uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 862 994
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 306

Leanna Renee Hieber - Percy Parker 02 - Walka światła i mroku o Percy Parker

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Leanna Renee Hieber - Percy Parker 02 - Walka światła i mroku o Percy Parker.pdf

uzavrano EBooki L Leanna Renee Hieber
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 527 stron)

Leanna Renee Hieber Walka Światła i Mroku o Percy Parker Przekład Irena Kołodziej

Ronanowi Harrisowi z VNV Nation za zachęcanie nas wszystkich do pozostania tam, gdzie jest światło

PROLOG Najważniejszy wieczór Roku Pańskiego 1888 Beatrice Tipton stała z zamkniętymi oczami na krawędzi nieznanego świata. Coś niecoś wiedziała. Wiedziała, że jej życie zostało poświęcone na rzecz czegoś, co – miała nadzieję – rzeczywiście okaże się większym dobrem. Wiedziała, że uwiera ją zbyt ciasno zasznurowany gorset skryty pod cienką tkaniną sukni; szkoda, że nie pomyślała o zabraniu płaszcza podróżnego, bo w Świecie Szeptów było chłodniej, niż się spodziewała. Wiedziała też, że przypomina obecnie jedną z tych istot, z którymi walczyła swego czasu jako przywódczyni Straży. Nie zdziwiłaby się, gdyby po otwarciu oczu zobaczyła inne duchy; zawsze były częścią jej świata. Czego się nie spodziewała, to tego, że tak szybko usłyszy krzyk męża. Trzymając się za ręce, wyruszyli do Świata Szeptów, by stanąć twarzą w twarz z kolejną mroczną przygodą. To niemożliwe, by rozdzielono ich tak szybko... Znowu? Otworzyła oczy. Stała u wylotu długiego, szarego kamiennego korytarza. Pod ginącym w nieprzeniknionej ciemności stropem niczym drżące mgliste kandelabry wisiały ciężkie

chmury węglowego pyłu. Kłębiły się w subtelnych, nieokreślonych formach, cicho wzdychając i sycząc. O czubki jej trzewików uderzała z pluskiem woda: czarna jak noc, lśniąca, równie niepożądana – i najwyraźniej równie żywa – jak mgła. Na drugim końcu ociekającego wilgocią korytarza stał Ibrahim. Miał na sobie cieniutką tunikę, tę, w której umarł. Jego smagła niegdyś, brązowozłocista cera rodowitego Egipcjanina zniknęła, ustępując miejsca typowej u ducha szarości. A jednak nawet w śmierci Beatrice była pod wrażeniem jego pięknie umięśnionej, kształtnej sylwetki. Spojrzała przelotnie na fałdy swej lnianej sukni, którą podtrzymywała, chroniąc przed zamoczeniem, i na obciągnięte materiałem guziczki stanika; dawniej beżowe, teraz też były szare, dłonie zaś – chorobliwie białe. Śmierć zgasiła jaskrawe niegdyś barwy; ich miejsce zajęły zblakłe, posępne tony, które – w miarę jak korytarz zagłębiał się coraz dalej w Świat Szeptów – stawały się coraz ciemniejsze. – Bea! – zawołał półgłosem Ibrahim. Dzieląca ich woda zaczęła się rozszerzać i pogłębiać. Nie głębsza zapewne niż spora kałuża, sprawiała w tej chwili wrażenie oceanu. Nagły strach ścisnął serce Beatrice i odbił się natychmiast na twarzy Ibrahima. – Chodź tu do mnie, kochany – powiedziała jasnym głosem, pokonując odruch paniki, i wskazała

gestem swój brzeg. – Nasza Pani powiedziała, że trzeba zapieczętować wszystkie drzwi od peryferiów, a bez ciebie nie zdołam tego zrobić. Pomóż mi! Nie dam sobie rady bez mojej Intuicji... mojej podpory – dodała z krzepiącym uśmiechem. – Chodź tu, weź mnie za rękę, to tylko odrobina wody, nic więcej. Ibrahim nie zdążył ani odpowiedzieć, ani do niej dołączyć. Bo to nie była zwykła woda. Istotą Świata Szeptów było izolowanie, rozdzielanie – i tak się stało. Woda wezbrała gwałtownie, rzucając ich ku ścianom, a powierzchnię fal zwieńczyły końskie łby o przekrwionych oczach i wyszczerzonych zębach. Mimo to Beatrice i tak pokonałaby ten dystans, ale wstrzymywały ją szepty płynące z wodnej otchłani. Odbierały odwagę, mroziły determinację, osaczały lękiem... Wysiłkiem woli otrząsnęła się z tego i rzuciła naprzód z wyciągniętą ku Ibrahimowi ręką. Błysnął błękitny płomyk, jedyny barwny punkcik w tym popielatym czyśćcu, krótko zapełgał – i zgasł. Owszem, była kiedyś przywódczynią Straży, ale jej moc dawno przeszła na kogoś innego. Do kroćset... Strażnicy byli uprzedzeni, że przy wejściu do Świata Szeptów może ich zaatakować Mrok i porwać w niewolę; powinna była się na to przygotować. Pozbawieni mocy, zostaną pewnie uwięzieni w jakimś niemożliwym do wyobrażenia miejscu. Zapowiedziana przez Przepowiednię wojna dopiero miała się rozpocząć. Czy naprawdę bogini

pozostawiła ich bez żadnego wsparcia? – Ibra... – Tyle zdołała wykrzyknąć, gotując się, by rzucić się w tę grozę, gdy wtem jakaś ręka zacisnęła się na jej ustach i popchnęła w cień, ku ścianie. Obmierzła wilgoć natychmiast przesączyła się przez upięte wysoko pukle fryzury i koronkowy kołnierz i zimnym pocałunkiem dotknęła karku. Siłacz trzymał ją mocno i choć Beatrice szczyciła się swoją sprawnością, tym razem walczyła na próżno. Ibrahim, pociągnięty w ciemną głębinę, nie wymówił więcej jej imienia. Być może, choć wystraszony, starał się być ostrożny i nie zwracać uwagi agentów Mroku na jej obecność. Wokół niego kotłowały się fale końskich głów, to wyższe, to niższe, szczypiąc kąski jego śmiertelnie popielatego ciała. Osłonił głowę ramionami i wykrzyknął po arabsku znajomą strofę: „Inny język nam dano i miejsce poza niebem i piekłem. Ci, których serca są wolne, mają inną duszę, czysty klejnot wydobyty z innej kopalni!” Te starożytne sufickie wersy, często używane przez niego – jej strażniczą Intuicję – zawsze wprawiały w pomieszanie sługi zła. Monstra się zawahały. – Do zobaczenia, ukochana! – zawołał Ibrahim. – Ufam tylko tobie, Naszej Pani i Przepowiedni! – Odwrócił się i pomknął w głąb labiryntu, a strachy puściły się za nim w rozpaczliwą pogoń. Beatrice zatkała w dłoń niewidzialnego

prześladowcy, zatykającą jej usta. Wciąż miała w uszach słowa ukochanego. Jakie to dziwne, że Ibrahim zdobył się na zaufanie w tym okropnym położeniu... A może wypowiedział te słowa – niegdyś jej ulubiony wers jako przywódczyni Straży – tylko dla niej, jako przypomnienie, by zachowała ufność w obliczu nadchodzących zadań? – Niech idzie, sami nie zdołamy mu pomóc – usłyszała głos swojego prześladowcy. Był mrukliwy, niski, o szczególnym akcencie; Beatrice mgliście rozpoznawała w nim język staroirlandzki czy staroszkocki. Celtycki. – Pomóżmy Straży Londyńskiej, a oni pomogą jemu. Wiesz, co trzeba robić. – I trzymając ją nadal żelaznym chwytem, oderwał od ściany i jednym skokiem znalazł się wraz z nią na środku korytarza, w lekko rozjaśnionym półmroku. Momentalnie zaczęła łatwiej oddychać. Wygląda na to, że wilgoć Świata Szeptów to trucizna o wielkiej mocy... Utkwiła spojrzenie w szarych oczach ducha, niegdyś przystojnego niczym bóg wojny. Muskularną nagą pierś okrywała tylko przerzucona przez ramię tkanina, na ramionach miał metalowe obręcze i opaski z rzemienia; włosy opadały mu na plecy. Odjął rękę od jej ust. – Kim jesteś i co wiesz o Straży? – syknęła Beatrice. Mężczyzna podniósł rękę: trzymał w niej naszyjnik. Był to zwykły medalion, lśniący na

krawędziach znajomym błękitem. Dłoń zajaśniała przez chwilę bladym, ciepłym światłem i przygasła: nikły ślad mocy, którą niegdyś dysponował. Beatrice zacisnęła zęby. – A więc byłeś Uzdrowicielem. Jednym z nas. Co to oznacza dla mnie? Już dawno temu przekazałam Wielkie Dzieło grupie londyńskiej, o której wspomniałeś. Może byś mnie po prostu puścił, żebym mogła pomóc mojemu towarzyszowi? – I zwróciła się w kierunku, gdzie zniknął Ibrahim. Mężczyzna przytrzymał ją zdecydowanie. – To wykluczone. Nazywam się Aodhan, a Nasza Pani kazała cię pilnować, Beatrice. Masz jeszcze sporo do zrobienia. Beatrice się nachmurzyła. – Tak, wrota i tak dalej... Nie sądzisz, iż wiedziałam, że ona się kiedyś zestarzeje? Nie sądzisz, że nawet nie mając mocy, czuliśmy, że już czas, że nasze śmiertelne ciała zawiodły, i poświęciliśmy się raz jeszcze Dziełu, zstępując w to nienawistne miejsce? Ibrahim może pomóc... – Zamkną go wraz z innymi. Teraz musisz iść i doprowadzić do spełnienia Przepowiedni. Inaczej nikt z nas nie będzie nigdy wolny. Weź to... Nasza Pani przechowała to dla ciebie. Ma w sobie moc, której potrzebujesz. Zapiął jej medalion na szyi. Nie potrzebowała go otwierać, żeby wiedzieć, co jest w środku: szczypta

popiołów Feniksa, zabranych z jego grobowca. Mglista błękitna poświata mówiła sama za siebie... Z wnętrza wydostał się ruchliwy, jaskrawy płomyk i liznął jej szyję. Otworzyła dłoń: leżała na niej kula modrego ognia, znowu czekająca na jej rozkazy. Co za ulga. Zmarszczyła brwi i znowu spojrzała na Aodhana. – Jak to się stało, że nie uwięziono cię tak jak innych? – Miłość niemożliwa otwiera drzwi i uwalnia dusze – mruknął i wskazał za siebie. Odwróciła się i serce ścisnęło się jej gwałtownie: w otwartych wrotach widniała Anglia. We wszystkim rozpoznawała rodzinny kraj... Postukiwanie końskich kopyt na londyńskim bruku. Ciężka woń przemysłowych wyziewów wisząca w szarym powietrzu. I choć nie tylko kochała to wszystko, ale i nienawidziła zarazem, to przecież były w tym kolory, zapachy, życie! Nie miała pojęcia, że w śmierci można aż tak za tym tęsknić... W polu widzenia miała wysoką kobietę; skromnie odziana, w długiej wełnianej spódnicy, płaszczu i zwykłym, pozbawionym ozdób kapturku, spod którego wysuwały się wepchnięte jak bądź ciemnoblond włosy, szła po kocich łbach Bloomsbury. Po chwili skręciła w nieoznakowaną uliczkę, prowadzącą w kierunku rzymskiej fortecy z czerwonego piaskowca, którą Beatrice tak dobrze znała: Akademii Ateńskiej.

Zawahała się z wyrazem zatroskania na twarzy, po czym uniósłszy spódnicę, ruszyła po schodach. – Od dawna jestem związany z Jane i jej światem – ciągnął Aodhan. – Bardziej z nią niż z sobą samym. – Jane, kobieta, którą Beatrice rozpoznała jako Uzdrowicielkę obecnej Straży, pchnęła ciężkie drzwi Akademii i zniknęła w jej wnętrzu. – I ty też musisz związać się z jej światem i Naszą Panią, dopóki nie skończy się wendeta. Beatrice uniosła rękę. Nie cierpiała, kiedy przypominano jej o obowiązkach. – Wiem, że nie mam w tej sprawie wyboru, więc nie będę z tobą walczyć. Będę walczyć ze względu na Ibrahima... oraz nadzieję, że Nasza Pani Nieustających Kłopotów odnajdzie przeznaczoną jej miłość. – Postąpiła krok ku Londynowi. Obejrzała się i jej twarde oblicze złagodniało. – Ale jak ona się ma? Nasza Pani? Czy jest ze swoim profesorem, czy są zdrowi i szczęśliwi, tak jak powinni? Wyrazista twarz Aodhana zasnuła się cieniem. – Nie widziałaś jej? – Kiedy podwaliny zostały położone, nasza Straż wróciła do Kairu i przeszła na emeryturę, do czasu, gdy po śmierci zostaniemy znowu powołani do służby. Nasza Pani nie życzy sobie, żebyśmy się wtrącali; skoro kurs został ustalony, mamy pozostawić sprawy własnemu biegowi. Czy tej dziewczyny nie ma w Akademii?

– Nie wiem. Nie sądzę, żeby Straż ją znalazła. Jedyne, co widzę, to ciemniejące niebo, a jeśli im się nie uda... – wskazał za siebie, ku upiornemu labiryntowi ciemności – biedota będzie krwawić i nic nie zdoła tego krwawienia powstrzymać. Szpilki się obluzowały, zasłona jest cienka... i niedługo pęknie. Nie tylko w Londynie, ale wszędzie. A wiesz, że nie wolno nam jej podnieść, dopóki sami nie będziemy gotowi, dopóki drzwi nie będą należeć do Światła i... Beatrice westchnęła. – To prawda. Wygląda na to, że Nasza Pani całą odpowiedzialność pozostawiła mnie... Miej na oku Ibrahima, dobrze? – Głos jej się załamał; emocje wzięły górę. – Zbyt długo i zbyt ciężko walczyliśmy, żebyśmy znowu mieli być rozdzieleni. – Wielkie Dzieło nigdy nie było łatwe dla nikogo – wtrącił Aodhan ze zrozumieniem. Beatrice skinęła mu na pożegnanie głową i zwróciła się ku Anglii. Zamknęła oczy – i cienie ustąpiły. Nieprzerwany pomruk nędzy zmienił się w kakofonię dźwięków wielkiego miasta; z ulicznego stoiska przy ruchliwej ulicy wionęło zapachem pieczonych kasztanów, a zaraz po nim – fabrycznym dymem o nieco siarkowej woni. Powietrze wydawało się cieplejsze; późną jesienią w Londynie robiło się już dość chłodno, ale w porównaniu ze światem umarłych wszystko było ciepłe. Otworzyła oczy i ujrzała gmach z czerwonego piaskowca, stanowiący

jej przeznaczenie. Spojrzała w dół i zmarszczyła brwi, zaskoczona. Stopy nie sięgały bruku – płynęła nad ziemią... Te przyziemne szczegóły uważała dotąd za pewnik: mocny, solidny nacisk podeszwy i stukot obcasów po chodniku. Jej barwą wciąż była szarość, ale teraz stała się także przezroczysta – niewidoczna dla większości ludzi. Płynąc nad schodami z czerwonego piaskowca, starała się dodać sobie otuchy. Przeniknęła przez potężne wejściowe drzwi Akademii Ateńskiej – budynku, który bogini i jej Straż chronili przed laty. – Hm – mruknęła, oglądając się na drzwi. – To nie boli... Nareszcie. Zaczęła się włóczyć po monumentalnym gmachu. Przemykała nad marmurowymi posadzkami, przepływała pod romańskimi lukami sklepień i szukała znajomych twarzy. Ciekawe, czy rozpoznał obecną Straż... Nikt spośród nich jej nie znał i nikt nie miał znać. Ale chyba jednak rozpozna ich przywódcę, profesora Alexiego Rychmana. Czy rzeczywiście wyrósł na takiego urodziwego, postawnego mężczyznę, na jakiego zapowiadał się w młodości? Straż Beatrice pełniła swe funkcje wyjątkowo krótko, zanim przejęła jej obowiązki Straż Alexiego. Jej osobista służba została jednak przedłużona. Co nie oznacza, by blada jak śmierć dziewczyna, w którą wcieliła się obecnie jej Pani,

niejaka Persefona Parker, cokolwiek z tego pamiętała. Bogini nie żyła. Młoda panna Percy Parker powinna być jednak jak najbardziej żywa. Kiedy jednak Beatrice wpłynęła do infirmerii i natknęła się na dziewczynę, o której myślała, stanęła jak wryta. Widziała ją dotąd tylko raz – jako niemowlę o białej jak śnieg cerze. Z niemowlęcia wyrosła młoda kobieta niezwykłej urody. Białe włosy niczym lśniąca jedwabna przędza otaczały wilgotną od potu twarz. Leżała nieprzytomna, w pościeli równie białej jak jej cera, niebezpiecznie podobna do pięknego marmurowego posągu, jakie spoczywają na nagrobkach. – Ojej – jęknęła Beatrice, podpływając bliżej. Dziewczyna nieoczekiwanie uniosła powieki, ukazując białe gałki oczne z bladobłękitną, lśniącą tęczówką. Beatrice cofnęła się, by obserwować i trwać w pogotowiu. Będzie interweniowała tylko wtedy, gdy okaże się to konieczne. Tylko o tyle można manipulować przeznaczeniem i Przepowiednią... Śmiertelnicy muszą wybierać, inaczej nigdy nie wejdą na przeznaczoną im drogę. Jednak to, co widziała, to nie był dobry znak. Pielęgniarka zakrzątnęła się wokół dziewczyny, usiłując zatrzymać ją w łóżku. Ta jednak wstała, choć z trudem. – Muszę odetchnąć świeżym powietrzem – mamrotała, drepcząc nieudolnie ku drzwiom tarasu.

Beatrice ruszyła za nią, ale natychmiast stanęła: dziewczyna się zakrztusiła. Pod balkonem przechodził jakiś mężczyzna, i to w niego wlepiła Percy osłupiałe oczy. Beatrice także go poznała. Wysoki i urodziwy, o wyrazistych rysach i rozwichrzonych, sięgających ramion czarnych kędziorach, Alexi Rychman wyrósł najwyraźniej na mężczyznę jeszcze przystojniejszego, niż się zapowiadał jako dziecko. W rozwianej czarnej todze i purpurowym, ciasno obejmującym szyję krawacie roztaczał wokół siebie silny magnetyzm, choć jego ciemne oczy zasnuwał mrok rozterki. Nie to martwiło Beatrice, że Percy wpatruje się w niego z tęsknotą i bólem. Tak miało być: powinna go kochać i za nim tęsknić. Problemem było co innego: kobieta, która szła obok Alexiego z dłonią w jego dłoni. Nieskazitelnie piękna – jeśli nie liczyć jednego: jej głowę spowijały węże. Choć tak potężny, profesor Alexi Rychman najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że zaleca się do mitologicznego monstrum. Unoszące się nad dziedzińcem duchy rzucały mu półgłosem ostrzeżenia. – To nie tak miało być! – wykrzyknęła Beatrice. Alexi jej jednak nie słyszał, tak jak ona nie słyszała duchów, zanim umarta, a Percy zanadto absorbowało to, co widzi, by miała zwrócić uwagę na jej głos. Rozterka i ból na twarzy dziewczyny wprost

rozdzierały serce. Gorgona w wężowym wieńcu zwróciła ku tarasowi płonące czerwienią oczy, a z ust wychynął rozwidlony język. Percy jęknęła przejmująco i uciekła z powrotem do sali. – Panno Parker! – Pielęgniarka podbiegła i poprowadziła ją do łóżka. – Moje biedactwo... Pani przyjaciółka obiecała, że niedługo wróci i posiedzi przy pani. – Tak – mruknęła Beatrice. – Potrzebna ci jest przyjaciółka. Potrzebni ci są inni ludzie, żebyście mogli wspólnie walczyć. Jesteś tarczą strzelniczą, milady, dopóki jesteś sama... powinnaś mieć przy boku Straż! Oczy Percy uciekły w głąb czaszki, a oddech stał się szybki, urywany. – Wszystkie istoty ze Starego Świata, a nikogo, kto by mnie obronił! Duchy krzyczą w głos, a on nie słyszy... – I zemdlała. Pielęgniarka, mrucząc coś uspokajająco, przyciskała wilgotny ręcznik do jej kredowobiałego czoła. Beatrice wpadła w panikę. Zagryzła usta i podpłynęła do łóżka. – Ocknij się, milady! Nie pojmujesz, co się może stać? Wszyscy Strażnicy, jacy kiedykolwiek istnieli, są w niebezpieczeństwie. Twój świat niedługo się skończy! Gnaj do tego swojego profesora i napraw co trzeba, bo inaczej twoja miłość będzie daremna, w

tym świecie i w następnym! Usiłowała spłynąć w dół, żeby potrząsnąć białą jak śmierć dziewczyną, ale jej przezroczyste dłonie nie uchwyciły niczego. Zaklęła i wypłynęła z pokoju. Żeglowanie w powietrzu okazało się dość przydatne: pozwalało szybko docierać w różne miejsca. Dosłownie po chwili znajdowała się już w wielkim, otoczonym kolumnami foyer Gmachu Prometeusza i spoglądała z góry na mozaikowego orła oraz inskrypcję. „Wiedza rodzi Moc i Światło... ” Zamknęła oczy. Miała nadzieję, że Feniks – cokolwiek z niego zostało – słucha... Zacisnęła w dłoni medalion i zaniosła błaganie: – Pomóż, proszę! Ona koniecznie potrzebuje wsparcia: nie zdaje sobie sprawy z mocy, którą włada. Moc zjada ją od środka, dopóki nie wcieli jej w czyn. Nikt z nas nie potrzebował cię nigdy bardziej niż w tej chwili! Coś połaskotało ją w rękę. Otworzyła oczy. Powiewało przed nią długie, wiotkie pióro błękitnego płomienia. Zaiskrzyło – i aż osłabła od przypływu mocy. – O, jak to dobrze – szepnęła. Potężna fala życiowej siły przepłynęła przez jej ciało. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, do jakiego stopnia śmierć przytłumiła jej zmysły... Choć śmiertelna inkarnacja bogini miała się kiepsko, to święty płomień Straży nadal płonął, żywy, w ceglanych

murach Akademii. Ogniste pióro, kiwając się, wskazało w stronę infirmerii. Miało misję do wypełnienia; Beatrice ufała, że zdoła połączyć właściwe partie. Bądź co bądź była to jego wendeta – Feniksa, a także bogini... Jej umysł zaczął wędrować w czasie i przestrzeni. Być może tak to jest, kiedy jest się duchem: umysł nie zna, co to zmęczenie. Zanim się obejrzała, już błądziła po korytarzach. Schodziła je przed laty, usychając z tęsknoty za Ibrahimem, który przebywał tak strasznie daleko od niej – w Kairze... Co za gorzka ironia – wrócić do tego stanu, gdy nadal była rozłączona ze swoją połówką duszy! Teraz, gdy była cieniem, tęsknota kąsała jeszcze silniej. Nie miała pojęcia, jak długo błąkała się po korytarzach, ale kiedy wyjrzała przez okno, było ciemno. Czas płynął inaczej w śmierci... Nagle zrozumiała postępowanie bogini, niezdolnej do uchwycenia rygorów czasu, którym żyją śmiertelni. Oto przyczyna, dla której biedny profesor był kawalerem z pewnością znacznie dłużej, niż miałby ochotę! Wypłynęła na zewnątrz, na kwadratowy brukowany dziedziniec, tuż obok fontanny w formie anioła o szeroko rozpostartych skrzydłach, słabo podświetlonej lampą gazową. Spojrzała w górę i zamarła: na nieboskłonie widniała szczelina. Ochrona, jaką jej Pani roztoczyła nad Akademią,

pękła. – Twoja tarcza złamana! Może cię znaleźć pies- strażnik... Och, czemuż nie jestem w kaplicy? Uderzyła się w głowę, usiłując rozjaśnić umysł, zasnuty pajęczyną śmierci. Raz, drugi... Kaplica Akademii Ateńskiej wyglądała mniej więcej tak jak każda inna: białe pomieszczenie o witrażowych oknach z motywami aniołów i skromnym ołtarzem pośrodku. Z tą różnicą, że ta kaplica służyła jako portal prowadzący do sekretnego miejsca spotkań londyńskiej Straży. Tam, gdzie powinien być ołtarz, ziała teraz czarna dziura – drzwi prowadzące poza rzeczywistość i czas, w przestrzeń, gdzie wykuwały się wielkie sprawy. Z głębin czerni buchnęły nagle ponure odgłosy i przez otwór wdarł się do kaplicy tłum duchów – tych, z którymi mieli walczyć Strażnicy. Nieprzyjazne, rozgorączkowane, płynęły fala za falą niczym więźniowie, co podnieśli bunt. Spojenia puściły. Zasłona się podnosiła – na warunkach Mroku, nie ich. Beatrice wionęła do kaplicy i spłynęła w dół po schodach – w skrajny chaos. Wnętrze tej świętej przestrzeni wyglądało niemal tak samo, jak to w Kairze; o ile mogła ocenić, było to to samo wnętrze. To samo co w Rzymie. W Moskwie. W Nowym Amsterdamie. W dowolnym miejscu, które mogła znać poprzednia Straż.

Z jedną różnicą: obecna Straż stała twarzą w twarz z horrorem, który bezwiednie zaprosiła do swego gniazda. Sześcioro londyńczyków w średnim wieku, którzy skądinąd mogliby wieść zwykły, pospolity żywot, dusiły długie węże wyrastające z głowy Gorgony; jej piękna twarz stanowiła teraz widok koszmarny. Okrągłe pomieszczenie lizały języki ognia; po spódnicach i rękawach koszul pełzało robactwo. Alexi, natężając potężne ramiona, ze wszystkich sił walczył z potworem. Pilnował ich wszystkich piekielny pies; Beatrice znała podobne z baśni, ale ten – z trzydziestoma głowami zamiast jednej, każda o skrwawionej paszczy – był aż nadto realny. Choć moc Strażników straciła swą skuteczność, rozpoznała ich, a przynajmniej odpowiadające im energie: Uzdrawianie, Pamięć, Serce, Artyzm, Intuicję i Władzę. Władza manifestowała się w Przywódcy, który nimi kierował. Porównała ich z sobą, z mocą własną i swojej Straży. Czy jej przyjaciołom powiodłoby się lepiej? Drżała ze strachu. Co robić? Gdzie jest esencja Feniksa, którą wskrzesiła, aby im pomóc? Co się stanie, jeśli obecna Straż zginie? Jeśli rozszalałe duchy zwyciężą i obejmą niepodzielne władanie nad światem śmiertelnych? Czuła już przedsmak tego koszmaru. Nie, nie! Tylko nie to! Przepowiednia, jak zwano śmiały plan

pokonania Mroku za pomocą śmiertelników, to było nowe terytorium. Choć zaplanowano przedsięwzięcie stosownie do ich najlepszych umiejętności, trudno było przewidzieć jego przebieg, głównie dlatego, że dziewczyna, którą była obecnie bogini, nic o tym nie wiedziała. Być może wszystko robią nie tak... A jeśli bogini, tak czuła na imię Persefona, pomyliła się, jeśli jej śmiertelna inkarnacja, ta oto kredowobiała, miła, lecz krucha Percy Parker nie ma nic wspólnego z tym lęk budzącym mianem? – Co za szkoda – zadrwiła Gorgona – że twoja ukochana dotąd cię nie znalazła! Może to zresztą naprawdę ta nieszczęsna panna Parker? Żałuję, że jej tu nie ma. Z jakąż rozkoszą pokazałabym jej tę finałową scenę, koniec waszego przyprawiającego o mdłości dramatu! Myślałam, że kiedy cię rzucę na kolana, natychmiast przybiegnie na pomoc. Ale to tchórz. Cóż, śmiertelni arbitrzy pomiędzy życiem a śmiercią, głupi romantycy, żałosna resztko zwęglonego, martwego boga... oto nadszedł wasz kres! Pora przekroczyć rzekę! – Nie! – rozległ się za nimi potężny głos. W górze ukazała się nagle oślepiająco biała postać. Kiedy jej bose stopy przekroczyły próg, czarny prostokąt wrót zatrzasnął się z łoskotem. Dziewiętnastoletnia Persefona Parker, o płonących jak gwiazdy oczach i dziko rozwianych włosach, w przejrzystej białej sukni, łopoczącej od wichru, jaki

budziła jej własna moc, zeszła poprzez płomienie po schodach, wyciągając śnieżnobiałe ramiona, i stanęła w kręgu obok osłupiałej Gorgony. Pająki się rozbiegły, a piekielny pies zaskowyczał i podkulił bezcielesne ogony. Percy Parker podniosła rękę, napiętą od przepełniającej każdy mięsień energii, i przemówiła, budząc potężne echo: – Nie zburzysz mojego świata, demonie! Nikt, włącznie z Beatrice, nigdy dotąd nie był tak przerażony. Węże cofnęły się, Straż padła bez sił na podłogę. Lucille patrzyła spod nasępionych brwi. Alexi wpatrywał się w Percy, zmienioną przez moc – i w jego oczach, w błysku zdumienia rozświetlającym srogie zwykle rysy Beatrice widziała, że choć próbowano go zwieść na manowce, najwyraźniej uwielbiał tę dziwną, piękną istotę. Odetchnęła: ich miłość stanowiła klucz do zwycięstwa. Straż londyńska zaczęła dorastać do zadań. Percy przyjrzała się duchom, miotającym się szaleńczo w przestrzeni. Zmarszczyła brwi. – Do domu! – rozkazała i jej wzniesiona dłoń zacisnęła się w pięść. Śruba łącząca światy, poluzowana, a potem usunięta na wezwanie Gorgony, miała teraz nową panią. Potężny kamienny czop zadudnił o podłogę. Uniósł się, sypiąc skalnym gruzem, i powoli wracał na poprzednie miejsce. Wszystko wokół zareagowało. Duchy wrzasnęły

piskliwie, choć tylko Percy i one same mogły słyszeć ich krzyk. Beatrice skrzywiła się. Niby kukiełki pociągnięte za sznurki, horda cofnęła się ku czarnej dziurze i choć próbowały, lamentując, czepiać się krawędzi pazurami, zniknęły kolejno w otchłani. Beatrice także nie potrafiła przełamać natury swej obecnej postaci. Nie sposób było się oprzeć powietrznemu wirowi – i jak setki innych została wessana z powrotem w Świat Szeptów, w oślizgły, wiekuisty korytarz. Gromadzące się widma rozproszył wybuch – zwycięski cios panny Parker. Rozległ się straszny krzyk i kamienie pomiędzy nimi eksplodowały: pieczęć dzieląca światy zmiękła pod przemożnym działaniem Mocy. Wszystko okrył popiół. Koło stopy Beatrice przemknęła sycząca głowa węża. Przydepnęła ją, głowa chrupnęła; dźwięk był nieprzyjemny, ale jakże satysfakcjonujący. Po czym schroniła się w anonimowości oszalałej hordy, w nadziei, że uniknie ręki Mroku. Niedługo potem odnalazł ją Aodhan. Jego barczysta szara sylwetka zamajaczyła obok niej w labiryncie korytarzy. Zanim jeszcze spytał, odpowiedziała: – Zrobione. Jest z nimi. Wszyscy bezpieczni. – Dobra robota – pochwalił. Beatrice skinęła głową. – Czekam na następną rozgrywkę kochanego

dziewczęcia.

ROZDZIAŁ 1 Zbliża się – powiedziała cicho Rebecca Thompson, przełożona, ostrożnie odstawiając filiżankę, by nie potrącić drżącą ręką spodka. Wokół rozpoczynała się już ożywiona krzątanina. Płomień lamp podkręcono najwyżej jak się da, by rozproszyć grozę minionego wieczoru. Po raz kolejny sprawdzono najlepszy pokój gościnny, urządzony stosownie do ważnej roli, jaką miał spełnić. Przejrzano zapasy czystych ubrań i toalet. Brzęk naczyń, dochodzący z kuchni, świadczył, że służąca przygotowuje pośpiesznie czajnik świeżej herbaty. Rebecca, sztywno wyprostowana, siedziała w milczeniu na krześle o wysokim oparciu. Drżąca dłoń spoczywała na kolanach, obciągniętych szarą wełnianą tkaniną sukni; nic gorszego nie mogła na siebie włożyć. Bezwiednie dotknęła sińców na szyi: wąż Gorgony o mało jej nie udusił... W wytwornym salonie wielkiego majątku Withersby, gdzie lord Elijah miał większą władzę niż przystało drugiemu synowi markiza, coś takiego jak pojawienie się Gorgony wydawało się niemożliwe. Ale ci, których nazywano Strażą, już o tym coś niecoś wiedzieli. – Przyjechał – zawołała piękna Josephine