Wprawdzie rozmawiał z nim więcej niż ktokolwiek inny, ale przecież tak właśnie należy
traktować kogoś, kogo się lubi i kto znacznie się postarzał. Vindeln nigdy nie był dla
Kallego niedobry. Tylko tego by jeszcze brakowało.
Po drugie w kręgach zajmujących się na Zachodzie fizyką empiryczną już od dawna
przyjęło się uważać, że swobodnie spadające ciało poprzedza dźwięk, który ciało wydaje,
trąc o otaczającą je atmosferę. Zgodnie z tą zasadą nie powinny więc w ogóle istnieć
dźwięki, które można by usłyszeć.
Po trzecie… i to właśnie było najdziwniejsze. Jeśli Kalle rzeczywiście coś usłyszał,
dostrzegł niebezpieczeństwo, odepchnął Vindelna, a tym samym uratował mu życie, to jak
to możliwe, że nie usłyszał dźwięku, jaki wydawał lewy but ofiary, który zaledwie kilka
sekund później trafił go prosto w kark i zabił na miejscu?
Piątek, 22 listopada
22 listopada między godziną dziewiętnastą pięćdziesiąt sześć a dwudziestą jeden, do
komendy policji w Sztokholmie połączono za pośrednictwem numeru alarmowego 90 000
trzy rozmowy telefoniczne.
Jako pierwszy zadzwonił emerytowany prawnik, który całe to zdarzenie obserwował ze
swego balkonu przy ulicy Valhallavägen 38. Przedstawił się z imienia i nazwiska i nie
sprawiał
wrażenia osoby, która widząc, co się dzieje, doznała wstrząsu. Zrelacjonował wszystko
treściwie, w sposób uporządkowany i rzeczowy.
W skrócie wyglądało to tak: jakiś szaleniec ubrany w czarny, długi płaszcz i narciarską
czapeczkę z nausznikami zastrzelił przed chwilą mężczyznę idącego z psem, jak również
samego psa. Teraz ów szaleniec biega dookoła i wydaje jakieś nieartykułowane dźwięki.
Powodem, dla którego w kilkustopniowy mróz emerytowany prawnik znalazł się na
balkonie, było to, że jego żona cierpi na astmę, a przecież firany wchłaniają dym
papierosowy. „Czy pan inspektor zajmie się tą sprawą?”. Drugą rozmowę połączono z
centrali korporacji taksówkowej. Jeden z kierowców odbierał starszą panią z ulicy
Valhallavägen 46. Kiedy otworzył drzwi, żeby jej pomóc usadowić się na tylnym
siedzeniu, kątem oka zauważył „tego biedaka, który spadał z dachu wieżowca, w którym
mieszkają studenci”. Kierowca miał czterdzieści sześć lat i przed dwudziestu laty
przyjechał do Szwecji z Turcji. Jako dziecko widywał gorsze rzeczy i dość wcześnie
nauczył się, że wszystko dzieje się o określonej godzinie i w określonym miejscu. To
dlatego zadzwonił do swojej centrali, opowiedział przez CB-radio o wszystkim, co
widział, i poprosił, żeby zadzwonili na policję. Natomiast starszą panią zawiózł do jej
córki, do Märsta. To był dobry kurs, życie musi się toczyć dalej.
Trzecim rozmówcą był mężczyzna, który najprawdopodobniej dopiero wchodził w wiek
średni. Nie chciał powiedzieć, jak się nazywa i skąd dzwoni, ale mówił podniesionym
głosem, a jego sposób wysławiania się mógł sugerować, że jest pod wpływem środków
pobudzających. Na koniec udzielił wszystkim dobrej rady: „To pewnie znowu któryś z
tych walniętych studentów skoczył z dachu. Nie zapomnijcie przywieźć ze sobą paru
wiader, żeby go pozbierać”.
Na komendzie wszystko toczyło się zgodnie z procedurami. Zanim dyżurna ogłosiła przez
radio alarm, dokonała wstępnej selekcji: pominęła wygadanego prawnika, wybrała
kierowcę taksówki i trzeciego z rozmówców, tego, który radził przywieźć wiadra.
Pominęła też strzelaninę, psa i wiadra.
W skrócie jej wersja brzmiała tak: jakiś człowiek spadł albo skoczył z akademika Nyponet
przy ulicy Körsbärsvägen, a teraz leży na chodniku nad parkingiem, między
skrzyżowaniem ulic Valhallavägen i Frejgatan. Tak więc na miejscu leżą zwłoki. Jest tam
też wzburzony mężczyzna ubrany w czarny płaszcz i czapkę z daszkiem, który akurat
spacerował po okolicy. Czy w pobliżu jest jakiś radiowóz, który mógłby się tym
wszystkim zainteresować?
Jeden z radiowozów znajdował się akurat kilkaset metrów dalej, przy ulicy Valhallavägen.
Podlegał komendzie w dzielnicy Östermalm. W chwili kiedy dyżurna ogłosiła alarm,
zatrzymał
się koło budki z kiełbaskami stojącej przy podjeździe do szpitala Roslagstull. Siedziało w
nim dwóch najprzystojniejszych policjantów w Sztokholmie. Prowadził aspirant
Oredsson, lat dwadzieścia cztery. Blondyn, niebieskie oczy, barczysty. Był to jego ostatni
patrol jako aspiranta.
Za miesiąc miał zostać licencjonowanym policjantem. W jego duszy tliło się przekonanie,
że walka ze stale rosnącą przestępczością wkroczy wtedy w decydującą fazę, a dobro
zwycięży zło.
Obok niego siedział jego bezpośredni przełożony, asystent policji Stridh, starszy od
Oredssona prawie dwa razy. Starsi koledzy nazywali go Spokój Za Wszelką Cenę. Kiedy
dwie godziny wcześniej rozpoczynali służbę, jego myśli krążyły nieustannie wokół
kiełbaski z sałatką ogórkowo-rakową, oblanej musztardą i keczupem. Miała mu przynieść
przynajmniej chwilową ulgę w nędznym życiu. I właśnie teraz poczuł jej zapach. Podczas
walki o znajdujący się między nim a Oredssonem mikrofon znalazł się więc oczywiście na
straconej pozycji.
– Tu 235. Słuchamy – odezwał się Oredsson. Jego głos brzmiał jak zwykle czujnie i
rześko.
*
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy emerytowany prawnik rozmawiał z dyżurną z
policyjnej centrali, inspektor policji Lars Martin Johansson, pełniący obowiązki szefa
wydziału kryminalnego, wychodził ze swojego mieszkania przy ulicy Wollmar
Yxkullsgatan w dzielnicy Södermalm. Szedł szybkim krokiem w dół ulicy i był w
świetnym humorze, bo zmierzał na pierwsze spotkanie z kobietą, o której wiedział, że
zachwyci go urodą, a on z równie wielką jak jej uroda przyjemnością z nią porozmawia.
Spotkania miało się odbyć w pobliskiej restauracji, gdzie serwowano znakomite, acz
drogie dania. Wieczór był mroźny, niebo rozgwieżdżone, a na chodniku ani śladu śniegu.
W sumie idealna okazja dla kogoś, kto chce zachować jasny umysł, docenia dobry humor i
jest pewny siebie.
Lars Martin Johansson był mężczyzną samotnym. W sensie prawnym był nim już od
tamtego dnia przed prawie dziesięciu laty, gdy jego pierwsza i jak dotąd jedyna żona
wyprowadziła się do innego mężczyzny i rozpoczęła nowe życie w nowym domu. W
sensie duchowym Johansson był samotnikiem przez całe swoje życie, chociaż wychował
się z szóstką rodzeństwa i rodzicami, którzy poznali się ponad pół wieku wcześniej, a co
najważniejsze, nadal pozostawali w związku małżeńskim i zamierzali w nim trwać,
dopóki śmierć ich nie rozłączy. W
zasadzie nie można powiedzieć, że Johansson tę swoją samotność odziedziczył, bo
przecież kiedy dorastał, nie brakowało mu poczucia bezpieczeństwa, bliskości i
towarzystwa innych ludzi.
Miał tego wszystkiego aż za wiele i gdyby chciał to odzyskać, nie miałby żadnego
problemu.
Lecz później, kiedy jako dorosły mężczyzna wspominał szczęśliwe dzieciństwo,
dochodził do wniosku, że najprzyjemniejsze ze wspomnień odnoszą się do chwil, gdy
dawano mu święty spokój. Zostawał wtedy na scenie sam – jako aktor jedyny i grający
główną rolę.
Ale stwierdzenie, że Johanssonowi dobrze z jego samotnością, byłoby dużą przesadą.
Jeśli bowiem wziąć pod uwagę obowiązujące wzorce ludzkiego pożycia, sytuacja
wyglądała znacznie gorzej. Samotność była koniecznym i decydującym warunkiem jego
sprawnego funkcjonowania. I to zarówno w zwykłym, ludzkim sensie, to znaczy po to,
żeby ze wszystkich dni stworzyć porządne życie, jak i w sensie czysto zawodowym: żeby
robić rzeczy słuszne w oczach innych, i to bez względu na stopień pokrewieństwa, więzy
przyjaźni czy szeroko rozumiane uczucia. W tym sensie jego życie stało się prawie
idealne. Nastąpiło to w dniu, w którym odeszła od niego żona, zabierając ze sobą dzieci.
Dwa lata po rozwodzie dostał na Boże Narodzenie prezent od siedmioletniej córki. Była to
płyta z muzyką Eltona Johna pod tytułem A Lonely Man. Abstrahując od dedykacji na
okładce, pomyślał sobie wtedy, że jak na osobę, która ma dopiero siedem lat, wykazała się
niezwykłą znajomością ludzkiej natury jako takiej. Być może kiedyś, w dorosłym życiu,
stanie się silną i samodzielną kobietą, choć nie jest wykluczone, że zniszczy ją własna
świadomość.
Tym, co nie pasowało do tego równania, które dla niego oznaczało bezpieczne,
przewidywalne i w pełni kontrolowane życie, było jego zainteresowanie kobietami: ich
zapach, miękka skóra, dołek na karku między włosami i wąską szyją. Myśli o kobietach
nawiedzały go we śnie, kiedy zlany potem nie mógł się bronić przed nimi inaczej, jak
tylko zawijając się w kołdrę na środku łóżka. Nawiedzały go też za dnia, kiedy nie spał,
był trzeźwy i miał jasny umysł. Na widok pary opalonych nóg, których i tak już nigdy nie
miał zobaczyć, wykręcał głowę prawie do bólu.
Kobieta, której widok go prześladował, siedziała z nim przy stoliku w restauracji, w której
serwowano świetne jedzenie po niezbyt wygórowanych cenach. Poznał ją dwa dni
wcześniej, kiedy wygłaszał odczyt na temat pracy wydziału kryminalnego dla grupy
komendantów policji z prawniczym wykształceniem. Przyglądał się, jak je spaghetti z
krewetkami i grzybami. Robiła to z radością i trudno było tego nie zauważyć. Patrzył na
nią i był
zadowolony. To dobry znak. Jeśli bowiem kobieta zaczyna grzebać w jedzeniu, źle to o
niej świadczy. Może to bowiem znaczyć, że chodzi jej o coś innego niż o jedzenie.
Po raz pierwszy rozmawiali ze sobą w przerwie między jego referatami. O tym smutnym
fakcie, że trzeba mieszkać w hotelu w Sztokholmie, chociaż rodzina, dom i przyjaciele są
w Sundsvall. A potem Johansson przeszedł do rzeczy.
– Jeśli w piątek wieczorem nie masz nic lepszego do roboty, chętnie zaproszę cię do
restauracji w mojej dzielnicy – powiedział.
– Już myślałam, że nigdy mi tego nie zaproponujesz. Gdzie, kiedy i jak?
A teraz już siedzą razem przy stoliku. Tak blisko siebie, że ich łokcie prawie się
stykają.Właściwie powinienem powiedzieć coś o swojej samotności, pomyślał. Ostrzec ją,
na wypadek gdyby się we mnie zakochała, a ja w niej.
– Makaron, oliwa z oliwek, bazylia, pomidory, krewetki i trochę grzybów. Czy jest coś
złego w placku ziemniaczanym i pieczonej wieprzowinie? Ja się na czymś takim
wychowałem –
powiedział i odłożył widelec.
– Mnie to nie przeszkadza. – odparła. – Inaczej by mnie tu nie było.
Odłożyła widelec i wyglądała przy tym zachwycająco.
Okej, pomyślał i uniósł kieliszek z winem.
– To miłe, co powiedziałaś – stwierdził, bo potraktował jej słowa jak pochlebstwo albo
pochwałę. – Tak, jestem zwykłym chłopakiem ze wsi. Ale mów, co u ciebie.
*
Siedem minut po ósmej, to znaczy zaledwie dwie minuty po przyjęciu zgłoszenia, na
miejscu zdarzenia zjawili się Stridh i Oredsson. Oredsson przejechał nawet samochodem
po chodniku biegnącym nad parkingiem, równolegle do ulicy Valhallavägen, i zanim się
zatrzymał, włączył długie światła. Kilka metrów przed samochodem siedział starszy
mężczyzna w czapce z daszkiem i w ciemnym płaszczu. Kołysał tułowiem, a ręką
obejmował psa, który wyglądał jak mały owczarek. Sprawiał wrażenie, jakby nie
zauważył, że przybyli. Kilkanaście metrów dalej, na krawężniku między chodnikiem a
trawnikiem ciągnącym się pod ścianą budynku, leżało ludzkie ciało. Wokół głowy, w
promieniu około pół metra, widać było kałużę krwi. Błyszczała w blasku reflektorów jak
stopiona cyna.
– Mogę sprawdzić, czy żyje – powiedział Oredsson. Spojrzał pytającym wzrokiem na
Stridha i zaczął odpinać pas.
– Jeśli uważasz, że to nic przyjemnego, sam mogę to zrobić – odparł Stridh i skinął
głową. W końcu to ja jestem tu szefem, pomyślał.
Oredsson potrząsnął głową i otworzył drzwi.
– W porządku. Widywałem już gorsze rzeczy.
Stridh zgodził się i nawet nie pytał, gdzie jego dwudziestoczteroletni asystent widywał
gorsze rzeczy.
Gdzieś jednak musiał coś takiego widzieć. Kiedy kilka minut później zadzwonił do
dyżurnego, złożył krótki i treściwy meldunek i nawet głos mu nie zadrżał. Na miejscu
znaleziono martwego człowieka, więc karetka nie będzie potrzebna. Sądząc po rozległych
uszkodzeniach ciała i ułożeniu zwłok, należy uznać za wysoce prawdopodobne, że denat
płci męskiej spadł albo wyskoczył z któregoś z mieszkań znajdujących się na jednej z
wyższych kondygnacji sąsiedniego budynku. Jest to wieżowiec liczący przynajmniej
dwadzieścia pięter. Znajdują się w nim mieszkania dla studentów i nie wiadomo dlaczego
nazywają go Nyponet. Zgłosił się świadek, starszy mężczyzna, który w chwili zdarzenia
spacerował tam z psem. Oredsson dodał, żeby centrala przysłała kogoś z wydziału
kryminalnego i technika, a on tymczasem zabezpieczy teren.
Przydałoby się kilku ludzi do pomocy.
– No i tak to wygląda – zakończył. Nawet nie wspomnę, że pies też nie żyje, dodał w
myślach.
*
Inspektor policji kryminalnej Bäckström, który tego dnia pełnił na komendzie dyżur,
siedział w pokoju socjalnym i gapił się w telewizor. Na razie wszystko układa się dobrze.
Jak na piątkowy wieczór panował niezwykły spokój, a gdy pół godziny wcześniej patrol
przyprowadził
jakiegoś chuligana, zawczasu wyczuł niebezpieczeństwo i wymknął się do toalety. Sprawą
musiał się zająć jeden z kolegów. Chuligan był oczywiście kolorowy i jak to bywa,
sprawiał
trochę kłopotów.
Na co dzień Bäckström pracował w wydziale zabójstw, ale ponieważ ciągle brakowało mu
pieniędzy, musiał brać nadgodziny. Wprawdzie piątkowe wieczorne dyżury brali tylko
idioci, ale na trzy dni przed wypłatą nie miał wyboru. Jak zwykle siedział sobie wygodnie,
oglądał
telewizję i wszystko było w porządku. Do chwili gdy w drzwiach stanął komisarz.
Spojrzał na niego wyzywająco i niezbyt przyjemnym głosem powiedział:
– Mam dla ciebie trupa, Bäckström. Samobójca, leży przed tym wieżowcem, w którym
jest akademik, nad parkingiem na skrzyżowaniu Valhallavägen i Frejgatan. Rozmawiałem
z Wiijnbladhem z laboratorium. Możesz tam jechać razem z nim.
Twarz Bäckströma pojaśniała. Skinął głową. Samobójca, pomyślał. Jeden z tych
szczawików, pewnie oblał jakiś egzamin. Szykuje się dobra okazja, żeby zejść z dyżuru,
zanim zamkną knajpę.
*
Bäckström i Wiijndbladh zjawili się na miejscu dopiero po pewnym czasie. Samobójca i
tak nie ucieknie, a jeszcze jedna filiżanka kawy na pewno nie zaszkodzi. Tymczasem
Oredsson i Stridh nie tracili czasu. Oredsson zabezpieczył teren wokół miejsca, gdzie
leżały zwłoki. Na kursach dla policjantów uczono go, że policjanci prawie zawsze
zabezpieczają zbyt mały obszar, więc zrobił to z pewnym zapasem. Biało-niebieska taśma
zawisła na okolicznych latarniach i drzewach. Pojawiło się kilku gapiów, ale widząc
zwłoki, odwracali się na pięcie i odchodzili.
Oredsson nie dotykał ciała. Nauczono go tego na tym samym kursie.
Tymczasem jego starszy kolega pocieszał Vindelna. Dopiero po pewnym czasie udało mu
się go namówić, żeby zajął miejsce na tylnym siedzeniu samochodu. Zgodził się też
zabrać martwego psa. Obaj policjanci pomogli Vindelnowi owinąć go w prywatny koc
Stridha, który ten ze względów znanych tylko sobie zabierał na długie nocne patrole.
Tylne siedzenia radiowozu były przykryte płachtą. Rozkładali ją tam, gdy przewozili
osoby będące pod wpływem alkoholu, żeby nie zabrudziły siedzeń swoimi wymiocinami.
Jednak żaden z nich nie odważyłby się zawinąć w nią zwłok, zwłaszcza na oczach kogoś
bliskiego.
– Miał na imię Kalle – wyjaśnił Vindeln ze łzami w oczach. – To szpic, chociaż sądzę, że
miał też w sobie coś z wyżła. Latem skończył trzynaście lat, ale to zdrowe psisko.
Vindeln pociągnął nosem i zamilkł, a Stridh objął go ramieniem. Potem zabrał go na
pierwsze przesłuchanie.
Vindeln nazywał się oczywiście inaczej, tylko tak na niego mówiono. Naprawdę nazywał
się Gustaf Adolf Nilsson. Urodził się w 1930 roku, a do Sztokholmu przyjechał w 1973
roku, żeby wziąć udział w kursie dokształcającym organizowanym przez AMS. Był
bezrobotnym robotnikiem budowlanym z Norrlandu, ale nigdzie nie udało mu się znaleźć
roboty.
– Na kursie miałem kumpli – wyjaśnił. – Przecież ja się tam urodziłem i tam dorastałem,
w tamtych okolicach. Wszyscy mówili tylko o tym, co to za uczucie, kiedy się jest u siebie
w domu. No więc nazwali mnie Vindeln i tak już zostało. Tak jak rzeka Vindeln, jeśli wie
pan, o czym mówię. Stridh znowu skinął głową. Wie.
Vindeln i Kalle mieszkali w pobliżu, na drugim piętrze, w mieszkaniu, którego okna
wychodziły na podwórze budynku przy Surbrunnsgatan 4. Mniej więcej o tej porze, po
kolacji, a przed wieczornymi wiadomościami, mieli zwyczaj wychodzić na wieczorny
spacer. Szli zawsze tą samą drogą. Najpierw nad skrzyżowaniem Valhallavägen i
Surbrunnsgatan, potem chodnikiem równolegle do Valhallavägen aż do Roslagstull. Tam
zawracali, żeby wrócić do domu. Zdarzało się jednak, jeśli pogoda była ładna, że szli
trochę dalej.
Na zboczu przy domu studenckim rosło jedno z ulubionych drzew Kallego i właśnie tam
zrobili sobie pierwszy przystanek.
– Ważne jest, żeby im zostawić trochę więcej czasu. Mogą wtedy dłużej powęszyć –
wyjaśnił Vindeln. – Dla psa znaczy to tyle samo co dla nas czytanie gazety.
I właśnie dokładnie w tej chwili, kiedy Kalle stał pod drzewem i czytał swoją gazetę,
Vindeln uniósł głowę i spojrzał na fasadę budynku. A potem nagle smycz mocno
pociągnęła go do tyłu.
– Byłem lekko wstawiony. Gdyby Kalle nie spojrzał w górę i nie pociągnął mnie w bok,
ten facet spadłby mi na łeb i teraz bym tu z wami nie siedział. Dla podkreślenia wagi tych
słów Vindeln zdecydowanie potrząsnął głową.
– Uważa pan, że pies coś usłyszał i na to zareagował? – spytał Stridh i zaznaczył coś w
notatniku.
– Nieee… – Vindeln potrząsnął głową z jeszcze większym naciskiem. – Pies był
całkowicie głuchy. To musiał być jakiś szósty zmysł. Niektóre szpice to mają. Szósty
zmysł.
Stridh skinął głową, ale nic nie powiedział.
Gdyby pies rzeczywiście miał szósty zmysł, but ofiary nie trafiłby go w kark i nie zabił na
miejscu, pomyślał.
– Co za głupia sprawa – powiedział Vindeln i znowu zaczął pociągać nosem. – Stoimy
sobie i gapimy się z Kallem na tego faceta, a tu nagle spada na nas jego but.
– But nadleciał zaraz za ofiarą? – spytał Stridh, żeby zmienić temat.
– Nie, jasne, że nie. Staliśmy tam i się gapiliśmy, a but nadleciał dopiero po jakimś czasie.
– Po minucie? Dwóch?
– Nie, to nie była nawet minuta. Trwało to w sumie na pewno nie dłużej niż dziesięć,
dwadzieścia sekund. Na pewno.
– Mówi pan dziesięć albo dwadzieścia sekund. A może jeszcze krócej?
– Nie. Pewnie, kiedy człowiek stoi i patrzy, wydaje mu się, że trwa to dłużej. Ale w
rzeczywistości trwa to ledwie kilka sekund.
Vindeln pociągnął głośno nosem i wysmarkał się w dłoń.
Podczas gdy Stridh rozmawiał z Vindelnem, Oredsson skorzystał z okazji, żeby zrobić
użytek ze swoich błękitnych oczu. But zauważył od razu, bo leżał zaledwie kilka metrów
od ciała i prawdopodobnie należał do ofiary, jako że mężczyzna nie miał na nodze lewego
buta, a prawy, który nadal tkwił na nodze, był prawie identyczny jak leżący nieco dalej
lewy. Przez chwilę Oredsson zastanawiał się, czy nie przynieść z samochodu plastikowej
torby i nie włożyć do niej buta, i oczywiście zostawić go w tym samym miejscu i w tej
samej pozycji, w której leżał teraz, ale ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Na kursie
nie nauczono ich, jak się obchodzić z butami, ale ponieważ doszedł do wniosku, że but
można potraktować jako ślad, zostawił go po prostu na śniegu. Poza tym nic – ani pogoda,
ani okolica – nie nakazywały ją mu odstąpić od podstawowej, złotej zasady dotyczącej tak
zwanych szczególnych metod zabezpieczania śladów.
Niech już tak będzie, pomyślał i stwierdził z zadowoleniem, że to właściwa decyzja.
Zasady są takie, że wszystkie, nawet najdrobniejsze ślady należy zostawić specom od ich
zabezpieczania.
Poszedł więc dalej, żeby się przyjrzeć fasadzie z miejsca, gdzie spadło ciało, a potem
ruszył na wprost, wzdłuż budynku. Wydawało mu się, że mimo chłodu jedno z okien na
piętnastym albo szesnastym piętrze jest otwarte. Nie do końca był pewien, na którym, bo
fundament budynku wylano na zboczu. To około pięćdziesięciu metrów w dół, pomyślał
Oredsson. Na kursie osiągał najlepsze wyniki w strzelaniu i określaniu odległości. Jego
szacunki potwierdzał fatalny stan zwłok. Spojrzał na zegarek. Od kiedy centrala obiecała
wysłać techników, minęło już pół godziny. Czym oni się zajmują, pomyślał poirytowany.
*
Bäckström był drobny, otyły i prymitywny, natomiast Wiijnbladh drobny i szczupły – typ
wypielęgnowanego eleganta. Tworzyli fantastyczne duo. I lubili ze sobą pracować.
Bäckström twierdził, że Wiijnbladh to tłuścioch o manierach pedała, na którego nie trzeba
nawet podnosić głosu, bo i tak zrobi, co mu się każe. Z kolei Wiijnbladh uważał
Bäckströma za niebędącego w pełni władz umysłowych choleryka, który potrzebuje
kogoś, kto lubi mieć oko na wszystko. A ponieważ obaj byli absolutnie niekompetentni,
nie dochodziło między nimi do żadnych sporów: ani rzeczowych, ani zawodowych.
Krótko mówiąc, stanowili zgrany duet.
Dokładnie w godzinę po otrzymaniu zlecenia zameldowali się na chodniku przed
akademikiem. Dla porządku należałoby dodać, że samochodem z wydziału kryminalnego
przy Kungsholmen na parking przy skrzyżowaniu Valhallavägen i Frejgatan, gdzie
zaparkowali, jedzie się dziesięć minut.
– Co tu się, do cholery, stało? – spytał niezadowolony Bäckström. Pociągnął za taśmę
oddzielającą go od zwłok. – Czyżbyśmy trafili na jakąś wojnę?
Mówiąc to, wbił wzrok w obu umundurowanych policjantów.
– To taśma do zabezpieczania terenu – odparł spokojnie Oredsson. Jednocześnie ze
zdziwieniem przyglądał się Bäckströmowi: stał nieruchomo z szeroko rozstawionymi
nogami, z ciężkimi ramionami zwisającymi wzdłuż boków. – W samochodzie mam
jeszcze całą rolkę, jeśli potrzebujesz.
Cholera jasna, co za głupiec, pomyślał Bäckström. I co z niego za policjant? Wygląda jak
postać ze starej kreskówki dla dzieci. Kogo oni teraz zatrudniają? Postanowił od razu
zmienić temat.
– Podobno był tu jakiś świadek – spytał i spojrzał na obu umundurowanych policjantów.
– Co się z nim stało?
– Pół godziny temu odwiozłem go do domu – odparł starszy i grubszy z nich. Stał obok
drugiego policjanta, tego, który przypominał młodego nazistę. – Doznał lekkiego szoku i
chciał
wrócić do domu, ale zdążyłem z nim trochę porozmawiać. Mam jego nazwisko i adres, na
wypadek gdybyś chciał z nim pogadać.
– Jakoś to załatwimy – powiedział od niechcenia Wiijnbladh. – Nie chciałbym niczego z
góry przesądzać, ale nie wygląda mi to na samobójstwo. Przy okazji: czy wiecie, panowie,
że w naszym mieście na jedno morderstwo przypada dwadzieścia samobójstw?
Obaj potrząsnęli głowami, z czego można było wysnuć wniosek, że żaden z nich nic o tym
nie wie. Ale żaden nie wykazywał też zbyt wielkiego zainteresowania tym tematem.
– Na piętnastym albo szesnastym piętrze, w zależności od tego, jak będziemy liczyć,
widać uchylone okno – powiedział Oredsson i wskazał ręką. – Kiedy tu przyszliśmy, też
było uchylone, chociaż jest zimno.
– Wspaniała wiadomość – odparł Wiijnbladh ciepłym głosem. – Moi panowie, chodźmy
obejrzeć ciało. Jeśli będziemy mieć szczęście, znajdziemy coś w kieszeniach. Zejdź na dół
i przynieś mi kamerę – powiedział Wiijnbladh, zachęcając Oredssona gestem. – Leży na
tylnym siedzeniu. Przy okazji weź też torbę.
Oredsson bez słowa skinął głową. Przyjdzie czas, że zajmiemy się takimi jak ty, pomyślał.
Na razie jestem tylko zwykłym żołnierzem i zajmuję swoje miejsce w szeregu. Ale
jeszcze przyjdzie taki czas…
*
Coś się tu nie zgadza, pomyślał Johansson. Mówił o włoskim jedzeniu, o wycieczce do
południowo-wschodniej Azji, z której niedawno wrócił, a gdy spytała go o jego młode
lata, opowiedział o młodości spędzonej w Norrlandzie. Opowiadał spokojnie, acz z pewną
dozą humoru, więc jeśli ktoś umie czytać między wierszami, powinien się domyślić, że
Lars Martin Johansson jest wykształconym, zdolnym i miłym facetem i ma konto w
banku. Na dodatek – i to jest najważniejsze – jest wolny i nieżonaty, nade wszystko zaś
sprawny fizycznie, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunki damsko-męskie.
Kobieta, którą zaprosił na kolację, sprawiała wrażenie zadowolonej i zainteresowanej, a
sygnały, które mu wysyłała, były aż nadto czytelne. A jednak coś się nie zgadzało. Na
koniec opowiedziała mu o swojej przeszłości: jest córką adwokata z Östersundu. Mama
prowadziła dom.
Ma dwie siostry, młodszą i starszą, studiowała prawo w Uppsali, przez jakiś czas
odbywała staż w biurze prokuratora. Zainteresowała ją praca w policji i chciała się dostać
na kurs dla przyszłych oficerów. Ktoś, kto ma oczy i uszy, z łatwością by zauważył, że jest
ładną, wykształconą, zdolną i sympatyczną kobietą, a także bardzo miłą partnerką, jeśli
chodzi o stosunki damsko-męskie.
Chyba masz faceta, pomyślał Johansson, ale nie chcesz o tym mówić, bo jesteś zbyt
dobrze wychowana, zbyt mocno przywiązana do konwencji i masz skłonność do
udawania, że jesteś pewna siebie. Mogłabyś się zdecydować na dyskretny romans, ale
gdyby miało dojść do czegoś więcej, wolisz się upewnić, że ostatecznie zyskasz na tym
więcej, niż masz teraz.
Johansson też mógłby się zdecydować na dyskretny romans, a nawet już mu się to raz czy
dwa zdarzyło, ale jeśli chodzi o kobiety policjantki, pojawiały się oczywiste komplikacje.
Prawie wszystkie policjantki pozostawały w związkach z policjantami, a ponieważ na
każdą policjantkę przypadało dziesięciu policjantów, popyt na nie był ogromny i
niezaspokojony. Najstarszy brat Johanssona był właścicielem nieruchomości i handlował
samochodami. Był bogaty, sprytny i niewykształcony, ale na pierwszy rzut oka potrafił
odróżnić przyjaciela od wroga. Kiedyś Johansson droczył się z nim o jego sekretarkę,
piękną blondynkę.
– No, powiedz, jaka ona tak naprawdę jest? – spytał.
– Dam ci dobrą radę – odparł wtedy najstarszy brat i spojrzał na niego z powagą. – Nigdy
nie sraj tam, gdzie siedzisz i jesz.
Najwyższy czas na jakiś bajer, pomyślał Johansson. Zazwyczaj działa nawet na
zatwardziałych łobuzów. Powinno się więc udać także w tym przypadku, z policjantką z
Sundsvall.
– A teraz pytanie z zupełnie innej beczki – zagadnął i uśmiechnął się odprężony. – Co
słychać u twojego faceta? Dawno się z nim nie widziałem.
Przyjęła to spokojnie. Zaskoczenie ukryła, sięgając po kieliszek z winem. Spojrzała na
niego i uśmiechnęła się, a jej zatroskane czoło przecięła zmarszczka.
– Wszystko w porządku. Nie wiedziałam, że się znacie. – A dostał tę robotę, o którą się
starał? – odpowiedział pytaniem na pytanie, chcąc jak najszybciej poczuć twardy grunt
pod nogami.
– Zastępcy szefa komendy wojewódzkiej? – spytała, a zmarszczka znikła z jej czoła.
– Tak – skinął głową Johansson.
– Objął to stanowisko latem. Czuje się teraz jak ryba w wodzie, ale nie wiem, czy to nie z
powodu odległości między Växjö a Sundsvall… Nie chcę przez to powiedzieć, że
przyczyniło się to do poprawy stosunków między nami, ale może właśnie o to mu
chodziło.
– Hm… nie znamy się aż tak blisko – powiedział Johansson, wznosząc kieliszek. Jak ona
wytrzymuje z takim idiotą, pomyślał.
*
Bäckström i Wiijnbladh przystąpili do pierwszych czynności dochodzeniowych. Najpierw
Wiijnbladh zrobił dwa zdjęcia leżących zwłok, a ledwie opuścił aparat, mrucząc coś do
niewielkiego dyktafonu, Bäckström zaczął przeszukiwać kieszenie. Poszło mu szybko.
Mężczyzna miał na sobie niebieskie dżinsy, skarpetkę i wielki, ciężki but na prawej stopie,
biały T-shirt i ciemnoszary sweterek w szpic, a na lewej stopie samą skarpetkę. W długiej
bocznej kieszeni spodni Bäckström znalazł portfel. Przejrzał jego zawartość i zaczął
cmokać na widok tego, co znalazł.
– Podejdźcie bliżej, chłopaki, to zobaczycie – powiedział, machając do Stridha i
Oredssona. – Wydaje mi się, że doprowadzi to do wielkiego przełomu w naszej sprawie.
Mówiąc to, pokazał wszystkim dowód osobisty ze zdjęciem.
– John P. Krassner… ur, kropka… to chyba znaczy urodzony… July, fifteen
nineteenhundredfiftythree – czytał słabą angielszczyzną, a po chwili przetłumaczył na
szwedzki: urodzony piętnastego lipca 1953 roku. – To chyba jakiś amerykański dupek,
który postanowił
kopnąć w kalendarz. Wygląda mi na wiecznego studenta, któremu odbiło od tych
wszystkich książek.
Stridh i Oredsson kiwnęli głowami bez zbytniego entuzjazmu, ale Bäckström nie
poprzestał na tym. Pochylił się i przyłożył dokument do głowy ofiary. Wszystko
wskazywało na to, że to właśnie najpierw głową mężczyzna uderzył o ziemię. Była
całkowicie zmiażdżona od górnej części czaszki aż po brodę. Twarz i włosy pokrywała
zaschnięta krew. Twarz była nie do rozpoznania. Bäckström uśmiechnął się z zachwytem.
– I co wy na to, chłopaki? Ośmielam się twierdzić, że to ta sama osoba.
Stridh zrobił niewyraźną minę, ale nic nie powiedział. Natomiast Oredsson spoglądał na
Bäckströma, nie prezentując żadnego wyrazu twarzy. Co za świnia, pomyślał.
– Okej – powiedział Bäckström i spojrzał na zegarek. To już wpół do dziesiątej, pomyślał.
– Musimy się szybciej zabrać do roboty. Chłopaki, zajmijcie się zwłokami i dopilnujcie,
żeby je stąd zabrali do obdukcji, a ja i Wiijnbladh obejrzymy sobie mieszkanie.
– A co zrobić z butem? – spytał Oredsson.
– Włóż go do torby i odeślij razem z ciałem – postanowił Wiijnbladh, zanim Bäckström
zdążył zaprotestować. – A jak będziecie rozmawiać przez radio, to poproście, żeby tu
przysłali ekipę z wydziału oczyszczania miasta. Niech posprzątają.
– No właśnie – zgodził się z nim Bäckström. – Okropnie to wszystko wygląda. A ty –
spojrzał na Oredssona – nie zapomnij zwinąć tej cholernej taśmy.
– Jasne – skinął głową Oredsson. Któregoś dnia przymknę cię za pijaństwo w miejscu
publicznym, pomyślał. A jak będziesz protestował, twierdząc, że jesteś policjantem,
wsadzę ci w tyłek całą rolkę taśmy. – Oczywiście – dodał, uśmiechając do niego. –
Usunąć taśmę, zrozumiano, panie inspektorze.
To chyba jakiś głupek, pomyślał Bäckström. Aż strach pomyśleć, że może na niego trafić
zwykły obywatel.
*
Z tablicy informacyjnej wiszącej w holu przy wejściu wynikało, że pokój z otwartym
oknem znajduje się na piętnastym piętrze. Jeden z ośmiu pokojów na tym samym
korytarzu ze wspólną kuchnią. Chociaż był piątkowy wieczór, dyżurnemu policjantowi
udało się znaleźć administratora akademika. Przebywał akurat w swoim biurze w
sąsiednim budynku, zaledwie sto metrów dalej. Administrator tylko westchnął. Nie było
to pierwsze tego rodzaju zdarzenie.
Obiecał, że zaraz się zjawi. I rzeczywiście, zameldował się już po chwili. Pięć minut
później otworzył drzwi prowadzące na korytarz tej części budynku, w której znajdował się
pokój.
Wskazał na drzwi i dał Wiijnbladhowi klucz.
– Na pewno sobie beze mnie poradzicie – stwierdził retorycznie. – Klucz proszę mi oddać,
jak skończycie.
Otworzył Wiijnbladh. Zaraz za drzwiami ujrzał garderobę, a na prawo łazienkę z
prysznicem. Na wprost mniejszy pokoik z jedynym oknem. Było uchylone. Całość mogła
mieć najwyżej dwadzieścia metrów kwadratowych.
– Porozmawiaj z sąsiadami z innych pokojów, a ja zrobię kilka zdjęć – powiedział
Wiijnbladh do Bäckströma.
Bäckström skinął głową. Spodobał mu się taki podział obowiązków. W pokoju było zimno
jak w psiarni, a on nie miał ochoty nabawić się zapalenia płuc z powodu stukniętego
samobójcy, który rzucił się z okna.
Pokój był mały, nieposprzątany. Stały w nim skromne, zużyte meble: łóżko, stolik nocny,
przymocowana do ściany lampa, fotel, lampa, regał z książkami przy okiennej ścianie, a
po drugiej stronie okna biurko i krzesło.
– Całkiem tu przytulnie – powiedział i z podziwem pokręcił głową.
Ci, co nie pracują – na przykład studenci – nie powinni dostawać nic do jedzenia ani mieć
dachu nad głową, ale to, co Bäckström ujrzał tutaj, przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
Wszystko wskazywało na to, że nieżyjący już lokator tego pokoju nie nastawiał się na
dłuższy pobyt, a dbanie o porządek nie leżało w jego naturze. Osobistych rzeczy było
niewiele: torba podróżna, trochę ubrań, kilka książek o angielskich tytułach. Na
nieposłanym łóżku leżała krótka puchowa kurtka, a pod łóżkiem stała para używanych
butów. Pokój nie przypominał meliny dla ćpunów, ale jeśli nikt o niego nie zadba, wkrótce
będzie do niej podobny.
Największy porządek panował na biurku. Leżały na nim papiery, koperty, długopisy,
gumka do ścierania, spinacz i kilka kaset z kolorową taśmą do przenośnej elektrycznej
maszyny do pisania. Sama maszyna stała na samym środku biurka. Tkwiła w niej kartka z
tekstem w języku angielskim, zaledwie kilka linijek, ale takiemu zawodowcowi jak
Wiijnbladh treść mówiła wszystko.
– Jeśli wolno mi podsumować – zaczął Wiijnbladh z pewną miną – to uważam, że
wszystko, co do tej pory widzieliśmy, wskazuje na samobójstwo. Popatrz na okno –
zwrócił się do Bäckströma i wskazał na okno, a potem na leżącą na podłodze wyrwaną
zasuwkę. – Widać, że ją wyrwał, bo inaczej nie mógłby otworzyć okna, chyba że na kilka
centymetrów. Na przykład żeby przewietrzyć pokój czy coś takiego.
Bäckström przytaknął z zadowoleniem. Wprawdzie Wiijnbladh myślał wolno, ale to, co
powiedział, brzmiało w jego uszach jak muzyka.
– Tu jest oświadczenie. Zostawił je w maszynie. Jest napisane po angielsku i twierdzę, że
bije z niego swego rodzaju zmęczenie życiem…
Wiijnbladh szukał właściwych słów, ponieważ, mówiąc delikatnie, jego znajomość języka
angielskiego była ograniczona i znalezienie odpowiednich zwrotów stanowiło dla niego
pewną trudność.
– Tak, to typowy list pożegnalny samobójcy – dodał z wyraźnym naciskiem.
Bäckström przytaknął. Jechali na tym samym wózku, więc mógł sobie na to pozwolić.
– Okej. Nie zapomnijmy tylko o drzwiach do pokoju. Były zamknięte od środka.
– Oczywiście – przytaknął Wiijnbladh. Zwykłym kluczem do patentowego zamka,
pomyślał.
– No tak, to chyba możemy kończyć – powiedział Bäckström i spojrzał na zegarek.
Dopiero kwadrans po dziesiątej, więc jeśli zdążą wrócić na komendę, będzie mógł jeszcze
zadzwonić do faceta z psem, który był świadkiem zdarzenia. To już tylko drobiazg, który
pomoże zamknąć całą sprawę, a wtedy wyskoczy do knajpy i wreszcie będzie mógł sobie
strzelić zasłużonego kielicha.
*
Johansson i jego towarzyszka opuścili lokal w świetnych humorach. Stan taki osiąga się w
sytuacji, kiedy trudne decyzje zostają odłożone na później i wciąż ma się kilka
możliwości.
Poszli razem do jej hotelu przy Slussen, a kiedy zaproponowała mu ostatnią kolejkę piwa
w hotelowym barze, nie dał się zbyt długo prosić.
– Kurs kończy się za tydzień. Czy istnieje szansa, że kiedyś cię jeszcze zobaczę? –
spytała.
Napięcie zdążyło już opaść. Kobieta siedziała pochylona w jego stronę, uśmiechała się i
delikatnie przesuwała dłonią po jego prawej ręce. Dłonie miała wąskie i silne.
Johansson ze smutkiem potrząsnął głową.
– Za tydzień o tej porze będę siedział w samolocie do USA. Mam się tam spotkać z
ludźmi z Interpolu i FBI – powiedział i westchnął cicho. – Czasami się zastanawiam, czy
ktoś tam na górze nie bawi się moim kosztem. A może nie potrafię niczego zaplanować?
– No cóż – westchnęła. – Prowadzisz naprawdę arcynudne życie. Ja jadę niedługo na
szkolenie dla naszych pracowników cywilnych do Härnösand. Już teraz się cieszę –
dodała z uśmiechem.
Johansson skorzystał z okazji i wsunął swą dłoń w jej dłoń. Dotknął jej lekko, całkiem
lekko.
– Kupię ci coś ładnego w prezencie świątecznym. Coś, czego nie można kupić w Szwecji.
– Gwiazdę szeryfa z prawdziwego złota? – spytała z uśmiechem i mocniej objęła jego
dłoń.
– Tak – odparł Johansson. – Albo czapkę do baseballa z napisem FBI.
*
Chociaż przed półgodziną minęła północ, Bäckström nadal siedział na komendzie.
Próbował opanować ogarniającą go wściekłość. Drzwi do pokoju samobójcy
zaplombowali z Wiijnbladhem jeszcze przed wpół do jedenastej, a o świcie raport
opisujący całą tę historię powinien się znaleźć na biurku oficera dyżurnego komendy
dzielnicowej w Östermalm.
Prawdziwi policjanci, jak on i Wiijnbladh, nie powinni się zajmować takim gównem.
Niech to zrobią policjanci z komendy dzielnicowej.
Wszystko szło jak po maśle. Chciał właśnie zamknąć drzwi do pokoju Krassnera, kiedy
nagle zjawił się ten cholerny czarnuch z jakąś studentką. Wyglądała na kurwę, usta miała
pomalowane jasnoróżową pomadką. Nie musiał być policjantem, żeby się domyślić, co się
szykuje. Murzyn zaczął się z nim kłócić. Mówił po angielsku, z nigeryjskim akcentem.
Nie chciał
go przepuścić i pytał, czego obaj szukają na jego korytarzu. Bäckström chciał ich po
prostu ominąć i zjechać windą na dół, chociaż powinien zadzwonić po radiowóz. Niestety,
ten tchórz Wiijnbladh kazał mu olać sprawę. Pokazał legitymację i zaczął wypytywać
Murzyna swoim słabym angielskim. Potem wtrąciła się ta dziwka. Mówiła trochę po
szwedzku, a trochę po angielsku. Zaczęła się z tego robić poważna sprawa. Przecież ich
kolega nie mógł sobie odebrać życia, to był świetny kumpel, nie cierpiał na żadną
depresję… bla, bla, bla.
W końcu Bäckström musiał zareagować ostrzej. Kazał im zadzwonić w poniedziałek, a na
wszelki wypadek dał im swoją wizytówkę i kontakt do swojego kolegi z wydziału
kryminalnego, który o tej porze roku prawie zawsze jest na zwolnieniu lekarskim z
powodu poważnych problemów z alkoholem. W końcu udało im się jakoś wyrwać.
Niepotrzebnie stracili mnóstwo zdrowia i czasu.
Kiedy usiadł za biurkiem, żeby połączyć ze sobą wszystkie wątki tej smutnej historii,
pojawił się następny palant. Ten tłusty fajtłapa Stridh chyba nie zrozumiał, jaki jest zakres
jego obowiązków, bo przyniósł mu spisane przez siebie zeznanie świadka. Dwie strony
tekstu zapisane gęstym drukiem na maszynie, chociaż wystarczyłoby dziesięć linijek. Na
domiar złego tekst był zupełnie niezrozumiały. Świadek, wczesny emeryt Gustav Adolf
Nilsson, twierdził, że to nie on, tylko jego pies usłyszał, jak samobójca Krassner
wyskakuje z okna. Ten sam pies, którego mimo tak świetnego słuchu zabił tajemniczy
spadający but.
Co to znaczy wczesny emeryt?, pomyślał Bäckström. To zwyczajowe eufemistyczne
określenie, jakiego w wydziałach opieki społecznej używa się na określenie alkoholików,
którzy nie zasłużyli na emeryturę, a mimo to udało im się ją załatwić u jakiegoś naiwnego
urzędnika.
Pocałuj mnie gdzieś, pomyślał Bäckström i zaczął wybierać numer Vindelna.
Kwadrans później sprawa była wyjaśniona i zakończona, jak zawsze zresztą, kiedy zabiera
się do roboty prawdziwy zawodowiec. Bäckström wykręcił raport z maszyny do pisania i
w kilku miejscach poprawił długopisem. Przeczytał jeszcze raz. W krótkim tekście nawet
nie wspomniał o niepogrzebanym jeszcze psie.
„Podczas rozmowy telefonicznej świadek Nilsson złożył następujące oświadczenie: około
godziny 19.50 świadek przebywał w pobliżu akademika przy Körsbärsvägen. Świadek
twierdzi, że usłyszał dźwięk dochodzący z jednego z górnych mieszkań tego budynku.
Kiedy spojrzał w górę, zauważył mężczyznę, który wyskoczył z okna, spadł koło budynku
i uderzył o ziemię zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie świadek stał. Świadkowi
odczytano przez telefon jego zeznanie, a on je potwierdził”.
Ostatnie zdanie było nieprawdziwe, ale ponieważ Nilsson nie wyglądał na kogoś, kto
nagrywa swoje rozmowy z policją, nic wielkiego się nie stało. Poza tym staruszek
zupełnie się zaplątał, kiedy Bäckström z nim rozmawiał. Powinien być wdzięczny, że ktoś
mu pomógł zabrać psa. Bäckström włożył raport do plastikowej koszulki i dołączył do
niego sporządzone ręcznie wyjaśnienie dla dyżurnego z komendy w Östermalm.
Spojrzał na zegarek. Pięć po pierwszej, ale sytuacja nadal jest pod kontrolą. Ma jeszcze
wystarczająco dużo czasu, żeby wprowadzić w życie pomysł, który wpadł mu do głowy,
gdy przesłuchiwał Nilssona. Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka, pomyślał. Zwinął
kurtkę i ukrył
ją w dużym segregatorze, który znalazł na regale. Wsunął go sobie pod pachę, wymknął
się dyskretnie do recepcji i do przegródki, do której wkładano dokumenty przeznaczone
dla policji w Östermalm, wsunął plastikową koszulkę. Potem wetknął głowę do pokoju
dyżurnego komisarza.
– Chodzi o samobójstwo, do którego mnie wysłałeś.
Mówiąc to, Bäckström wskazał głową na trzymany pod pachą segregator.
– Jakieś problemy? – spytał komisarz, patrząc na niego pytającym wzrokiem. Na jego
czole pojawiła się zmarszczka.
– Nie, sprawa jest jasna. To samobójstwo. Ale ofiara jest obywatelem USA, więc trzeba
zachować pewną ostrożność. Chciałbym jeszcze sprawdzić kilka rzeczy w rejestrze.
– A na czym polega problem? – spytał znowu komisarz. Zmarszczka znikła z jego czoła.
– Chodzi mi o nadgodziny. Powinienem iść do domu już przed godziną.
– W porządku. Zapisz sobie tyle godzin, ile ci to zajęło.
Skurczybyk, pomyślał komisarz, spoglądając za oddalającym się Bäckströmem. Przecież
to największy kombinator ze wszystkich. Może nagle stał się religijny, pomyślał, ale w tej
samej chwili zadzwonił telefon. Skierowało to jego myśli na inne tory.
Wreszcie wolny, pomyślał Bäckström. Wyszedł z komendy na Kungsholmsgatan i skręcił
do knajpy. Pusty segregator wrzucił do najbliższego kosza na śmieci.
*
Lars Martin Johansson poszedł spać koło północy. Słyszał jeszcze, jak w kościele
Mariackim biją dzwony. Fajna babka, pomyślał. Miło się z nią rozmawiało, chociaż jest
policjantką. Ciekawe, czy jest żoną tego idioty z Växjö, czy tylko z nim mieszka. Nie
można mieć wszystkiego, pomyślał z westchnieniem. A może jednak? Może to możliwe?
Ta nowa myśl ożywiła go na nowo. Jutro będzie nowy dzień i może wtedy wszystko
dostanie? Wyciągnął rękę i zgasił nocną lampkę. Położył się na prawym boku, wsunął
rękę pod kołdrę i w ciągu dwóch minut jak zwykle zapadł w głęboki sen.
*
Vindeln stał pośrodku pokoju. Kojec, w którym jeszcze nie tak dawno sypiał Kalle,
przesunął pod narożny stół stojący przy oknie. Pies leżał tam nieruchomo, a on gładził
jego futro, jakby Kalle po prostu spał. Rano będzie go musiał pochować. Musi się z tym w
końcu pogodzić, choć w tej chwili nie czuje się z tą myślą najlepiej. Strzepnął z dłoni
kępkę sierści. Pomyślał, że trochę uchyli okno. Takie psy nie lubią, kiedy jest zbyt gorąco.
*
Kiedy dyżur dobiegł końca, Stridh pojechał prosto do domu. Zrobił sobie porządną
kanapkę. Nałożył na nią różnego rodzaju smakołyki, które znalazł w bogato zaopatrzonej
lodówce, i nalał sobie zimnego pilznera. Potem położył się na kanapie i zaczął czytać
książkę Winstona Churchilla, biografię jego przodka, księcia Marlborough. Całe dzieło
składało się z czterech tomów i liczyło prawie trzy tysiące stron, a ponieważ kolejny dyżur
przypada dopiero w poniedziałek po południu, ma mnóstwo czasu. Prawdziwy mąż stanu,
pomyślał o Churchillu. W
przeciwieństwie do swego wąsatego sojusznika, który próbował podpalić cały świat i
pewnie by mu się udało, gdyby nie stary Winston. Dziwne, że nie był starym kawalerem,
pomyślał Stridh, układając się wygodniej na kanapie. Otworzył drugi tom na stronie, na
której skończył czytać, kiedy wrócił z poprzedniego dyżuru.
*
Jego młodszy kolega Oredsson przebrał się w sportowy strój i zaraz po dyżurze poszedł
na siłownię. Dźwiganie ciężarów po służbie stało się dla niego czymś w rodzaju
oczyszczającej kąpieli. Pomagało mu uporządkować myśli i sprawy, którymi cały dzień
zajmował się w pracy.
Już pierwszego dnia dowiedział się, że prawie wszystkie przestępstwa popełniają w
Szwecji imigranci. Jak rozwiązać ten problem? Odesłanie ich do domu byłoby
rozwiązaniem najprostszym, ale w obecnej sytuacji politycznej raczej nie wchodziło w
grę. Co innego można zrobić? Jak doprowadzić do takiej sytuacji politycznej, żeby udało
się zastosować jakiekolwiek rozwiązanie? To wymaga przemyślenia, pomyślał. Trzeba o
tym porozmawiać z kolegami, z tymi, którym można zaufać. Bo już pierwszego dnia
zrozumiał, że nie jest sam.
*
Wiijnbladh leżał w łóżku i onanizował się. Jednocześnie zastanawiał się, co jego żona
zaplanowała na tę noc. Już przed kilku laty dowiedział się, że nie spotyka się z
przyjaciółkami.
Tamtej nocy wypożyczył samochód służbowy i śledził ją. Pojechała prosto do jednego z
jego kolegów, do Älvsjö. Facet kilka miesięcy wcześniej się rozwiódł. A ponieważ od razu
zgasło światło, nie musiał być policjantem, żeby się domyślić, że nie jest to ich pierwsze
spotkanie.
Przesiedział pół nocy w zimnym samochodzie, gapiąc się w ciemne okna, a w jego głowie
szalała burza. Potem wrócił do domu i nigdy nawet słowem nie wspomniał o tym, co wie,
czuje i myśli.
Także i tym razem nie wiedział, gdzie i z kim jego żona spędza noc. Na pewno nie z
kolegą z Älvsjö, bo powiesił się pół roku temu, i to jemu, Wiijnbladhowi, przypadła
przyjemność odcięcia go od zwisającego z haka w pralni sznura. Jest to zawsze przykry
obowiązek, nawet dla tak twardych facetów jak ci z ekipy technicznej. Ale wtedy
Wiijnbladh zgłosił się na ochotnika.
*
Jak to się stało, że coś, co zaczęło się tak dobrze, mogło się skończyć tak źle?, zastanawiał
się Bäckström, patrząc mętnym wzrokiem na szklankę z piwem, którą udało mu się
ściągnąć z kontuaru przy barze, gdy ten, który za nią zapłacił, oddalił na chwilę, żeby
potańczyć.
Poszedł się napić w bezpieczne miejsce, do lokalu przy Kungsgatan. To tam najczęściej
przychodzili jego koledzy z pracy, strażacy, ochroniarze i kierowcy ambulansów, a także
niższy personel szpitalny. Na szczęście wojownik tak zaprawiony w bojach jak on nie
miał prawie żadnej konkurencji.
Wszystko zaczęło się wręcz idealnie. Najpierw natknął się na jednego z młodszych
kolegów z wydziału kryminalnego z Farsta, który za wszelką cenę chciał się przenieść do
obyczajówki. Uznał, że Bäckström jest właśnie tą osobą, która może mu w tym pomóc.
Postawił
mu dwa marne piwa i sprawy nie załatwił. Potem zobaczył tę grubą Finkę, którą poderwał
ostatniego lata. Pracowała jako salowa w szpitalu, mieszkała w paskudnym
trzypokojowym mieszkaniu na przedmieściu, na południu, i samotnie wychowywała
dziecko. Jeszcze teraz słyszy trzask klocków lego miażdżonych podeszwami butów, kiedy
od niej rano wychodzi. Musiała kiepsko pamiętać tamtą wizytę, bo znowu udało mu się
pożyczyć od niej stówkę. Poza tym dostał
soczystego całusa w policzek, ale potem szybko się ulotniła. Nawet nie wiedział dokąd. W
prawie pustym lokalu było jeszcze kilku pijaczków i jakaś baba. Urwał jej się film i
chrapała w rogu kanapy.
Co za pieprzone towarzystwo, pomyślał. Same palanty. Pędzą takie pieprzone życie. Miał
nadzieję, że w końcu trafi się jakieś spektakularne zabójstwo i w końcu będzie się miał
czym zająć.
Sobota, 23 listopada
Bo Jarnebring, inspektor wydziału kryminalnego pracujący w sekcji rozpoznania
komendy policji w Sztokholmie, nie lubił pracować w soboty, jeśli nie musiał. Ale od
dwóch tygodni jego wpływ na takie decyzje był znacznie mniejszy. Został wtedy
komisarzem i naczelnikiem wydziału kryminalnego komendy policji w Östermalm.
Wprawdzie było to tylko zastępstwo, i to na krótko, ale decyzja ta zaskoczyła wiele osób.
Jarnebring znany był jako całkowite przeciwieństwo karierowicza. Często wdawał się w
gwałtowne kłótnie z przełożonymi.
Poza tym bycie tajniakiem, którym kiedyś był, stanowiło w zasadzie najważniejszą część
jego tożsamości. W poprzednim miejscu przepracował piętnaście lat i był absolutnie
przekonany, że nie marzy o niczym innym, jak tylko o tym, żeby dociągnąć do emerytury
na swoim stanowisku.
Ponad miesiąc temu popłynął wraz z grupą kolegów z wydziału do Helsinek, aby wziąć
udział w konferencji na promie. Stała się ona tradycją i organizowano ją od lat. Była też
stałym, niezwykle ważnym elementem planowania, koniecznym także w takiej
działalności, jak rozpoznanie środowiska przestępczego. Ich działania ocierały się czasem
o formy charakterystyczne dla dawnej bohemy czy epoki impresjonizmu, kiedy na
przykład musieli wtopić się w jakieś środowisko artystyczne, nierzadko w przebraniu.
Na konferencji jak zwykle było miło. Sami porządni faceci, tacy, którym można ufać.
Przed południem rozmawiali trochę o dawnych i obecnych przestępcach i opowiadali
sobie niezwykłe historie. Potem ogłoszono przerwę na lunch. Oczywiście uwzględniono
ją, kiedy układano program na popołudnie. Zaproszono między innymi naczelnika
wydziału kryminalnego policji w Östermalm. Miał opowiedzieć o doświadczeniach, jakie
jego ludzie zdobywają podczas czynności rozpoznawczych. Miał siwe włosy i był niezłym
kawalarzem, i chociaż dystansował
się od „słusznych teorii”, uważano go za policjanta z krwi i kości. Dlatego wpisanie go na
listę prelegentów zaraz po lunchu było dobrym posunięciem. Umiał zabawić słuchaczy,
choć z całego jego wykładu nic nie dało się zapamiętać. Chodziło o coś zupełnie innego: o
spotkanie w luźnej atmosferze z kolegami i przyjaciółmi, z ludźmi, z którymi wieczorem
będzie można porozmawiać o czymś innym niż o dawnych przestępcach.
rövkrok – zabawa polegająca na tym, że dwie osoby kładą się obok siebie na plecach, po
czym każda z nich unosi nogę, oplata nią nogę drugiej osoby, a potem gwałtownym
ruchem próbuje przewrócić przeciwnika na drugą stronę (przyp. tłum.).
Niestety tym razem wszystko poszło nie tak. Późną nocą ci, którzy jeszcze trzymali się na
nogach, zebrali się w kajucie szefa na ostatnią kolejkę. Skończyło się tym, że Jarnebring
naderwał naczelnikowi wydziału kryminalnego policji w Östermalm ścięgno Achillesa.
Ów naczelnik znany był bowiem nie tylko jako specjalista od wesołych wykładów, ale
także jako niezrównany mistrz w mocowaniu się na ręce i nogi*. W końcu na placu boju
został tylko Jarnebring – ten sam, który dwadzieścia pięć lat wcześniej biegał na krótkich
dystansach w sztafecie na zawodach Finnkampen i nigdy się nie poddawał.
Jarnebring żył według jasnych i oczywistych reguł. Dyskrecja była dla niego kwestią
honoru. Jeśli ktoś się w coś zaplątał, powinien po sobie posprzątać, a jeśli sprawa jest
poważna, są jeszcze kumple, którzy mogą pomóc. To dlatego zaproponowano mu przed
dwoma tygodniami zastępstwo za naczelnika wydziału kryminalnego w Östermalm. To
tyle tytułem komentarza.
Niestety decyzja ta wywarła ogromny wpływ na jego życie. Jego ostatnia dziewczyna,
pracująca w policji porządkowej w Norrmalm, wczesnym rankiem nagle została
przeniesiona, więc o tych sprawach musiał zapomnieć. Nie było też mowy o treningach,
bo odbywały się w godzinach pracy, a taki stary sportowiec jak on wiedział, jak ważne
jest, by trenować ściśle według planu. Nie mógł nawet odwiedzić kontuzjowanego
komisarza, który razem z żoną wyjechał do Värmlandu na rehabilitację, i to na koszt
firmy.
Wziął prysznic, zjadł śniadanie i przejrzał poranną gazetę. Była dopiero dziewiąta, a on
miał przed sobą jeszcze cały weekend, długi jak maraton i niezbyt obiecujący dla takiego
starego sprintera jak on. Postanowił więc zadzwonić do swojego najlepszego przyjaciela i
kolegi z pracy, zastępcy komendanta policji Larsa Martina Johanssona z wydziału
kryminalnego komendy głównej. Dłuższą chwilę musiał się zmuszać do podjęcia tej
decyzji, bo ostatnio trochę się pokłócili. Poszło o pewnego Jugosłowianina, którego on i
jego koledzy z wydziału zdołali w końcu wsadzić do aresztu, dokąd powinien był trafić
dużo wcześniej. Kosztowało ich to sporo wysiłku i musieli się posłużyć nie całkiem
konwencjonalnymi metodami. Właściwie nie było w tym nic złego, ale od kiedy
Johansson przestał walczyć z przestępcami w terenie i przeniósł się za wielkie biurko,
zaczął okazywać mniej zrozumienia dla tego typu działań. Wpadł we wściekłość,
nakrzyczał na Jarnebringa i odszedł od stołu, przy którym razem jedli kolację.
W końcu nie muszę być taki pamiętliwy, pomyślał Jarnebring, wykręcając numer starego
przyjaciela. Ale nikt nie podnosił słuchawki. Numer nie był też zajęty. Jarnebring nie
wiedział, jak to się stało, ale nagle znalazł się przed komendą policji w Östermalm przy
Tulegatan. Skinął
głową siedzącemu za kontuarem policjantowi, a ten odpowiedział tym samym.
– Jak leci? – spytał Jarnebring. – Coś nowego?
Policjant potrząsnął głową.
– Kilka włamań do samochodów, bójki i zniszczenie mienia w lokalu przy Birger
Jarlsgatan, jakiś dyrektor z Karlavägen, który zlał żonę… właściwie powinni się tym zająć
chłopcy z wydziału zabójstw – odparł policjant, przeglądając papiery. – Mamy też
samobójstwo.
Jakiś stuknięty Amerykanin wyskoczył ze swojego pokoju, z akademika przy
Valhallavägen.
– Amerykanin? Z USA?
– Tak – potwierdził policjant. – Obywatel Stanów Zjednoczonych. Urodzony w
pięćdziesiątym trzecim. Akta znajdzie pan w swojej skrzynce, wczoraj przyniósł je ten,
kto miał
dyżur.
Olle Hultman, pomyślał Jarnebring, i humor mu się poprawił. Już niedługo Boże
Narodzenie.
*
Kiedy Jarnebring dzwonił do Johanssona, ten już od godziny był w biurze. Idą święta,
niedługo zmienia pracę, więc póki jeszcze ma czas, musi uporządkować wszystkie stare i
nowe sprawy. Żyję w szybko zmieniających się czasach, pomyślał, przeglądając leżące na
biurku papiery. Najpierw doprowadził do porządku wszystkie sprawy związane z
wyjazdem. Już od dawna nie mógł się go doczekać. Najpierw samolotem ze Sztokholmu
do Nowego Jorku, potem bezpośrednie połączenie z Waszyngtonem, a w końcu transfer
samochodem do Akademii FBI w Quantico w stanie Wirginia. Pięciodniowa konferencja
poświęcona najnowszym metodom walki z rosnącą przestępczością – tak przynajmniej
napisali w programie. Potem powrót do Nowego Jorku i wolny weekend. Już zacierał ręce
z radości. Bardzo lubił Nowy Jork, kiedyś już tam był.
Miasto trochę się różni od Näsåker czy Sztokholmu, więc będzie to znakomita okazja dla
kogoś, kto chciałby poszerzyć horyzonty.
Potem zaczął pisać wyjaśnienie. Rok wcześniej, prowadząc dochodzenie w sprawie
potrójnego zabójstwa na jednym z południowych przedmieść Sztokholmu, ekipa
dochodzeniowa i technicy z policji miejskiej przeoczyli zwłoki dwóch ofiar. Trzecie ciało
leżało w windzie, więc znaleźli je od razu, ale ponieważ winda była mała, pozostałe
zwłoki sprawca wrzucił do szybu.
Dobę później znalazł je gospodarz domu. Na domiar złego o wszystkim dowiedział się
rzecznik praw obywatelskich. Wiedział o tej sprawie tak dużo, że zachodziło podejrzenie,
iż w szeregach policji jest czarna owca, która o wszystkim donosi. Niestety nie udało się
ustalić, kim jest ten człowiek.
– To pewnie któryś z naszych, ktoś, kogo pominięto przy awansie – zasugerował
Wiijnbladh, kiedy pił kawę z technikami. Ci przytaknęli mu zgodnie. Może to nawet ten
idiota Olsson, który dostał awans na zastępcę naczelnika wydziału, chociaż awans należał
się jemu, Wiijnbladhowi. I gdzie sprawiedliwość na tym świecie?
Rzecznik zażądał od komendanta wyczerpującego raportu: czy taki błąd może się zdarzyć
rzetelnie wykonującym swoje obowiązki policjantom?
Komendant, z wykształcenia prawnik, pracujący wcześniej w administracji rządowej, nie
miał zielonego pojęcia o pracy policji, podobnie jak jego najbliżsi współpracownicy.
– Może powinniśmy poprosić o to Johanssona – zaproponował. – Tyle lat pracuje w
wydziale kryminalnym… stał się niemal legendą.
Nikt nie zaprotestował.
Komendant był Johanssonem zachwycony. Nie tylko dlatego, że uważał go za
prawdziwego policjanta – Johansson po prostu wyglądał na takiego, a na dodatek mówił z
norrlandzkim akcentem. Poza tym łatwo było go zrozumieć, zarówno w mowie, jak i na
piśmie.
Niezwykły człowiek, pomyślał komendant. Wygląda nawet na… wykształconego.
Johansson, który właśnie z trudem przekopywał się przez stos dokumentów dostarczonych
mu przez sztokholmską policję, nie miał oczywiście bladego pojęcia o tych wszystkich
rozważaniach. Musiał dokonać trudnego wyboru: z jednej strony lojalność wobec
kolegów, z drugiej profesjonalne podejście do sprawy. Może powinienem obrócić to
wszystko w żart, pomyślał. Ofiarami byli Turcy, podobnie jak sprawca, a jeśli chodzi o
motyw, ekipa dochodzeniowa ustaliła, że chodziło o porachunki między gangami
narkotykowymi. Jak wiadomo, Turcy są niskiego wzrostu, mają ciemną karnację i dlatego
trudno było ich wypatrzyć w szybie windy. Trafiła mu się przy tym świetna okazja, żeby
po dziesięciu latach przerwy znowu zasiąść na przednim siedzeniu radiowozu obok
Jarnebringa i spotkać się ze starymi kumplami z wydziału rozpoznania. Westchnął, splótł
ręce na karku i odchylił się do tyłu. Doszedł
do wniosku, że w tym przypadku musi bardzo dobrze zważyć każde słowo.
*
Olle Hultman był jednym ze starszych wywiadowców. Innym niż wszyscy. Wywodził się
ze starej, dobrej szkoły i każdego łobuza w mieście znał nie tylko z nazwiska i numeru w
kartotece, ale również pamiętał każdy tatuaż na ich pokrytych sznytami rękach. Kiedy
Jarnebring zaczynał pracować w wydziale, Hultman został jego mentorem. Mówiło się o
nim powszechnie, że nie tylko żyje swoim wydziałem, ale że doczeka w nim aż do
śmierci.
– Gdyby teraz odszedł na emeryturę, zacząłby przychodzić do parku przy siedzibie policji,
żeby karmić gołębie, a za pół roku by się skończył – powiedział kiedyś Jarnebringowi w
zaufaniu szef. – Przyglądaj się i ucz. Tacy jak Olle nie rosną na drzewach.
W końcu taki dzień nadszedł, ale przypuszczenia okazały się błędne. Kiedy trafiła się
okazja, Hultman, który miał wtedy lat pięćdziesiąt, przeszedł na emeryturę i został
ochroniarzem w ambasadzie USA. Wkrótce stał się tam niezastąpiony, zarówno jeśli
chodzi o sprawy ważne, jak i o drobne. Bez względu na to, co pracownikom
amerykańskiej ambasady mogło się przytrafić na terenie Szwecji, Olle Hultman był
Właściwym Człowiekiem. Wszystkich znał i wszyscy go lubili. Oczywiście wszyscy
znaczy wszyscy policjanci, ale miał też sporo znajomości w wielu innych kręgach: od
wojsk ochrony wybrzeża i celników przez urząd podatkowy i komorników, aż po panienki
ze straży miejskiej, które wlepiają mandaty za źle zaparkowane samochody.
*
Tej nocy wróciła do domu o wpół do czwartej i minęło trochę czasu, zanim w końcu
położyła się do łóżka. Wiijnbladh udawał, że śpi, więc w końcu rzeczywiście zasnął.
Obudził się już o ósmej i chociaż był niewyspany, umysł miał całkiem jasny. Jego żona
spała głębokim snem, lekko pochrapując, a z jej ust spływała na poduszkę strużka śliny.
Powinienem ją zabić, pomyślał
Wiijnbladh. Wziął po cichu ubranie, wymknął się do salonu i ubrał się. Choć do
rozpoczęcia dyżuru pozostało jeszcze kilka godzin, postanowił już teraz pojechać do
biura.
*
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Wiijnbladh się obudził, Stridh przerwał lekturę,
odłożył książkę na szafkę, ułożył się wygodnie na kanapie i zasnął. We śnie postanowił
odwiedzić Blenheim Palace, przejść się po wielkich jasnych salach, zatrzymać się na
chwilę w pokoju, w którym urodził się Churchill, a w końcu zjeść solidny lunch w
pobliskim pubie.
*
Jarnebring zadzwonił na osobisty pager Hultmana, a ten oddzwonił w ciągu minuty.
Mniej więcej po minucie rozmowy Jarnebring wyjaśnił, że dzwoni w sprawie pewnego
amerykańskiego obywatela. Biały, urodzony w pięćdziesiątym trzecim i według
niepotwierdzonych jeszcze informacji dziennikarz, co można stwierdzić na podstawie
akredytacji znalezionej w jego rzeczach. Według ekipy prowadzącej dochodzenie chodzi o
samobójstwo, ale mimo to postanowił przyjrzeć się sprawie bliżej, więc byłoby wspaniale,
gdyby Hultman zechciał
mu pomóc. Przysługa za przysługę, pomyślał Jarnebring.
– Wietrzysz podstęp? – spytał Hultman.
– Nie, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy.
– Chętnie się z tym zapoznam – odparł Hultman ciepłym głosem. – Muszę ci powiedzieć,
że czasem tęsknię za starymi śmieciami. Proponuję, żebyśmy pojechali moim
samochodem, na wypadek gdybym musiał zabrać do ambasady jakieś jego rzeczy. Mogę
być u ciebie za dziesięć minut.
– Spotkamy się przed wejściem – powiedział Jarnebring i odłożył słuchawkę. Wstał z
krzesła, rozprostował kości, sięgnął po kaburę ze służbowym pistoletem i zapiął ją sobie
nad biodrem. Świetnie, pomyślał i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem.
*
Bäckström obudził się mniej więcej o tej godzinie, o której powinien być w pracy. Czuł
się lepiej. W sypialni śmierdziało potem i alkoholem, a kiedy przysunął dłoń do ust i
sprawdził
oddech, doszedł do wniosku, że sytuacja jest poważna. Muszę wziąć prysznic, pomyślał,
chociaż tylko pederaści biorą prysznic częściej niż raz na tydzień. Potem mycie zębów,
płukanie ust, tabletki na gardło i przynajmniej po jednej torebce do każdej kieszeni. W
biurze czeka już na niego ten kaznodzieja od komisarza, z którym miał do czynienia
poprzedniej nocy, a przecież on należy do tych, którzy się narażają na niepotrzebne
ryzyko. Cholera, za dużo ode mnie wymagają, pomyślał, stojąc pod strumieniami ciepłej
wody. Człowiek zaharowuje się nocami i co z tego ma? W tej samej chwili zadzwonił
telefon. Kaznodzieja. Kwaśnym głosem zapytał, czy coś się stało.
– Nic specjalnego, po prostu pracowałem do piątej rano i zaspałem – odparł Bäckström
obrażonym tonem. – Już jestem na nogach.
Co za głupek, pomyślał z zadowoleniem. Ten cymbał mnie nawet przepraszał.
Teraz musi jeszcze tylko znaleźć czyste majtki. Te, które miał na sobie wczoraj, nie
pachniały zbyt przyjemnie. Zaczął grzebać w stosie brudnej bielizny i w końcu znalazł
takie, które nie wydzielały zapachu sklepu z serem. Jakoś to będzie, pomyślał
zadowolony. Przecież jest prawdziwym zawodowcem.
*
Jarnebring wprawdzie wyglądał jak przestępca, mówił jak przestępca i zachowywał się jak
przestępca, ale jako policjant był bez zarzutu. Szybki, sprytny, skuteczny, obdarzony
instynktem drapieżnika, dzięki któremu potrafi wyczuć ludzkie słabości. Z Hultmanem
tworzyli zgraną parę. Jarnebring był wysoki i potężnie zbudowany, chodził w zimowej
kurtce sięgającej poniżej pasa, zasłaniającej kaburę z pistoletem. Nosił niebieskie dżinsy i
buty na gumowych podeszwach. Dobrze trzymały się podłoża, co było wielką zaletą,
kiedy kogoś gonił. Hultman był
drobny i chudy, wyglądał na mniej niż sześćdziesiąt cztery lata, nosił szary garnitur z
kamizelką i niebieskie palto, w sam raz na listopadowe chłody.
Kiedy stali i przyglądali się miejscu, gdzie spadł Krassner, na chodniku zatrzymała się
starsza kobieta.
– Czy panowie są z policji? – spytała.
Jarnebring zauważył z pewnym rozbawieniem, że pytanie skierowała do Hultmana.
– Tak – odparł Hultman z uśmiechem przypominającym uśmiech kompetentnego
przedsiębiorcy pogrzebowego. – Prowadzimy dochodzenie w sprawie śmiertelnego
wypadku.
Ale nie musi się pani tym niepokoić.
Starsza pani ze smutkiem pokiwała głową.
– Słyszałam od sąsiada, że to jeden z tych biednych studentów wyskoczył przez okno.
Takie to wszystko smutne. Młodzi ludzie.
Teraz także Jarnebring przytaknął, jak jego stary mentor. Kobieta potrząsnęła głową,
Leif GW Persson MIĘDZY TĘSKNOTĄ LATA A CHŁODEM ZIMY Przełożył Wojciech Łygaś Czarna Owca
Warszawa 2010 Tytuł oryginału: MELLAN SOMMARENS LÄNGTAN OCH VINTERNS KÖLD Redakcja: Grażyna Mastalerz Korekta: Małgorzata Denys Projekt okładki: Magda Kuc Copyright © Leif GW Persson 2002 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2010 ISBN 978-83-7554-269-1 Wydanie I Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. (dawniej Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza) ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa e-mail: wydawnictwo@czarnaowca.pl Dział handlowy: tel. (022) 616 29 36 faks (022) 433 51 51 Zapraszamy do naszego sklepu internetowego: www.czarnaowca.pl Powieść “Między tęsknotą lata a chłodem zimy” dostępna jest także jako książka i audiobook Björnowi i Mikaelowi Najlepszym posłańcem jest ten, kto nie rozumie tego, co przekazał Profesor I Opada swobodnie jak we śnie Sztokholm w listopadzie To Kalle uratował Vindelnowi życie. A przynajmniej tak całe to zdarzenie opisał w czasie wstępnego przesłuchania na policji Vindeln. – Gdyby Kalle nie spojrzał wtedy w górę i nie zepchnął mnie na bok, to cholerstwo spadłoby mi na głowę i już bym tu nie siedział. Od samego początku była to historia niezwykła, i to z trzech powodów. Po pierwsze wszyscy sądzili, że Kalle jest głuchy jak pień. Uważał tak zwłaszcza Vindeln. Był przekonany, że Kalle rozumie jedynie ruchy głowy, język migowy i mowę ciała.
Wprawdzie rozmawiał z nim więcej niż ktokolwiek inny, ale przecież tak właśnie należy traktować kogoś, kogo się lubi i kto znacznie się postarzał. Vindeln nigdy nie był dla Kallego niedobry. Tylko tego by jeszcze brakowało. Po drugie w kręgach zajmujących się na Zachodzie fizyką empiryczną już od dawna przyjęło się uważać, że swobodnie spadające ciało poprzedza dźwięk, który ciało wydaje, trąc o otaczającą je atmosferę. Zgodnie z tą zasadą nie powinny więc w ogóle istnieć dźwięki, które można by usłyszeć. Po trzecie… i to właśnie było najdziwniejsze. Jeśli Kalle rzeczywiście coś usłyszał, dostrzegł niebezpieczeństwo, odepchnął Vindelna, a tym samym uratował mu życie, to jak to możliwe, że nie usłyszał dźwięku, jaki wydawał lewy but ofiary, który zaledwie kilka sekund później trafił go prosto w kark i zabił na miejscu? Piątek, 22 listopada 22 listopada między godziną dziewiętnastą pięćdziesiąt sześć a dwudziestą jeden, do komendy policji w Sztokholmie połączono za pośrednictwem numeru alarmowego 90 000 trzy rozmowy telefoniczne. Jako pierwszy zadzwonił emerytowany prawnik, który całe to zdarzenie obserwował ze swego balkonu przy ulicy Valhallavägen 38. Przedstawił się z imienia i nazwiska i nie sprawiał wrażenia osoby, która widząc, co się dzieje, doznała wstrząsu. Zrelacjonował wszystko treściwie, w sposób uporządkowany i rzeczowy. W skrócie wyglądało to tak: jakiś szaleniec ubrany w czarny, długi płaszcz i narciarską czapeczkę z nausznikami zastrzelił przed chwilą mężczyznę idącego z psem, jak również samego psa. Teraz ów szaleniec biega dookoła i wydaje jakieś nieartykułowane dźwięki. Powodem, dla którego w kilkustopniowy mróz emerytowany prawnik znalazł się na balkonie, było to, że jego żona cierpi na astmę, a przecież firany wchłaniają dym papierosowy. „Czy pan inspektor zajmie się tą sprawą?”. Drugą rozmowę połączono z centrali korporacji taksówkowej. Jeden z kierowców odbierał starszą panią z ulicy Valhallavägen 46. Kiedy otworzył drzwi, żeby jej pomóc usadowić się na tylnym siedzeniu, kątem oka zauważył „tego biedaka, który spadał z dachu wieżowca, w którym mieszkają studenci”. Kierowca miał czterdzieści sześć lat i przed dwudziestu laty przyjechał do Szwecji z Turcji. Jako dziecko widywał gorsze rzeczy i dość wcześnie nauczył się, że wszystko dzieje się o określonej godzinie i w określonym miejscu. To dlatego zadzwonił do swojej centrali, opowiedział przez CB-radio o wszystkim, co widział, i poprosił, żeby zadzwonili na policję. Natomiast starszą panią zawiózł do jej córki, do Märsta. To był dobry kurs, życie musi się toczyć dalej. Trzecim rozmówcą był mężczyzna, który najprawdopodobniej dopiero wchodził w wiek średni. Nie chciał powiedzieć, jak się nazywa i skąd dzwoni, ale mówił podniesionym głosem, a jego sposób wysławiania się mógł sugerować, że jest pod wpływem środków pobudzających. Na koniec udzielił wszystkim dobrej rady: „To pewnie znowu któryś z tych walniętych studentów skoczył z dachu. Nie zapomnijcie przywieźć ze sobą paru wiader, żeby go pozbierać”. Na komendzie wszystko toczyło się zgodnie z procedurami. Zanim dyżurna ogłosiła przez
radio alarm, dokonała wstępnej selekcji: pominęła wygadanego prawnika, wybrała kierowcę taksówki i trzeciego z rozmówców, tego, który radził przywieźć wiadra. Pominęła też strzelaninę, psa i wiadra. W skrócie jej wersja brzmiała tak: jakiś człowiek spadł albo skoczył z akademika Nyponet przy ulicy Körsbärsvägen, a teraz leży na chodniku nad parkingiem, między skrzyżowaniem ulic Valhallavägen i Frejgatan. Tak więc na miejscu leżą zwłoki. Jest tam też wzburzony mężczyzna ubrany w czarny płaszcz i czapkę z daszkiem, który akurat spacerował po okolicy. Czy w pobliżu jest jakiś radiowóz, który mógłby się tym wszystkim zainteresować? Jeden z radiowozów znajdował się akurat kilkaset metrów dalej, przy ulicy Valhallavägen. Podlegał komendzie w dzielnicy Östermalm. W chwili kiedy dyżurna ogłosiła alarm, zatrzymał się koło budki z kiełbaskami stojącej przy podjeździe do szpitala Roslagstull. Siedziało w nim dwóch najprzystojniejszych policjantów w Sztokholmie. Prowadził aspirant Oredsson, lat dwadzieścia cztery. Blondyn, niebieskie oczy, barczysty. Był to jego ostatni patrol jako aspiranta. Za miesiąc miał zostać licencjonowanym policjantem. W jego duszy tliło się przekonanie, że walka ze stale rosnącą przestępczością wkroczy wtedy w decydującą fazę, a dobro zwycięży zło. Obok niego siedział jego bezpośredni przełożony, asystent policji Stridh, starszy od Oredssona prawie dwa razy. Starsi koledzy nazywali go Spokój Za Wszelką Cenę. Kiedy dwie godziny wcześniej rozpoczynali służbę, jego myśli krążyły nieustannie wokół kiełbaski z sałatką ogórkowo-rakową, oblanej musztardą i keczupem. Miała mu przynieść przynajmniej chwilową ulgę w nędznym życiu. I właśnie teraz poczuł jej zapach. Podczas walki o znajdujący się między nim a Oredssonem mikrofon znalazł się więc oczywiście na straconej pozycji. – Tu 235. Słuchamy – odezwał się Oredsson. Jego głos brzmiał jak zwykle czujnie i rześko. * Mniej więcej w tym samym czasie, gdy emerytowany prawnik rozmawiał z dyżurną z policyjnej centrali, inspektor policji Lars Martin Johansson, pełniący obowiązki szefa wydziału kryminalnego, wychodził ze swojego mieszkania przy ulicy Wollmar Yxkullsgatan w dzielnicy Södermalm. Szedł szybkim krokiem w dół ulicy i był w świetnym humorze, bo zmierzał na pierwsze spotkanie z kobietą, o której wiedział, że zachwyci go urodą, a on z równie wielką jak jej uroda przyjemnością z nią porozmawia. Spotkania miało się odbyć w pobliskiej restauracji, gdzie serwowano znakomite, acz drogie dania. Wieczór był mroźny, niebo rozgwieżdżone, a na chodniku ani śladu śniegu. W sumie idealna okazja dla kogoś, kto chce zachować jasny umysł, docenia dobry humor i jest pewny siebie. Lars Martin Johansson był mężczyzną samotnym. W sensie prawnym był nim już od tamtego dnia przed prawie dziesięciu laty, gdy jego pierwsza i jak dotąd jedyna żona wyprowadziła się do innego mężczyzny i rozpoczęła nowe życie w nowym domu. W
sensie duchowym Johansson był samotnikiem przez całe swoje życie, chociaż wychował się z szóstką rodzeństwa i rodzicami, którzy poznali się ponad pół wieku wcześniej, a co najważniejsze, nadal pozostawali w związku małżeńskim i zamierzali w nim trwać, dopóki śmierć ich nie rozłączy. W zasadzie nie można powiedzieć, że Johansson tę swoją samotność odziedziczył, bo przecież kiedy dorastał, nie brakowało mu poczucia bezpieczeństwa, bliskości i towarzystwa innych ludzi. Miał tego wszystkiego aż za wiele i gdyby chciał to odzyskać, nie miałby żadnego problemu. Lecz później, kiedy jako dorosły mężczyzna wspominał szczęśliwe dzieciństwo, dochodził do wniosku, że najprzyjemniejsze ze wspomnień odnoszą się do chwil, gdy dawano mu święty spokój. Zostawał wtedy na scenie sam – jako aktor jedyny i grający główną rolę. Ale stwierdzenie, że Johanssonowi dobrze z jego samotnością, byłoby dużą przesadą. Jeśli bowiem wziąć pod uwagę obowiązujące wzorce ludzkiego pożycia, sytuacja wyglądała znacznie gorzej. Samotność była koniecznym i decydującym warunkiem jego sprawnego funkcjonowania. I to zarówno w zwykłym, ludzkim sensie, to znaczy po to, żeby ze wszystkich dni stworzyć porządne życie, jak i w sensie czysto zawodowym: żeby robić rzeczy słuszne w oczach innych, i to bez względu na stopień pokrewieństwa, więzy przyjaźni czy szeroko rozumiane uczucia. W tym sensie jego życie stało się prawie idealne. Nastąpiło to w dniu, w którym odeszła od niego żona, zabierając ze sobą dzieci. Dwa lata po rozwodzie dostał na Boże Narodzenie prezent od siedmioletniej córki. Była to płyta z muzyką Eltona Johna pod tytułem A Lonely Man. Abstrahując od dedykacji na okładce, pomyślał sobie wtedy, że jak na osobę, która ma dopiero siedem lat, wykazała się niezwykłą znajomością ludzkiej natury jako takiej. Być może kiedyś, w dorosłym życiu, stanie się silną i samodzielną kobietą, choć nie jest wykluczone, że zniszczy ją własna świadomość. Tym, co nie pasowało do tego równania, które dla niego oznaczało bezpieczne, przewidywalne i w pełni kontrolowane życie, było jego zainteresowanie kobietami: ich zapach, miękka skóra, dołek na karku między włosami i wąską szyją. Myśli o kobietach nawiedzały go we śnie, kiedy zlany potem nie mógł się bronić przed nimi inaczej, jak tylko zawijając się w kołdrę na środku łóżka. Nawiedzały go też za dnia, kiedy nie spał, był trzeźwy i miał jasny umysł. Na widok pary opalonych nóg, których i tak już nigdy nie miał zobaczyć, wykręcał głowę prawie do bólu. Kobieta, której widok go prześladował, siedziała z nim przy stoliku w restauracji, w której serwowano świetne jedzenie po niezbyt wygórowanych cenach. Poznał ją dwa dni wcześniej, kiedy wygłaszał odczyt na temat pracy wydziału kryminalnego dla grupy komendantów policji z prawniczym wykształceniem. Przyglądał się, jak je spaghetti z krewetkami i grzybami. Robiła to z radością i trudno było tego nie zauważyć. Patrzył na nią i był zadowolony. To dobry znak. Jeśli bowiem kobieta zaczyna grzebać w jedzeniu, źle to o niej świadczy. Może to bowiem znaczyć, że chodzi jej o coś innego niż o jedzenie.
Po raz pierwszy rozmawiali ze sobą w przerwie między jego referatami. O tym smutnym fakcie, że trzeba mieszkać w hotelu w Sztokholmie, chociaż rodzina, dom i przyjaciele są w Sundsvall. A potem Johansson przeszedł do rzeczy. – Jeśli w piątek wieczorem nie masz nic lepszego do roboty, chętnie zaproszę cię do restauracji w mojej dzielnicy – powiedział. – Już myślałam, że nigdy mi tego nie zaproponujesz. Gdzie, kiedy i jak? A teraz już siedzą razem przy stoliku. Tak blisko siebie, że ich łokcie prawie się stykają.Właściwie powinienem powiedzieć coś o swojej samotności, pomyślał. Ostrzec ją, na wypadek gdyby się we mnie zakochała, a ja w niej. – Makaron, oliwa z oliwek, bazylia, pomidory, krewetki i trochę grzybów. Czy jest coś złego w placku ziemniaczanym i pieczonej wieprzowinie? Ja się na czymś takim wychowałem – powiedział i odłożył widelec. – Mnie to nie przeszkadza. – odparła. – Inaczej by mnie tu nie było. Odłożyła widelec i wyglądała przy tym zachwycająco. Okej, pomyślał i uniósł kieliszek z winem. – To miłe, co powiedziałaś – stwierdził, bo potraktował jej słowa jak pochlebstwo albo pochwałę. – Tak, jestem zwykłym chłopakiem ze wsi. Ale mów, co u ciebie. * Siedem minut po ósmej, to znaczy zaledwie dwie minuty po przyjęciu zgłoszenia, na miejscu zdarzenia zjawili się Stridh i Oredsson. Oredsson przejechał nawet samochodem po chodniku biegnącym nad parkingiem, równolegle do ulicy Valhallavägen, i zanim się zatrzymał, włączył długie światła. Kilka metrów przed samochodem siedział starszy mężczyzna w czapce z daszkiem i w ciemnym płaszczu. Kołysał tułowiem, a ręką obejmował psa, który wyglądał jak mały owczarek. Sprawiał wrażenie, jakby nie zauważył, że przybyli. Kilkanaście metrów dalej, na krawężniku między chodnikiem a trawnikiem ciągnącym się pod ścianą budynku, leżało ludzkie ciało. Wokół głowy, w promieniu około pół metra, widać było kałużę krwi. Błyszczała w blasku reflektorów jak stopiona cyna. – Mogę sprawdzić, czy żyje – powiedział Oredsson. Spojrzał pytającym wzrokiem na Stridha i zaczął odpinać pas. – Jeśli uważasz, że to nic przyjemnego, sam mogę to zrobić – odparł Stridh i skinął głową. W końcu to ja jestem tu szefem, pomyślał. Oredsson potrząsnął głową i otworzył drzwi. – W porządku. Widywałem już gorsze rzeczy. Stridh zgodził się i nawet nie pytał, gdzie jego dwudziestoczteroletni asystent widywał gorsze rzeczy. Gdzieś jednak musiał coś takiego widzieć. Kiedy kilka minut później zadzwonił do
dyżurnego, złożył krótki i treściwy meldunek i nawet głos mu nie zadrżał. Na miejscu znaleziono martwego człowieka, więc karetka nie będzie potrzebna. Sądząc po rozległych uszkodzeniach ciała i ułożeniu zwłok, należy uznać za wysoce prawdopodobne, że denat płci męskiej spadł albo wyskoczył z któregoś z mieszkań znajdujących się na jednej z wyższych kondygnacji sąsiedniego budynku. Jest to wieżowiec liczący przynajmniej dwadzieścia pięter. Znajdują się w nim mieszkania dla studentów i nie wiadomo dlaczego nazywają go Nyponet. Zgłosił się świadek, starszy mężczyzna, który w chwili zdarzenia spacerował tam z psem. Oredsson dodał, żeby centrala przysłała kogoś z wydziału kryminalnego i technika, a on tymczasem zabezpieczy teren. Przydałoby się kilku ludzi do pomocy. – No i tak to wygląda – zakończył. Nawet nie wspomnę, że pies też nie żyje, dodał w myślach. * Inspektor policji kryminalnej Bäckström, który tego dnia pełnił na komendzie dyżur, siedział w pokoju socjalnym i gapił się w telewizor. Na razie wszystko układa się dobrze. Jak na piątkowy wieczór panował niezwykły spokój, a gdy pół godziny wcześniej patrol przyprowadził jakiegoś chuligana, zawczasu wyczuł niebezpieczeństwo i wymknął się do toalety. Sprawą musiał się zająć jeden z kolegów. Chuligan był oczywiście kolorowy i jak to bywa, sprawiał trochę kłopotów. Na co dzień Bäckström pracował w wydziale zabójstw, ale ponieważ ciągle brakowało mu pieniędzy, musiał brać nadgodziny. Wprawdzie piątkowe wieczorne dyżury brali tylko idioci, ale na trzy dni przed wypłatą nie miał wyboru. Jak zwykle siedział sobie wygodnie, oglądał telewizję i wszystko było w porządku. Do chwili gdy w drzwiach stanął komisarz. Spojrzał na niego wyzywająco i niezbyt przyjemnym głosem powiedział: – Mam dla ciebie trupa, Bäckström. Samobójca, leży przed tym wieżowcem, w którym jest akademik, nad parkingiem na skrzyżowaniu Valhallavägen i Frejgatan. Rozmawiałem z Wiijnbladhem z laboratorium. Możesz tam jechać razem z nim. Twarz Bäckströma pojaśniała. Skinął głową. Samobójca, pomyślał. Jeden z tych szczawików, pewnie oblał jakiś egzamin. Szykuje się dobra okazja, żeby zejść z dyżuru, zanim zamkną knajpę. * Bäckström i Wiijndbladh zjawili się na miejscu dopiero po pewnym czasie. Samobójca i tak nie ucieknie, a jeszcze jedna filiżanka kawy na pewno nie zaszkodzi. Tymczasem Oredsson i Stridh nie tracili czasu. Oredsson zabezpieczył teren wokół miejsca, gdzie leżały zwłoki. Na kursach dla policjantów uczono go, że policjanci prawie zawsze zabezpieczają zbyt mały obszar, więc zrobił to z pewnym zapasem. Biało-niebieska taśma zawisła na okolicznych latarniach i drzewach. Pojawiło się kilku gapiów, ale widząc zwłoki, odwracali się na pięcie i odchodzili.
Oredsson nie dotykał ciała. Nauczono go tego na tym samym kursie. Tymczasem jego starszy kolega pocieszał Vindelna. Dopiero po pewnym czasie udało mu się go namówić, żeby zajął miejsce na tylnym siedzeniu samochodu. Zgodził się też zabrać martwego psa. Obaj policjanci pomogli Vindelnowi owinąć go w prywatny koc Stridha, który ten ze względów znanych tylko sobie zabierał na długie nocne patrole. Tylne siedzenia radiowozu były przykryte płachtą. Rozkładali ją tam, gdy przewozili osoby będące pod wpływem alkoholu, żeby nie zabrudziły siedzeń swoimi wymiocinami. Jednak żaden z nich nie odważyłby się zawinąć w nią zwłok, zwłaszcza na oczach kogoś bliskiego. – Miał na imię Kalle – wyjaśnił Vindeln ze łzami w oczach. – To szpic, chociaż sądzę, że miał też w sobie coś z wyżła. Latem skończył trzynaście lat, ale to zdrowe psisko. Vindeln pociągnął nosem i zamilkł, a Stridh objął go ramieniem. Potem zabrał go na pierwsze przesłuchanie. Vindeln nazywał się oczywiście inaczej, tylko tak na niego mówiono. Naprawdę nazywał się Gustaf Adolf Nilsson. Urodził się w 1930 roku, a do Sztokholmu przyjechał w 1973 roku, żeby wziąć udział w kursie dokształcającym organizowanym przez AMS. Był bezrobotnym robotnikiem budowlanym z Norrlandu, ale nigdzie nie udało mu się znaleźć roboty. – Na kursie miałem kumpli – wyjaśnił. – Przecież ja się tam urodziłem i tam dorastałem, w tamtych okolicach. Wszyscy mówili tylko o tym, co to za uczucie, kiedy się jest u siebie w domu. No więc nazwali mnie Vindeln i tak już zostało. Tak jak rzeka Vindeln, jeśli wie pan, o czym mówię. Stridh znowu skinął głową. Wie. Vindeln i Kalle mieszkali w pobliżu, na drugim piętrze, w mieszkaniu, którego okna wychodziły na podwórze budynku przy Surbrunnsgatan 4. Mniej więcej o tej porze, po kolacji, a przed wieczornymi wiadomościami, mieli zwyczaj wychodzić na wieczorny spacer. Szli zawsze tą samą drogą. Najpierw nad skrzyżowaniem Valhallavägen i Surbrunnsgatan, potem chodnikiem równolegle do Valhallavägen aż do Roslagstull. Tam zawracali, żeby wrócić do domu. Zdarzało się jednak, jeśli pogoda była ładna, że szli trochę dalej. Na zboczu przy domu studenckim rosło jedno z ulubionych drzew Kallego i właśnie tam zrobili sobie pierwszy przystanek. – Ważne jest, żeby im zostawić trochę więcej czasu. Mogą wtedy dłużej powęszyć – wyjaśnił Vindeln. – Dla psa znaczy to tyle samo co dla nas czytanie gazety. I właśnie dokładnie w tej chwili, kiedy Kalle stał pod drzewem i czytał swoją gazetę, Vindeln uniósł głowę i spojrzał na fasadę budynku. A potem nagle smycz mocno pociągnęła go do tyłu. – Byłem lekko wstawiony. Gdyby Kalle nie spojrzał w górę i nie pociągnął mnie w bok, ten facet spadłby mi na łeb i teraz bym tu z wami nie siedział. Dla podkreślenia wagi tych słów Vindeln zdecydowanie potrząsnął głową. – Uważa pan, że pies coś usłyszał i na to zareagował? – spytał Stridh i zaznaczył coś w
notatniku. – Nieee… – Vindeln potrząsnął głową z jeszcze większym naciskiem. – Pies był całkowicie głuchy. To musiał być jakiś szósty zmysł. Niektóre szpice to mają. Szósty zmysł. Stridh skinął głową, ale nic nie powiedział. Gdyby pies rzeczywiście miał szósty zmysł, but ofiary nie trafiłby go w kark i nie zabił na miejscu, pomyślał. – Co za głupia sprawa – powiedział Vindeln i znowu zaczął pociągać nosem. – Stoimy sobie i gapimy się z Kallem na tego faceta, a tu nagle spada na nas jego but. – But nadleciał zaraz za ofiarą? – spytał Stridh, żeby zmienić temat. – Nie, jasne, że nie. Staliśmy tam i się gapiliśmy, a but nadleciał dopiero po jakimś czasie. – Po minucie? Dwóch? – Nie, to nie była nawet minuta. Trwało to w sumie na pewno nie dłużej niż dziesięć, dwadzieścia sekund. Na pewno. – Mówi pan dziesięć albo dwadzieścia sekund. A może jeszcze krócej? – Nie. Pewnie, kiedy człowiek stoi i patrzy, wydaje mu się, że trwa to dłużej. Ale w rzeczywistości trwa to ledwie kilka sekund. Vindeln pociągnął głośno nosem i wysmarkał się w dłoń. Podczas gdy Stridh rozmawiał z Vindelnem, Oredsson skorzystał z okazji, żeby zrobić użytek ze swoich błękitnych oczu. But zauważył od razu, bo leżał zaledwie kilka metrów od ciała i prawdopodobnie należał do ofiary, jako że mężczyzna nie miał na nodze lewego buta, a prawy, który nadal tkwił na nodze, był prawie identyczny jak leżący nieco dalej lewy. Przez chwilę Oredsson zastanawiał się, czy nie przynieść z samochodu plastikowej torby i nie włożyć do niej buta, i oczywiście zostawić go w tym samym miejscu i w tej samej pozycji, w której leżał teraz, ale ostatecznie zrezygnował z tego pomysłu. Na kursie nie nauczono ich, jak się obchodzić z butami, ale ponieważ doszedł do wniosku, że but można potraktować jako ślad, zostawił go po prostu na śniegu. Poza tym nic – ani pogoda, ani okolica – nie nakazywały ją mu odstąpić od podstawowej, złotej zasady dotyczącej tak zwanych szczególnych metod zabezpieczania śladów. Niech już tak będzie, pomyślał i stwierdził z zadowoleniem, że to właściwa decyzja. Zasady są takie, że wszystkie, nawet najdrobniejsze ślady należy zostawić specom od ich zabezpieczania. Poszedł więc dalej, żeby się przyjrzeć fasadzie z miejsca, gdzie spadło ciało, a potem ruszył na wprost, wzdłuż budynku. Wydawało mu się, że mimo chłodu jedno z okien na piętnastym albo szesnastym piętrze jest otwarte. Nie do końca był pewien, na którym, bo fundament budynku wylano na zboczu. To około pięćdziesięciu metrów w dół, pomyślał Oredsson. Na kursie osiągał najlepsze wyniki w strzelaniu i określaniu odległości. Jego szacunki potwierdzał fatalny stan zwłok. Spojrzał na zegarek. Od kiedy centrala obiecała wysłać techników, minęło już pół godziny. Czym oni się zajmują, pomyślał poirytowany.
* Bäckström był drobny, otyły i prymitywny, natomiast Wiijnbladh drobny i szczupły – typ wypielęgnowanego eleganta. Tworzyli fantastyczne duo. I lubili ze sobą pracować. Bäckström twierdził, że Wiijnbladh to tłuścioch o manierach pedała, na którego nie trzeba nawet podnosić głosu, bo i tak zrobi, co mu się każe. Z kolei Wiijnbladh uważał Bäckströma za niebędącego w pełni władz umysłowych choleryka, który potrzebuje kogoś, kto lubi mieć oko na wszystko. A ponieważ obaj byli absolutnie niekompetentni, nie dochodziło między nimi do żadnych sporów: ani rzeczowych, ani zawodowych. Krótko mówiąc, stanowili zgrany duet. Dokładnie w godzinę po otrzymaniu zlecenia zameldowali się na chodniku przed akademikiem. Dla porządku należałoby dodać, że samochodem z wydziału kryminalnego przy Kungsholmen na parking przy skrzyżowaniu Valhallavägen i Frejgatan, gdzie zaparkowali, jedzie się dziesięć minut. – Co tu się, do cholery, stało? – spytał niezadowolony Bäckström. Pociągnął za taśmę oddzielającą go od zwłok. – Czyżbyśmy trafili na jakąś wojnę? Mówiąc to, wbił wzrok w obu umundurowanych policjantów. – To taśma do zabezpieczania terenu – odparł spokojnie Oredsson. Jednocześnie ze zdziwieniem przyglądał się Bäckströmowi: stał nieruchomo z szeroko rozstawionymi nogami, z ciężkimi ramionami zwisającymi wzdłuż boków. – W samochodzie mam jeszcze całą rolkę, jeśli potrzebujesz. Cholera jasna, co za głupiec, pomyślał Bäckström. I co z niego za policjant? Wygląda jak postać ze starej kreskówki dla dzieci. Kogo oni teraz zatrudniają? Postanowił od razu zmienić temat. – Podobno był tu jakiś świadek – spytał i spojrzał na obu umundurowanych policjantów. – Co się z nim stało? – Pół godziny temu odwiozłem go do domu – odparł starszy i grubszy z nich. Stał obok drugiego policjanta, tego, który przypominał młodego nazistę. – Doznał lekkiego szoku i chciał wrócić do domu, ale zdążyłem z nim trochę porozmawiać. Mam jego nazwisko i adres, na wypadek gdybyś chciał z nim pogadać. – Jakoś to załatwimy – powiedział od niechcenia Wiijnbladh. – Nie chciałbym niczego z góry przesądzać, ale nie wygląda mi to na samobójstwo. Przy okazji: czy wiecie, panowie, że w naszym mieście na jedno morderstwo przypada dwadzieścia samobójstw? Obaj potrząsnęli głowami, z czego można było wysnuć wniosek, że żaden z nich nic o tym nie wie. Ale żaden nie wykazywał też zbyt wielkiego zainteresowania tym tematem. – Na piętnastym albo szesnastym piętrze, w zależności od tego, jak będziemy liczyć, widać uchylone okno – powiedział Oredsson i wskazał ręką. – Kiedy tu przyszliśmy, też było uchylone, chociaż jest zimno. – Wspaniała wiadomość – odparł Wiijnbladh ciepłym głosem. – Moi panowie, chodźmy obejrzeć ciało. Jeśli będziemy mieć szczęście, znajdziemy coś w kieszeniach. Zejdź na dół
i przynieś mi kamerę – powiedział Wiijnbladh, zachęcając Oredssona gestem. – Leży na tylnym siedzeniu. Przy okazji weź też torbę. Oredsson bez słowa skinął głową. Przyjdzie czas, że zajmiemy się takimi jak ty, pomyślał. Na razie jestem tylko zwykłym żołnierzem i zajmuję swoje miejsce w szeregu. Ale jeszcze przyjdzie taki czas… * Coś się tu nie zgadza, pomyślał Johansson. Mówił o włoskim jedzeniu, o wycieczce do południowo-wschodniej Azji, z której niedawno wrócił, a gdy spytała go o jego młode lata, opowiedział o młodości spędzonej w Norrlandzie. Opowiadał spokojnie, acz z pewną dozą humoru, więc jeśli ktoś umie czytać między wierszami, powinien się domyślić, że Lars Martin Johansson jest wykształconym, zdolnym i miłym facetem i ma konto w banku. Na dodatek – i to jest najważniejsze – jest wolny i nieżonaty, nade wszystko zaś sprawny fizycznie, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunki damsko-męskie. Kobieta, którą zaprosił na kolację, sprawiała wrażenie zadowolonej i zainteresowanej, a sygnały, które mu wysyłała, były aż nadto czytelne. A jednak coś się nie zgadzało. Na koniec opowiedziała mu o swojej przeszłości: jest córką adwokata z Östersundu. Mama prowadziła dom. Ma dwie siostry, młodszą i starszą, studiowała prawo w Uppsali, przez jakiś czas odbywała staż w biurze prokuratora. Zainteresowała ją praca w policji i chciała się dostać na kurs dla przyszłych oficerów. Ktoś, kto ma oczy i uszy, z łatwością by zauważył, że jest ładną, wykształconą, zdolną i sympatyczną kobietą, a także bardzo miłą partnerką, jeśli chodzi o stosunki damsko-męskie. Chyba masz faceta, pomyślał Johansson, ale nie chcesz o tym mówić, bo jesteś zbyt dobrze wychowana, zbyt mocno przywiązana do konwencji i masz skłonność do udawania, że jesteś pewna siebie. Mogłabyś się zdecydować na dyskretny romans, ale gdyby miało dojść do czegoś więcej, wolisz się upewnić, że ostatecznie zyskasz na tym więcej, niż masz teraz. Johansson też mógłby się zdecydować na dyskretny romans, a nawet już mu się to raz czy dwa zdarzyło, ale jeśli chodzi o kobiety policjantki, pojawiały się oczywiste komplikacje. Prawie wszystkie policjantki pozostawały w związkach z policjantami, a ponieważ na każdą policjantkę przypadało dziesięciu policjantów, popyt na nie był ogromny i niezaspokojony. Najstarszy brat Johanssona był właścicielem nieruchomości i handlował samochodami. Był bogaty, sprytny i niewykształcony, ale na pierwszy rzut oka potrafił odróżnić przyjaciela od wroga. Kiedyś Johansson droczył się z nim o jego sekretarkę, piękną blondynkę. – No, powiedz, jaka ona tak naprawdę jest? – spytał. – Dam ci dobrą radę – odparł wtedy najstarszy brat i spojrzał na niego z powagą. – Nigdy nie sraj tam, gdzie siedzisz i jesz. Najwyższy czas na jakiś bajer, pomyślał Johansson. Zazwyczaj działa nawet na zatwardziałych łobuzów. Powinno się więc udać także w tym przypadku, z policjantką z Sundsvall.
– A teraz pytanie z zupełnie innej beczki – zagadnął i uśmiechnął się odprężony. – Co słychać u twojego faceta? Dawno się z nim nie widziałem. Przyjęła to spokojnie. Zaskoczenie ukryła, sięgając po kieliszek z winem. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się, a jej zatroskane czoło przecięła zmarszczka. – Wszystko w porządku. Nie wiedziałam, że się znacie. – A dostał tę robotę, o którą się starał? – odpowiedział pytaniem na pytanie, chcąc jak najszybciej poczuć twardy grunt pod nogami. – Zastępcy szefa komendy wojewódzkiej? – spytała, a zmarszczka znikła z jej czoła. – Tak – skinął głową Johansson. – Objął to stanowisko latem. Czuje się teraz jak ryba w wodzie, ale nie wiem, czy to nie z powodu odległości między Växjö a Sundsvall… Nie chcę przez to powiedzieć, że przyczyniło się to do poprawy stosunków między nami, ale może właśnie o to mu chodziło. – Hm… nie znamy się aż tak blisko – powiedział Johansson, wznosząc kieliszek. Jak ona wytrzymuje z takim idiotą, pomyślał. * Bäckström i Wiijnbladh przystąpili do pierwszych czynności dochodzeniowych. Najpierw Wiijnbladh zrobił dwa zdjęcia leżących zwłok, a ledwie opuścił aparat, mrucząc coś do niewielkiego dyktafonu, Bäckström zaczął przeszukiwać kieszenie. Poszło mu szybko. Mężczyzna miał na sobie niebieskie dżinsy, skarpetkę i wielki, ciężki but na prawej stopie, biały T-shirt i ciemnoszary sweterek w szpic, a na lewej stopie samą skarpetkę. W długiej bocznej kieszeni spodni Bäckström znalazł portfel. Przejrzał jego zawartość i zaczął cmokać na widok tego, co znalazł. – Podejdźcie bliżej, chłopaki, to zobaczycie – powiedział, machając do Stridha i Oredssona. – Wydaje mi się, że doprowadzi to do wielkiego przełomu w naszej sprawie. Mówiąc to, pokazał wszystkim dowód osobisty ze zdjęciem. – John P. Krassner… ur, kropka… to chyba znaczy urodzony… July, fifteen nineteenhundredfiftythree – czytał słabą angielszczyzną, a po chwili przetłumaczył na szwedzki: urodzony piętnastego lipca 1953 roku. – To chyba jakiś amerykański dupek, który postanowił kopnąć w kalendarz. Wygląda mi na wiecznego studenta, któremu odbiło od tych wszystkich książek. Stridh i Oredsson kiwnęli głowami bez zbytniego entuzjazmu, ale Bäckström nie poprzestał na tym. Pochylił się i przyłożył dokument do głowy ofiary. Wszystko wskazywało na to, że to właśnie najpierw głową mężczyzna uderzył o ziemię. Była całkowicie zmiażdżona od górnej części czaszki aż po brodę. Twarz i włosy pokrywała zaschnięta krew. Twarz była nie do rozpoznania. Bäckström uśmiechnął się z zachwytem. – I co wy na to, chłopaki? Ośmielam się twierdzić, że to ta sama osoba. Stridh zrobił niewyraźną minę, ale nic nie powiedział. Natomiast Oredsson spoglądał na
Bäckströma, nie prezentując żadnego wyrazu twarzy. Co za świnia, pomyślał. – Okej – powiedział Bäckström i spojrzał na zegarek. To już wpół do dziesiątej, pomyślał. – Musimy się szybciej zabrać do roboty. Chłopaki, zajmijcie się zwłokami i dopilnujcie, żeby je stąd zabrali do obdukcji, a ja i Wiijnbladh obejrzymy sobie mieszkanie. – A co zrobić z butem? – spytał Oredsson. – Włóż go do torby i odeślij razem z ciałem – postanowił Wiijnbladh, zanim Bäckström zdążył zaprotestować. – A jak będziecie rozmawiać przez radio, to poproście, żeby tu przysłali ekipę z wydziału oczyszczania miasta. Niech posprzątają. – No właśnie – zgodził się z nim Bäckström. – Okropnie to wszystko wygląda. A ty – spojrzał na Oredssona – nie zapomnij zwinąć tej cholernej taśmy. – Jasne – skinął głową Oredsson. Któregoś dnia przymknę cię za pijaństwo w miejscu publicznym, pomyślał. A jak będziesz protestował, twierdząc, że jesteś policjantem, wsadzę ci w tyłek całą rolkę taśmy. – Oczywiście – dodał, uśmiechając do niego. – Usunąć taśmę, zrozumiano, panie inspektorze. To chyba jakiś głupek, pomyślał Bäckström. Aż strach pomyśleć, że może na niego trafić zwykły obywatel. * Z tablicy informacyjnej wiszącej w holu przy wejściu wynikało, że pokój z otwartym oknem znajduje się na piętnastym piętrze. Jeden z ośmiu pokojów na tym samym korytarzu ze wspólną kuchnią. Chociaż był piątkowy wieczór, dyżurnemu policjantowi udało się znaleźć administratora akademika. Przebywał akurat w swoim biurze w sąsiednim budynku, zaledwie sto metrów dalej. Administrator tylko westchnął. Nie było to pierwsze tego rodzaju zdarzenie. Obiecał, że zaraz się zjawi. I rzeczywiście, zameldował się już po chwili. Pięć minut później otworzył drzwi prowadzące na korytarz tej części budynku, w której znajdował się pokój. Wskazał na drzwi i dał Wiijnbladhowi klucz. – Na pewno sobie beze mnie poradzicie – stwierdził retorycznie. – Klucz proszę mi oddać, jak skończycie. Otworzył Wiijnbladh. Zaraz za drzwiami ujrzał garderobę, a na prawo łazienkę z prysznicem. Na wprost mniejszy pokoik z jedynym oknem. Było uchylone. Całość mogła mieć najwyżej dwadzieścia metrów kwadratowych. – Porozmawiaj z sąsiadami z innych pokojów, a ja zrobię kilka zdjęć – powiedział Wiijnbladh do Bäckströma. Bäckström skinął głową. Spodobał mu się taki podział obowiązków. W pokoju było zimno jak w psiarni, a on nie miał ochoty nabawić się zapalenia płuc z powodu stukniętego samobójcy, który rzucił się z okna. Pokój był mały, nieposprzątany. Stały w nim skromne, zużyte meble: łóżko, stolik nocny,
przymocowana do ściany lampa, fotel, lampa, regał z książkami przy okiennej ścianie, a po drugiej stronie okna biurko i krzesło. – Całkiem tu przytulnie – powiedział i z podziwem pokręcił głową. Ci, co nie pracują – na przykład studenci – nie powinni dostawać nic do jedzenia ani mieć dachu nad głową, ale to, co Bäckström ujrzał tutaj, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Wszystko wskazywało na to, że nieżyjący już lokator tego pokoju nie nastawiał się na dłuższy pobyt, a dbanie o porządek nie leżało w jego naturze. Osobistych rzeczy było niewiele: torba podróżna, trochę ubrań, kilka książek o angielskich tytułach. Na nieposłanym łóżku leżała krótka puchowa kurtka, a pod łóżkiem stała para używanych butów. Pokój nie przypominał meliny dla ćpunów, ale jeśli nikt o niego nie zadba, wkrótce będzie do niej podobny. Największy porządek panował na biurku. Leżały na nim papiery, koperty, długopisy, gumka do ścierania, spinacz i kilka kaset z kolorową taśmą do przenośnej elektrycznej maszyny do pisania. Sama maszyna stała na samym środku biurka. Tkwiła w niej kartka z tekstem w języku angielskim, zaledwie kilka linijek, ale takiemu zawodowcowi jak Wiijnbladh treść mówiła wszystko. – Jeśli wolno mi podsumować – zaczął Wiijnbladh z pewną miną – to uważam, że wszystko, co do tej pory widzieliśmy, wskazuje na samobójstwo. Popatrz na okno – zwrócił się do Bäckströma i wskazał na okno, a potem na leżącą na podłodze wyrwaną zasuwkę. – Widać, że ją wyrwał, bo inaczej nie mógłby otworzyć okna, chyba że na kilka centymetrów. Na przykład żeby przewietrzyć pokój czy coś takiego. Bäckström przytaknął z zadowoleniem. Wprawdzie Wiijnbladh myślał wolno, ale to, co powiedział, brzmiało w jego uszach jak muzyka. – Tu jest oświadczenie. Zostawił je w maszynie. Jest napisane po angielsku i twierdzę, że bije z niego swego rodzaju zmęczenie życiem… Wiijnbladh szukał właściwych słów, ponieważ, mówiąc delikatnie, jego znajomość języka angielskiego była ograniczona i znalezienie odpowiednich zwrotów stanowiło dla niego pewną trudność. – Tak, to typowy list pożegnalny samobójcy – dodał z wyraźnym naciskiem. Bäckström przytaknął. Jechali na tym samym wózku, więc mógł sobie na to pozwolić. – Okej. Nie zapomnijmy tylko o drzwiach do pokoju. Były zamknięte od środka. – Oczywiście – przytaknął Wiijnbladh. Zwykłym kluczem do patentowego zamka, pomyślał. – No tak, to chyba możemy kończyć – powiedział Bäckström i spojrzał na zegarek. Dopiero kwadrans po dziesiątej, więc jeśli zdążą wrócić na komendę, będzie mógł jeszcze zadzwonić do faceta z psem, który był świadkiem zdarzenia. To już tylko drobiazg, który pomoże zamknąć całą sprawę, a wtedy wyskoczy do knajpy i wreszcie będzie mógł sobie strzelić zasłużonego kielicha. *
Johansson i jego towarzyszka opuścili lokal w świetnych humorach. Stan taki osiąga się w sytuacji, kiedy trudne decyzje zostają odłożone na później i wciąż ma się kilka możliwości. Poszli razem do jej hotelu przy Slussen, a kiedy zaproponowała mu ostatnią kolejkę piwa w hotelowym barze, nie dał się zbyt długo prosić. – Kurs kończy się za tydzień. Czy istnieje szansa, że kiedyś cię jeszcze zobaczę? – spytała. Napięcie zdążyło już opaść. Kobieta siedziała pochylona w jego stronę, uśmiechała się i delikatnie przesuwała dłonią po jego prawej ręce. Dłonie miała wąskie i silne. Johansson ze smutkiem potrząsnął głową. – Za tydzień o tej porze będę siedział w samolocie do USA. Mam się tam spotkać z ludźmi z Interpolu i FBI – powiedział i westchnął cicho. – Czasami się zastanawiam, czy ktoś tam na górze nie bawi się moim kosztem. A może nie potrafię niczego zaplanować? – No cóż – westchnęła. – Prowadzisz naprawdę arcynudne życie. Ja jadę niedługo na szkolenie dla naszych pracowników cywilnych do Härnösand. Już teraz się cieszę – dodała z uśmiechem. Johansson skorzystał z okazji i wsunął swą dłoń w jej dłoń. Dotknął jej lekko, całkiem lekko. – Kupię ci coś ładnego w prezencie świątecznym. Coś, czego nie można kupić w Szwecji. – Gwiazdę szeryfa z prawdziwego złota? – spytała z uśmiechem i mocniej objęła jego dłoń. – Tak – odparł Johansson. – Albo czapkę do baseballa z napisem FBI. * Chociaż przed półgodziną minęła północ, Bäckström nadal siedział na komendzie. Próbował opanować ogarniającą go wściekłość. Drzwi do pokoju samobójcy zaplombowali z Wiijnbladhem jeszcze przed wpół do jedenastej, a o świcie raport opisujący całą tę historię powinien się znaleźć na biurku oficera dyżurnego komendy dzielnicowej w Östermalm. Prawdziwi policjanci, jak on i Wiijnbladh, nie powinni się zajmować takim gównem. Niech to zrobią policjanci z komendy dzielnicowej. Wszystko szło jak po maśle. Chciał właśnie zamknąć drzwi do pokoju Krassnera, kiedy nagle zjawił się ten cholerny czarnuch z jakąś studentką. Wyglądała na kurwę, usta miała pomalowane jasnoróżową pomadką. Nie musiał być policjantem, żeby się domyślić, co się szykuje. Murzyn zaczął się z nim kłócić. Mówił po angielsku, z nigeryjskim akcentem. Nie chciał go przepuścić i pytał, czego obaj szukają na jego korytarzu. Bäckström chciał ich po prostu ominąć i zjechać windą na dół, chociaż powinien zadzwonić po radiowóz. Niestety, ten tchórz Wiijnbladh kazał mu olać sprawę. Pokazał legitymację i zaczął wypytywać Murzyna swoim słabym angielskim. Potem wtrąciła się ta dziwka. Mówiła trochę po
szwedzku, a trochę po angielsku. Zaczęła się z tego robić poważna sprawa. Przecież ich kolega nie mógł sobie odebrać życia, to był świetny kumpel, nie cierpiał na żadną depresję… bla, bla, bla. W końcu Bäckström musiał zareagować ostrzej. Kazał im zadzwonić w poniedziałek, a na wszelki wypadek dał im swoją wizytówkę i kontakt do swojego kolegi z wydziału kryminalnego, który o tej porze roku prawie zawsze jest na zwolnieniu lekarskim z powodu poważnych problemów z alkoholem. W końcu udało im się jakoś wyrwać. Niepotrzebnie stracili mnóstwo zdrowia i czasu. Kiedy usiadł za biurkiem, żeby połączyć ze sobą wszystkie wątki tej smutnej historii, pojawił się następny palant. Ten tłusty fajtłapa Stridh chyba nie zrozumiał, jaki jest zakres jego obowiązków, bo przyniósł mu spisane przez siebie zeznanie świadka. Dwie strony tekstu zapisane gęstym drukiem na maszynie, chociaż wystarczyłoby dziesięć linijek. Na domiar złego tekst był zupełnie niezrozumiały. Świadek, wczesny emeryt Gustav Adolf Nilsson, twierdził, że to nie on, tylko jego pies usłyszał, jak samobójca Krassner wyskakuje z okna. Ten sam pies, którego mimo tak świetnego słuchu zabił tajemniczy spadający but. Co to znaczy wczesny emeryt?, pomyślał Bäckström. To zwyczajowe eufemistyczne określenie, jakiego w wydziałach opieki społecznej używa się na określenie alkoholików, którzy nie zasłużyli na emeryturę, a mimo to udało im się ją załatwić u jakiegoś naiwnego urzędnika. Pocałuj mnie gdzieś, pomyślał Bäckström i zaczął wybierać numer Vindelna. Kwadrans później sprawa była wyjaśniona i zakończona, jak zawsze zresztą, kiedy zabiera się do roboty prawdziwy zawodowiec. Bäckström wykręcił raport z maszyny do pisania i w kilku miejscach poprawił długopisem. Przeczytał jeszcze raz. W krótkim tekście nawet nie wspomniał o niepogrzebanym jeszcze psie. „Podczas rozmowy telefonicznej świadek Nilsson złożył następujące oświadczenie: około godziny 19.50 świadek przebywał w pobliżu akademika przy Körsbärsvägen. Świadek twierdzi, że usłyszał dźwięk dochodzący z jednego z górnych mieszkań tego budynku. Kiedy spojrzał w górę, zauważył mężczyznę, który wyskoczył z okna, spadł koło budynku i uderzył o ziemię zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie świadek stał. Świadkowi odczytano przez telefon jego zeznanie, a on je potwierdził”. Ostatnie zdanie było nieprawdziwe, ale ponieważ Nilsson nie wyglądał na kogoś, kto nagrywa swoje rozmowy z policją, nic wielkiego się nie stało. Poza tym staruszek zupełnie się zaplątał, kiedy Bäckström z nim rozmawiał. Powinien być wdzięczny, że ktoś mu pomógł zabrać psa. Bäckström włożył raport do plastikowej koszulki i dołączył do niego sporządzone ręcznie wyjaśnienie dla dyżurnego z komendy w Östermalm. Spojrzał na zegarek. Pięć po pierwszej, ale sytuacja nadal jest pod kontrolą. Ma jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby wprowadzić w życie pomysł, który wpadł mu do głowy, gdy przesłuchiwał Nilssona. Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka, pomyślał. Zwinął kurtkę i ukrył ją w dużym segregatorze, który znalazł na regale. Wsunął go sobie pod pachę, wymknął się dyskretnie do recepcji i do przegródki, do której wkładano dokumenty przeznaczone
dla policji w Östermalm, wsunął plastikową koszulkę. Potem wetknął głowę do pokoju dyżurnego komisarza. – Chodzi o samobójstwo, do którego mnie wysłałeś. Mówiąc to, Bäckström wskazał głową na trzymany pod pachą segregator. – Jakieś problemy? – spytał komisarz, patrząc na niego pytającym wzrokiem. Na jego czole pojawiła się zmarszczka. – Nie, sprawa jest jasna. To samobójstwo. Ale ofiara jest obywatelem USA, więc trzeba zachować pewną ostrożność. Chciałbym jeszcze sprawdzić kilka rzeczy w rejestrze. – A na czym polega problem? – spytał znowu komisarz. Zmarszczka znikła z jego czoła. – Chodzi mi o nadgodziny. Powinienem iść do domu już przed godziną. – W porządku. Zapisz sobie tyle godzin, ile ci to zajęło. Skurczybyk, pomyślał komisarz, spoglądając za oddalającym się Bäckströmem. Przecież to największy kombinator ze wszystkich. Może nagle stał się religijny, pomyślał, ale w tej samej chwili zadzwonił telefon. Skierowało to jego myśli na inne tory. Wreszcie wolny, pomyślał Bäckström. Wyszedł z komendy na Kungsholmsgatan i skręcił do knajpy. Pusty segregator wrzucił do najbliższego kosza na śmieci. * Lars Martin Johansson poszedł spać koło północy. Słyszał jeszcze, jak w kościele Mariackim biją dzwony. Fajna babka, pomyślał. Miło się z nią rozmawiało, chociaż jest policjantką. Ciekawe, czy jest żoną tego idioty z Växjö, czy tylko z nim mieszka. Nie można mieć wszystkiego, pomyślał z westchnieniem. A może jednak? Może to możliwe? Ta nowa myśl ożywiła go na nowo. Jutro będzie nowy dzień i może wtedy wszystko dostanie? Wyciągnął rękę i zgasił nocną lampkę. Położył się na prawym boku, wsunął rękę pod kołdrę i w ciągu dwóch minut jak zwykle zapadł w głęboki sen. * Vindeln stał pośrodku pokoju. Kojec, w którym jeszcze nie tak dawno sypiał Kalle, przesunął pod narożny stół stojący przy oknie. Pies leżał tam nieruchomo, a on gładził jego futro, jakby Kalle po prostu spał. Rano będzie go musiał pochować. Musi się z tym w końcu pogodzić, choć w tej chwili nie czuje się z tą myślą najlepiej. Strzepnął z dłoni kępkę sierści. Pomyślał, że trochę uchyli okno. Takie psy nie lubią, kiedy jest zbyt gorąco. * Kiedy dyżur dobiegł końca, Stridh pojechał prosto do domu. Zrobił sobie porządną kanapkę. Nałożył na nią różnego rodzaju smakołyki, które znalazł w bogato zaopatrzonej lodówce, i nalał sobie zimnego pilznera. Potem położył się na kanapie i zaczął czytać książkę Winstona Churchilla, biografię jego przodka, księcia Marlborough. Całe dzieło składało się z czterech tomów i liczyło prawie trzy tysiące stron, a ponieważ kolejny dyżur przypada dopiero w poniedziałek po południu, ma mnóstwo czasu. Prawdziwy mąż stanu, pomyślał o Churchillu. W przeciwieństwie do swego wąsatego sojusznika, który próbował podpalić cały świat i
pewnie by mu się udało, gdyby nie stary Winston. Dziwne, że nie był starym kawalerem, pomyślał Stridh, układając się wygodniej na kanapie. Otworzył drugi tom na stronie, na której skończył czytać, kiedy wrócił z poprzedniego dyżuru. * Jego młodszy kolega Oredsson przebrał się w sportowy strój i zaraz po dyżurze poszedł na siłownię. Dźwiganie ciężarów po służbie stało się dla niego czymś w rodzaju oczyszczającej kąpieli. Pomagało mu uporządkować myśli i sprawy, którymi cały dzień zajmował się w pracy. Już pierwszego dnia dowiedział się, że prawie wszystkie przestępstwa popełniają w Szwecji imigranci. Jak rozwiązać ten problem? Odesłanie ich do domu byłoby rozwiązaniem najprostszym, ale w obecnej sytuacji politycznej raczej nie wchodziło w grę. Co innego można zrobić? Jak doprowadzić do takiej sytuacji politycznej, żeby udało się zastosować jakiekolwiek rozwiązanie? To wymaga przemyślenia, pomyślał. Trzeba o tym porozmawiać z kolegami, z tymi, którym można zaufać. Bo już pierwszego dnia zrozumiał, że nie jest sam. * Wiijnbladh leżał w łóżku i onanizował się. Jednocześnie zastanawiał się, co jego żona zaplanowała na tę noc. Już przed kilku laty dowiedział się, że nie spotyka się z przyjaciółkami. Tamtej nocy wypożyczył samochód służbowy i śledził ją. Pojechała prosto do jednego z jego kolegów, do Älvsjö. Facet kilka miesięcy wcześniej się rozwiódł. A ponieważ od razu zgasło światło, nie musiał być policjantem, żeby się domyślić, że nie jest to ich pierwsze spotkanie. Przesiedział pół nocy w zimnym samochodzie, gapiąc się w ciemne okna, a w jego głowie szalała burza. Potem wrócił do domu i nigdy nawet słowem nie wspomniał o tym, co wie, czuje i myśli. Także i tym razem nie wiedział, gdzie i z kim jego żona spędza noc. Na pewno nie z kolegą z Älvsjö, bo powiesił się pół roku temu, i to jemu, Wiijnbladhowi, przypadła przyjemność odcięcia go od zwisającego z haka w pralni sznura. Jest to zawsze przykry obowiązek, nawet dla tak twardych facetów jak ci z ekipy technicznej. Ale wtedy Wiijnbladh zgłosił się na ochotnika. * Jak to się stało, że coś, co zaczęło się tak dobrze, mogło się skończyć tak źle?, zastanawiał się Bäckström, patrząc mętnym wzrokiem na szklankę z piwem, którą udało mu się ściągnąć z kontuaru przy barze, gdy ten, który za nią zapłacił, oddalił na chwilę, żeby potańczyć. Poszedł się napić w bezpieczne miejsce, do lokalu przy Kungsgatan. To tam najczęściej przychodzili jego koledzy z pracy, strażacy, ochroniarze i kierowcy ambulansów, a także niższy personel szpitalny. Na szczęście wojownik tak zaprawiony w bojach jak on nie miał prawie żadnej konkurencji.
Wszystko zaczęło się wręcz idealnie. Najpierw natknął się na jednego z młodszych kolegów z wydziału kryminalnego z Farsta, który za wszelką cenę chciał się przenieść do obyczajówki. Uznał, że Bäckström jest właśnie tą osobą, która może mu w tym pomóc. Postawił mu dwa marne piwa i sprawy nie załatwił. Potem zobaczył tę grubą Finkę, którą poderwał ostatniego lata. Pracowała jako salowa w szpitalu, mieszkała w paskudnym trzypokojowym mieszkaniu na przedmieściu, na południu, i samotnie wychowywała dziecko. Jeszcze teraz słyszy trzask klocków lego miażdżonych podeszwami butów, kiedy od niej rano wychodzi. Musiała kiepsko pamiętać tamtą wizytę, bo znowu udało mu się pożyczyć od niej stówkę. Poza tym dostał soczystego całusa w policzek, ale potem szybko się ulotniła. Nawet nie wiedział dokąd. W prawie pustym lokalu było jeszcze kilku pijaczków i jakaś baba. Urwał jej się film i chrapała w rogu kanapy. Co za pieprzone towarzystwo, pomyślał. Same palanty. Pędzą takie pieprzone życie. Miał nadzieję, że w końcu trafi się jakieś spektakularne zabójstwo i w końcu będzie się miał czym zająć. Sobota, 23 listopada Bo Jarnebring, inspektor wydziału kryminalnego pracujący w sekcji rozpoznania komendy policji w Sztokholmie, nie lubił pracować w soboty, jeśli nie musiał. Ale od dwóch tygodni jego wpływ na takie decyzje był znacznie mniejszy. Został wtedy komisarzem i naczelnikiem wydziału kryminalnego komendy policji w Östermalm. Wprawdzie było to tylko zastępstwo, i to na krótko, ale decyzja ta zaskoczyła wiele osób. Jarnebring znany był jako całkowite przeciwieństwo karierowicza. Często wdawał się w gwałtowne kłótnie z przełożonymi. Poza tym bycie tajniakiem, którym kiedyś był, stanowiło w zasadzie najważniejszą część jego tożsamości. W poprzednim miejscu przepracował piętnaście lat i był absolutnie przekonany, że nie marzy o niczym innym, jak tylko o tym, żeby dociągnąć do emerytury na swoim stanowisku. Ponad miesiąc temu popłynął wraz z grupą kolegów z wydziału do Helsinek, aby wziąć udział w konferencji na promie. Stała się ona tradycją i organizowano ją od lat. Była też stałym, niezwykle ważnym elementem planowania, koniecznym także w takiej działalności, jak rozpoznanie środowiska przestępczego. Ich działania ocierały się czasem o formy charakterystyczne dla dawnej bohemy czy epoki impresjonizmu, kiedy na przykład musieli wtopić się w jakieś środowisko artystyczne, nierzadko w przebraniu. Na konferencji jak zwykle było miło. Sami porządni faceci, tacy, którym można ufać. Przed południem rozmawiali trochę o dawnych i obecnych przestępcach i opowiadali sobie niezwykłe historie. Potem ogłoszono przerwę na lunch. Oczywiście uwzględniono ją, kiedy układano program na popołudnie. Zaproszono między innymi naczelnika wydziału kryminalnego policji w Östermalm. Miał opowiedzieć o doświadczeniach, jakie jego ludzie zdobywają podczas czynności rozpoznawczych. Miał siwe włosy i był niezłym kawalarzem, i chociaż dystansował
się od „słusznych teorii”, uważano go za policjanta z krwi i kości. Dlatego wpisanie go na listę prelegentów zaraz po lunchu było dobrym posunięciem. Umiał zabawić słuchaczy, choć z całego jego wykładu nic nie dało się zapamiętać. Chodziło o coś zupełnie innego: o spotkanie w luźnej atmosferze z kolegami i przyjaciółmi, z ludźmi, z którymi wieczorem będzie można porozmawiać o czymś innym niż o dawnych przestępcach. rövkrok – zabawa polegająca na tym, że dwie osoby kładą się obok siebie na plecach, po czym każda z nich unosi nogę, oplata nią nogę drugiej osoby, a potem gwałtownym ruchem próbuje przewrócić przeciwnika na drugą stronę (przyp. tłum.). Niestety tym razem wszystko poszło nie tak. Późną nocą ci, którzy jeszcze trzymali się na nogach, zebrali się w kajucie szefa na ostatnią kolejkę. Skończyło się tym, że Jarnebring naderwał naczelnikowi wydziału kryminalnego policji w Östermalm ścięgno Achillesa. Ów naczelnik znany był bowiem nie tylko jako specjalista od wesołych wykładów, ale także jako niezrównany mistrz w mocowaniu się na ręce i nogi*. W końcu na placu boju został tylko Jarnebring – ten sam, który dwadzieścia pięć lat wcześniej biegał na krótkich dystansach w sztafecie na zawodach Finnkampen i nigdy się nie poddawał. Jarnebring żył według jasnych i oczywistych reguł. Dyskrecja była dla niego kwestią honoru. Jeśli ktoś się w coś zaplątał, powinien po sobie posprzątać, a jeśli sprawa jest poważna, są jeszcze kumple, którzy mogą pomóc. To dlatego zaproponowano mu przed dwoma tygodniami zastępstwo za naczelnika wydziału kryminalnego w Östermalm. To tyle tytułem komentarza. Niestety decyzja ta wywarła ogromny wpływ na jego życie. Jego ostatnia dziewczyna, pracująca w policji porządkowej w Norrmalm, wczesnym rankiem nagle została przeniesiona, więc o tych sprawach musiał zapomnieć. Nie było też mowy o treningach, bo odbywały się w godzinach pracy, a taki stary sportowiec jak on wiedział, jak ważne jest, by trenować ściśle według planu. Nie mógł nawet odwiedzić kontuzjowanego komisarza, który razem z żoną wyjechał do Värmlandu na rehabilitację, i to na koszt firmy. Wziął prysznic, zjadł śniadanie i przejrzał poranną gazetę. Była dopiero dziewiąta, a on miał przed sobą jeszcze cały weekend, długi jak maraton i niezbyt obiecujący dla takiego starego sprintera jak on. Postanowił więc zadzwonić do swojego najlepszego przyjaciela i kolegi z pracy, zastępcy komendanta policji Larsa Martina Johanssona z wydziału kryminalnego komendy głównej. Dłuższą chwilę musiał się zmuszać do podjęcia tej decyzji, bo ostatnio trochę się pokłócili. Poszło o pewnego Jugosłowianina, którego on i jego koledzy z wydziału zdołali w końcu wsadzić do aresztu, dokąd powinien był trafić dużo wcześniej. Kosztowało ich to sporo wysiłku i musieli się posłużyć nie całkiem konwencjonalnymi metodami. Właściwie nie było w tym nic złego, ale od kiedy Johansson przestał walczyć z przestępcami w terenie i przeniósł się za wielkie biurko, zaczął okazywać mniej zrozumienia dla tego typu działań. Wpadł we wściekłość, nakrzyczał na Jarnebringa i odszedł od stołu, przy którym razem jedli kolację. W końcu nie muszę być taki pamiętliwy, pomyślał Jarnebring, wykręcając numer starego przyjaciela. Ale nikt nie podnosił słuchawki. Numer nie był też zajęty. Jarnebring nie wiedział, jak to się stało, ale nagle znalazł się przed komendą policji w Östermalm przy Tulegatan. Skinął
głową siedzącemu za kontuarem policjantowi, a ten odpowiedział tym samym. – Jak leci? – spytał Jarnebring. – Coś nowego? Policjant potrząsnął głową. – Kilka włamań do samochodów, bójki i zniszczenie mienia w lokalu przy Birger Jarlsgatan, jakiś dyrektor z Karlavägen, który zlał żonę… właściwie powinni się tym zająć chłopcy z wydziału zabójstw – odparł policjant, przeglądając papiery. – Mamy też samobójstwo. Jakiś stuknięty Amerykanin wyskoczył ze swojego pokoju, z akademika przy Valhallavägen. – Amerykanin? Z USA? – Tak – potwierdził policjant. – Obywatel Stanów Zjednoczonych. Urodzony w pięćdziesiątym trzecim. Akta znajdzie pan w swojej skrzynce, wczoraj przyniósł je ten, kto miał dyżur. Olle Hultman, pomyślał Jarnebring, i humor mu się poprawił. Już niedługo Boże Narodzenie. * Kiedy Jarnebring dzwonił do Johanssona, ten już od godziny był w biurze. Idą święta, niedługo zmienia pracę, więc póki jeszcze ma czas, musi uporządkować wszystkie stare i nowe sprawy. Żyję w szybko zmieniających się czasach, pomyślał, przeglądając leżące na biurku papiery. Najpierw doprowadził do porządku wszystkie sprawy związane z wyjazdem. Już od dawna nie mógł się go doczekać. Najpierw samolotem ze Sztokholmu do Nowego Jorku, potem bezpośrednie połączenie z Waszyngtonem, a w końcu transfer samochodem do Akademii FBI w Quantico w stanie Wirginia. Pięciodniowa konferencja poświęcona najnowszym metodom walki z rosnącą przestępczością – tak przynajmniej napisali w programie. Potem powrót do Nowego Jorku i wolny weekend. Już zacierał ręce z radości. Bardzo lubił Nowy Jork, kiedyś już tam był. Miasto trochę się różni od Näsåker czy Sztokholmu, więc będzie to znakomita okazja dla kogoś, kto chciałby poszerzyć horyzonty. Potem zaczął pisać wyjaśnienie. Rok wcześniej, prowadząc dochodzenie w sprawie potrójnego zabójstwa na jednym z południowych przedmieść Sztokholmu, ekipa dochodzeniowa i technicy z policji miejskiej przeoczyli zwłoki dwóch ofiar. Trzecie ciało leżało w windzie, więc znaleźli je od razu, ale ponieważ winda była mała, pozostałe zwłoki sprawca wrzucił do szybu. Dobę później znalazł je gospodarz domu. Na domiar złego o wszystkim dowiedział się rzecznik praw obywatelskich. Wiedział o tej sprawie tak dużo, że zachodziło podejrzenie, iż w szeregach policji jest czarna owca, która o wszystkim donosi. Niestety nie udało się ustalić, kim jest ten człowiek. – To pewnie któryś z naszych, ktoś, kogo pominięto przy awansie – zasugerował Wiijnbladh, kiedy pił kawę z technikami. Ci przytaknęli mu zgodnie. Może to nawet ten
idiota Olsson, który dostał awans na zastępcę naczelnika wydziału, chociaż awans należał się jemu, Wiijnbladhowi. I gdzie sprawiedliwość na tym świecie? Rzecznik zażądał od komendanta wyczerpującego raportu: czy taki błąd może się zdarzyć rzetelnie wykonującym swoje obowiązki policjantom? Komendant, z wykształcenia prawnik, pracujący wcześniej w administracji rządowej, nie miał zielonego pojęcia o pracy policji, podobnie jak jego najbliżsi współpracownicy. – Może powinniśmy poprosić o to Johanssona – zaproponował. – Tyle lat pracuje w wydziale kryminalnym… stał się niemal legendą. Nikt nie zaprotestował. Komendant był Johanssonem zachwycony. Nie tylko dlatego, że uważał go za prawdziwego policjanta – Johansson po prostu wyglądał na takiego, a na dodatek mówił z norrlandzkim akcentem. Poza tym łatwo było go zrozumieć, zarówno w mowie, jak i na piśmie. Niezwykły człowiek, pomyślał komendant. Wygląda nawet na… wykształconego. Johansson, który właśnie z trudem przekopywał się przez stos dokumentów dostarczonych mu przez sztokholmską policję, nie miał oczywiście bladego pojęcia o tych wszystkich rozważaniach. Musiał dokonać trudnego wyboru: z jednej strony lojalność wobec kolegów, z drugiej profesjonalne podejście do sprawy. Może powinienem obrócić to wszystko w żart, pomyślał. Ofiarami byli Turcy, podobnie jak sprawca, a jeśli chodzi o motyw, ekipa dochodzeniowa ustaliła, że chodziło o porachunki między gangami narkotykowymi. Jak wiadomo, Turcy są niskiego wzrostu, mają ciemną karnację i dlatego trudno było ich wypatrzyć w szybie windy. Trafiła mu się przy tym świetna okazja, żeby po dziesięciu latach przerwy znowu zasiąść na przednim siedzeniu radiowozu obok Jarnebringa i spotkać się ze starymi kumplami z wydziału rozpoznania. Westchnął, splótł ręce na karku i odchylił się do tyłu. Doszedł do wniosku, że w tym przypadku musi bardzo dobrze zważyć każde słowo. * Olle Hultman był jednym ze starszych wywiadowców. Innym niż wszyscy. Wywodził się ze starej, dobrej szkoły i każdego łobuza w mieście znał nie tylko z nazwiska i numeru w kartotece, ale również pamiętał każdy tatuaż na ich pokrytych sznytami rękach. Kiedy Jarnebring zaczynał pracować w wydziale, Hultman został jego mentorem. Mówiło się o nim powszechnie, że nie tylko żyje swoim wydziałem, ale że doczeka w nim aż do śmierci. – Gdyby teraz odszedł na emeryturę, zacząłby przychodzić do parku przy siedzibie policji, żeby karmić gołębie, a za pół roku by się skończył – powiedział kiedyś Jarnebringowi w zaufaniu szef. – Przyglądaj się i ucz. Tacy jak Olle nie rosną na drzewach. W końcu taki dzień nadszedł, ale przypuszczenia okazały się błędne. Kiedy trafiła się okazja, Hultman, który miał wtedy lat pięćdziesiąt, przeszedł na emeryturę i został ochroniarzem w ambasadzie USA. Wkrótce stał się tam niezastąpiony, zarówno jeśli chodzi o sprawy ważne, jak i o drobne. Bez względu na to, co pracownikom amerykańskiej ambasady mogło się przytrafić na terenie Szwecji, Olle Hultman był
Właściwym Człowiekiem. Wszystkich znał i wszyscy go lubili. Oczywiście wszyscy znaczy wszyscy policjanci, ale miał też sporo znajomości w wielu innych kręgach: od wojsk ochrony wybrzeża i celników przez urząd podatkowy i komorników, aż po panienki ze straży miejskiej, które wlepiają mandaty za źle zaparkowane samochody. * Tej nocy wróciła do domu o wpół do czwartej i minęło trochę czasu, zanim w końcu położyła się do łóżka. Wiijnbladh udawał, że śpi, więc w końcu rzeczywiście zasnął. Obudził się już o ósmej i chociaż był niewyspany, umysł miał całkiem jasny. Jego żona spała głębokim snem, lekko pochrapując, a z jej ust spływała na poduszkę strużka śliny. Powinienem ją zabić, pomyślał Wiijnbladh. Wziął po cichu ubranie, wymknął się do salonu i ubrał się. Choć do rozpoczęcia dyżuru pozostało jeszcze kilka godzin, postanowił już teraz pojechać do biura. * Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Wiijnbladh się obudził, Stridh przerwał lekturę, odłożył książkę na szafkę, ułożył się wygodnie na kanapie i zasnął. We śnie postanowił odwiedzić Blenheim Palace, przejść się po wielkich jasnych salach, zatrzymać się na chwilę w pokoju, w którym urodził się Churchill, a w końcu zjeść solidny lunch w pobliskim pubie. * Jarnebring zadzwonił na osobisty pager Hultmana, a ten oddzwonił w ciągu minuty. Mniej więcej po minucie rozmowy Jarnebring wyjaśnił, że dzwoni w sprawie pewnego amerykańskiego obywatela. Biały, urodzony w pięćdziesiątym trzecim i według niepotwierdzonych jeszcze informacji dziennikarz, co można stwierdzić na podstawie akredytacji znalezionej w jego rzeczach. Według ekipy prowadzącej dochodzenie chodzi o samobójstwo, ale mimo to postanowił przyjrzeć się sprawie bliżej, więc byłoby wspaniale, gdyby Hultman zechciał mu pomóc. Przysługa za przysługę, pomyślał Jarnebring. – Wietrzysz podstęp? – spytał Hultman. – Nie, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy. – Chętnie się z tym zapoznam – odparł Hultman ciepłym głosem. – Muszę ci powiedzieć, że czasem tęsknię za starymi śmieciami. Proponuję, żebyśmy pojechali moim samochodem, na wypadek gdybym musiał zabrać do ambasady jakieś jego rzeczy. Mogę być u ciebie za dziesięć minut. – Spotkamy się przed wejściem – powiedział Jarnebring i odłożył słuchawkę. Wstał z krzesła, rozprostował kości, sięgnął po kaburę ze służbowym pistoletem i zapiął ją sobie nad biodrem. Świetnie, pomyślał i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem. * Bäckström obudził się mniej więcej o tej godzinie, o której powinien być w pracy. Czuł
się lepiej. W sypialni śmierdziało potem i alkoholem, a kiedy przysunął dłoń do ust i sprawdził oddech, doszedł do wniosku, że sytuacja jest poważna. Muszę wziąć prysznic, pomyślał, chociaż tylko pederaści biorą prysznic częściej niż raz na tydzień. Potem mycie zębów, płukanie ust, tabletki na gardło i przynajmniej po jednej torebce do każdej kieszeni. W biurze czeka już na niego ten kaznodzieja od komisarza, z którym miał do czynienia poprzedniej nocy, a przecież on należy do tych, którzy się narażają na niepotrzebne ryzyko. Cholera, za dużo ode mnie wymagają, pomyślał, stojąc pod strumieniami ciepłej wody. Człowiek zaharowuje się nocami i co z tego ma? W tej samej chwili zadzwonił telefon. Kaznodzieja. Kwaśnym głosem zapytał, czy coś się stało. – Nic specjalnego, po prostu pracowałem do piątej rano i zaspałem – odparł Bäckström obrażonym tonem. – Już jestem na nogach. Co za głupek, pomyślał z zadowoleniem. Ten cymbał mnie nawet przepraszał. Teraz musi jeszcze tylko znaleźć czyste majtki. Te, które miał na sobie wczoraj, nie pachniały zbyt przyjemnie. Zaczął grzebać w stosie brudnej bielizny i w końcu znalazł takie, które nie wydzielały zapachu sklepu z serem. Jakoś to będzie, pomyślał zadowolony. Przecież jest prawdziwym zawodowcem. * Jarnebring wprawdzie wyglądał jak przestępca, mówił jak przestępca i zachowywał się jak przestępca, ale jako policjant był bez zarzutu. Szybki, sprytny, skuteczny, obdarzony instynktem drapieżnika, dzięki któremu potrafi wyczuć ludzkie słabości. Z Hultmanem tworzyli zgraną parę. Jarnebring był wysoki i potężnie zbudowany, chodził w zimowej kurtce sięgającej poniżej pasa, zasłaniającej kaburę z pistoletem. Nosił niebieskie dżinsy i buty na gumowych podeszwach. Dobrze trzymały się podłoża, co było wielką zaletą, kiedy kogoś gonił. Hultman był drobny i chudy, wyglądał na mniej niż sześćdziesiąt cztery lata, nosił szary garnitur z kamizelką i niebieskie palto, w sam raz na listopadowe chłody. Kiedy stali i przyglądali się miejscu, gdzie spadł Krassner, na chodniku zatrzymała się starsza kobieta. – Czy panowie są z policji? – spytała. Jarnebring zauważył z pewnym rozbawieniem, że pytanie skierowała do Hultmana. – Tak – odparł Hultman z uśmiechem przypominającym uśmiech kompetentnego przedsiębiorcy pogrzebowego. – Prowadzimy dochodzenie w sprawie śmiertelnego wypadku. Ale nie musi się pani tym niepokoić. Starsza pani ze smutkiem pokiwała głową. – Słyszałam od sąsiada, że to jeden z tych biednych studentów wyskoczył przez okno. Takie to wszystko smutne. Młodzi ludzie. Teraz także Jarnebring przytaknął, jak jego stary mentor. Kobieta potrząsnęła głową,