwiękiem był syk palących się resztek, które gasły w bagnie. Potem usłyszał jakiś głos. Valder nie rozumiał słów. - Wiesz, co mówi? - szepnął. - Nie - odparł starzec. - Mówiłem ci, że nie znam ich języka. Ktoś inny odpowiedział pierwszemu i obaj się roześmiali! A potem rozległ się chlupot stóp grzęznących w bagnie. Nawet nie próbowali się skradać. - Myślą, że zginęliśmy - szepnął Valder. - O to właśnie chodzi. Leżeli nieruchomo, słuchając chlupotania kroków. Kiedy dźwięk ucichł na chwilę, Valder zaryzykował szybkie spojrzenie. Zobaczył dwóch wrogów z pochodniami, szukających czegoś wokół krateru. Jeden zatrzymał się, przyklęknął i pokazał coś towarzyszowi. Valder wytężył wzrok; nie był pewien, ale przedmiot wyglądał jak spalona kość. Żołnierze wymienili parę słów w swoim języku, jeden z nich zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie, a potem rozejrzeli się po mokradłach. Valder zamarł. Wzrok przeciwnika spoczął dokładnie w miejscu, gdzie leżeli dwaj Ethsharyjczycy. Mężczyzna krzyknął coś do swojego towarzysza, i ruszył w ich stronę, znikając z pola widzenia Valdera, który nie odważył się poruszyć oczami. Po chwili obuta noga stanęła w błocie tuż obok, a dłoń szarpnęła go za włosy i pociągnęła do góry. Zabolało, ale Valder wciąż był bezwładny - nie reagował, udając trupa. Krew ściekała mu z brody. Przez chwilę myślał, czy nie wyciągnąć noża i nie zaatakować z zaskoczenia, ale czarownik czekał, obserwował ich znad krawędzi krateru. Valder nie miał ochoty na samobójstwo, nawet gdyby udało się zabrać ze sobą wroga. Miał po co żyć. Zwisał bezwładnie w uchwycie prześladowcy. Mężczyzna upuścił go w końcu i Valder upadł ciężko w błoto, poczuł ból, ale nie zareagował. Żołnierz skończył z Valderem i przetoczył nogą starca. Ramię maga opadło,

rozchlapując wodę. Zadowolony, krzyknął coś, a potem odwrócił się i pomknął przez bagna. Po chwili Valder odróżnił kroki dwóch oddalających się osób. Światło pochodni także przygasło, pozostawiając Ethsharyjczyków w mroku. Kiedy kroki ucichły, Valder odczekał jeszcze chwilę, by zyskać pewność. Twarz miał w błocie, w nosie czuł smród gnijących wodnych roślin. Wreszcie powoli uniósł głowę i rozejrzał się ostrożnie. Nie dostrzegł nawet śladu ludzkiej obecności - oprócz siebie i maga. Kilka iskier wciąż tliło się tu i tam wśród traw, owady brzęczały, oba księżyce stały na niebie, lecz noc była ciemna i cicha. Wolno i ostrożnie podniósł się na kolana, potem wstał. Woda spływała z fałd przemoczonej tuniki i kiltu, wylewała się spod półpancerza. Gdy nikt nie krzyknął, nie pojawiły się światła ani błyski broni czarownika, schylił się i pomógł wstać mokremu, pokrwawionemu magowi. Z początku starzec stanął trochę niepewnie i zaczął strzepywać brud z szaty. Otrząsał dłoń z błota i wody, nie zważał na strumienie cieknącej krwi. Kiedy uznał, że oczyścił się tak jak mógł, stanął i spojrzał przez mrok na krater, gdzie jeszcze niedawno stał jego dom. Gdy uświadomił sobie, co widzi, podbiegł do Valdera zaciskając pięści. - Ty durniu! - wrzasnął. - Doprowadziłeś ich prosto do mnie! Zobacz, co zrobili! - Nie krzycz - szepnął rozpaczliwie Valder. - Nie wiem, jak daleko odeszli ani jaki słuch mają shatra. Mag umilkł, patrząc na odległą linię ledwo widocznych w świetle księżyca drzew. Kiedy nie pojawiły się żadne groźne postacie, wskazał oskarżycielsko na krater. - Patrz tylko! - jęknął. - Przykro mi - zapewnił Valder ze szczerym żalem. Niezręcznie rozmawiało mu się z kimś, kto wyglądał jak okaleczony trup. - Nie wiedziałem, że zrobią coś takiego. - Nie wiedziałeś - zadrwił mag. - No cóż, żołnierzu, teraz już wiesz. A co ja mam robić, skoro, szukając ciebie, zamienili w proch mój dom? I nawet nie zdążyłem zjeść kolacji! - Przykro mi - powtórzył bezradnie Valder. - Jak mogę ci pomóc? - Czy nie zrobiłeś już dosyć? Może po prostu idź sobie i zostaw mnie samego? Księżyce stoją wysoko, będziesz dobrze widział. - Nie mogę tak po prostu odejść. Co tu sam zrobisz? - Co ja zrobię? Powiem ci: odbuduję mój dom, jak go zbudowałem poprzednio, zdobędę jakoś materiały, choć nie mam pojęcia w jaki sposób, i dalej będę prowadził badania. Tak jakby nigdy cię tu nie było, ty tępy idioto!

- Materiały? Wszystkie te butelki i słoje? - Zgadza się, wszystkie słoje. Miałem tu wszystko, od krwi smoka po łzy dziewicy. Dwadzieścia lat starannego zbierania, oszczędzania i kombinowania. Bogowie tylko wiedzą, jak zdołam to zdobyć jeszcze raz. - Zostanę i zrobię, co mogę, żeby pomóc. - Nie chcę twojej pomocy! Po prostu odejdź! - Ale dokąd mam pójść? Wrogi patrol uważa, że zginąłem, lecz wciąż jestem odcięty, setki mil za liniami przeciwnika. Równie dobrze mogę tu zostać i pomóc ci w odbudowie. Nie mam jak wrócić do domu. - Nie chcę twojej pomocy. - Ton maga zmienił się ze słusznego gniewu w rozdrażnienie. - Ale dostaniesz ją, chyba że znajdziesz sposób, bym mógł wrócić na przyjazne terytorium. Mag spojrzał na niego z pogardą. - Po prostu idź. Nikt nie będzie zaczepiał chodzącego trupa. - Zaklęcie jest trwałe? - Valder był przerażony. Perspektywa ociekania iluzoryczną krwią przez resztę życia była, delikatnie mówiąc, nieapetyczna. - Nie - przyznał starzec. - Zużyje się za dzień czy dwa. - Dwa miesiące trwało, nim doszedłem tak daleko na północ! - Przecież nie sprawie, że polecisz, skoro wszystkie moje zapasy zniknęły! Nawet najprostsza znana mi lewitacja potrzebuje odpowiednich odczynników, których już nie posiadam. - Zastanowił się, ale nim Valder zdążył coś powiedzieć, podjął znowu: - Mam pewien pomysł. Daj mi swój miecz. Machasz nim dookoła, więc równie dobrze możemy go wykorzystać. - Co? - Valder uświadomił sobie, że wciąż trzyma nagą broń. Nie schował jej do pochwy, odkąd wyciął przejście przez ścianę chaty i złapał odruchowo, kiedy wstawał z błota. - Po co ci miecz? - Chcę się ciebie pozbyć, idioto. - Jak? Zabijając mnie? - Nie, oczywiście, że nie. Pewnie jesteś głupcem, ale to niewystarczający powód, żeby cię zabijać. Nikogo nie zabijam. Poza tym jesteś Ethsharyjczykiem, choć idiotą, a ja wciąż pozostaję lojalnym obywatelem. Nawet tutaj. - Więc po co ci mój miecz? - Zaczaruję go. Rzucę na niego każde zaklęcie, jakie znam, każdy czar, jaki wymyślę, który pomoże ci przebić się z powrotem i zniknąć z mego życia na zawsze. - Możesz tego dokonać bez swoich odczynników?

- Coś mogę zrobić. Znam kilka zaklęć, które nie wymagają niczego dziwnego, a parę z nich jest całkiem niezłych. Kiedy skończę, może nie będzie to najpotężniejszy magiczny miecz na świecie, ale doprowadzi cię do domu. To obiecuję. Mam jedno zaklęcie, które sam wymyśliłem, i jestem pewien, że załatwi sprawę. Nie potrzebuję do niego żadnych odczynników, których nie znalazłbym na bagnie. Jeśli zostaniesz tu zbyt długo, mogę cię zabić, jesteś Ethsharyjczykiem czy nie, a żaden z nas chyba tego nie chce. Valder niechętnie rozstawał się z bronią, choć propozycja była kusząca. Tak naprawdę nie miał ochoty budować łodzi; nie był żeglarzem, a zbliżała się pora sztormów. Nawet nie potrafił pływać. - Skąd mam wiedzieć, że mogę ci zaufać? - spytał. Mag parsknął tylko. - Nie musisz mi ufać. Jesteś dwa razy większy ode mnie i trzy razy młodszy. Jestem tylko słabym starcem, a ty wyćwiczonym zdrowym żołnierzem. Choćbym miał miecz, i tak byś sobie ze mną poradził, prawda? Masz nóż za pasem, nie zostaniesz całkiem bezbronny. Valder nie dał się przekonać. - Jesteś przecież magiem, a nie zwykłym starcem. - W takim razie, jeśli jestem magiem dostatecznie potężnym, żeby sobie z tobą poradzić, to jaką różnicę robi ten twój głupi miecz? Mam przecież własny sztylet, gdybym potrzebował ostrza do jakiegoś zaklęcia. Jedno albo drugie: albo jestem za stary i za słaby, żeby się mną przejmować, albo i tak mam już przewagę. Nie ma pośpiechu, żołnierzu. Do rana i tak nie rzucę żadnego zaklęcia, o którym warto by wspominać, bo muszę widzieć, co robię. Możesz albo zniknąć stąd przed świtem, albo zostać i pozwolić zaczarować swój miecz. Możesz też zostać i zdenerwować mnie tak, że zamienię cię... w coś niesympatycznego. To i tak lepsze niż śmierć. Rób, co chcesz. W tej chwili spróbuję się trochę przespać. Sprawdzę, czy potrafię zapomnieć, że nie jadłem kolacji i że mój dom zmienił się w kupkę popiołu. A ty zrobisz, co zechcesz. - Odwrócił się i ruszył przez bagno ku wypukłej krawędzi krateru. Valder stał jeszcze przez chwilę z mieczem w ręku, z bosymi stopami w rzadkim błocie, i zastanawiał się nad sytuacją. Po chwili wzruszył ramionami i podążył za starcem.

ROZDZIAŁ 3 Deszcz zaczął padać po północy, jak ocenił Valder, chociaż chmury zakryły księżyce i trudno było ocenić czas. Na godzinę czy dwie przed świtem deszcz zrzednął i zmienił się w poranną mgłę. Kiedy promienie słońca zdołały przebić się przez listowie drzew na południowym wschodzie i rozlać na mokradłach, Valder był przemoczony i niewyspany. Najgorsze, że był straszliwie spragniony i wściekle głodny; nie wiedział, czy to z powodu chluśnięcia wody z bagien, czy strumieni krwi przy Krwawym Oszustwie. Coś jednak przełamało Zaklęcie Wytrwałości. Krwawnik wciąż leżał bezpiecznie w sakiewce, ale post został przerwany. Mimo deszczu mag pozostał suchy, co Valder zauważył, kiedy światło poranka ukazało siwe włosy starca - wciąż były rozczochrane, brudne i wysmarowane fałszywą krwią, ale nie lepiły się do głowy. Uznał, że mag osiągnął ten godny zazdrości stan, utrzymując jakoś urok awersji. Starzec jednak nie wyglądał na zadowolonego. O pierwszym brzasku poderwał się i zaczął przeszukiwać odpadki w kraterze, gdzie kiedyś stał jego dom. Na wszystkie strony chlapał nierzeczywistą posoką. Nie wyglądało, żeby rzucał jakieś zaklęcie, ale Valder nigdy nie czuł się pewnie w kontaktach z obcymi magami dowolnego rodzaju; wiedział, że nie należy przeszkadzać im w pracy. Poza tym w świetle dnia trwające jeszcze efekty Oszustwa czyniły małego pustelnika niewypowiedzianie obrzydliwym. Valder spędził noc między dwoma trawiastymi pagórkami, powyżej linii wody, ale osłonięty od wiatru. Teraz usiadł na szczycie jednego z nich i obserwował starca. Pustelnik usłyszał go i obejrzał się. - A, jesteś, żołnierzu - powiedział. - Widziałeś coś do jedzenia? - Nie - odparł Valder. - A ty? - Też nie, a jestem głodny. Już od paru godzin burczy mi w brzuchu. Jak wiesz, straciłem kolację. - Wiem. Ja też jestem głodny i spragniony. - Aha, zaklęcie się przełamało, tak? Nie powiem, że mi przykro, po tych wszystkich kłopotach, jakie na mnie ściągnąłeś. Za drzewami płynie czysty strumień - poinformował, wskazując mniej więcej na pomocny wschód. - Jeśli znajdziesz coś, czym można nabrać wody, przynieś trochę. Sam możesz się napić na miejscu, to mnie nie obchodzi. Rozejrzę się, czy nie

złapię jakiegoś śniadania, bo chyba nic nie zostało z mojej spiżarni. Możesz przy okazji przynieść trochę drewna, żebym mógł ugotować to, co znajdę. Wszystko tu jest albo mokre, albo spalone. Valder skinął głową. Głos maga nie brzmiał przyjaźnie, lecz przynajmniej starzec był skłonny do rozmowy. - Zrobię, co będę mógł - obiecał. - Dobrze. I daj mi swój miecz, muszę się mu przyjrzeć. - Wciąż chcesz go jakoś zaczarować? - Oczywiście. Jak inaczej zdołam się szybko ciebie pozbyć? Znalazłem tu parę drobiazgów; poradzę sobie. Teraz daj mi broń i poszukaj czegoś, co nie przecieka. Valder wzruszył ramionami. Przekroczył rozsadzone resztki chaty, w których grzebał mag, i wręczył mu swój miecz razem z pochwą. W końcu, tłumaczył sobie, nie będzie mu potrzebny, kiedy pójdzie po wodę, a przydadzą się za to obie ręce. Północerze odeszli, a z innymi zagrożeniami poradzi sobie, albo uciekając, albo sztyletem. Starzec przyjął broń i obejrzał pobieżnie, oceniając mało ozdobne lecz praktyczne wykonanie, gardę, proste ostrze bez żadnych ornamentów. Skinął głową. - Nada się doskonale. Przynieś wodę. Valder, bez słowa, zaczął szukać pojemnika. Przy pierwszym obejściu krateru nie znalazł niczego odpowiedniego, ale gdy rozejrzał się po zboczach, zauważył górną połowę bardzo dużego szklanego słoja. Pokrywka wciąż była mocno przykręcona. Valder miał nadzieję, że to wystarczy. Uważając na ostre krawędzie, chwycił pod pachę naczynie i ruszył w kierunku, który wskazał mu starzec. Jednak w przeciwieństwie do maga żołnierz nie przeżył długich lat na bagnie i nie poznał wszystkich jego zakamarków. Musiał brnąć przez błotniste rowy, wspinać się na sypkie wydmy, przekraczać morskie zatoczki, przeciskać przez trzciny i wysokie trawy. Bose stopy pokryły się zadrapaniami i skaleczeniami, a przemoczone skarpety rozpadały się w strzępy. W końcu zrezygnował z trasy na wprost i skręcił ku najbliższemu skrawkowi suchego lądu. Potem ruszył na północ pod gałęziami sosen, wzdłuż brzegu bagna. Wreszcie trafił na stru- mień i uznał, że to ten, o którym mówił pustelnik. Woda była czysta, ale słonawa, ruszył więc w Gorę, przeklinając maga. Mniej więcej pięćdziesiąt sążni od miejsca, gdzie pierwszy raz spróbował wody, strumień spływał przez kamienie, rozlewając się szeroko z jednego jeziorka do drugiego wzdłuż wąskiej kamiennej ścieżki po zboczu wzniesienia. Woda w górnym jeziorku była świeża, słodka i zimna. Valder położył się na brzuchu i pił łapczywie. Kiedy uniósł głowę, na moment zaszokował go widok krwi spływającej strumieniem.

Potem przypomniał sobie Oszustwo. Wybuchnął śmiechem. Wypłukał słój, napełnił go i z ulgą stwierdził, że mieści rozsądną ilość wody. Zostawił naczynie na brzegu, a potem rozejrzał się za drewnem. Wiedział, że świeża sosna dymi i trzaska. Każde drzewo, póki było zielone, nie paliło się zbyt dobrze, ale sosna wyjątkowo nie nadawała się na ognisko. Rozejrzał się, w nadziei że znajdzie coś lepszego. Odkrył złamany konar, kiedyś może czubek drzewa, lecz teraz jedynie wyschnięty i pokrzywiony kawał drewna, długi na wzrost Valdera i gruby jak przedramię. Połamany, z kupką drobnych gałązek, powinien się nadać. Zebrał do sakwy gałązki i suche igły na rozpałkę, potem chwycił połówkę słoja, w drugą rękę wziął konar i ruszył z powrotem. Teraz droga okazała się o wiele trudniejsza. Chociaż znał już teren, musiał pokonać dodatkowe problemy w postaci ciągniętego drewna i odwróconego słoja z wodą. Starał się też, by drewno, i tak wilgotne po porannym deszczu, nie zamokło jeszcze bardziej. To ostatnie okazało się na bagnie prawie niemożliwe. Zdołał jednak dotrzeć do krateru, mocząc tylko jeden koniec konaru. W zaimprowizowanym pojemniku zostało już niewiele wody. Starzec nie od razu zauważył jego powrót. Pochylony nad mieczem, czubkiem palca wypisywał w powietrzu o cal nad klingą lśniące błękitne runy. Valder spostrzegł, że fałszywe rany maga powoli znikają, a na twarz powróciły rumieńce. Rzucił konar na ziemię, postawił obok naczynie, po czym się rozejrzał. Pustelnik zaprowadził coś w rodzaju porządku i zmienił krater z miejsca zniszczenia w obóz wśród ruin. W pobliżu leżał stos krabów; Valder domyślił się, że będą śniadaniem, choć nie miał pojęcia, jak ktokolwiek mógł znaleźć ich tak wiele i tak szybko w tych wodach. Wokół siebie starzec ułożył rozmaite elementy swoich tajemniczych materiałów: fragment czaszki, małe błyszczące kamienie, odpryski jakichś minerałów i pięć ogarków świec. Valdera zdumiał fakt, że świece przetrwały piekło ostatniej nocy. Przez długą chwilę zastanawiał się, czy powinien znaleźć sobie jakieś zajęcie. Wreszcie jednak mag uniósł głowę. - Przyrządź kraby, dobrze? - powiedział. - Ugotuj, jeśli uważasz, że to naczynie utrzyma wodę. Valder spojrzał na kraby, potem na pęknięty słój i znowu na maga. - Myślałem, że byłeś spragniony - zauważył. - Nie. Jestem głodny. To ty byłeś spragniony. Gotuj kraby. Poirytowany Valder zgarnął cztery kraby do słoja i zaczął rozpalać ognisko. Bez kłopotu połamał drewno na odpowiednie

kawałki i ułożył nad igłami. Odkrył jednak, że gałązki są wciąż wilgotne po deszczu, choć wybierał najsuchsze, jakie znalazł przyklęknął, powstrzymując przekleństwa, żeby przypadkiem nie powiedzieć czegoś, co pozwoli demonom przeszkodzić w zaklęciu maga, i raz za razem bez skutku krzesał iskry. Po kilku minutach przysiadł na piętach i zauważył, że starzec stoi obok niego. Mag bez słowa wyciągnął palec, który zapłonął na czubku jak świeca z paznokciem zamiast knota - tak jak zeszłej nocy, gdy zapalał lampę. Wsunął palec w stosik igieł, a te zapłonęły natychmiast. Zgasił płomyk, chowając palec w pięści, a drugą ręką posypał płomienie żółtym proszkiem. Wymówił jakieś obce słowo. Ogień z nagłym hukiem ogarnął całe drewno i słój. Po sekundzie gałązki płonęły już równym płomieniem, a po chwili woda zaczęła parować. - Zawołaj mnie, kiedy będą gotowe - polecił starzec i wrócił do miecza. Valder obserwował go; sam siebie próbował przekonać, że mag nie jest przyzwyczajony do kontaktów z ludźmi i nie ma pojęcia, jak irytujące jest jego zachowanie. Kiedy starzec usiadł ze skrzyżowanymi nogami obok miecza i rozpoczął kolejny ciąg tajemniczych gestów, Valder odwrócił się do swojego zaimprowizowanego garnka i zaczął sztyletem nakłuwać kraby - o wiele gwałtowniej, niż wymagała tego sztuka kulinarna. Próbował zmusić się do zachowania spokoju. Uciekł imperialnemu patrolowi, a właściwie to ten stary dureń ocalił mu życie swoimi zaklęciami. Mag powiedział, gdzie znaleźć wodę, zatroszczył się o żywność, rozpalił ogień, kiedy Valder nie potrafił. Nie było żadnych powodów do irytacji oprócz całkowitego lekceważenia przez starca zwykłych zasad dobrego wychowania. Valder zawsze miał szacunek dla takich drobnych uprzejmości; wiele razy je wykorzystywał, by zażegnać bójki w koszarach. Zastanawiał się, czy dwa miesiące samotności w lesie i cztery dni rozpaczliwej ucieczki mogły tak wpłynąć na jego zachowanie, by usprawiedliwił nieuprzejmość pustelnika. Kiedy kraby nadawały się do jedzenia, był już spokojny. Ciepło ognia przepędziło z jego włosów i ubrania wilgoć deszczu, mgły i bagna, a lepsze samopoczucie fizyczne wpłynęło na poprawę nastroju. - Magu! - zawołał. - Śniadanie gotowe! Przez kilka sekund jedyną odpowiedzią było bulgotanie wody w pękniętym słoju i trzaskanie płonących gałązek. Wreszcie mag przerwał tajemnicze gesty. - Trzymaj je na ogniu, dobrze? - odparł. - Nie mogę teraz odejść... - Jak chcesz. Valder wzruszył ramionami. Nożem wyłowił kraba i usiadł, żeby go zjeść. Zjadł trzy z czterech - jak można się spodziewać tak daleko na północy, żaden nie był

zbyt duży. Wrzucił trzy następne, oparł się plecami o wzgórek i siedząc wygodnie, obserwował starca. Ogarki paliły się, a dym wił nienaturalnie, tworząc coś, co przypominało poszarpaną, zawieszoną w powietrzu koronkę. Miecz stał pionowo, bez podparcia, w samym środku kręgu. Żołnierz nie miał wątpliwości, że mag robi coś z jego bronią, jednak nie miał pojęcia co. Głosem zaskakująco potężnym, jak na tak niskie, wychudłe ciało, starzec rzucił pojedyncze słowo, którego Valder nie zrozumiał. Miecz i dym znieruchomiały w powietrzu. Mag wstał, rozłożył ramiona, obszedł bokiem kolumnę zestalonego dymu, potem odwrócił się i podszedł do ogniska. - Pożyczę sobie twój nóż, żołnierzu. Wszystkie moje straciłem albo są w użyciu. - Skinął ręką i Valder po raz pierwszy zauważył, że pod mieczem stoi na ostrzu sztylet maga, który wiruje i lśni srebrzyście dużo mocniej, niżby to tłumaczył blask słońca. Wzruszył ramionami i podał starcowi nóż. Mag zjadł w milczeniu wszystkie cztery ugotowane kraby, łapczywie pochłaniając mięso. Skończył i rzucił skorupy w mokradło. - Magia wzmaga apetyt - wyjaśnił - a od dymu zaschło mi w gardle. Przynieś więcej wody, żołnierzu, jeśli nie masz nic innego do roboty. - Najpierw oddaj mi nóż - odparł Valder. Nie warto było wysilać się na dyskusję czy uprzejmość wobec pustelnika. Mag podał mu sztylet i Valder niechętnie ruszył do strumienia. Przez resztę dnia na przemian siedział, nic nie robiąc, albo nosił wodę i drewno, a raz trzy czarne sosnowe szyszki, których mag potrzebował do swych zaklęć. Odkrył, że czarne sosnowe szyszki są rzadko spotykane - większość była brązowa albo szara. Wreszcie znalazł samotne niebieskawe drzewo, gdzie rosły pożądane obiekty. Słońce sunęło przez pochmurne niebo i opadało ku morzu, a mag wciąż rzucał swe zaklęcia. Ogniste rany i splatający się dym były tylko dwoma z wielu dziwacznych efektów, które zaobserwował Valder. Coraz częściej zastanawiał się, co właściwie starzec wyczynia z jego mieczem. Dobrze po zachodzie słońca zdrzemnął się wreszcie przy ogniu, podczas gdy mag rył w ziemi ogniste czerwone linie, używając przy tym jakiegoś złotego przedmiotu. Obraz ten wydał się Valderowi dziwnie odpychający. Obudził go głośny plusk i krzyk. Ocknął się i odruchowo sięgnął po miecz, którego nie było. Rozejrzał się przestraszony. Ognisko prawie wygasło, zniknął też magiczny blask. Nie było run w powietrzu, linii na