uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 760 091
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 938

Lena Oskarsson - Czarne Tango

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Lena Oskarsson - Czarne Tango.pdf

uzavrano EBooki L Lena Oskarsson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 51 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 223 stron)

LENA OSKARSSON CZARNE TANGO Markusowi, Magnusowi i Arundhati Tango to smutna myśl, którą się tańczy. Enrique Santos Discépolo 1 TURYSTKA ZE SZWECJI Pięć lat wcześniej, Buenos Aires – Buenos Aires to raj dla samotnych kobiet – odezwał się recepcjonista w hotelu Park Tower. Szwedka z pokoju numer 1205 wyglądała na smutną. Wzięła klucz, poszła w kierunku windy i wjechała na dwunaste piętro. Pokój był doskonale wyciszony. Cały w bieli, pachniał środkiem dezynfekującym. Czuła się, jakby ktoś zamknął ją w szpitalnej izolatce. Serce biło nierówno, z wysiłkiem. Powracały złe wspomnienia. Zdecydowała, że natychmiast wyrwie się do miasta. Wróci dopiero rankiem, lekko pijana i potwornie zmęczona. Prześpi następny dzień i jakoś dotrwa do odlotu. Chciała być już u siebie, w Sztokholmie. Miała nadzieję, że wszystkie ślady zostały usunięte. Wejdzie do czterech ścian, które nie będą jej się z niczym kojarzyć. Pozostanie tylko jedna pamiątka. Zakopana w ogrodzie, za pergolą. Właśnie dlatego nie wyprowadziła się do nowego domu. Nie potrafiła. Może kiedyś w przyszłości, gdy stanie się silniejsza…

Hotelowe mydło ślizgało się w rękach. Wzięła zimny prysznic. Włożyła lnianą sukienkę, płócienne sandały na koturnie i opuściła hotel. Był początek upalnej nocy. Spacerowała wąskim chodnikiem, zatłoczonym przez hałaśliwe grupki. Ludzie wpadali na nią, potrącali i bez słowa szli dalej. Czyżby stała się niewidzialna? Powoli stawiała krok za krokiem. Szła bez celu. Dokądkolwiek. Tam, gdzie oczy poniosą. W końcu zawędrowała w ciemne uliczki z dala od tłumu, aż do lichego lokalu Promesa Amarga. Nazwa pasowała jak ulał. „Gorzka Obietnica”. Nic więcej i nic mniej. Opary taniego wina mieszały się z zapachem spoconych tancerzy. Przeważali miejscowi robotnicy, było też trochę turystów. Wszyscy mieli taki wyraz twarzy, jakby pragnęli nie tyle tańczyć, ile zatańczyć się na śmierć. Turystka ze Szwecji przyciągała spojrzenia. Piękna twarz, długie blond włosy i biżuteria. Pomyślała, że powinna być bardziej przezorna. Nie chodziło o pierścionki i kolczyki. W hotelowym sejfie powinna była zostawić tylko ten list. To jej relikwia. Szybko przełożyła pasek przez głowę i przycisnęła do brzucha torebkę. Potem z trudem przepchała się pomiędzy tańczącymi parami w kierunku kontuaru. Usiadła na wysokim stołku. Metalowe chybotliwe nogi i klejące się siedzenie ze skaju. Niewygodnie, ale za to blisko wina. Piła czerwone, niezbyt kwaśne, zaskakująco dobre. Z nudów obserwowała jedną z tancerek. Kobieta wyglądała na niemiecką księgową po sześćdziesiątce. Zniszczona przez czas tania podróbka Claudii Schiffer. Sunęła w objęciach lokalnego przystojniaczka z niższej półki. Tańczyli policzek przy policzku. Z zamkniętymi oczami. Powoli. Zgodnie, chociaż nie do rytmu. Dobrze im wychodziła ta miłość instant. Caminito que el tiempo ha borrado, que juntos un día nos viste pasar, he venido por última vez, he venido a contarte mi mal – zawodziła pieśniarka. Wydawało się, że gardło ma przeżarte alkoholem i melancholią. Tango Caminito. Turystka ze Szwecji nie rozumiała jego słów. Nie wiedziała, że ich autorem jest Gabino Coria Peñaloza. Zobaczyła swoje odbicie w barowym lustrze. Szybko opuściła głowę i bezmyślnie zagapiła się w lepki blat. Nagle jakiś mężczyzna porwał ją na parkiet. Gwałtownie. Wszystko stało się tak szybko. Była zbyt słaba, żeby się opierać. Przyciągnął ją do siebie, a ona dała się prowadzić. Mimo zadyszki i przesyconego dymem powietrza, które rozrywało płuca. Pospieszne kroki i ostre obroty. Takiego tanga nie zaczyna się grzecznym skinieniem głowy i nie kończy ukłonem na parkiecie. Mieszkańcy Buenos Aires mówią, że to gad, który uciekł z burdelu. Chłonęła ostrą woń potu tancerza. Wszyscy jej kochankowie pachnieli prawie jak niemowlęta. Żadnego brudu. Prysznic zaraz po seksie. Woda toaletowa rozpylona w sferach intymnych.

Ten przynajmniej nie udawał. Był samcem i chciał mieć przed sobą tylko samicę. Rozchylał i zaciskał usta. Jakby ssał niewidoczną szyjkę butelki. Popielaty język zatrzymywał się na granicy czerwieni, a żuchwa poruszała niespokojnie. Otwarte oczy z przekrwionymi białkami. Rozbiegane i nieobecne. Nie chciał pochwycić jej wzroku. Nie pragnął kontaktu. Patrzył przez nią, jakby była przezroczysta. Jakby w ramionach trzymał tylko jej ducha. Widmo kobiety, którą była. Jakby tańczył solo. Po dwóch latach cierpienia jej ciało odzyskiwało zdolność odbierania przyjemności. Zaczynała czuć wilgoć między udami. Brodawki zesztywniały. Policzki płonęły, jakby w czasie tańca on wchodził w nią i wychodził, a przecież tylko jej dotykał. Jak tancerz tancerki. Trafił mi się idealny łajdak do tańca, pomyślała. Porządni chłopcy nie potrafią tak prowadzić kobiety. Caminito que el tiempo ha borrado, que juntos un día nos viste pasar, he venido por última vez, he venido a contarte mi mal – niestrudzenie śpiewała pieśniarka. Nagle on gwałtownie zwolnił tempo, nachylił się i językiem zmusił ją, by uchyliła wargi. Była uległa. Bardzo posłuszna. Robiła, co jej kazał. Językiem zaczęła pieścić wnętrze jego ust. Odważnie i najlepiej jak umiała. Przykładała się do tej roboty, choć odnosiła wrażenie, jakby lizała ostry nóż. A może właśnie dlatego to robiła? 2 BLOGERKA ZE SZTOKHOLMU 1 maja, wtorek, nad jeziorem Skiresjön Mężczyźni znad jeziora Skiresjön twierdzili, że pięćdziesięcioparoletni Anders Madstedt wygląda jak po nieudanej operacji plastycznej twarzy. Znał każde drzewo w lesie. Zaczynał i kończył dzień, okrążając jezioro. Raz było granatowe, prawie czarne, kiedy indziej sinozielone. W bliskim sąsiedztwie wody czuł się spokojny. Odpowiadało mu, że nikogo tam nie spotykał i nie musiał tracić czasu na głupie rozmowy. Gdy chciał pogadać, szedł na stację Statoil napić się kawy.

Ale tego chłodnego dnia w samym środku lasu natknął się na kobietę. Wolno paliła papierosa, oparta o pochylone drzewo. Lekko znudzona, patrzyła w stronę szuwarów. Szybko schował się za gruby pień i przyczajony obserwował. Wyglądała jak z obrazka. Doskonałe ciało. Piękna jasna twarz w aureoli ciemnych włosów. Krótka sukienka, do tego czarne podkolanówki przydające nieznajomej dziewczęcego wdzięku. Nie była zbyt blisko, ale i tak do nozdrzy Andersa dochodził zapach jej perfum. Pachniała świątecznie. Trochę jak te kruche ciastka, które matka piekła pod koniec adwentu. Żadna z tutejszych tak nie pachniała. Ani tak nie wyglądała. Żadna. Westchnął zbyt głośno. Usłyszała go i zląkł się, że ucieknie. Ale ona tylko odwróciła głowę w jego kierunku i uśmiechnęła się. Nie spuszczała zeń oczu. Aż się spocił od naporu tego spojrzenia, mimo to zdobył się na odwagę i zrobił krok do przodu. Tylko jeden mały krok, żeby być bliżej niej. Niepotrzebnie się bał. Nie uciekła. Zrobiła taką minę, jakby właśnie na niego czekała. Usłyszał jej głos: – Jej! Ale jesteś… – Przez moment szukała odpowiedniego słowa, lecz w końcu zapytała tylko: – Mogę zrobić ci fotę? – i zaczęła czegoś szukać w przewieszonej przez ramię torebce. Pomyślał, że może śni. Podszedł jeszcze bliżej. To nie może być prawda. Niedawno odławiał szczury, a teraz stoi przed nim najpiękniejsza kobieta świata. I jeszcze mówi wprost, że on jej się podoba. Poczuł od niej lekki zapaszek alkoholu, to fakt, ale nie była pijana. Raczej wprawiona w dobry nastrój. Wyciągnęła komórkę, a kiedy przykładała do niej oko, patrząc w jego stronę, Anders zdał sobie sprawę, że właśnie teraz nerwowy tik szatkuje mu policzek od oka do żuchwy. Przypomniał sobie, jak się z niego naśmiewali. Rechotali, dowcipkując, że jego twarz wygląda, jakby ktoś przeszczepił mu tam skórę z jaj. Ale kobieta była zadowolona. Aż rozstawiła nogi z radości, kiedy oglądała ujęcie na wyświetlaczu. – Fajne! – pisnęła z zachwytu. – Jak masz na imię? – Anders – odparł, a potem niespodziewanie dla samego siebie wszystko jej opowiedział. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się rozgadał. Mówił o mrówkach w wielkim kopcu, o latach, kiedy był chłopakiem, o zimach, które przesypiał w psiej budzie, choć na dworze było minus dwadzieścia. O matce i jej chorobie. Nigdy nikomu się nie zwierzał. Nie lubił wspominać tamtych czasów, ale ona po prostu go słuchała. Ani na ułamek sekundy nie spuszczała z niego wzroku, a w pewnym momencie szybko zdjęła bluzkę. Nie nosiła stanika. Miała drobne piersi obsypane rdzawymi piegami. – No… chodź – powiedziała już całkiem stanowczo.

Ujęła jego wielkie, mięsiste dłonie i zaczęła pocierać nimi brodawki. Rzucił się na nią. Najpierw poszło mu za szybko, ale za drugim i trzecim razem trwało to tyle, ile ona potrzebowała. Kiedy było już po wszystkim, wyczerpany legł na plecach. Dyszał, a ona sunęła ustami po jego ciele. Po jakimś czasie zrozumiał, że przyszła kolej na niego. Zaczął ją lekko tarmosić i szczypać ustami. W pewnym momencie jedna z jej podkolanówek zsunęła się prawie do kostki i zobaczył tatuaż. Od kolana w dół. Atramentowy rysunek przedstawiał mnóstwo mniejszych i większych cipek. Anders znieruchomiał. Nigdy czegoś takiego nie widział. Chciałby patrzeć dłużej, ale ona niespokojnym, szybkim ruchem naciągnęła materiał aż za kolano i usiadła. Wyjęła z torebki szminkę i pomalowała usta. Z bliska jej zęby nie były już takie białe. Ten z przodu całkiem zszarzał, a kolejny się ukruszył. Pod oczami miała cienie, a ręce wyglądały jak po ukąszeniach komarów. Zauważyła jego wzrok: – Nadal ci się podobam? – Tak – wydukał zawstydzony. – Bardzo. Jesteś najpiękniejszą kobietą świata. Parsknęła śmiechem tak głośnym, że aż kropelki śliny spadły mu na twarz. Ukradkiem wytarł się wierzchem dłoni. Znowu poczuł kwaśny odór alkoholu. Podparła się na przedramieniu i spojrzała mu w oczy. – Przypominasz mi zwierza. Leśnego. I kompletnie dzikiego. Szybko sięgnęła po bluzkę, wstała i włożyła ją przez głowę. – Mieszkasz tu gdzieś? – zapytała. Przytaknął i wskazał ręką dom. Z tej odległości widać było tylko ciemny dach i fragment bordowej ściany. – Nie nudno ci? – Wcale – zaprzeczył zbyt gwałtownie. Znów parsknęła śmiechem. – A gdzie zabito te kobiety? – Tam wyżej – pokazał, wysuwając podbródek. – Znałeś je? – Wszyscy się tu znamy. – Maczałeś w tym paluchy? – Co?!

– Majstrowałeś przy tych morderstwach? – zapytała, nie przestając się uśmiechać. – No co ty…? – To co złego zrobiłeś? – Nic – zaparł się. – Nic a nic. – A może tylko tak ci się wydaje, co? – Nic nie zrobiłem – odpowiedział głośniej. – Ja tylko zabijam szczury. Zmierzwiła mu czuprynę jak małemu łobuziakowi. – Masz rację, jak nie będziemy zabijać szczurów, wlezą nam na głowę. I co wtedy zrobimy? – Spojrzała na niego uważniej. – Muszę iść. Wstydził się ją zatrzymać. Pomachała mu, a on patrzył, jak odchodzi. Poszła wzdłuż jeziora w kierunku stacji benzynowej. Pewnie zostawiła tam samochód. Znikała za drzewami i wyłaniała się za następnymi. A kiedy już całkiem stracił ją z oczu, podniósł się, nabierając w garść igliwia zmieszanego ze spermą. Uszedł parę metrów i wrzucił to w mrowisko. Dopiero wtedy wciągnął majtki, włożył spodnie i zapiął rozporek. 18 czerwca, poniedziałek, Sztokholm Anne-Marie Sigfridsson zaczęła tydzień od wpisu na swoim blogu: Już odliczam dni do wyjazdu. W sobotę Maraton Czarnego Tanga. Trzymajcie kciuki! Mam zamiar ostatnia zejść z parkietu! Potem zerknęła na licznik. Całkowita liczba odwiedzin – 121031. Odwiedzających dzisiaj – 34, on line – 12 osób, a jest dopiero dziesiąta rano! Kiedy dwa lata temu zakładała internetowy poradnik makijażu, Pięćdziesiąt twarzy Anne-Marie, nawet nie przypuszczała, że wkrótce odniesie swój mały sukces. Odeszła od biurka i pobiegła do garderoby. Spryskała nagie stopy lakierem do włosów, a potem wsunęła je w buty do tanga. Po latach spędzonych w sportowym obuwiu, idealnym do spacerów z dzieckiem, na obcasach od razu poczuła się

bardziej kobieco. Wyprostowała się, zrobiła parę ruchów, a potem tanecznym krokiem przeszła do salonu. – Amelko, jak ci się podoba mamusia? – zapytała. – Zobacz. Mam nowe buciki do tanga. W różowym dresie mała wyglądała tak słodko. Siedziała na dywanie i bawiła się klockami. Oczywiście były różowe. Pięciolatka wkroczyła w okres różowy i uznawała tylko ten kolor. – Podobam ci się? – Mama jest ładna – odpowiedziała zbyt cicho Amelia. Anne-Marie zamartwiała się o córkę. „Szczęśliwe dzieci nie są grzeczne – skarżyła się mężowi.– Rozpiera je energia. Coś musi jej dolegać”. „Przesadzasz. Nic jej nie jest” – odpowiadał znudzonym głosem Widmar. „Niby nic jej nie dolega, ale jakby brakowało jej… jakiejś mocy…” „Mocy! – zakpił. – Chcesz, żeby miała turbodoładowanie w tyłku?!” „To twoja córka! Mówisz o niej jak o dziwce!” „Teraz to ty przesadziłaś! – Widmar podniósł głos. – Mała nie jest taka jak ty. Jest rozsądna. To wszystko”. „Pięcioletnie dziewczynki nie są rozsądne” – upierała się Anne-Marie. Wtedy Widmar tak na nią spojrzał, że gdyby można było zabijać wzrokiem, już leżałaby martwa. „To chyba ty nie potrafisz być szczęśliwa, co? – zasyczał. – Zawsze szukasz dziury w całym. Przecież masz wszystko! Do cholery, Anne-Marie! Całe dnie i noce siedzę w studiu, żebyś miała wszystko!” Może gdy wyjadą razem potańczyć, między nimi się poprawi. Kilka tygodni temu, na skrzynkę pocztową bloga dostała zagadkowego maila: Hej, Anne-Marie, Twoje pomysły na malowanie oczu do tanga i salsy były nieziemskie! Musisz być z nami w noc świętojańską! Oprócz butów do tanga spakuj też męża i córkę. Życie dostarcza nam samych przykrości, o przyjemności musimy zadbać sami. Czekamy! Nie zawiedź fanów swojego bloga. Oto szczegóły i mapa. Flash mob: Czarne Tango Planowane działanie: maraton tanga Czas: noc świętojańska

Miejsce: molo nad jeziorem Skiresjön. Flash mob. Co to właściwie jest? Wyszukała w Google: NIEZNANI SOBIE LUDZIE SKRZYKUJĄ SIĘ PRZEZ INTERNET CZY SMS, ŻEBY DOBRZE SIĘ ZABAWIĆ. Czyste szaleństwo! – pomyślała. Odkąd rok temu popełniono tam morderstwa, jezioro Skiresjön zrobiło się na swój sposób modne. Było jej wszystko jedno, dokąd wyjedzie. Wyrwie się z domu i spędzi czas z normalnymi ludźmi, a nie tymi snobami ze świata reklamy, którymi otaczał się Widmar. Zerknęła na Amelię. Dziewczynka cicho siedziała na różowym kocu. – Znowu jesteś smutna?! Dziecko! – Amelia nie jest smutna – padła smętna odpowiedź. – Pojedziemy nad cudowne jezioro, a potem wstąpimy do Świata Astrid Lindgren – próbowała ją rozweselić. – Zobaczysz konia w kropki i Pippi. Mała nawet nie zerknęła w stronę matki. Ze skupioną miną wczepiała jeden klocek w drugi. – Zobacz, jak mamusia tańczy! – wykrzyknęła Anne-Marie w stronę córki. Starała się być maksymalnie podekscytowana. W ten sposób chciała ją nauczyć entuzjazmu. Dziewczynka podniosła głowę znad klocków. Postawiła już całkiem dużą budowlę. – Ależ piękny zamek! – Anne-Marie uśmiechnęła się przesadnie. – A jaki piękny ten lakier! – pochwaliła malutkie paznokcie. – Już dawno nie widziałam tak różowego różu! Chciała wycmokać córkę w nadgarstki, ale Amelia delikatnie wymknęła jej się z ramion i nerwowo zaczęła grzebać w koszyku z klockami. – Co ci jest? Powiedz mamusi… – zachęcała Anne-Marie. Usta małej wygięły się jak do płaczu. – Ale tato nie będzie zadowolony z moich paluszków. – Dlaczego?! Masz najpiękniejsze paluszki na świecie! Anne-Marie szybko podbiegła do córki. Objęła ją. Dziewczynka pachniała poziomkowym mydłem. – Ten lakier chyba nie jest eko… – wydusiła, pokazując paznokcie. – Ależ jest bardzo eko – pocieszyła ją matka, przytulając i kołysząc. – To jest najzdrowszy i najbardziej ekologiczny lakier. Zatańczymy! Chodź! – Próbowała

wyciągnąć Amelię na środek salonu, ale ona skuliła się i pokręciła głową. Anne-Marie ciężko westchnęła. Może to o takich dzieciach się mówi, że mają stare dusze. Wstała i poszła w kierunku szafki ze sprzętem. Włączyła muzykę. Z okazji maratonu kupiła nowe płyty z klasycznymi argentyńskimi tangami. Caminito que el tiempo ha borrado, que juntos un día nos viste pasar, he venido por última vez, he venido a contarte mi mal – zaśpiewał mężczyzna o szorstkim, zmysłowym głosie. Caminito que el tiempo ha borrado, que juntos un día nos viste pasar… – zanuciła Anne-Marie i zrobiła kilka kroków, poruszając biodrami. Zaczęła tańczyć z niewidzialnym partnerem. Ręce trzymała tak, jakby tancerz był od niej znacznie wyższy. – Tatuś jest niższy od ciebie – skarciła ją Amelia. Anne-Marie posłusznie opuściła nieco ręce i poczuła ulgę. Tak jest przynajmniej wygodniej. Mięśnie ramion nie były tak napięte i obciążone. W dodatku porada z „Elle” się sprawdziła. Buty przestały ją palić. Lakier do włosów położony na stopy zrobił swoje. Przecież masz wszystko, pomyślała. Znowu uniosła ramiona i bezkarnie tańczyła swoje tango z potężnym mężczyzną. – Olé! – krzyknęła tak głośno, że Amelia aż skuliła się ze strachu. Pięćdziesięcioczteroletni Henrik Hasselberg nie pragnął ani pieniędzy, ani miłości czy zawodowego sukcesu – miał to wszystko od dawna. W młodości widywano go z różnymi kobietami. Potem znudziło go życie bon vivanta. Ożenił się z Tessan, kilka lat starszą od niego wdową z dzieckiem, pochodzącą z zacnej rodziny von Sydow, tyle że z jej zubożałej gałęzi. W posagu panna młoda wniosła lęk przed nędzą – pamiątkę po nagłym bankructwie dziadka – a potem szybko zbrzydła i przytyła. Henrik liczył na to, że urodzi mu potomka, dlatego ciężko przeżył diagnozę o własnej bezpłodności. Z tym większą pasją skupił się na inwestycjach w tereny pod zabudowę na hiszpańskiej riwierze. Miał do tego nosa. W ciągu niespełna dwóch dekad prasa przestała nazywać go playboyem, a okrzyknęła królem nieruchomości. Zbliżała się gorączka świętojańskiej nocy. Henrik nienawidził tego ogólnokrajowego zrywu do chlania i żarcia w terenie niezabudowanym. Ale Tessan była jak wszyscy. Właśnie wróciła z zakupów, przyniosła pierwsze truskawki i nowinę, że sąsiedzi już się szykują do wyjazdu.

Spojrzał na żonę. Przysiadła na brzegu fotela i łapczywie zajadała się krwistymi owocami. Jak mała dziewczynka. Ten widok niespodziewanie go rozczulił. Henrik dbał o jej finansowe potrzeby, ale nigdy nie był w niej zakochany. – Chciałabyś gdzieś pojechać? – rzucił. Chyba obydwoje byli zdziwieni, że porusza ten temat. Rzadko gdziekolwiek wyjeżdżał. Wszystkie decyzje dotyczące firmy podejmował telefonicznie lub drogą elektroniczną. – Chyba to by mi poprawiło humor. – Tessan przełknęła owoc. – Ale żadne tam tropikalne bzdety! Mam dość Madery! – powiedział zbyt głośno. – Przecież wiem. – Wzruszyła ramionami. – Ja marzę o wsi. – Szwedzka przaśna nuda. Przerażająco przewidywalna – rzucił szybko i odnalazł wzrokiem kopertę na stoliku przy sofie. – Tango… To przecież tylko kroki. Żadna tam idiotyczna galopada w tę i we w tę po parkiecie. – Masz rację. Tango jest dobre na wszystko – uśmiechnęła się Tessan. – W samą porę przysłali to zaproszenie. – Pochyliła się i wzięła do ręki list. – Elegancka koperta…– Przyglądała się. – Coś czuję, że to z Gold Club Gym. Przysyłali nam już podobne informacje. Musisz być na ich liście VIP-ów… – Zaczęła czytać. – Wiele razy chciałam tam iść. Chyba mają niezłą salę do tańca. – Do yogi! Nie do tanga! Mają salę do yogi! – Henrik poprawił żonę ze złością. – Byłem tam i nigdy nie widziałem, żeby ktoś tańczył – odburknął. – W każdym razie takie tango w plenerze to naprawdę wspaniały pomysł. Ubóstwiam taniec. Pamiętasz..? Nasze pierwsze spotkanie… – Tessan rozmarzyła się zbyt ostentacyjnie. Henrik szybko ukrył twarz za filiżanką herbaty. Po kilku łykach cierpkiego earl greya powiedział: – Nie wiem, po co się tam zapisałem. Gold Club Gym – wypowiedział z jawną pogardą. – Wszędzie angielskie nazwy. A te ich ćwiczenia na kręgosłup nic mi nie pomogły. – Byłeś tylko na kilku zajęciach. – Ton głosu Tessan był zawsze irytująco łagodny. Miała zwyczaj przemawiania do męża jak do dziecka. Przez moment milczeli, a twarz Henrika Hasselberga wyglądała tak, jakby niecierpliwie ważył decyzję. – Możemy pojechać na ten taneczny wygłup – dokonał wreszcie wyboru. – Pojedziemy – powtórzył. – Czemu nie? – Zabierzesz mnie? To cudownie! – rozpromieniła się Tessan. Henrik nie cierpiał słowa „cudownie” i tego szczebiotu, z jakim je wymawiała. – Ale jak mi się nie spodoba, zaraz wracamy – wycedził.

– Czarne Tango… – Tessan powachlowała się kartką z zaproszeniem. – Tak nazwali ten maraton… Czarne Tango. Ekscytująco, prawda? Nie odpowiedział. Co w tym ekscytującego? Czarne Tango. Tandetna reklama mocnych wrażeń. Ale specjalnością Tessan był fałszywy entuzjazm. Nauczyła się tego z tych poradników psychologicznych, którymi zagraciła swoją część domu. Z huraoptymizmem rozbierała każde gówno na atomy i jak idiotka cieszyła się z potęgi swojej podświadomości. Henrik zaczepił wzrok na żonie. Dopiero teraz zauważył, że przewiązała włosy opaską w kolorze truskawek, która wyglądała jak biała wstążka przeciągnięta przez kałużę krwi. – Pamiętasz film Czyż nie dobija się koni? – zapytał, poprawiając się w fotelu. – Oczywiście! – roześmiała się zadowolona. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mąż chciał z nią porozmawiać. – „Czyż nie dobija się koni?”. Wstrząsające pytanie – zasępiła się melodramatycznie i według Henrika fałszywie. – To był mocny obraz. Biedni ludzie. Chyba bezrobotni… Tańczyli do upadłego. Dniem i nocą. Nie pamiętam, jak to się wszystko skończyło, ale chyba happy endu nie było. Hasselberg nie spuszczał z niej oczu: – Najpierw był maraton, a potem rzeź – poinformował spokojnie. Tessan była pewna: Henrik przemawiał wyjątkowo powoli, bo chciał przedłużać moment przyjemności, jaki wywoływało w nim wypowiadanie słowa „rzeź”. – Najpierw maraton, potem rzeź – powtórzył i dolał sobie herbaty. 19 czerwca, wtorek, nad jeziorem Skiresjön Anders przypomniał sobie słowa ojca: „Na nowych sąsiadów trzeba uważać. Są jak ptaki – widzą wszystko z góry. Mogą więcej zobaczyć”. Dlatego kiedy szedł napić się kawy na Statoil, lubił nadłożyć drogi i pogapić się na Marianne Fogler. Zarozumiała dupa ze Sztokholmu. Po co właściwie się tu przeprowadziła? Już kiedyś tu była. Rok temu. Jak zamordowano te baby. Chodziła i węszyła jak

policyjna suka. Teraz też nie była milsza. Ledwo odpowiadała na pozdrowienia. W niczym nie przypominała jego leśnej kochanki. Chodziła po męsku, szybko, na rozstawionych nogach. Zwykle w workowatych spodniach i podkoszulku. Często pływała. Piekielnie dobrze jej to wychodziło. Kraulem, szybko i zamaszyście. Od brzegu do brzegu. Jak młody sportowiec. Anders zawsze czekał, aż w końcu zmęczy się i wyjdzie z wody. Wilgotna, lekko zdyszana i zadowolona. Przyszło mu na myśl, że tak właśnie musi wyglądać, jak wyłazi spod chłopa. Wiele razy chciał sobie wyobrazić, jak wychodzi spod jego brzucha, ale kiepsko mu szło. Nawet mu nie stanął. Poczuł gniew i w jego głowie pojawił się plan. Właśnie dziś go zrealizuje. Musi działać, bo lada dzień ci szurnięci mogą się zjechać na maraton. Zszedł ze zbocza i stanął na wysokości domu Fogler, który dla niego zawsze będzie domem jego przyjaciela – przedwcześnie zmarłego Gunnara. Okna były otwarte. Jeszcze raz rzucił okiem na jezioro. Zmrużył powieki i zobaczył, że ona pływa, jest daleko. Sprawdził, czy młotek nie wypadł mu z kieszeni kamizelki. Wszystko w porządku, był tam. Mocniej ścisnął parciany uchwyt drucianej klatki i podszedł do budynku. Schylił się. Podrzucił większy kamień. Ten odbił się od okna i po parapecie wślizgnął do środka. 19/20 czerwca, noc z wtorku na środę Ach, jak dzisiaj pięknie nic nie widać! – pomyślała Marianne Fogler. Przypomniała sobie te beztroskie dzieciaki z Bullerbyn, które krzyczały: „Ach, jak dzisiaj pięknie kurzy!”. Zawsze była ciekawa, co się z nimi stało, gdy dorosły? Ze szczęśliwych dzieciaków mogą wyrosnąć bardzo smutni dorośli. Coś o tym wiedziała. Stała w oknie i popijając alkohol, patrzyła na wodę. Mgła coraz szybciej parowała z powierzchni jeziora. Wzięła z parapetu lornetkę i zobaczyła, że molo na drugim brzegu zostało już poszerzone, pomalowane na czarno i udekorowane lampionami na obchody nocy świętojańskiej. Widoczność szybko się psuła. Miała wrażenie, że jej nowy dom został wrzucony w kosmos z waty. Nie było to fajne uczucie.

Odłożyła lornetkę, dopiła alkohol, usadowiła się w fotelu i przykryła dzierganym pledem. Miała zamiar, jak zawsze, zdrowo pospać w tej skulonej i mało komfortowej pozycji. Ale nie było jak wczoraj. Najpierw usłyszała szuranie. Gdzieś w głębi domu. Szybko zlokalizowała źródło dźwięku. W sypialni. Pomimo oporów podniosła się i stanęła na palcach, nadsłuchując. Odstawiła kubek i zebrała się w sobie. Meksykańska wódka zawsze zgubnie dodawała jej odwagi. Nie powinna pić, siedząc sama w domu na odludziu. Ruszyła. Z każdym krokiem nabierała pewności, że po sąsiednim pokoju ktoś chodzi. Ale kto? Podsłuchiwała. Jakoś dziwnie chodzi. Jakby chaotycznie, od okna do łóżka. Potem po skosie, aż do bieliźniarki. Pospiesznie. I znowu szybko w okolice łóżka, tam gdzie podłoga najbardziej skrzypi. Takie ruchy budziły strach. Przypominały noce z dzieciństwa, kiedy budziła się nagle i słyszała, jak matka w sąsiednim pokoju przemieszcza się bezwładnie. Raz była na czworakach, innym razem biegała, strącała książki z półek, rzucała szufladami. Niekiedy Marianne nie słyszała żadnego odgłosu, tylko ciszę. Ta była najgorsza. Nie potrafiła jej ostrzec, czy matka zasnęła, czy może zbliża się do drzwi i zaraz otworzy je z hukiem. Niepewność i wyczekiwanie również teraz, po wielu latach, były nieznośne. Marianne zaczerpnęła głęboko powietrza i ostrożnie nacisnęła klamkę. Najpierw zobaczyła odstającą od podłogi jedną z desek. Potem wzrok natknął się na… Nawet nie potrafiła krzyknąć. Wybiegła z domu. O mało nie rozbiła się na pierwszych drzewach. Mgła zatrzymała ją po kilku krokach. Wiedziała, że kilka metrów od domu zaczyna się zwarty las. Nie sposób biec przy tak kiepskiej widoczności. Zdyszana, próbowała uspokoić puls i chociaż trochę zapanować nad przerażeniem. Wtedy pomyślała o samochodzie. Po omacku dotarła do swojego morrisa mini. Wsunęła się na tylne siedzenie, skuliła i postanowiła przeczekać do rana. Żałowała jednego. Że nie ma ze sobą choćby małej butelki mezcalu. 20 czerwca, środa

Od kilku tygodni na stacji benzynowej nie mówiono o niczym innym, jak tylko o nowej mieszkance. Przedstawiała się jako Marianne Fogler. Ustalili, że już po samym sposobie podawania ręki na przywitanie można było uznać, że kłamie. Musi być kimś innym. I zapewne ma niezły powód, żeby mijać się z prawdą. Ale jest głupia, skoro myśli, że tutejsi dadzą się na to nabrać. – Może i jest Marianne Fogler, ale jest też kimś innym – powiedziała Camilla Bergman, uśmiechając się do czekoladowych babeczek, które ustawiała na paterze. Zawsze zamawiała ich zbyt mało. A kiedy brała więcej, nie schodziły. Przeczuwała, że z babeczkami jest jak z miłością albo z seksem, ale wciąż nie mogła rozgryźć tej zależności. Gościom usługiwała w kwiecistej sukience i wianku ze sztucznych polnych kwiatów. Kpiła z tej Fogler od rana do nocy. Nie lubiła tych, którzy nie przychodzą do jej sklepiku, a nowa ani razu jeszcze nie była na stacji. Po zakupy czy benzynę musiała jeździć do Vimmerby. Dlaczego trzymała się od nich z daleka? Pewnie dlatego, że to chyba ona przybrała pseudonim „Lena Oskarsson” i w książce Plac dla dziewczynek opisała tutejsze zbrodnie, ujawniając sekrety mieszkańców. Myślała, że jak pozmienia imiona, to będzie jej wybaczone? Nigdy! – Wielka mi pisarka od trupów. Astrid Lindgren się znalazła – powiedziała Camilla sztucznie naburmuszonym tonem i tak samą siebie rozśmieszyła, że potrąciła kilka babeczek. Spadły z tacy, gubiąc drożdżową posypkę. W takich chwilach zawsze płakała, ale teraz roześmiała się na całego. Nils żałował, że jego żona wcześniej nie zaczęła brać tych wszystkich prochów na nastrój. Odkąd przepisano jej te niebieskie tabletki, mieli więcej klientów. – Ta Fogler to wścibska baba, która tylko czeka, aż się tu pozabijamy, żeby to wszystko opisać i zbić na tym kasę – powiedział Anders Madstedt. Wczoraj wlazł do domu tej nowej, bez problemu odgiął starą deskę i wpuścił pod podłogę starą szczurzycę, lekko odurzoną trutką. Dzisiaj o świcie miał telefon. Czekał na niego od piątej rano. – Mówi Marianne Fogler. Ta z żółtego domu po Gunnarze. – Ani ty nie jesteś Fogler, ani dom nie jest żółty – powiedział spokojnie na przywitanie. – Wydaje mi się, że mój dom jest żółty. – Kiedyś może był żółty. Za wikingów – rzucił Anders. – Rozmawiam z Andersem Szczurołapem?

– Jestem Anders Madstedt! – skorygował ze złością. – Szczurołap? – O co chodzi?! – O to, że mam szczura pod podłogą. – Szczurów tu jak komarów. Wszystko przez to, że jakaś mądrala ze Sztokholmu w swojej książeczce obsmarowała tutejszych gównem. Marianne, zaskoczona, przełknęła ślinę. Szczurołap nie przestawał gadać: – Po tych morderstwach nazjeżdżało się tu pismaków ze szmatławców i innych psycholi, żeby sobie popatrzeć na urocze miejsce zbrodni. Każdy żarł, a czego nie zżarł, to wyrzucał gdzie popadnie, i szczury się zeszły. – Anders urwał i podrapał się po jądrach. Marianne wzięła głęboki oddech. – Ten szczur całą noc biegał po sypialni, a teraz chyba znowu zanurkował do dziury w podłodze. Przestawiłam tam szafkę. – Jeżeli myślisz, że szczur nie poradzi sobie z szafką, to się mylisz – uświadomił ją Madstedt ze szczerą radością. – Złapiesz go, Anders…? Zapłacę. – To się wie, że ci słono policzę – odpowiedział natychmiast. – Odławianie szczurów to nie trzepanie dywaników. Kasa mi się należy jak szczurowi śmierć. – Może wpadniesz teraz? – rozluźniła się. – Teraz to pójdę na Statoil. Napić się kawy. – Mam dobry ekspres. Zapraszam. Napijesz się u mnie. – Nie chodzi o ekspres. – To o co? – O towarzystwo. – Rozumiem. To przyjdź, jak będziesz wracał ze stacji. – Zajdę pod wieczór. – Siedzisz tam cały dzień? – Trzeba przyjąć litry kofeiny, jak chce się złapać szczura. – Boję się szczurów. Ty na pewno tego nie rozumiesz. I nie wejdę do domu, dopóki nie skończysz roboty, a właśnie zaczęło padać. – Przecież to nie ja szczam z nieba! – krzyknął i natychmiast się rozłączył. Zaraz potem uniósł tyłek i wypuścił gazy. Poczuł podwójną ulgę. Brzuch mniej go

bolał, a rozmowa z tą Fogler przebiegła po jego myśli. Pomyślał, że to prawdziwy dar niebios: miastowi boją się szczurów, więc ma nad nimi przewagę. Wystarczy podsunąć im pod nos podtrutego zdechlaka, a już zachowują się jak idioci. Zaraz potem znowu zadzwonił telefon. Myślał, że to ta Fogler, ale to był jakiś facet, który chciał wynająć pokój na weekend. – Nie chcę u siebie żadnych obcych. – Proszę zrozumieć. Wszędzie jest już zajęte. – Pod gołym niebem też można się przekimać. – Ale my przyjeżdżamy z pięcioletnią córeczką. Jeżeli mógłby pan nam pomóc… – Mężczyzna usiłował być grzeczny, ale jego głos zdradzał objawy irytacji. Zaległo milczenie, na tyle długie, że mężczyzna poczuł potrzebę, by dorzucić jeszcze jedną informację: – To bardzo grzeczna dziewczynka. Anders w końcu wycedził: – Nie mam nic przeciwko grzecznym bachorom. – „Grzecznym bachorom”. Dobrze powiedziane. Bez owijania w bawełnę. – Po zjeździe nad jezioro trzeba się trzymać prawej strony – poinformował. – Na płocie jakiś palant narysował mi szczury. Po tym pan pozna, że jest na miejscu. – Ma pan szczury? – zaniepokoił się mężczyzna. – Tylko ja ich tu nie mam. Dobrze pan trafił z noclegiem. – Jesteśmy w piątek. – To się rozumie – potwierdził Anders i z trudem przełknął ślinę. Jakby w gardle tkwił całkiem spory chropowaty orzech. Położył telefon obok kolan na sofie. Zauważył, że plastikowa obudowa komórki jest całkiem mokra od jego łap. Spocił się. Wytarł wnętrza dłoni w drelichowe spodnie, a potem zaczął je mocno pocierać. Tak mocno, żeby aż bolało. Musiał się uspokoić. Ból ciała zawsze pomagał odciągnąć galopadę myśli. Dłonie zaczęły piec i swędzić. Zbyt dużo dobrych wiadomości może się zsumować w jedną złą. Przed tym przestrzegał go ojciec i powtarzał: „Uważaj, gówniarzu. Pewne rzeczy nie przechodzą tak szybko jak sraczka po zepsutych śledziach”. Anders nadal pamiętał o ojcowskich naukach. Ale o tych „pewnych rzeczach” chciał się przekonać na własnej skórze.

Nawet gdyby miał potem gorzko tego żałować. Marianne czekała na szczurołapa w samochodzie, paląc papierosa za papierosem. Była napięta i niewyspana, mimo to z zadowoleniem rozglądała się po okolicy. Zawsze lubiła surowy krajobraz. Żadne tam piękne parki i wypielęgnowane przestrzenie. Tu wreszcie miała kamienistą, suchą ziemię. Na takim jałowym podglebiu wyrósł piękny las. Zwarty i gesty. Aż dziw, że pomiędzy tyloma pniami zdołano utknąć te wszystkie domki. Może dlatego są niewielkie, liche, przypominające adwentowe drewniane zabawki. Jest w nich jakiś urok, jeżeli nie trzeba tu mieszkać przez cały rok. Ale ona właśnie tego chce. Być tu, gdzie inni nie chcą. Nawet jeżeli tubylcy patrzą na nią z ukosa i ledwo odpowiadają na pozdrowienia. Może wyczuwają, że ona nie chce się zaprzyjaźniać. Nie pragnie chodzić w gości ani piec ciasteczek na małe domowe przyjęcia. Od tego właśnie uciekła – od ludzi. Nagle zobaczyła tego Andersa. Przyszedł ubrany w dziwny kombinezon. Chyba sam go zrobił ze stroju dla pszczelarzy. Zatrzymał się przy jej morrisie mini. Patrzył na niego, jak mogłaby patrzeć ciężka podeszwa na karalucha. – To bardzo duży okaz – zapewniła Marianne, prowadząc szczurołapa do domu. – Jak go teraz nie złapię za ogon, to rozsypię swoje ziarno i zdechnie – wyjaśnił, rozglądając się po werandzie. – Ale trutki zasadniczo nie używam. – Znałeś dobrze poprzedniego właściciela? – zapytała, chcąc nawiązać rozmowę. – Gunnara? Może i tak. Ale tu nikt nikogo dobrze nie zna – rzucił, znikając w głębi domu. Rozejrzał się. Biała farba na ścianach i podłodze trzech pokoi. Tylko niezbędne skromne sprzęty. – Inaczej tu teraz… – Podrapał się w okolicy rozporka. – Nie ma tych gratów, które Gunnar wyławiał z jeziora – stwierdził zawiedziony. – Kupiłem od niego rower za grosze. A musiał być bardzo drogi, bo leżał całą zimę na dnie i nawet rdza go nie wzięła. W kieszonce na latarkę znalazłem palec. – Jaki palec? – Taki. – Pokazał swój palec serdeczny. – To znaczy nie mój, tylko tego topielca. – To był ludzki palec? – A jaki?! Myślałaś, że palec chomika?! To był palec. Martwy paluch. – Czyli fragment zwłok… – sprecyzowała. – A jak! Przecież nie z papieru. Wielki paluch wielkiego faceta.

– Jeżeli to prawda, co mówisz… To straszne. – E, nigdy nie żałuję miastowych. – Po palcu poznałeś, gdzie mieszkał? – Nie miał nawet jednego odcisku. To był paluch wielkiego lenia z miasta. – Co się stało z tym palcem? – zapytała, coraz mocniej przekonana, że Anders wszystko zmyśla. – Chyba nie wziąłeś sobie tego leniwego palucha na pamiątkę, co, Anders? – Wrzuciłem go do mrowisko. – Wzruszył ramionami. – Co takiego? – Lubię mrówki – odpowiedział spokojnie. – Niektórzy karmią rybki czy ptaszki. Albo zasrane pieski i kotki. Ja karmię mrówki. Fogler poczuła, że czas zmienić temat. – Ledwo kupiłam ten dom i już kłopoty. Szczury. – Jest dom, są kłopoty. Są dzieci, są zasrane galoty. – Anders wypowiedział złotą myśl flegmatycznym tonem. Stanął nad ruchomą deską, odgiął ją bardziej i bez problemu wyciągnął szczura. Za ogon, jak rybę z beczki. – To szczurzyca – obwieścił z dumą, patrząc na wijące się i piszczące zwierzę jak na trofeum. – Chyba kotna, bo gruba. Gdyby nie ja, miałabyś tu niedługo niezłe stadko. Marianne patrzyła na gryzonia ze wstrętem, ale i ze współczuciem. – Wygląda na przestraszoną…? – zapytała niepewnie. – Każda, co wpadnie w moje łapy, jest wystraszona. – Anders roześmiał się i zrobił ruch, jakby chciał rzucić jej szczura na głowę. Odskoczyła przerażona. Potem wsadził zwierzę do klatki i zapytał poważnie: – To ty napisałaś ten Plac dla dziewczynek? Nawet nie drgnęła jej powieka. – Dlaczego nie ma tam nic o mnie? – naciskał. – Widocznie Lena Oskarsson uznała, że nie miałeś nic wspólnego z morderstwami. Zdjął z twarzy siatkę ochronną i spojrzał na Marianne tak dziwnie, że szybko sięgnęła po torebkę. – Ile płacę? – zapytała.

– Zapłacisz za następnego. Pierwszego szczura zawsze odławiam gratis. – Jesteś jak diler narkotyków. Pierwsza działka za darmo. – Nie wiem, jak robią dilerzy, ale na szczurach się znam. Zawsze wracają. Skinęła głową. – Muszę uważać. Nie napijesz się kawy? – Do kawy potrzebne jest dobre towarzystwo. – Nie jesteś dżentelmenem, Anders. Nie jesteś. – Chyba dzwoniłaś po szczurołapa. Po dżentelmena to inny numer. – Schylił się, wziął klatkę ze szczurem i poszedł w kierunku drzwi. Ale zanim je otworzył, odwrócił się, wskazał na swój uniform ochronny i dodał: – To nie było na szczura, a na ciebie. – Aż tak źle o mnie myślisz? – Ten, kto chce kupić dom nad jeziorem Skiresjön, a się tu nie urodził, nie może być normalny – odparł i zbyt mocno trzasnął drzwiami. Marianne podeszła do okna. Patrzyła, jak szczurołap leniwie wspina się po zboczu, nie zważając na kapiący deszcz. Potem wzięła młotek i gniewnie przybiła odstającą deskę. 22/23 czerwca, noc z piątku na sobotę Blogerka Anne-Marie Sigfridsson odetchnęła głęboko. Znowu poczuła stęchliznę tego obrzydliwego domku nad jeziorem Skiresjön. Skuliła się i schowała w śpiworze. Najchętniej uciekłaby na koniec świata, gdyby nie wrażenie, że właśnie się na nim znajduje. Ale przecież jutro jest ten wymarzony maraton. Postara się dobrze bawić, chociaż na pewno będzie niewyspana. Nie mogła zasnąć. Białe noce wprawiały jej umysł w stan niespokojnego czuwania. Leżała i słuchała chrapania męża i rytmicznych posapywań córki. Co się stało z moim życiem? – rozmyślała. Miałam tyle możliwości, a wybrałam tandetny scenariusz niedobranego małżeństwa z jednym smutnym dzieckiem. Wiele razy chciała o tym porozmawiać, ale Widmar natychmiast się na nią wydzierał: „Ale o co ci chodzi?! Przecież masz wszystko! Co znowu? Masz

wszystko!”. Pewnie za kilka lat znajdzie sobie kochankę, a mnie przypadnie mało rozwojowa rola tej zdradzanej. Już teraz powinnam mu wbić sękaty kołek w ten chrapiący dziób, a nie leżeć obok jak wystraszone zwierzątko. I jeszcze jutro mam z nim przetańczyć całą noc?! Zależę od tego dupka finansowo, ale naprawdę nie mam pojęcia, co mogłabym robić oprócz wychowywania dziecka. Najgorsze jest to, że Amelia ma dopiero pięć lat. Po co się dręczę! Niejedna dziewczyna chciałaby poślubić wziętego kompozytora spotów reklamowych. Piosenka Widmara o płatkach śniadaniowych niemal stała się przebojem i miała mnóstwo wejść na YouTubie. Przecież masz wszystko, wmawiała sobie. Przecież masz wszystko, powtarzała w myślach, mając nadzieję, że od tej monotonnej wyliczanki wreszcie uśnie. Ale ta mantra już nie pomagała. Działała przez jakiś czas i nagle koniec. Właśnie tu, nad jeziorem Skiresjön, jej moc się wyczerpała. Anne-Marie poczuła się uwięziona i nieszczęśliwa. Oszukiwała samą siebie. Nawet na blogu grała radosną dziewczynę, specjalistkę od artystycznego make-upu. Widmar uważał blogowanie za dziecinadę, rodzaj akwizycji podkładów na twarz. Kiedy go przekonywała, że codziennie ma mnóstwo wejść i sporą liczbę stałych obserwatorów, wzruszył ramionami i pogardliwie prychnął: „Pewnie same mamuśki”. W noc poprzedzającą wyjazd na maraton przyłapał ją, jak o drugiej w nocy sprawdza obserwatorów na swoim blogu. Jak zwykle jedna osoba była przez całą dobę on line. „Adorator czuwa?” – zakpił. „O czym ty mówisz?” – Pospiesznie zamknęła klapę laptopa. „Nie udawaj, że to cię nie podnieca”. „Po prostu mam wiernego czytelnika”. „Chcesz wiedzieć? – zaśmiał się Widmar. – To ja jestem tym wiecznie obecnym. Jeden z komputerów w studiu mam włączony zawsze na twojej stronie. Rozczarowana?” – zapytał z szerokim uśmiechem. „Dlaczego mi to robisz?” „Przecież nie po to, żeby nabijać ci licznik”. „A po co?” „Żałosna jesteś. Nawet nie stać cię na coś oryginalnego. Pięćdziesiąt twarzy Anne-Marie” – wycedził z pogardą. „Daj mi spokój”.

„Szukasz swojego Greya? I tak nic z tego nie wyjdzie”. „Widmar! Ja tylko prowadzę blog o makijażu” – usiłowała mu przerwać i była na siebie wściekła, że ma płaczliwy głos. „Kogo ty oszukujesz? Nawet gdyby jakiś idiota zaplątał się w twoją wirtualną sieć, to jak tylko cię zobaczy w realu, od razu naciśnie klawisz ESCAPE” – obwieścił dumny ze swojego wymyślonego na poczekaniu dowcipu. Anne-Marie zaczęła iść w kierunku łazienki, a on doskoczył do niej i zaczął ją całować. Mocno i zaborczo. Do utraty tchu. Zawsze tak robił. Najpierw kij, potem marchewka. A teraz mocno chrapnął, po czym nastąpił długi moment bezdechu, który przyjęła nie tyle z niepokojem, ile z ulgą. Znowu seria chrapnięć. I bezdech. Anne-Marie usiadła i zobaczyła, że boazeria przy łóżku wygląda jak zroszona. Dom musiał być od dawna porządnie zawilgocony. Dotknęła opuszkami ściany: deski pokryte były śluzem. Nie musiała pociągać nosem, żeby stwierdzić, że przetrwalniki grzyba fruwają w powietrzu. Na podłodze leżała okropna wykładzina, rodzaj gąbki, cuchnęła. To pewnie od tego całą ich trójkę rozbolała głowa. Im udało się jednak zasnąć, a ona nadal czuła pulsowanie w skroniach. Raz mniejsze, raz większe. Nie ustępowało od czasu przyjazdu na wieś. Widmar powiedział, że to reakcja na zdrowe powietrze: „Do dobrego organizm też musi się przyzwyczaić”. Fanatyk zdrowego stylu życia. Ma bliższe związki z fasolką mung niż z żoną. A ona jest na tyle głupia, że godzi się z tym i w tajemnicy wymyka na frytki, mówiąc, że zabrakło im kawy. Ból w skroniach zaczął promieniować aż do nasady nosa. Anne-Marie pomasowała sobie skronie. Dobrze, że będą tu tylko przez dwa dni. Brud i coś jeszcze… Coś, co Widmar określił jako „zapach zdrowego prostego życia”. Kiedy tu przyjechali, chciała natychmiast zmienić lokum, szepcząc, że jest po prostu strasznie. Widmar oskarżył ją o życie w toksycznej chmurze dezodorantów. Teraz wie – trzeba było mocniej zaprotestować. Zawsze mu ulega. Na pewno znaleźliby lepszą kwaterę. Nie uwierzę, że w okolicy mieszkają sami flejtuchowaci samotni mężczyźni. Poczuła mdłości. Chyba powinna zaczerpnąć świeżego powietrza. Wstała i otworzyła drzwi do przechodniego salonu. W przeciwległej ścianie zobaczyła drzwi wejściowe. Były otwarte na oścież i wydawało się, że lekka mgła białych nocy wpływa do domu. Tylko kilka kroków przez las i ból głowy pewnie zaraz przejdzie, pomyślała, ruszając do przodu. Nagle zobaczyła, że Anders Madstedt, od którego wynajęli

kwaterę, siedzi w dziwnej pozycji na sofie wystawionej przed dom. Mebel sprawiał wrażenie brudnej, napęczniałej gąbki. Przesiąkniętej wilgocią i spermą tego typa. Chyba śpi…? – pomyślała. Nagle bosa stopa szczurołapa poruszyła się i zaczęła turlać butelkę po fińskiej wódce. To na pewno nie był sielski obrazek, jaki spodziewała się tu zastać. Poczuła, że zaraz zwymiotuje. Na szczęście przywiozła tu swoje śpiwory i poduszki. Nie położyłaby się w tych wilgotnych betach. Ale właśnie wtedy, w szczytowym momencie obrzydzenia, zorientowała się, że coś ją łączy z tym paskudnym Andersem. Może dla niego to nie stanowiło problemu, chociaż pomimo zarostu oszpecenia na twarzy były widoczne. Miała podobne. Wyglądały jak ślady po ospie. Nauczyła się je trochę maskować, przetestowawszy wcześniej setki fluidów. To właśnie z tego zrodziła się jej pasja do makijażu. Była ciekawa: Anders taki się urodził czy coś się wydarzyło? Zadała sobie to pytanie i natychmiast z odrazą wróciła do łóżka. Położyła się obok męża. Zamknęła oczy. Ból głowy nie ustępował. Chyba się nawet nasilił i promieniował aż do żuchwy. Znów naszły ją mdłości. Przypomniała sobie jeden ze swoich blogowych wpisów pod instrukcją makijażu do tanga: „Kiedy tańczysz tango, nawet samotność wydaje się cudowna”. Pomyślała, że jutro będzie o krok bliżej do nowego życia, i poczuła się lepiej. Wreszcie zasnęła. Spała tak mocno, że nie słyszała, jak Anders Madstedt uchyla drzwi, żeby przez długą chwilę wpatrywać się w śpiącą Amelię. Spojrzenie musiało być tak mocne, że Amelia się obudziła. Otworzyła oczy i usiadła na łóżku. Żadne z nich się nie uśmiechnęło, nie zrobiło ani jednego grymasu. Tylko długo nie odrywali od siebie wzroku. W końcu Anders zamknął drzwi. Amelia patrzyła na cienie w szparze pod drzwiami. Ten pan chodzi w tę i z powrotem. Ona też tak lubiła dreptać pod drzwiami sypialni rodziców. Nigdy jej nie otwierają. Nawet nie wiedzą, że ona tam jest. Położyła się i naciągnęła śpiwór pod brodę. Szybko zrobiło jej się gorąco. Przez moment szukała w śpiworze pluszowego króliczka Pinki. Schował się w fałdach materiału. Pogładziła go po różowych uszkach, na koniec dała mu całusa. Ułożyła go delikatnie w zagłębieniu poduszki, a sama wstała. Podeszła do łóżka rodziców. Śpią. Tata na plecach. Chrapie. Mama wtula się

w niego. Przypomina teraz wielkiego pluszaka. Mama jest lepsza, jak śpi. Wtedy ani się nie śmieje, ani zaraz potem nie płacze. Amelia nachyliła się nad matką. Usłyszała jej nierówny oddech. Szybki. Jak u ptaszka, którego dali jej kiedyś do potrzymania w sklepie zoologicznym. Jego serduszko pragnęło przebić się przez piórka. Nie, nie chciała mieć ptaszka. Od razu wiedziała, że jeśli coś mu się stanie, zapłacze się na śmierć. Wyszła z pokoju. Cichutko. Wstrzymując oddech. Na sofie przed domem siedział ten Anders. Poprawiał sobie spodnie. Chyba są za ciasne i go piją. Jak kostium Różowego Króliczka, który dostała od mamy. Musiały go wymienić na większy. Amelia usiadła obok Andersa. Brzydko tu pachnie, ale ten pan płacze. Ona bardzo nie lubi, kiedy ktoś płacze. Jak mama płacze, natychmiast wtula się w jej bok i mamie od razu jest lepiej. Tak samo było z tym Andersem. Amelia wcisnęła się pod jego pachę, a po chwili zadarła głowę, żeby sprawdzić, czy on nadal płacze. Już nie płakał, uśmiechał się i patrzył na jej usta. Rozchylił wargi i widać, jakie ma żółte zęby. Jak szczur, którego widziała narysowanego na opakowaniu w przedpokoju. Tata powiedział, że to trutka na szczury. I że ma nadzieję, że jest ekologiczna. Wtedy ten Anders podniósł głos i powiedział, że to żadne tam eko-sreko, tylko porządne ziarna, co od razu dają szczurzym skurwielom w czub. Tata tylko pokiwał głową, a Amelia nie mogła oderwać oczu od gryzonia na pojemniku. Takich zębów nie widziała w żadnej kreskówce. A teraz, kiedy była tak blisko tego Andersa, zauważyła, że on też ma szczurze zęby. Wielkie i żółte. Może jest królem szczurów? – rozmyślała przez dłuższą chwilę. Albo jego mama była biedną szczurzycą, a tatuś bogatym człowiekiem? – Co się gapisz? – zapytał Anders. – Przydałby ci się aparat. – Jaki znowu aparat, do diabła?! – Ortodontyczny. – To stare zęby, i tak zaraz wylecą – odpowiedział cicho. Tak cicho, że Amelia prawie go nie usłyszała. Dostrzegła za to włosy w jego uszach. Takie, jakie mają psy. Bardzo chciałaby mieć owczarka niemieckiego, ale nie naprawdę. Wystarczaly jej zdjęcia owczarków w Internecie. Żywy pies mógłby umrzeć, a wtedy na pewno by się rozpłakała.

– Mama nie lubi, jak płaczę – wyznała na głos. – Tylko głupie bachory ryczą z byle powodu, jakby im kto łapy z zawiasów wyrywał. Dlaczego masz płakać? – Przerwał i spojrzał na nią. – Takich jak ty szkoda na to parszywe życie – wyrzucił z siebie cicho, zacisnął usta i podrapał się palcem w ucho. – Anders, a ty jesteś królem owczarków? – Że jak? – Twoja mamusia była biedną owczarką, a tatuś bogatym człowiekiem? – Pojebało cię?! – Bo masz włosy w uszach. – I co? Rosną, to mam. – Powinieneś je częściej myć. Mam różowe mydełko, pachnie poziomkami, dać ci? – Brzydko pachnę? – No pewnie. – Gdybym wiedział, że będę siedział na sofie z taką bachorzycą, pewnie bym się umył. – Anders Madstedt uśmiechnął się szeroko. Amelia spostrzegła, że jego tylne zęby nie są żółte, ale brązowe, prawie czarne. – Uśmiechasz się teraz? – zapytała. – Tak. – Bo wyglądasz, jakbyś dyszał. Odpowiedziało jej milczenie. – Mogę iść spać? Znowu brak odpowiedzi. – Mogę iść spać? – powtórzyła. – Popatrz, mam odmrożone ręce. – Anders rozczapierzył dłonie. – Ale różowe! Śliczne – ucieszyła się Amelia. – I nos. Czerwony kulfon, nie? Prawie mi odpadł tamtej diabelskiej zimy. Jak wróciłem z rybami, to wyglądał, jakbym go uciął i wrzucił na miesiąc do zamrażarki. – Nie wrzuca się nosów do zamrażarki. – Fajnie się nastraszasz. Mrozić można wszystko. Nosy i cipy. – Przerwał na moment. – Wiesz, co to cipka? Amelia nic nie odpowiedziała, tylko powoli uniosła rękę i wskazała miejsce