uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Lisa Gardner - D.D. Warren 05 - Kochac mocniej

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Lisa Gardner - D.D. Warren 05 - Kochac mocniej.pdf

uzavrano EBooki L Lisa Gardner
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 116 osób, 87 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 405 stron)

Lisa Gardner KOCHAĆ MOCNIEJ „Lapidarny styl, przewrotne intrygi, złożone charaktery postaci. Skrupulatnie dopracowane szczegóły. Lisa Gardner jest najlepszą autorką thrillerów naszych czasów”. STEVE BERRY Brian Darby leży martwy na kuchennej podłodze. Jego żona, funkcjonariuszka policji stanowej, Tessa Leoni, twierdzi, że zastrzeliła go w obronie własnej, a sińce na jej ciele przemawiają za tym, że mówi prawdę. Dla doświadczonej detektyw D.D. Warren powinna to być banalna sprawa. Problem w tym, że zniknęła sześcioletnia córeczka Tessy, a funkcjonariuszka odmawia złożenia zeznań w tej sprawie. Podczas gdy śledztwo nabiera rozmachu, przeobrażając się w gorączkowe i szeroko zakrojone poszukiwania zaginionego dziecka, Warren musi połączyć siły ze swym byłym partnerem, Bobbym Dodge’em z policji stanowej, aby przebić się przez mur policyjnych układów, starając się zgłębić mechanizmy rządzące psychiką funkcjonariuszki i odsłaniając jej rodzinne sekrety. Czy wyszkolona policjantka faktycznie mogłaby zastrzelić swojego męża? Czy matka skrzywdziłaby własne dziecko? 2 Prolog Kogo kochasz? To pytanie, na które każdy powinien znać odpowiedź. Pytanie, które nadaje sens życiu, wyznacza kierunek przyszłości, rządzi niemal każdą minutą twojego dnia. Proste, gładkie, ujmujące.

Kogo kochasz? Zadał mi to pytanie i zastanawiając się nad odpowiedzią, poczułam, jak ciąży mi mój służbowy pas, jak krępuje mi ruchy kamizelka kuloodporna i jak ciasne jest rondo zsuniętego nisko na czoło kapelusza od munduru. Powoli opuściłam rękę, zaledwie muskając palcami rękojeść sig-sauera, który spoczywał w kaburze. - Kogo kochasz? - krzyknął znowu, jeszcze głośniej i bardziej natarczywie. Moje palce dotknęły tylko służbowej broni i natrafiły na jedną z czarnych skórzanych szlufek, które podtrzymywały mi pas na biodrach. Rzepy puszczały z głośnym trzaskiem, kiedy odpinałam je jeden po drugim. Następnie sięgnęłam do metalowej klamry i po chwili dziewięciokilogramowy pas, obciążony pistoletem, paralizatorem i teleskopową pałką, zsunął się z moich bioder i zawisł między nami. - Nie rób tego - wyszeptałam, próbując po raz ostatni przemówić mu do rozsądku. - To nie wystarczy - odparł z ledwie dostrzegalnym uśmiechem. - Już za późno. - Gdzie jest Sophie? Co zrobiłeś? - Pas. Na stół. Natychmiast. - Nie. - Broń. Połóż ją na stole. Ale już. 3 W odpowiedzi stanęłam szerzej na nogach. Znajdowałam się na środku kuchni, z pasem wciąż w lewej ręce. Cztery lata mojego życia, podczas których patrolowałam autostrady Massachusetts, zobowiązana przysięgą, by ochraniać i bronić. Miałam po swojej stronie wyszkolenie i doświadczenie. Mogłam sięgnąć po sig-sauera. Zdobyć się na to, złapać broń i otworzyć ogień.

Pistolet tkwił w kaburze pod tak nieporęcznym kątem, że jego wyciągnięcie zajęłoby mi kilka bezcennych sekund. A on przyglądał mi się bacznie, czekając na jakiś podejrzany ruch. Niepowodzenie mogło mnie drogo kosztować. Kogo kochasz? Miał rację. Ostatecznie do tego wszystko się sprowadzało. Kogo kochasz i jak dużo jesteś w stanie dla niego zaryzykować. - Broń! - zagrzmiał. - Ale już, do cholery! Pomyślałam o mojej sześcioletniej córeczce, o zapachu jej włosów, o jej szczupłych ramionach oplatających moją szyję, o dźwięku jej głosu. „Kocham cię, mamusiu” - szeptała co wieczór, kiedy kładłam ją do łóżka. Też cię kocham, skarbie. Kocham cię. Jego ręka drgnęła, gdy niepewnie sięgnął w stronę mojego pasa i przypiętej do niego broni. Ostatnia szansa… Spojrzałam mężowi prosto w oczy. Trwało to może ułamek sekundy. Kogo kochasz? Podjęłam decyzję. Położyłam policyjny pas na kuchennym stole. A on chwycił sig-sauera i strzelił. 4 Rozdział 1 Sierżant D. D. Warren mogła czuć się dumna ze swych wybitnych zdolności śledczych. Po przeszło dwunastu latach służby w bostońskiej policji wiedziała, że badając miejsce zbrodni, nie wystarczy się tylko rozejrzeć i zasięgnąć języka, ale trzeba zaangażować w dochodzenie wszystkie zmysły. Czuła gładki otwór wywiercony w gipsowej ścianie przez rozgrzany i wirujący pocisk wystrzelony z dwudziestkidwójki. Nasłuchiwała dobiegających zza ścian głosów sąsiadów, wiedziała bowiem, że jeśli będzie w stanie ich

dosłyszeć, to i oni na pewno słyszeli, co tu się działo. D. D. zawsze przyglądała się dokładnie, jak upadło ciało: czy poleciało do przodu, czy do tyłu, czy obróciło się lekko na bok. Starała się wychwycić cierpką woń prochu, która utrzymywała się w powietrzu jeszcze przez dwadzieścia albo trzydzieści minut po ostatnim strzale. Wiele razy udało się jej oszacować czas zgonu na podstawie zapachu krwi, który podobnie jak w przypadku świeżego mięsa, z początku był łagodny, ale z każdą godziną stawał się coraz cięższy i bardziej ziemisty. Tego dnia jednak nie zamierzała robić żadnej z tych rzeczy. Leniwy niedzielny poranek spędzała ubrana w szare spodnie od dresu i przydługą koszulę flanelową Alexa. Siedziała przy stole w jego kuchni i ściskając masywny gliniany kubek z kawą, liczyła powoli do dwudziestu. Doszła do trzynastu. Alex zatrzymał się właśnie przy drzwiach wejściowych, by owinąć szyję niebieskim szalikiem. Zanim doliczyła do piętnastu, Alex założył szalik. Sięgnął teraz po czarną wełnianą czapkę i skórzane rękawiczki. Temperatura na zewnątrz spadła do minus sześciu stopni. Ziemię pokrywała 5 dwudziestocentymetrowa warstwa śniegu, a na koniec tygodnia zapowiadano kolejne obfite opady. Marzec w Nowej Anglii wcale nie oznaczał nadejścia wiosny. Cały dzień Alexa wypełniały zajęcia w akademii policyjnej, gdzie uczył studentów między innymi takich rzeczy jak analiza miejsca zbrodni. Nazajutrz jednak obydwoje mieli wolne, co nie zdarzało się często i dawało im sposobność, by spędzić czas w jakiś miły sposób. Jeszcze nie zdecydowali, co będą robili. Może wybiorą się na łyżwy w parku Boston Commons. Może pojadą na wycieczkę do Isabella Stewart Gardner Museum. A może będzie to jeden z tych leniwych dni, w jakie zazwyczaj wylegiwali się przytuleni na sofie z wielką

miską popcornu na maśle i oglądali stare filmy. Zaciśnięte na glinianym kubku dłonie D. D. zadrżały. Dobra, bez popcornu. Doliczyła do osiemnastu, dziewiętnastu, dwudziest… Alex założył rękawiczki, chwycił sfatygowaną aktówkę z czarnej skóry i podszedł do niej. - Nie tęsknij za mną za bardzo - powiedział, całując ją w czoło. D. D. zamknęła oczy, wypowiadając w myślach liczbę dwadzieścia, po czym zaczęła odliczać w tył, od dwudziestu do zera. - Cały dzień będę pisała do ciebie listy miłosne z małymi serduszkami zamiast kropek nad „i” - odparła. - W twoim szkolnym segregatorze? - Coś w tym rodzaju. Alex cofnął się o krok. D. D. doliczyła do czternastu. Kubek z kawą zadrżał w jej dłoniach, lecz Alex najwyraźniej tego nie zauważył. Westchnęła głęboko i dalej liczyła wytrwale. Trzynaście, dwanaście, jedenaście… 6 Spotykali się ze sobą od przeszło pół roku. Na tym etapie ona miała do swojej dyspozycji całą szufladę w jego małym wiejskim domku, a jemu przypadł w udziale kącik w szafie w jej mieszkaniu na North End. Kiedy Alex prowadził zajęcia, było im wygodniej mieszkać tutaj. Kiedy ona pracowała, było im łatwiej żyć w Bostonie. Nie mieli ustalonego harmonogramu. Pociągało to za sobą konieczność planowania i jeszcze bardziej utrwalało ich związek, którego granic obydwoje starali się nie precyzować zbyt dokładnie. Cieszyli się swoim towarzystwem. Alex respektował jej zwariowany tryb pracy detektywa wydziału zabójstw. Ona była pełna uznania dla zdolności kulinarnych Alexa, w którego żyłach od trzech pokoleń płynęła włoska krew. Widziała, że obydwoje nie mogą doczekać się wspólnego wieczoru, ale potrafili też przetrwać noce,

które musieli spędzić osobno. Byli dwojgiem niezależnych i dojrzałych ludzi. Ona właśnie dobiła czterdziestki. Alex przekroczył tę granicę kilka lat wcześniej. Nie przypominali rozpalonych nastolatków, którzy całymi dniami myślą wyłącznie o sobie nawzajem. Alex był wcześniej żonaty. D. D. po prostu wystrzegała się tego. Żyła pracą, co niektórzy uważali za niezdrowe, ale do cholery z nimi. Jakoś udało się jej przetrwać. Dziewięć, osiem, siedem… Alex otworzył drzwi wejściowe i stanął twarzą w twarz z nieprzyjazną pogodą. Mroźny powiew przedarł się przez niewielki hol i D. D. poczuła zimno na policzkach. Zadrżała i jeszcze mocniej ścisnęła kubek. - Kocham cię - powiedział Alex, przestępując próg. - Ja ciebie też. 7 Kiedy zatrzasnęły się drzwi, D. D. ruszyła pędem korytarzem do łazienki, by zwymiotować. Dziesięć minut później wciąż leżała rozciągnięta na podłodze łazienki. Miała przed oczami ozdobne płytki z lat siedemdziesiątych, całe tuziny małych beżowych, brązowych i złocistych kwadracików. Gdy na nie patrzyła, czuła, że znowu zbiera jej się na wymioty. Zauważyła jednak, że ich liczenie jest całkiem niezłym ćwiczeniem medytacyjnym, oddała mu się więc, czekając, aż ochłoną jej policzki i rozluźni się skurczony żołądek. Usłyszała dzwonek komórki. Spojrzała na wyświetlacz bez - co zrozumiałe, zważywszy na okoliczności - szczególnego zainteresowania. Potem jednak zobaczyła, kto dzwoni, i postanowiła się nad nim zlitować. - Co jest? - zapytała. Tymi słowami witała zwykle swego byłego kochanka, obecnie

żonatego detektywa policji stanowej, Bobby’ego Dodge’a. - Mam niewiele czasu. Posłuchaj uważnie. - Nie siedzę na posterunku - odparła machinalnie. - Nowymi zgłoszeniami zajmuje się Jim Dunwell. Jemu zawracaj głowę. Zmarszczyła czoło. Bobby nie zadzwoniłby do niej w sprawie śledztwa. Jako policjantka wydziału zabójstw dostawała wytyczne od dyspozytora z komendy miejskiej, a nie od detektywów ze stanowej. Bobby mówił dalej, jak gdyby w ogóle nie dosłyszał jej słów. - Mam tu niezły burdel, ale dam sobie głowę uciąć, że to nasz burdel, więc musisz mnie wysłuchać. Tuż obok siedzi szefostwo, naprzeciwko dziennikarze. Wejdziesz od tyłu. Nie spiesz się, obejrzyj wszystko dokładnie. Ja już straciłem orientację, a uwierz mi - w tym przypadku nie możemy sobie pozwolić na żadne przeoczenie. 8 D. D. jeszcze bardziej zmarszczyła czoło. - Co jest grane, Bobby? Nie mam pojęcia, o czym mówisz, nie wspominając już, że mam dzisiaj wolne. - Już nie masz. Bostoński wydział zabójstw będzie chciał przydzielić tę sprawę kobiecie, a policja stanowa musi wcisnąć do ekipy kogoś od siebie, najlepiej byłego gliniarza z prewencji. Decyzja na górze zapadła i to właśnie my będziemy nadstawiać tyłki. D. D. usłyszała teraz nowy dźwięk dobiegający z sypialni. Sygnał jej pagera. Szlag by to trafił! Wzywano ją, a to oznaczało, że w paplaninie Bobby’ego był jakiś sens. Powoli wstała, chociaż trzęsły jej się nogi i miała wrażenie, że znowu zwymiotuje. Musiała zmobilizować całą siłę woli, żeby zrobić pierwszy krok, ale potem było już łatwiej. Ruszyła w stronę sypialni. Już nieraz przepadł jej w ten sposób wolny dzień. A teraz stanie się to po raz kolejny. - Co powinnam wiedzieć? - zapytała już bardziej rześkim głosem, przyciskając telefon do ucha ramieniem. - Śnieg - wymamrotał Bobby. - Na ziemi, na drzewach, na oknach… Cholera. Wszędzie szwendają się gliniarze.

- Wywal ich stamtąd! Jeśli ja tu rządzę, wywal ich. Sięgnęła po leżący na nocnym stoliku pager i spojrzała na wyświetlacz, po czym zaczęła ściągać dresowe spodnie. - Trzymają się z dala od domu. Uwierz mi, nawet szefowie wiedzą, że nie należy zacierać śladów na miejscu przestępstwa. Ale nie wiedzieliśmy, że zaginęła dziewczynka. Mundurowi zaplombowali drzwi do domu, ale na podwórko może wejść każdy. I teraz wszystko tam zadeptują. Nie mogę znaleźć punktu zaczepienia. Musimy go znaleźć. D. D. zsunęła spodnie i zaczęła rozpinać flanelową koszulę Alexa. - Kto jest ofiarą? 9 - Czterdziestodwuletni biały mężczyzna. - Kto zaginął? - Sześcioletnia biała dziewczynka. - Masz podejrzanego? Nastąpiła długa pauza. - Po prostu przyjedź - rzekł Bobby lakonicznie. - To sprawa dla ciebie i dla mnie. Nasze śledztwo, nasz problem. Musimy to szybko rozwiązać. Po tych słowach się rozłączył. D. D. spojrzała wściekle na komórkę i rzuciła ją na łóżko, by założyć białą bluzkę. No dobra. Jeden zabity i zaginione dziecko. Policja stanowa jest już na miejscu, ale to teren działania lokalnego wydziału zabójstw. Po co tu, do cholery, stanowa… I wtedy, jak to wytrawny detektyw, D. D. połączyła wszystko w całość. - O kurwa! D. D. nie czuła już mdłości. Była wściekła. Zabrała pager, legitymację służbową i zimową kurtkę. A potem, z głową pełną informacji przekazanych przez Bobby’ego, zaczęła się

przygotowywać, by stawić czoła temu, co zastanie na miejscu zbrodni. 10 Rozdział 2 Kogo kochasz? Poznałam Briana na ogrodowym przyjęciu z okazji Święta Niepodległości. W domu Shane’a. Zazwyczaj odrzucałam tego rodzaju zaproszenia, ale ostatnio uświadomiłam sobie, że nie powinnam robić tego bez zastanowienia. Jeżeli nie ze względu na samą siebie, to chociażby dla Sophie. Przyjęcie nie było zbyt duże. Może ze trzydzieści osób czy coś koło tego: policjanci i kilka rodzin z sąsiedztwa. Zjawił się podpułkownik, co było poniekąd honorem dla gospodarza, ale większość zaproszonych stanowili funkcjonariusze ze służby patrolowej. Zauważyłam, że obok grilla stoją czterej faceci z naszego posterunku z butelkami piwa w dłoniach i dokuczają Shane’owi, który pieczołowicie układał na ruszcie nową partię kiełbasek. Dwoma piknikowymi stolikami na wprost nich zdążyły już zawładnąć roześmiane żony gliniarzy, które w przerwach między doglądaniem dzieci sączyły margeritę. Inni goście kręcili się po domu, by skosztować sałatki z makaronem albo obejrzeć ostatnie kilka minut meczu. Przerywali pogawędki, aby coś przekąsić albo się napić. Robili to, co zwykle robią ludzie w słoneczne niedzielne popołudnia. Schroniłam się w cieniu starego dębu. Na prośbę Sophie założyłam letnią sukienkę w pomarańczowe kwiaty i moje jedyne eleganckie sandały w połyskliwie złocistym kolorze. Stałam plecami do drzewa na lekko rozstawionych nogach, przyciskając łokcie do nieuzbrojonych boków. Policjantka może chwilowo porzucić służbę, ale służba nigdy nie porzuca policjantki. 11 Wypadało mi wmieszać się w towarzystwo, ale nie wiedziałam, od czego zacząć. Czy przysiąść się do nieznajomych kobiet, czy zrobić

coś, co przyszłoby mi z większą łatwością, i zagadać do mężczyzn? Nieszczególnie odnajdywałam się w damskim gronie, ale nie mogłam też pokazać, że dobrze się bawię wśród facetów - wtedy ich żony przestałyby się śmiać i zaczęły piorunować mnie wzrokiem. Trzymałam się więc na uboczu, z piwem, którego zresztą nie pijam, w ręku. Czekałam, aż impreza osiągnie etap, kiedy będę mogła kulturalnie się ulotnić. Przez większość czasu przyglądałam się mojej córce, która sto metrów dalej zanosiła się od śmiechu, turlając się w dół trawiastego zbocza w towarzystwie kilkorga innych dzieci. Miała policzki umorusane czekoladą, a jej różowa sukienka była już cała w zielonych plamach. Kiedy zatrzymała się u podnóża wzniesienia, złapała za rękę stojącą obok dziewczynkę i obie wbiegły z powrotem na górkę tak szybko, jak tylko potrafiły ponieść je trzyletnie nogi. Sophie zawsze błyskawicznie nawiązywała znajomości. Z wyglądu przypominała mnie, ale pod względem osobowości była zupełnie inna: towarzyska, śmiała i wylewna. Gdyby to zależało od niej, całe dni spędzałaby otoczona ludźmi. Prawdopodobnie dominował u niej gen odpowiedzialny za urok osobisty; musiała odziedziczyć go po ojcu, bo na pewno nie po mnie. Sophie w towarzystwie nowej koleżanki wbiegła na wzniesienie. Pierwsza położyła się na trawie, a jej krótkie ciemne włosy wyraźnie kontrastowały z kępą żółtych mleczy. A potem zawirowały mi przed oczami jej pulchne ramiona i wierzgające nogi; kiedy zaczęła toczyć się w dół, jej dźwięczny śmiech rozbrzmiał pod bezkresnym błękitem nieba. Podniosła się oszołomiona i zauważyła, że się jej przyglądam. 12 - Kocham cię, mamusiu - krzyknęła i znów puściła się pędem pod górę. Patrzyłam, jak biegnie, i nie po raz pierwszy pożałowałam, że nie

było mi dane zdobyć wiedzę na temat tego wszystkiego, co kobieta taka jak ja wiedzieć powinna. - Cześć. Od grupki gości odłączył się jakiś mężczyzna i podszedł do mnie. Na oko przed czterdziestką, metr osiemdziesiąt wzrostu, osiemdziesiąt kilo wagi, krótko przycięte jasne włosy i umięśnione ramiona. Zważywszy na charakter przyjęcia, pomyślałam, że to gliniarz, ale nigdy wcześniej go nie widziałam. Wyciągnął do mnie rękę. Ociągając się, podałam mu dłoń. - Brian - przedstawił się. - Brian Darby. - Skinął głową w stronę domu. - Mieszkam przy tej samej ulicy. A ty? - Hm. Tessa. Tessa Leoni. Znam Shane’a z pracy. Czekałam na jeden z tych nieuniknionych komentarzy, jakie zawsze wygłaszali mężczyźni, dowiedziawszy się, że mają do czynienia z policjantką. „Jesteś gliną? To ja lepiej będę grzeczny”. Albo: „Och, a gdzie twój pistolet?”. A te i tak należały do najbardziej subtelnych. Brian jednak tylko pokiwał głową. W jednej ręce trzymał butelkę Bud Lighta, a druga spoczywała w kieszeni jego piaskowych szortów. Miał na sobie niebieską koszulę ze złotym emblematem na kieszonce, ale był do mnie zwrócony pod takim kątem, że nie byłam w stanie go zidentyfikować. - Muszę ci coś wyznać. Spięłam się w sobie. 13 - Shane powiedział mi, kim jesteś - kontynuował. - Ale to moja zasługa, bo sam go o ciebie zapytałem. Piękna kobieta, która stoi samotnie. Warto było przeprowadzić małe rozpoznanie. - I co ci powiedział? - Że nie mam u ciebie żadnych szans. Oczywiście połknąłem haczyk. - Shane plecie bzdury. - Przeważnie tak. Nawet nie tknęłaś piwa.

Spojrzałam w dół, jakbym dopiero teraz zauważyła butelkę w mojej dłoni. - To część rozpoznania - ciągnął Brian swobodnie. - Trzymasz piwo, ale go nie pijesz. Może wolałabyś margaritę? Mogę ci przynieść. Chociaż - spojrzał wymownie w stronę hałaśliwej gromadki kobiet, które były już po trzeciej kolejce i co chwilę zgodnie wybuchały śmiechem - trochę się boję. - Nie ma sprawy. - Stanęłam swobodniej i rozluźniłam się. - Tak naprawdę nie piję. - Masz służbę? - Dziś nie. - Nie jestem gliną, więc nie będę udawał zorientowanego, ale zadaję się z Shane’em od dobrych pięciu lat i mogę powiedzieć, że kojarzę zasady. Służba to znacznie więcej niż patrolowanie autostrad i wypisywanie mandatów. Mam rację, Shane? - Brian podniósł głos, by można go było usłyszeć na patio, gdzie funkcjonariusze policji stanowej tradycyjnie utyskiwali na robotę. Shane w odpowiedzi uniósł prawą dłoń i pokazał sąsiadowi środkowy palec. - Shane to malkontent - odparłam równie donośnym tonem. Shane obdarzył mnie takim samym gestem. Kilku facetów parsknęło śmiechem. 14 - Od dawna z nim pracujesz? - zapytał Brian. - Od roku. Jestem nowa. - Naprawdę? Dlaczego postanowiłaś zostać gliną? Wzruszyłam ramionami. Znów poczułam się skrępowana. Było to jedno z tych pytań, które zadawali mi wszyscy, a ja nie wiedziałam, co na nie odpowiedzieć. - Wydawało mi się wtedy, że to niezły pomysł. - A ja pracuję w marynarce handlowej - oznajmił Brian. - Na tankowcach. Wypływam na kilka miesięcy, potem kilka miesięcy w domu i znowu w rejs. Ta robota rozwala życie osobiste, ale i tak ją

lubię. Nigdy się nie nudzę. - W marynarce handlowej? A czym się zajmujesz… Ochroną przed piratami czy czymś w tym rodzaju? - Nie. Pływamy z zatoki Puget na Alaskę i z powrotem. Na tym odcinku rzadko pojawiają się somalijscy piraci. A poza tym jestem inżynierem. Dbam o to, żeby na statku wszystko działało. Lubię przewody, zębatki i wirniki. Za to spluwy budzą we mnie przerażenie. - Sama też niespecjalnie się nimi przejmuję. - Zabawne podejście, jak na policjantkę. - Czy ja wiem… Automatycznie skierowałam wzrok w stronę Sophie, by sprawdzić, co robi. Brian podążył za moim spojrzeniem. - Shane mówił, że masz trzyletnią córeczkę. Wykapana mama. Nie ma szans, żebyś przez pomyłkę zabrała do domu inne dziecko z tej imprezy. - Shane powiedział ci, że mam dziecko, a ty mimo to połknąłeś haczyk? Brian wzruszył ramionami. 15 - Dzieci są fajne. Nie mam swoich, co nie znaczy, że mam coś przeciwko nim - stwierdził, po czym zapytał od niechcenia: - Jakiś ojciec na horyzoncie? - Nie. Nie wyglądał na uradowanego tą wiadomością, popadł raczej w zadumę. - Musi być ci ciężko - służyć w policji i wychowywać dziecko. - Dajemy radę. - Nie wątpię. Mój ojciec umarł, kiedy byłem chłopcem. Zostawił matkę samą, z pięcioma dzieciakami na głowie. Też daliśmy sobie radę i podziwiam ją za to. - Co się stało z twoim ojcem?

- Atak serca - odparł i wskazał głową w stronę Sophie, która teraz bawiła się w berka. - A co się stało z jej ojcem? - Wybrał lepszy model. - Faceci to durnie - mruknął z tak szczerym przekonaniem, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Zarumienił się. - Mówiłem ci, że mam cztery siostry? Jak ma się cztery siostry, dzieją się różne rzeczy. Dlatego mojej matce należy się podwójny szacunek, nie tylko za to, że dała sobie radę, wychowując nas samotnie, ale że dała sobie radę jako samotna matka czterech córek. I nigdy nie widziałem, żeby piła coś mocniejszego od ziołowej herbaty. Wyobrażasz sobie? - Twarda kobieta - przyznałam. - Skoro nie chcesz piwa, to może też jesteś amatorką ziołowych herbatek? - Kawy. - Ach, to moja ulubiona używka - odparł i spojrzał mi w oczy. - Może więc, Tesso, pewnego popołudnia mógłbym cię zaprosić na filiżankę? W twojej albo w mojej okolicy. Tylko daj mi znać. 16 Znów przyjrzałam się uważnie Brianowi Darby’emu. Ciepłe brązowe oczy, beztroski uśmiech, muskularne ramiona. - Dobrze - usłyszałam własną odpowiedź. - To niezły pomysł. Wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia? Ja nie. Jestem zbyt wykształcona, zbyt roztropna na takie bzdury. A może po prostu się tego wystrzegałam. Umówiłam się z Brianem na kawę. Okazało się, że kiedy Brian przebywa w domu, jest panem swojego czasu. Dzięki temu mogliśmy się spotkać pewnego popołudnia, gdy już zdążyłam dojść do siebie po nocnej zmianie, a jeszcze nie musiałam odbierać Sophie z przedszkola. Potem, w wolny od służby wieczór, poszliśmy na mecz Red Soxów i zanim się zorientowałam, Brian wybrał się ze mną i z Sophie na piknik.

Sophie zakochała się w nim natychmiast. W ciągu kilku sekund wspięła mu się na plecy i zażądała przejażdżki. Brian posłusznie ruszył galopem przez park z wczepioną w jego włosy piszczącą trzylatką, która z całych sił krzyczała: „Szybciej!”. Po tej zabawie padł na koc, a Sophie poszła zrywać mlecze. Spodziewałam się, że wręczy je mnie, ale ona podeszła do Briana. Brian niepewnie przyjął kwiaty, a kiedy w końcu uświadomił sobie, że dziecinny bukiet jest przeznaczony właśnie dla niego, cały się rozpromienił. Wygodniej było nam spędzać weekendy w jego domu, który w przeciwieństwie do mojego ciasnego jednopokojowego mieszkania miał prawdziwy ogród. Razem przygotowywaliśmy kolacje, podczas gdy Sophie biegała wokół domu z psem Briana, leciwym owczarkiem niemieckim imieniem Duke. Brian kupił plastikowy dziecięcy basenik i zawiesił huśtawkę na konarze starego dębu. 17 W pewien weekend, kiedy utknęłam w pracy, przyjechał i zrobił w mojej lodówce zapasy wystarczające dla mnie i dla Sophie na cały tydzień. A pewnego wieczoru, kiedy po wezwaniu do wypadku, w którym zginęła czwórka dzieciaków, wpatrywałam się w ścianę sypialni, z trudem utrzymując głowę w pionie, czytał Sophie bajkę na dobranoc. Potem siedziałam przytulona do niego na kanapie, a on opowiadał mi o swoich czterech siostrach, między innymi o tym, jak kiedyś zdybały go śpiącego na sofie i zrobiły mu makijaż. Dwie godziny jeździł na rowerze po okolicy z błękitnymi cieniami na powiekach i różową szminką na ustach, zanim przypadkiem nie zauważył swojego odbicia w jakimś oknie. Śmiałam się z tej historii. A potem się rozpłakałam. A potem on objął mnie mocniej i obydwoje milczeliśmy. Minęło lato. Nastała jesień i przyszedł czas rozstania. Wypływał

w rejs na osiem tygodni i miał wrócić, jak mnie zapewniał, akurat na Święto Dziękczynienia. Miał bliskiego przyjaciela, u którego zawsze zostawiał Duke’a. Ale gdybyśmy zechciały… Wręczył mi klucz do swojego domu. Mogłyśmy tam zamieszkać. A nawet, gdybyśmy miały na to ochotę, urządzić wnętrze w dziewczęcym stylu. Może trochę różowych akcentów w drugiej sypialni przeznaczonej dla Sophie? Może jakieś obrazki na ścianach? Gumowe kaczuszki w łazience? Cokolwiek, bylebyśmy czuły się swobodnie. Pocałowałam go w policzek i wsunęłam klucz z powrotem w jego dłoń. Zapewniłam go, że Sophie i ja czujemy się u siebie świetnie. Zawsze tak było i zawsze będzie. Do zobaczenia za osiem tygodni. Za to Sophie płakała i płakała, i płakała. 18 Próbowałam jej wytłumaczyć, że to tylko dwa miesiące. Tyle co nic. Minie, zanim się obejrzy. Kiedy zabrakło Briana, życie stało się bezbarwne. Niekończący się kierat: wstawałam o pierwszej po południu, o piątej odbierałam Sophie z przedszkola i zabawiałam ją do wieczora, by o dziewiątej ułożyć do snu. O dziesiątej przychodziła pani Ennis, bym mogła iść na służbę od jedenastej do siódmej rano. Życie samotnej pracującej matki. Zmagania, by powiązać jakoś koniec z końcem, mnóstwo spraw do załatwienia w przeładowanym planie dnia i usilne starania, by zadowolić przełożonych, a jednocześnie zaspokoić potrzeby dziecka. Powtarzałam sobie, że potrafię temu sprostać. Że jestem twarda. Samotnie przetrwałam całą ciążę. Sama urodziłam. Zniosłam dwadzieścia pięć długich, samotnych tygodni w akademii policyjnej, usychając z tęsknoty za Sophie. Nie zamierzałam się jednak poddać, gdyż uznałam karierę funkcjonariuszki policji stanowej za najlepszy

sposób na zapewnienie przyszłości mojej córce. Co piątek mogłam wrócić wieczorem do domu, żeby zobaczyć się z Sophie, ale też w każdy poniedziałkowy ranek musiałam zostawiać ją zapłakaną z panią Ennis. Mijały kolejne tygodnie, a ja czułam się tak przytłoczona, że coraz bardziej chciało mi się wyć. Ale udało mi się. Robiłam to wszystko dla Sophie. Zawsze dla niej. Mimo to zaczęłam częściej sprawdzać pocztę elektroniczną, bo kiedy Brian był w porcie, przesyłał mi krótką wiadomość albo załączał śmieszne zdjęcie przedstawiające łosia na środku ulicy w jakimś miasteczku na Alasce. Po sześciu tygodniach uzmysłowiłam sobie, że jestem szczęśliwsza w te dni, kiedy do mnie pisze, i bardziej spięta, kiedy nie dostaję od niego żadnej wiadomości. Sophie 19 reagowała tak samo. Zasiadałyśmy co wieczór przed komputerem - dwie piękne dziewczęta czekające na wiadomość od swego adoratora. A potem nareszcie zadzwonił. Jego statek zawinął do portu w Ferndale, w stanie Waszyngton. Powiedział, że pojutrze będzie wolny i złapie jakiś nocny samolot do Bostonu. Pomyślałam, że może zaprosiłby nas na kolację. Sophie wybrała swoją ulubioną granatową sukienkę. Ja założyłam tę pomarańczową, którą miałam na sobie podczas lipcowego przyjęcia, choć ze względu na listopadowe chłody narzuciłam na nią sweter. Sophie, która czuwała na posterunku przy frontowym oknie, zobaczyła go pierwsza. Zapiszczała z radości i zbiegła na dół po schodach tak szybko, że bałam się, aby nie upadła. Brian ledwie zdołał ją złapać na końcu chodnika. Porwał ją na ręce i zakręcił w powietrzu. A ona śmiała się i śmiała, i śmiała. Ja zachowałam się spokojniej, zwlekając do ostatniej chwili, by poprawić jeszcze fryzurę i zapiąć guziki swetra. Potem stanęłam we frontowych drzwiach apartamentowca i zamknęłam je za sobą. Obróciłam się i spojrzałam na niego. Przyglądałam mu się uważnie z odległości czterech metrów. Upajałam się jego widokiem.

Brian przestał wirować z Sophie. Stał na końcu chodnika, wciąż trzymając w ramionach moje dziecko, i też pochłaniał mnie wzrokiem. Nie padliśmy sobie w objęcia. Nie odezwaliśmy się ani słowem. Nie musieliśmy tego robić. Później, po kolacji, kiedy zabrał nas do siebie, kiedy ułożyłam już Sophie do snu, weszłam do jego sypialni, stanęłam przed nim i pozwoliłam, by zsunął sweter z moich ramion i zdjął ze mnie sukienkę. Położyłam dłonie na jego nagiej piersi. Poczułam słony smak na jego szyi. 20 - Osiem tygodni to zbyt długo - zamruczał niskim tonem. - Chcę, żebyś tu zamieszkała, Tesso. Chcę wiedzieć, że wracam do domu, gdzie zawsze na mnie czekasz. Poczułam na piersiach dotyk jego dłoni. - Wyjdź za mnie - wyszeptał. - Mówię poważnie, Tesso. Chcę, żebyś została moją żoną. Chcę, żeby Sophie była moją córką. Żebyście zamieszkały ze mną i z Duke’em. Żebyśmy byli rodziną. Znów dotknęłam ustami jego skóry, zsunęłam ręce wzdłuż jego ciała, przylgnęłam całą swoją nagością do jego nagości. Jego bliskość przyprawiła mnie o dreszcze. Ale to mi nie wystarczało. Pragnęłam jego dotyku, jego ciężaru, pragnęłam mieć go w sobie. Pragnęłam go wszędzie, w tej chwili, natychmiast. Pociągnęłam go na łóżko i oplotłam nogami jego biodra. Wtedy on wśliznął się we mnie, a ja jęknęłam. A może to on zajęczał? Tak naprawdę nie miało to znaczenia. Znalazł się tam, gdzie pragnęłam, aby był. W ostatniej chwili ujęłam jego twarz w dłonie, tak by móc spojrzeć mu w oczy w chwili, kiedy zaczęły przenikać nas pierwsze fale rozkoszy. - Wyjdź za mnie - powtórzył. - Będę dobrym mężem, Tesso.

Zaopiekuję się tobą i Sophie. Poruszył się we mnie, a ja odpowiedziałam: - Dobrze. 21 Rozdział 3 Brian Darby zginął w swojej kuchni. Od trzech strzałów prosto w pierś. D. D. od razu pomyślała, że funkcjonariuszka Leoni musiała poważnie przykładać się do treningów na strzelnicy, ponieważ skupienie trafień było idealne, wręcz podręcznikowe. Tego uczono nowych rekrutów w akademii policyjnej - nigdy nie mierzyć w głowę i nigdy nie strzelać, żeby tylko zranić. Tułów jest najłatwiejszym celem i kiedy sięgasz po broń, czynisz to w sytuacji zagrożenia życia, swojego lub osób postronnych, co oznacza, że strzelasz po to, aby zabić. W każdym razie Leoni zrobiła swoje. Tylko co takiego, do cholery, się stało, że funkcjonariuszka policji stanowej zastrzeliła swojego męża? I gdzie było dziecko? W chwili obecnej Tessa Leoni znajdowała się w salonie, gdzie sanitariusze opatrywali jej paskudną ranę na czole i jeszcze paskudniejszego krwiaka na oku. Przedstawiciel związku zawodowego dotarł już na miejsce, a prawnik właśnie był w drodze. Kilkunastu innych mundurowych zgromadziło się przed domem. Stali zwartym szeregiem na chodniku, gapiąc się beznamiętnie na kolegów z wydziału zabójstw i podnieconych reporterów. Cała sytuacja sprawiła, że oficerowie z komendy miejskiej i z policji stanowej wykłócali się ze sobą w białej furgonetce operacyjnej zaparkowanej przed pobliską szkołą. Szef wydziału kryminalnego z biura prokuratora okręgowego hrabstwa Suffolk najwyraźniej wcielił się w rolę arbitra, dając do zrozumienia naczelnikowi policji stanu Massachusetts, iż nie może on nadzorować śledztwa dotyczącego jednej ze swych funkcjonariuszek. Jednocześnie uświadomił też komisarzowi bostońskiego wydziału zabójstw, że

22 żądanie współpracy wystosowane przez policję stanową jest ze wszech miar uzasadnione. Pośród bojów o ustalenie zakresu kompetencji szefowie zdołali ogłosić alarm i zarządzić poszukiwania sześcioletniej Sophie Leoni. Dziewczynka ma brązowe włosy i niebieskie oczy, mniej więcej sto piętnaście centymetrów wzrostu i waży około dwudziestu kilogramów, znak szczególny - brak dwóch górnych przednich mleczaków. Najprawdopodobniej miała na sobie różową piżamę z długimi rękawami w żółte koniki. Ostatni raz była widziana poprzedniego wieczoru około wpół do jedenastej, kiedy funkcjonariuszka Leoni zajrzała do niej przed wyjściem na służbę. D. D. miała wiele pytań do Tessy Leoni. Niestety nie mogła się do niej dostać. Jak wykrzykiwał przedstawiciel związku zawodowego, policjantka była w szoku i wymagała natychmiastowej pomocy medycznej. Przysługiwała jej stosowna do okoliczności porada prawna. Złożyła już wstępne wyjaśnienia funkcjonariuszowi, który udzielał jej pierwszej pomocy. Wszystkie inne pytania musiały zaczekać do momentu, który jej prawnik uzna za odpowiedni. D. D. pomyślała, że funkcjonariuszce Leoni wiele się należy. Między innymi to, by policja odnalazła jej dziecko. Póki co D. D. dała jej spokój. Przy takim zamieszaniu było wiele innych spraw, którymi natychmiast powinna się zająć. Dokoła roiło się od ludzi. Detektywi z wydziału zabójstw zabezpieczali ślady, mundurowi przeprowadzali wywiad wśród sąsiadów, a ponieważ Tessa Leoni zastrzeliła swojego męża ze służbowego sig-sauera, na miejsce przybył również zespół ekspertów balistyki, toteż niewielką posesję wypełniali przedstawiciele najróżniejszych służb policyjnych. Bobby miał rację - gdyby użyć zwyczajowego zwrotu, był to niezły burdel. Do jej wyłącznej dyspozycji. 23

D. D. przyjechała na miejsce przed trzydziestoma minutami. Zaparkowała sześć przecznic dalej, ale zamiast jakiejś spokojniejszej bocznej uliczki wybrała ruchliwą Washington Street. Allston-Brighton była jedną z najgęściej zaludnionych dzielnic Bostonu. W okolicy wypełnionej po brzegi studentami Boston College, Boston University i Harvard Business School dominowali pracownicy naukowi, młode rodziny i personel pomocniczy uczelni. Czynsze były tu wysokie, co zakrawało na ironię, gdyż studenci i naukowcy rzadko opływali w dostatki. W efekcie przy ulicach stały rzędy sfatygowanych dwupiętrowych budynków, a każdy był podzielony na jeszcze więcej mieszkań niż poprzedni. Rodziny tłoczyły się w nich obok siebie, a wokół wyrastały kolejne całodobowe sklepy spożywcze i pralnie automatyczne, by zaspokoić rosnący popyt. Tak właśnie D. D. wyobrażała sobie miejską dżunglę. Żadnych balustrad z kutego żelaza ani ozdobnych ceglanych fasad, jak w Back Bay czy w Beacon Hill. Tutaj trzeba było wydać fortunę, by dostąpić zaszczytu wynajęcia ściśle funkcjonalnego pudełkowatego mieszkanka w ściśle funkcjonalnym pudełkowatym domu. Parkowanie odbywało się zgodnie z zasadą: kto pierwszy, ten lepszy, toteż większość mieszkańców godzinami jeździła w kółko w poszukiwaniu miejsca. Ludzie przedzierali się do pracy, potem przedzierali się z powrotem do domu i kończyli dzień, jedząc na stojąco w ciasnej kuchni odgrzewaną w mikrofalówce kolację, by chwilę później zasnąć na najwęższym materacu świata. Nie była to jednak najgorsza okolica dla policjantki. Miała stąd łatwy dostęp do Mass Pike, głównej arterii przecinającej w poprzek cały stan. Na zachód odbijała od niej droga I-93, a na wschód prowadziła autostrada międzystanowa nr 128. Generalnie w ciągu 24 paru minut mogła się dostać na trzy główne odcinki, które patrolowała policja stanowa. Sprytnie.

D. D. podobał się również dom, najzwyklejszy jednorodzinny budynek wciśnięty w ciasną zabudowę Allston-Brighton, między równy rząd dwupiętrowych bloków mieszkalnych a rozłożysty ceglany gmach szkoły podstawowej. Na szczęście w niedzielę szkoła była zamknięta, co pozwoliło stróżom prawa zająć cały parking i oszczędziło im dodatkowych atrakcji w postaci rozhisteryzowanych rodziców usiłujących wtargnąć na miejsce przestępstwa. W dzielnicy panował spokój. Przynajmniej tyle. Staromodny bungalow Tessy Leoni stał na zboczu wzgórza, a jego bryła opierała się na ceglanym garażu, który mógł pomieścić dwa samochody. Betonowe schody prowadziły od znajdującego się na poziomie ulicy chodnika do frontowych drzwi i na jedno z największych podwórek, jakie D. D. widziała w centrum Bostonu. Idealny dom dla rodziny. W środku dość miejsca dla dziecka, na zewnątrz trawnik, gdzie można było wypuścić psa i ustawić huśtawkę. Nawet teraz, u schyłku zimy, D. D. mogła tu sobie wyobrazić ogrodowe przyjęcia, dziecięce zabawy i przesiadywanie do późna na tarasie za domem. W takim domu wiele rzeczy mogło układać się pomyślnie. Co zatem poszło nie tak? D. D. pomyślała, że odpowiedzi można by szukać na podwórzu - dużym, rozległym i całkowicie nieosłoniętym od reszty przeludnionej dzielnicy. Wystarczyło przeciąć szkolny parking lub okrążyć jeden z czterech budynków mieszkalnych, by znaleźć się na tej posesji. Do domu Tessy Leoni można było dostać się od biegnącej z tyłu ulicy, i tę właśnie drogę wybrała D. D., albo od przodu, po betonowych 25 schodkach, jak uczyniła większość funkcjonariuszy policji stanowej. Łatwo było tam wejść, a jeszcze łatwiej stamtąd wyjść - od tyłu i od przodu, z prawej i z lewej strony.

Każdy mundurowy powinien był na to wpaść. Tymczasem zamiast patrzeć na dziewiczą biel świeżego śniegu, D. D. miała przed sobą tyle śladów, ile mogło się tylko zmieścić na dziesięciu arach. Otuliła się ciaśniej zimowym płaszczem i w przypływie frustracji wydała z siebie ciężkie westchnienie, które w mroźnym powietrzu zamieniło się w obłoczek pary. Pieprzone matoły. Na tarasie pojawił się Bobby Dodge, który prawdopodobnie nadal szukał jakiegoś punktu zaczepienia. Niezadowolona mina, z jaką spoglądał na wydeptany śnieg, pozwalała się domyślać, że ma na ten temat podobne zdanie co D. D. Zauważył ją, naciągnął głębiej czarny kapelusz, chroniąc się przed marcowym chłodem, i ruszył w stronę schodków. - Twoi ludzie wszystko roznieśli na butach - krzyknęła D. D. - Nie zapomnę wam tego. Bobby wzruszył ramionami i ukrył dłonie w kieszeniach wełnianej kurtki. Wciąż poruszał się bardzo oszczędnie, jak przystało na byłego snajpera, który spędzał wiele godzin w całkowitym bezruchu. Jak wielu snajperów był raczej niski i miał krępą, muskularną sylwetkę, która harmonizowała z kanciastymi rysami jego twarzy. Nikt nie uznałby go za przystojnego, ale dla wielu kobiet był pociągający. Swego czasu D. D. była jedną z takich kobiet. Swoją znajomość zaczęli jako kochankowie, ale przekonali się, że bardziej odpowiadają im przyjacielskie relacje. Później, przed dwoma laty, Bobby poznał i poślubił Annabelle Granger. D. D. nie zniosła tego dobrze, a narodziny ich córeczki były dla niej kolejnym ciosem. Ale D. D. miała teraz Alexa. Los uśmiechnął się do niej, czyż nie? 26 Bobby zatrzymał się przed nią. - Zadaniem policjantów jest ochrona życia - oznajmił. - Zabezpieczenie dowodów to zadanie dla detektywów. - Twoi ludzie stratowali moje miejsce pracy. Nie puszczę wam tego