uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Lois Lowry - Dawca 01 - Dawca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Lois Lowry - Dawca 01 - Dawca.pdf

uzavrano EBooki L Lois Lowry
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 234 osób, 131 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 104 stron)

Lois Lowry Dawca Przełożył Piotr Szymczak Kraków 2014

Wszystkim dzieciom, którym powierzamy przyszłość

1 Był już prawie grudzień i Jonasz zaczynał odczuwać lęk. Nie. To złe słowo, pomyślał. Lęk oznacza głębokie, mdlące poczucie, że za chwilę stanie się coś strasznego. Lęk czuł przed rokiem, kiedy nad osiedlem dwukrotnie przeleciał niezidentyfikowany samolot. Jonasz widział go za każdym razem. Zezując w niebo, zobaczył, jak przemyka lśniący odrzutowiec, przy tej prędkości przypominający niemal rozmazaną smugę, a po chwili usłyszał uderzenie dźwięku. A po chwili znowu, z przeciwnej strony, ten sam odrzutowiec. Z początku Jonasz był zafascynowany. Nigdy nie widział samolotu z tak bliska, bo przepisy zabraniały pilotom przelatywać nad osiedlem. Od czasu do czasu, kiedy na lądowisko po drugiej stronie rzeki przylatywały samoloty transportowe z dostawą, dzieci podjeżdżały na rowerach nad sam brzeg i zaintrygowane przyglądały się rozładunkowi, a potem odlotowi samolotów w kierunku zachodnim, zawsze w przeciwną stronę niż osiedle. Jednak ten sprzed roku był inny. Nie był to pękaty samolot transportowy z wielkim kadłubem, lecz ostronosy odrzutowiec sterowany przez jednego pilota. Rozejrzawszy się z niepokojem, Jonasz zobaczył, jak ludzie, zdziwieni, przerywają swoje zajęcia i czekają na wyjaśnienie tego budzącego lęk zdarzenia. Potem wszystkim obywatelom kazano udać się do najbliższych budynków i nie wychodzić z nich. NIEZWŁOCZNIE, mówił trzeszczący głos w głoś nikach. ROWERY NALEŻY POZOSTAWIĆ NA MIEJSCU. Jonasz natychmiast posłusznie rzucił rower na ścieżkę i wbiegł do domu. Rodzice jeszcze nie wrócili z pracy, a jego młodsza siostra Lilia była na zajęciach pozaszkolnych w świetlicy. Gdy Jonasz wyjrzał przez okno od frontu, nie zobaczył żywej duszy – nie było krzątających się popołudniowych ekip sprzątaczy, ogrodników ani dostawców, którzy o tej porze dnia zaludniali osiedle. Widział tylko porzucone tu i ówdzie rowery. Zadarte koło jednego z nich wciąż powoli obracało się w powietrzu. Wtedy odczuł lęk. Miał wrażenie, że jego osiedle oczekuje na coś w milczeniu. Czuł pustkę w brzuchu i cały drżał. Ale nic się nie stało. Po kilku minutach głoś niki znowu zatrzeszczały, a głos, teraz spokojny i kojący, wyjaśnił, że pilot kadet błędnie odczytał instrukcje nawigacyjne i wykonał niewłaściwy zwrot, po czym rozpaczliwie usiłował zawrócić, zanim błąd zostanie zauważony. NIE TRZEBA DODAWAĆ, ŻE ZOSTANIE ZWOLNIONY, obwieścił głos i zamilkł. W ostatnim zdaniu słychać było ironiczny ton, jakby spiker był tym ubawiony. Jonasz również uśmiechnął się lekko, choć wiedział, jak ponure było to stwierdzenie. Dla produktywnego obywatela zwolnienie z osiedla było ostateczną decyzją, straszliwą karą, miażdżącym werdyktem porażki. Nawet dzieci ganiono za zbyt swobodne używanie tego sformułowania w trakcie zabawy, gdy wyśmiewały się z członka drużyny, który nie złapał piłki albo potknął się w czasie wyścigu. Jonasz zrobił tak jeden raz – krzyknął do swojego najlepszego przyjaciela: „Koniec, Aszer! Jesteś

zwolniony!”, kiedy przez jego niezdarny błąd cała drużyna przegrała mecz. Trener zawołał wtedy Jonasza na stronę. Po krótkiej, poważnej rozmowie zawstydzony Jonasz pokornie spuścił głowę i po meczu przeprosił Aszera. Pedałując do domu ścieżką wzdłuż rzeki i analizując swój lęk, przypomniał sobie tamtą chwilę namacalnego, ściskającego w żołądku przerażenia, które przeżył, kiedy niebem przemknął samolot. Teraz, gdy zbliżał się grudzień, czuł coś innego. Jonasz szukał odpowiedniego słowa, które oddałoby jego uczucia. Jonasz poważnie podchodził do spraw związanych z językiem. Nie tak jak jego przyjaciel Aszer, który mówił zbyt szybko, wszystko mu się mieszało, wyrzucał słowa i zwroty bez ładu i składu, aż stawały się prawie niezrozumiałe, a przy tym nieraz bardzo zabawne. Jonasz uśmiechnął się na wspomnienie pewnego poranka, kiedy zdyszany Aszer wpadł do klasy – jak zwykle spóźniony – w połowie porannego hymnu. Po odśpiewaniu patriotycznej pieśni, kiedy cała klasa wróciła na swoje miejsca, Aszer nie usiadł, gdyż miał wygłosić na stojąco wymagane w takiej sytuacji publiczne przeprosiny. – Przepraszam za kłopot sprawiony społeczności uczniowskiej – Aszer pośpiesznie wyrecytował standardową formułę przeprosin, ciągle jeszcze próbując złapać oddech. Nauczyciel i cała klasa cierpliwie czekali na wyjaśnienie. Wszyscy uczniowie uśmiechali się szeroko, bo niejeden już raz nasłuchali się wyjaśnień Aszera. – Wyszedłem z domu o dobrej godzinie, ale kiedy przejeżdżałem koło wylęgarni, pracownicy akurat sortowali łososie i chyba się zapamiętałem, kiedy tak patrzyłem. Przepraszam całą klasę – zakończył Aszer, wygładził pogniecioną tunikę i usiadł. – Przyjmujemy przeprosiny, Aszer – klasa wygłosiła chórem formułkę. Wielu uczniów zagryzało wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. – Przyjmuję przeprosiny, Aszer – powiedział nauczyciel. Uśmiechał się. – I dziękuję ci, bo po raz kolejny dostarczyłeś nam okazji do lekcji języka. „Zapamiętać się” to zbyt mocne słowo jak na oglądanie łososi. – Odwrócił się i napisał na tablicy: „Zapomnieć się”. Obok napisał: „Zapamiętać się”. Jonasz, który już prawie dojechał do domu, uśmiechnął się na to wspomnienie. Wciąż zamyślony, ustawił rower w stojaku przy drzwiach prowadzących do domu i uświadomił sobie, że „lęk” jest niewłaściwym słowem na opisanie uczucia towarzyszącego mu na myśl o zbliżającym się grudniu. „Lęk” to zbyt mocne słowo. Długo wyczekiwał tego wyjątkowego grudnia. Teraz, kiedy zostało już niewiele czasu, nie czuję lęku, lecz… zapał, uznał Jonasz. Na myśl o tym czuł zapał. Był też z pewnością podniecony. Wszyscy jedenastolatkowie byli podnieceni, myśląc o tak bliskim już wydarzeniu. Jednak kiedy tak myślał o całej sprawie i o tym, co może się wydarzyć, poczuł lekkie drgnienie niepokoju. Obawa, zdecydował Jonasz. Czuję obawę. – No, kto dzisiaj chce być pierwszy do uczuć? – zapytał ojciec Jonasza na zakończenie wieczornego posiłku. Był to jeden z rytuałów, wieczorne opowiadanie o własnych uczuciach. Czasami

Jonaszowi zdarzało się pokłócić z Lilią o to, kto ma mówić pierwszy. Oczywiście rodzice też brali udział w rytuale: oni również każdego wieczoru opowiadali o swoich uczuciach. Ale oni, jak to rodzice – jak to dorośli – nie spierali się ani nie przymilali, żeby ich kolejka przypadła najpierw. Dzisiaj Jonasz też nie miał zamiaru kłócić się ani przymilać. Tym razem jego uczucia były zbyt skomplikowane. Owszem, chciał się nimi podzielić, jednak wcale mu się nie śpieszyło do analizowania własnych złożonych emocji, choć zdawał sobie sprawę, jak bardzo rodzice mogą mu w tym pomóc. – Ty pierwsza, Lilka – powiedział, widząc, jak niecierpliwie wierci się na krześle jego znacznie młodsza, dopiero siedmioletnia siostra. – Dziś po południu byłam bardzo zła – obwieściła Lilia. – Byliśmy z naszą grupą ze świetlicy na placu zabaw i przyjechała do nas w odwiedziny grupa siedmiolatków, którzy zupełnie, ale to zupełnie nie przestrzegali przepisów. Jeden chłopak, nie wiem, jak miał na imię, ciągle wpychał się na sam początek kolejki do zjeżdżalni, chociaż my wszyscy czekaliśmy. Byłam na niego strasznie zła. Zacisnęłam pięść, o tak! – Lilia uniosła zaciśniętą pięść, a wszyscy członkowie rodziny uśmiechnęli się na widok tego wyzywającego gestu dziecka. – Jak myślisz, dlaczego wasi goście nie przestrzegali przepisów? – spytała matka. Lilia zastanowiła się i potrząsnęła głową. – Nie wiem. Oni się zachowywali jak… jak… – Zwierzęta? – podsunął Jonasz i zaśmiał się. – Właśnie – przytaknęła ze śmiechem Lilia. – Jak zwierzęta. Żadne z dzieci nie wiedziało do końca, co znaczy to słowo, ale często tak się mówiło na kogoś niewykształconego albo niezgrabnego, kogoś, kto odstawał od reszty. – A skąd przyjechali wasi goście? – zapytał ojciec. Lilia zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypomnieć. – Wychowawca nam mówił, kiedy ich witał, ale nie pamiętam. Chyba nie słuchałam. Z jakiegoś innego osiedla. Musieli bardzo wcześnie wstać i jedli obiad w autobusie. Matka pokiwała głową. – Jak ci się wydaje, czy ich przepisy mogą się różnić od waszych? Może po prostu nie wiedzieli, jak się u was trzeba zachowywać na placu zabaw? Lilia wzruszyła ramionami i kiwnęła głową. – Pewnie tak. – Wy też odwiedzaliście inne osiedla, prawda? – zapytał Jonasz. – Moja grupa często gdzieś jeździła. Lilia znowu pokiwała głową. – Kiedy byłam w sześciolatkach, raz pojechaliśmy na cały dzień i chodziliśmy na lekcje razem z grupą sześciolatków w innym osiedlu. – I jak się tam czułaś? Lilia zmarszczyła czoło. – Dziwnie się czułam. Oni mieli inne metody. Uczyli się różnych czynności, których my jeszcze nie znaliśmy, więc się czuliśmy głupio. Ojciec przysłuchiwał się z zainteresowaniem. – Wiesz, Lilio – stwierdził – tak się zastanawiam nad tym chłopcem, który dzisiaj nie przestrzegał przepisów. Jak ci się wydaje, czy to możliwe, że i on czuł się dziwnie i głupio, kiedy się znalazł w nowym miejscu, gdzie nie znał przepisów? Lilia zagłębiła się w myślach. – Tak – zawyrokowała w końcu.

– Trochę mi go szkoda – powiedział Jonasz – chociaż go nawet nie znam. Żal mi każdego, kto się znajdzie w położeniu, w którym musi się czuć dziwnie i głupio. – Jak się teraz czujesz, Lilio? – spytał ojciec. – Wciąż jesteś zła? – Chyba nie – namyśliła się Lilia. – Chyba trochę mi go szkoda. I żałuję, że zacisnęłam pięść – dodała z zuchwałym uśmiechem. Jonasz uśmiechnął się do siostry. Uczucia Lilii były zawsze prostolinijne i raczej nieskomplikowane, zwykle łatwo znajdowało się dla nich rozwiązanie. Pewnie z nim było tak samo, pomyślał, kiedy sam był jeszcze siedmiolatkiem. Potem Jonasz słuchał grzecznie – choć niezbyt uważnie – kiedy przyszła kolej na ojca, który opisywał uczucie zmartwienia przeżyte tego dnia w pracy – martwił się o jedno z nowych dzieci, które nie radziło sobie najlepiej. Ojciec Jonasza pełnił funkcję piastuna. Razem z pozostałymi piastunami odpowiadał za zaspokajanie fizycznych i emocjonalnych potrzeb każdego nowego dziecka na samym początku jego życia. Jonasz wiedział, że to bardzo ważna praca, ale nie interesowała go ona zbytnio. – A jakiej jest płci? – spytała Lilia. – To chłopiec – powiedział ojciec. – Słodki, cudowny chłopaczek. Ale nie rośnie tak szybko, jak powinien, a do tego źle sypia. Umieściliśmy go na oddziale specjalnej opieki, tam zajmują się nim dodatkowo, ale komisja zaczyna przebąkiwać o zwolnieniu go. – Och, nie! – powiedziała matka współczującym tonem. – Wyobrażam sobie, jakie to musi być dla ciebie smutne. Także Jonasz i Lilia pokiwali ze współczuciem głowami. To była zawsze smutna sprawa – zwalnianie nowych dzieci, które nawet nie zdążyły się nacieszyć życiem w społeczności, a w dodatku nie zrobiły nic złego. Istniały tylko dwa powody do zwolnienia, które nie stanowiły kary: zwolnienie człowieka starego, które było okazją do świętowania dobrze i w pełni przeżytego życia, oraz zwolnienie nowego dziecka, któremu zawsze towarzyszyło poczucie, że gdzieś musiało dojść do niedopatrzenia. Było to szczególnie przykre dla piastunów, którzy czuli, że w pewien sposób zawiedli. To się jednak zdarzało bardzo rzadko. – Cóż – stwierdził ojciec – będę próbował. Jeśli wam to nie przeszkadza, może poproszę komisję o zgodę na zabranie go do nas do domu na noc. Wiadomo, jacy są ci piastuni z nocnej zmiany. Może maluchowi trzeba czegoś specjalnego. – No pewnie – powiedziała matka, a Jonasz i Lilia kiwnęli głowami. Już nieraz słyszeli narzekania ojca na piastunów z nocnej zmiany. Opieka nocna była poślednią pracą, powierzaną osobom pozbawionym pasji, umiejętności albo talentu do ważniejszych zajęć w ciągu dnia. Większość ludzi z nocnej zmiany nie otrzymała nawet małżonków, bo brakowało im podstawowej umiejętności nawiązywania kontaktu z drugim człowiekiem, której wymagano do utworzenia komórki rodzinnej. – Może nawet będzie mógł u nas zostać – zasugerowała Lilia słodkim tonem, przybierając niewinną minę. Jonasz rozumiał, że tylko udawała. Wszyscy to rozumieli. – Lilia – upomniała ją matka z uśmiechem – przecież znasz przepisy. Dwoje dzieci – jedna dziewczynka, jeden chłopiec – na każdą komórkę rodzinną. Przepisy były jasne. Lilia zachichotała. – Trudno – stwierdziła. – Pomyślałam, że a nuż się uda.

Potem o swoich uczuciach opowiedziała matka, która piastowała odpowiedzialne stanowisko w Departamencie Sprawiedliwości. Dzisiaj postawiono przed nią recydywistę – kogoś, komu już wcześniej zdarzyło się złamać przepisy. Za pierwszym razem liczyła, że został dostatecznie i sprawiedliwie ukarany, dlatego przywrócono mu jego miejsce w społeczności: jego pracę, dom, jego komórkę rodzinną. Widząc, jak stawiają go przed nią po raz drugi, doświadczyła przygniatającego poczucia frustracji i gniewu. A nawet winy, bo nie zdołała poprawić jego życia. – W dodatku obawiam się o niego – wyznała. – Jak wiecie, to jego ostatnia szansa. Przepis mówi, że po trzecim wykroczeniu będzie musiał zostać bezwarunkowo zwolniony. Jonasza przeszedł dreszcz. Wiedział, że takie rzeczy się zdarzały. Nawet w jego grupie jedenastolatków był chłopiec, którego ojciec został zwolniony przed laty. Nikt o tym nigdy nie wspominał – była to tak niewypowiedziana hańba, że wprost nie mieściła się w głowie. Lilia wstała, podeszła do matki i pogłaskała ją po ramieniu. Ojciec pochylił się nad stołem i wziął ją za rękę. Jonasz chwycił jej drugą dłoń. Pocieszali ją, każdy po kolei. Wkrótce matka uśmiechnęła się, podziękowała i cicho stwierdziła, że czuje ulgę. Rytuał trwał dalej. – Jonasz? – zagadnął ojciec. – Dzisiaj twoja kolej wypadła na samym końcu. Jonasz westchnął. Tego wieczoru wolałby ukryć własne uczucia. Ale to byłoby oczywiście niezgodne z przepisami. – Czuję obawę – wyznał, zadowolony, że w końcu nasunęło mu się dobre słowo na opisanie włas nych uczuć. – Dlaczego, synu? – spytał ojciec z zatroskaną miną. – Wiem, że tak naprawdę nie mam się o co martwić – wyjaśnił Jonasz – bo przeszedł przez to każdy dorosły, wy też. Ale czuję obawę na myśl o ceremonii. Do grudnia już niedaleko. Lilia spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. – Ceremonia dwunastolatków – szepnęła z respektem. Nawet najmłodsze dzieci, w wieku Lilii i jeszcze młodsze, wiedziały, że ceremonia czeka w przyszłości każde z nich. – Cieszę się, że powiedziałeś nam o swoich uczuciach – stwierdził ojciec. – Lilio – matka skinęła na dziewczynkę – idź przebrać się w piżamę. Ojciec i ja zostaniemy tu jeszcze przez chwilę i porozmawiamy z Jonaszem. Lilia westchnęła, ale posłusznie zsunęła się z krzesła. – Na osobności? – spytała. Matka kiwnęła głową. – Tak – powiedziała. – To będzie nasza prywatna rozmowa z Jonaszem.

2 Jonasz przyglądał się, jak ojciec nalewa sobie drugą filiżankę kawy. Czekał. – Wiesz – powiedział wreszcie ojciec – kiedy byłem młody, każdy grudzień był dla mnie ekscytujący. Na pewno tak samo jest z tobą i z Lilią. Każdy grudzień przynosi wielkie zmiany. Jonasz kiwnął głową potakująco. Pamiętał wszystkie grudnie bodaj od czasu, kiedy przeszedł do czterolatków. Z wcześniejszych nie miał żadnych wspomnień. Ale obserwował je co roku i przypominał sobie także wszystkie grudnie Lilii. Pamiętał, jak ich rodzina otrzymała Lilię – było to w dniu, w którym nadano jej imię i przeszła do roczniaków. Na ceremonii roczniaków zawsze panowały gwar i atmosfera zabawy. Co roku w grudniu wszystkie nowe dzieci urodzone w poprzednim roku przechodziły do roczniaków. Na scenę trafiały pojedynczo (co roku w grupie było pięćdziesięcioro nowych dzieci, chyba że któreś zostało zwolnione), przyprowadzane przez piastunów, którzy opiekowali się nimi od urodzenia. Niektóre umiały już chodzić same, kołysząc się na swoich chwiejnych nóżkach, inne – zaledwie kilkudniowe – piastuni trzymali na rękach, zawinięte w beciki. – Lubię ceremonię imion – stwierdził Jonasz. Matka przytaknęła z uśmiechem. – Tamtego roku, kiedy otrzymaliśmy Lilię, oczywiście wiedziałam, że dostaniemy naszą dziewczynkę, bo złożyliśmy wniosek i został przyjęty. Ale za to przez cały czas zastanawiałam się, jak jej będzie na imię. – Mogłem wtedy podejrzeć listę przed ceremonią – wyznał ojciec. – Komisja zawsze przygotowuje listę wcześniej i trzyma ją akurat w biurach ośrodka opieki. Tak naprawdę – ciągnął – to czuję się trochę winny, bo dzisiaj po południu poszedłem do biura i sprawdziłem, czy lista na tegoroczną ceremonię imion jest już gotowa. Była, a jakże, więc podejrzałem numer trzydzieści sześć – to ten mój chłopiec – bo pomyślałem sobie, że może mógłbym zapewnić mu lepszą opiekę, gdybym go nazywał jego własnym imieniem. Oczywiście tylko prywatnie, kiedy nikogo nie ma w pobliżu. – I dowiedziałeś się? – zapytał Jonasz. Był zafascynowany. Ten przepis nie wyglądał na okropnie ważny, ale sam fakt, że ojciec złamał jakikolwiek przepis, zrobił na nim ogromne wrażenie. Zerknął na matkę, która przecież odpowiadała za przestrzeganie przepisów, i z ulgą zauważył, że się uśmiecha. Ojciec potakująco kiwnął głową. – Ma się nazywać Gabriel, oczywiście jeżeli nie zostanie zwolniony przed ceremonią. Więc mu szepczę jego imię, co cztery godziny przy karmieniu, w czasie ćwiczeń i zabawy. Kiedy nikt nie słyszy. Tak naprawdę to go nazywam Gabi – dodał z uśmiechem. – Gabi – powiedział na próbę Jonasz. Brzmi nieźle, uznał. Chociaż w roku, w którym dostali Lilię i poznali jej imię, Jonasz przeszedł dopiero do pięciolatków, pamiętał tamto podniecenie, rozmowy w domu, roztrząsanie – jak będzie wyglądała, kim zostanie, jak się dopasuje do ich ułożonej komórki rodzinnej. Pamiętał, jak razem

z rodzicami wspinał się po schodkach na scenę; ojciec był wtedy z nimi, a nie z innymi piastunami, bo był to rok, w którym sam miał dostać własne, nowe dziecko. Pamiętał, jak matka wzięła na ręce nowe dziecko, jego siostrę, gdy tymczasem przed zgromadzonymi rodzinami odczytano dokument. „Nowe dziecko numer dwadzieścia trzy” – ogłosił nominator, który zajmował się nadawaniem imion. – „Lilia”. Pamiętał zachwycony wyraz twarzy ojca i jego szept: – Jedna z moich ulubienic. Miałem nadzieję, że to będzie właśnie ona. Wszyscy klaskali, a Jonasz uśmiechał się. Podobało mu się imię siostry. Lilia, bardzo śpiąca, machnęła małą piąstką. Potem zeszli ze sceny, żeby ustąpić miejsca następnej komórce rodzinnej. – Kiedy byłem w jedenastolatkach – powiedział ojciec – tak jak ty teraz, nie mogłem doczekać się ceremonii dwunastolatków. To były długie dwa dni. Pamiętam, że jak zawsze podobała mi się ceremonia roczniaków, ale na inne nie zwracałem większej uwagi, oprócz ceremonii mojej siostry. Tamtego roku przeszła do dziewięciolatków i dostała rower. Już wcześniej uczyłem ją jeździć na swoim, chociaż właściwie nie powinienem. Jonasz zaśmiał się. Był to jeden z niewielu przepisów, których nie brano zbyt poważnie i prawie zawsze łamano. Wszystkie dzieci dostawały rowery po przejściu do dziewięciolatków, wcześniej nie wolno im było jeździć. Ale w większości przypadków starsze rodzeństwo już zawczasu uczyło młodsze. Jonasz już teraz myślał o uczeniu Lilii. Mówiło się o zmianie tego przepisu, tak aby dzieci dostawały rowery w młodszym wieku; pomysłem tym zajmowała się specjalna komisja. Z komisji rozpatrujących projekty zmian w przepisach często żartowano. Mówiono, że zanim zmiana zostanie wprowadzona, członkowie komisji zdążą wejść do starszyzny osiedla. Zmiana przepisów graniczyła z cudem. Czasami, jeśli chodziło o jakiś naprawdę ważny przepis, dużo ważniejszy od tego, kiedy otrzymuje się rower, o rozstrzygnięcie zwracano się w końcu do Odbiorcy. Odbiorca był najważniejszym członkiem starszyzny. Jonasz nie potrafił sobie przypomnieć, żeby go kiedyś w ogóle widział. Osoba zajmująca tak ważne stanowisko mieszkała i pracowała samotnie. Komisji nie przyszłoby do głowy kłopotać Odbiorcę pytaniami na temat rowerów. Po prostu spierała się i kłóciła o to całymi latami, dopóki obywatele nie zapomnieli, że podobna kwestia miała w ogóle zostać rozpatrzona. Ojciec opowiadał dalej. – Więc patrzyłem i wiwatowałem, kiedy moja siostra Katia przeszła do dziewięciolatków, wyjęła wstążki z włosów i dostała rower – ciąg nął. – Potem nie uważałem za bardzo przy dziesięciolatkach i jedenastolatkach. Aż nareszcie, pod koniec drugiego dnia, który dla mnie trwał całe wieki, nadeszła moja kolej – ceremonia dwunastolatków. Jonasza przeszedł dreszcz. Wyobraził sobie ojca (który na pewno był cichym i nieśmiałym chłopcem, tak samo jak był cichym i nieśmiałym mężczyzną), jak siedzi ze swoją grupą i czeka, aż zostanie wywołany na scenę. Ceremonia dwunastolatków była ostatnią i najważniejszą z ceremonii. – Pamiętam, jacy dumni byli moi rodzice – powiedział ojciec. – I siostra tak samo. Chociaż chciała już być na zewnątrz i jeździć na swoim rowerze, przestała się kręcić i kiedy przyszła moja kolej, siedziała bardzo spokojnie i uważnie słuchała. Ale szczerze mówiąc, Jonaszu – stwierdził ojciec – w moim przypadku nie było tego elementu niewiadomej co w twoim. Byłem już wtedy prawie pewny swojego przydziału. Ojciec zaskoczył tym Jonasza. Naprawdę nie było żadnego sposobu, żeby dowiedzieć się wcześ niej. Wybór był utajniony, dokonywali go przywódcy osiedla zasiadający w Komisji Starszych, którzy podchodzili do swoich obowiązków z taką powagą, że nikt nawet nie śmiał

żartować na temat przydziałów. Matka też wyglądała na zaskoczoną. – Skąd mogłeś wiedzieć? – spytała. Ojciec uśmiechnął się swoim łagodnym uśmiechem. – Cóż, dla mnie (a jak się później dowiedziałem, także dla moich rodziców) od początku było jasne, jakie posiadam zdolności. Zawsze najbardziej ze wszystkiego lubiłem dzieci. Kiedy moi rówieśnicy organizowali wyścigi rowerowe, budowali zabawkowe pojazdy albo mosty z klocków, albo… – To samo co ja robię z przyjaciółmi – zauważył Jonasz, a matka kiwnęła potakująco głową. – No właśnie, to oczywiście bawiłem się z nimi, bo w dzieciństwie musimy się z tym wszystkim zetknąć. Uczyłem się też pilnie w szkole, tak samo jak ty, Jonaszu. Ale zawsze w wolnych chwilach ciągnęło mnie do nowych dzieci. Prawie wszystkie godziny prac nadobowiązkowych spędzałem, pomagając w ośrodku opieki. Oczywiście starszyzna wiedziała o tym ze swoich obserwacji. Jonasz potaknął. Przez ostatni rok zdawał sobie sprawę, że jest coraz częściej obserwowany. W szkole, w czasie rekreacji, w czasie zajęć nadobowiązkowych widział, jak starsi obserwują jego i innych jedenastolatków. Widział, jak robią notatki. Wiedział też, że starsi odbywali wielogodzinne spotkania z wszystkimi nauczycielami i instruktorami, którzy uczyli jego i pozostałych jedenastolatków przez wszystkie lata spędzone w szkole. – Dlatego spodziewałem się tego i byłem raczej zadowolony niż zaskoczony, kiedy ogłoszono, że przydzielono mi funkcję piastuna – wyjaś nił ojciec. – A czy wszyscy wiwatowali, skoro nikt nie był zaskoczony? – spytał Jonasz. – O, naturalnie. Cieszyli się, że otrzymałem taki przydział, jakiego najbardziej pragnąłem. Czułem się wielkim szczęściarzem – uśmiechnął się ojciec. – Czy w twoim roku któryś z jedenastolatków był niezadowolony ze swojego przydziału? – zapytał Jonasz. W przeciwieństwie do ojca nie miał pojęcia, jaki mógłby otrzymać przydział. Za to wiedział, że niektóre byłyby dla niego rozczarowaniem. Chociaż miał szacunek dla pracy ojca, nie chciałby zostać piastunem. Wcale też nie zazdrościł robotnikom. Ojciec zastanowił się. – Nie, nie wydaje mi się. W końcu starsi bardzo uważnie prowadzą obserwacje i dokonują starannych wyborów. – Myślę, że wykonują jedną z najważniejszych prac w naszej społeczności – zauważyła matka. – Moja przyjaciółka Yoshiko była zaskoczona, kiedy przydzielono jej funkcję lekarza – powiedział ojciec – ale była bardzo podekscytowana. Albo kto tam był jeszcze… Andriej. Pamiętam, że kiedy byliśmy mali, nigdy nie chciał pracować fizycznie. Przez cały czas rekreacji zajmował się swoim zestawem małego konstruktora, a wszystkie godziny zajęć nadobowiązkowych spędzał na budowach. Starsi oczywiście wiedzieli o tym. Andriej dostał w przydziale funkcję inżyniera i był zachwycony. – Andriej później zaprojektował most, który przecina rzekę na zachód od osiedla – wtrąciła matka. – Kiedy byliśmy dziećmi, jeszcze go nie było. – Jonaszu, rozczarowania zdarzają się bardzo rzadko. Myślę, że nie masz się czym przejmować – uspokajał go ojciec. – A jeśli cię to martwi, wiesz przecież, że istnieje procedura odwoławcza. Ale na to wszyscy zaśmiali się jednym głosem – odwołania przekazywano do

rozpatrzenia komisji. – Martwię się trochę, jaki przydział dostanie Aszer – wyznał Jonasz. – On jest niesamowicie zabawny, ale nie ma właściwie żadnych poważnych zainteresowań. Wszystko traktuje jak zabawę. Ojciec stłumił śmiech. – Wiesz co – stwierdził – pamiętam Aszera jako nowe dziecko w ośrodku opieki, jeszcze zanim otrzymał imię. Nigdy nie płakał. Zawsze tylko chichotał i śmiał się. Wszyscy w ośrodku uwielbialiśmy opiekować się Aszerem. – Starsi znają Aszera – powiedziała matka. – Znajdą dla niego najlepszy przydział z możliwych. Myślę, że nie musisz się o niego martwić. Ale chciałam cię przestrzec przed czymś, co może nie przyszło ci do głowy. Nie sądzę, żebym sama zdawała sobie z tego sprawę, dopóki nie nadeszła moja własna ceremonia dwunastolatków. – To znaczy? – To już ostatnia z ceremonii. Po skończeniu dwunastu lat wiek nie jest już taki ważny. Z czasem większość z nas zupełnie traci rachubę lat, chociaż wszystko jest zapisane w archiwum akt jawnych i gdyby ktoś chciał, można to sprawdzić. Liczy się przygotowanie do dorosłego życia i szkolenie, które odbierzesz na potrzeby swojego przydziału. – Wiem o tym – powiedział Jonasz. – Każdy o tym wie. – Ale to znaczy – ciągnęła matka – że przeniesiesz się do innej grupy. Tak samo jak każdy z twoich przyjaciół. Nie będziesz już przebywał przez cały czas ze swoją grupą jedenastolatków. Po ceremonii dwunastolatków będziesz ze swoją grupą przydziałową, z innymi szkolonymi. Nie będzie już godzin nadobowiązkowych. Nie będzie godzin rekreacyjnych, więc twoi przyjaciele nie będą ci już tacy bliscy. Jonasz potrząsnął głową. – Z Aszerem zawsze pozostaniemy przyjaciółmi – stwierdził zdecydowanie. – A zresztą nadal będziemy razem chodzić do szkoły. – To prawda – zgodził się ojciec. – Ale matka też ma rację. Czekają cię zmiany. – Dobre zmiany – podkreśliła matka. – Po ceremonii dwunastolatków brakowało mi godzin rekreacyjnych. Jednak kiedy zaczęłam swoje szkolenie prawnicze, znalazłam osoby o podobnych zainteresowaniach. Zawarłam przyjaźnie na nowym poziomie, z ludźmi w najróżniejszym wieku. – A czy po ceremonii dwunastolatków w ogóle się jeszcze kiedyś bawiłaś? – spytał Jonasz. – Czasami – odpowiedziała matka. – Ale nie wydawało mi się to już takie ważne. – A ja się bawiłem – powiedział ojciec ze śmiechem. – Ciągle się bawię. W ośrodku opieki mam codziennie zabawę, a to w „bujanie na kolanie”, a to w „a-kuku”, a to znowu w „sroczka kaszkę warzyła”. – Pochylił się i pogłaskał równo przyciętą czuprynę Jonasza. – Przyjemności nie kończą się w wieku dwunastu lat. W drzwiach stanęła ubrana do snu Lilia i niecierpliwie westchnęła. – To była naprawdę długa rozmowa na osobności – stwierdziła. – A tu jest jeszcze pewna osoba, która czeka na swoją przytulankę. – Lilio – tłumaczyła jej matka z czułością. – Już całkiem niedługo przejdziesz do ośmiolatków, a kiedy będziesz ośmiolatką, twoja przytulanka zostanie zabrana i oddana młodszemu dziecku. Powinnaś już zacząć się przyzwyczajać do zasypiania bez niej. Ale ojciec zdążył tymczasem podejść do półki i zdjąć z niej pluszowego słonia. Przytulanki były miękkimi, pluszowymi, wymyślonymi stworzeniami. Przytulankę Jonasza nazywali misiem.

– Proszę, Lileńko-mileńko – powiedział ojciec. – Chodź, pomogę ci rozwiązać wstążki. Jonasz i matka westchnęli znacząco, ale mimo to patrzyli z sympatią, jak Lilia z ojcem wyruszyli w stronę sypialni razem z pluszowym słoniem, którego mała dostała jako przytulankę zaraz po urodzeniu. Matka podeszła do swojego wielkiego biurka i otworzyła aktówkę – praca matki zdawała się nigdy nie mieć końca, nawet po powrocie do domu. Jonasz poszedł do włas nego biurka i zabrał się za zadanie domowe. Jednak myślami był nadal przy grudniu i nadchodzącej ceremonii. Chociaż uspokoiła go rozmowa z rodzicami, ciągle nie miał najmniejszego pojęcia, jaki przydział wyznaczą mu na przyszłość starsi ani jak będzie się czuł, kiedy ta chwila nadejdzie.

3 Popatrz, popatrz! – piszczała z zachwytu Lilia. – Prawda, że jest śliczny? Zobacz, jaki maleńki! Też ma takie dziwne oczy jak ty! Jonasz spiorunował ją wzrokiem. Nie podobało mu się, że wspomniała o jego oczach. Czekał, aż ojciec skarci Lilię, ten jednak był zajęty odpinaniem koszyka od roweru. Jonasz podszedł, żeby się przyjrzeć. Była to pierwsza rzecz, którą zauważył Jonasz, kiedy zerknął na nowe dziecko, wyglądające ciekawie z koszyka. Jasne oczy. Prawie wszyscy obywatele w społeczności mieli ciemne oczy. Jego rodzice, Lilia, wszyscy jego przyjaciele i znajomi z grupy. Chociaż było kilka wyjątków: Jonasz, a także pewna pięciolatka, u której zauważył kiedyś te rzadko spotykane, jasne oczy. Nikt nigdy nie wspominał o podobnych sprawach – nie był to przepis, jednak zwracanie uwagi na niepokojące albo odmienne cechy u innych osób uznawano za niegrzeczność. Lilia, uznał Jonasz, będzie musiała się tego szybko nauczyć, jeśli nie chce zostać wezwana i skarcona za swoją niedelikatność. Ojciec ustawił rower w stojaku. Potem podniósł koszyk i wniósł go do domu. Lilia poszła za nim, ale obejrzała się przez ramię na Jonasza i rzuciła, drażniąc się z nim: – Może obaj mieliście tę samą rodzicielkę. Jonasz wzruszył ramionami i wszedł do domu za ojcem i siostrą. Jednak jasne oczy nowego dziecka poruszyły go. W osiedlu rzadko zdarzały się lustra – nie były one zabronione, ale właściwie nie były potrzebne. Nawet kiedy przypadkiem znalazł się w jakimś pomieszczeniu z lustrem, Jonaszowi wcale nie chciało się w nie zaglądać. Teraz, widząc nowe dziecko i wyraz jego twarzy, uświadomił sobie ponownie, że jasne oczy nie tylko były rzadkością, ale i nadawały właścicielowi szczególny wygląd – jak to nazwać? Głębia, zdecydował Jonasz. Jakby się patrzyło w czysty nurt rzeki, aż po samo dno, gdzie mogą się czaić rzeczy jeszcze nieodkryte. Poczuł się nieswojo na myśl, że i on tak wygląda. Podszedł do biurka, udając, że nie interesuje go nowe dziecko. W drugim końcu pokoju matka i Lilia pochyliły się, patrząc, jak ojciec odwija dziecko z becika. – Jak się nazywa jego przytulanka? – zapytała Lilia, podnosząc pluszowe stworzenie leżące w koszyku obok nowego dziecka. Ojciec zerknął na pluszaka. – Hipopotam – odpowiedział. Lilia zachichotała, słysząc dziwne słowo. – Hipopotam – powtórzyła i odłożyła przytulankę. Zaczęła się przyglądać machającemu rączkami dziecku. – Nowe dzieci są takie śliczne – westchnęła Lilia. – Mam nadzieję, że zostanę przydzielona do rodzicielek. – Lilio! – rzuciła matka ostrym tonem. – Nie mów tak. To bardzo mało zaszczytny przydział.

– A ja rozmawiałam z Nataszą, tą dziesięciolatką, która mieszka za rogiem. Natasza spędza część zajęć nadobowiązkowych w ośrodku położniczym i mówiła mi, że rodzicielki dostają pyszne jedzenie, mają bardzo lekkie ćwiczenia, prawie cały czas tylko grają w różne gry i dobrze się bawią, czekając. Ja chyba też bym tak chciała – marudziła Lilia. – Trzy lata – odpowiedziała z naciskiem matka. – Trzy porody i koniec. Potem do końca życia są robotnicami, dopóki nie trafią do domu starców. Czy tego chcesz, Lilio? Trzech lat lenistwa, a potem ciężkiej, fizycznej pracy aż do nadejścia starości? – No nie, raczej nie – niechętnie przyznała Lilia. Ojciec przekręcił nowe dziecko na brzuszek. Usiadł obok niego i rytmicznymi ruchami masował mu drobne plecy. – Zresztą, Lileńko-mileńko – stwierdził z czułością – rodzicielki nawet nie oglądają nowych dzieci. Jeśli tak lubisz maluchy, powinnaś liczyć, że cię przydzielą do piastunów. – Kiedy przejdziesz do ośmiolatków i zaczną się godziny nadobowiązkowe, będziesz mogła spróbować pracy w ośrodku opieki – podsunęła matka. – Chyba tak zrobię – powiedziała Lilia. Uklękła obok koszyka. – Jak on ma na imię? Gabriel? Cześć, Gabrielku – zagadnęła śpiewnym tonem i zachichotała. – Oj! – szepnęła. – Chyba śpi. Powinnam siedzieć cicho. Jonasz wrócił do prac domowych przy swoim biurku. Akurat – pomyślał. Lilia nie potrafiła usiedzieć cicho nawet jednej chwili. Pewnie powinna liczyć na przydział do spikerów, żeby móc cały dzień siedzieć w biurze przy mikrofonie i podawać obwieszczenia. Zaśmiał się cicho, wyobrażając sobie, jak jego siostra buczy napuszonym tonem, który wydawał się nieodłączną cechą każdego spikera: UWAGA. PRZYPOMINA SIĘ DZIEWCZYNKOM PONIŻEJ DZIEWIĄTEGO ROKU ŻYCIA, ŻE WSTĄŻKI ZAWSZE POWINNY BYĆ PORZĄDNIE ZAWIĄZANE WE WŁOSACH. Odwrócił się w stronę Lilii i z satysfakcją zauważył, że jej wstążki – jak zwykle rozwiązane – dyndają w powietrzu. Był przekonany, że niedługo rozlegnie się podobne obwieszczenie i że będzie skierowane głównie do Lilii, choć oczywiście nie zostanie wymieniona z imienia. Każdy i tak będzie wiedział, o kogo chodzi. Zawsze tak było. Przypomniał sobie z poczuciem upokorzenia, że obwieszczenie: UWAGA. PRZYPOMINA SIĘ JEDENASTOLATKOM, ŻE ZABRANIA SIĘ WYNOSZENIA PRZEDMIOTÓW ZE STREFY REKREACYJNEJ ORAZ ŻE POSIŁKI NALEŻY ZJADAĆ, A NIE GROMADZIĆ było skierowane bezpośrednio do niego, kiedy w zeszłym miesiącu zabrał do domu jabłko. Nikt o tym nie wspominał, nawet rodzice, ponieważ publiczne obwieszczenie wystarczało, żeby wywołać stosowną skruchę. Oczywiście pozbył się jabłka, a nazajutrz przed szkołą przeprosił kierownika do spraw rekreacji. Jonasz znowu pomyślał o tamtym zdarzeniu. Nadal czuł się z tego powodu zbity z tropu. Nie chodziło o samo obwieszczenie czy wymagane przeprosiny – były to standardowe procedury i zasłużył na nie – ale o zdarzenie samo w sobie. Zapewne trzeba było poruszyć tę sprawę tego samego wieczoru, kiedy cała komórka rodzinna dzieliła się swoimi uczuciami. Nie potrafił jednak zrozumieć ani ująć w słowa przyczyny stanu swoich uczuć, więc nic nie powiedział. Stało się to podczas rekreacji, kiedy bawił się z Aszerem. Jonasz od niechcenia wziął jabłko z koszyka, w którym trzymano drobne przekąski, i rzucił je przyjacielowi. Aszer odrzucił mu je z powrotem, aż obaj zaczęli je łapać i rzucać do siebie. Nie było w tym niczego specjalnego – już wcześ niej wykonywali tę czynność niezliczoną ilość razy. Jonaszowi przychodziła bez wysiłku, nudziła go wręcz, ale Aszer ją lubił. Zabawa w łapanie była dla niego czynnością obowiązkową, bo poprawiała koordynację wzrokowo-ruchową, a z tym u Aszera było nie najlepiej.

Ale nagle Jonasz, śledząc wzrokiem lot jabłka w powietrzu, zauważył – i tego właśnie nie potrafił zrozumieć – że jabłko zmieniło się. Tylko na chwilkę. Pamiętał, że zmieniło się w locie. Potem miał je w ręku i obejrzał je dokładnie, ale znowu było to już to samo jabłko. Niezmienione. Ten sam rozmiar i kształt – doskonała kula. Ten sam nijaki odcień, przypominający odcień jego własnej tuniki. W jabłku tym nie było absolutnie nic nadzwyczajnego. Przerzucił je kilka razy z ręki do ręki, a potem znowu odrzucił Aszerowi. I znowu – w locie, na krótką chwilę – jabłko zmieniło się. Zdarzyło się to cztery razy. Jonasz zamrugał oczami, rozejrzał się dokoła, a potem sprawdził, czy dobrze widzi, zezując na niewielki identyfikator przypięty do własnej tuniki. Potrafił wyraźnie odczytać swoje imię. Wyraźnie widział też Aszera stojącego na placu służącym do ćwiczenia rzutów. Jabłko też złapał bez problemu. Jonasz był całkowicie zbity z tropu. – Aszer! – zawołał. – Czy nic cię w tym jabłku nie dziwi? – Owszem – odpowiedział ze śmiechem Aszer. – Że wyskakuje mi z ręki na ziemię! – Chłopiec przed chwilą znowu je upuścił. Jonasz też się roześmiał, próbując śmiechem zagłuszyć niepokojące przekonanie, że c o ś się jednak stało. Mimo to zabrał jabłko ze sobą do domu, wbrew przepisom obowiązującym w strefie rekreacyjnej. Tego wieczoru, zanim rodzice i Lilia wrócili do domu, wziął je do rąk i przyjrzał mu się uważnie. Było teraz lekko poobijane, bo Aszer kilka razy je upuścił. Jednak nie było w nim absolutnie nic nadzwyczajnego. Przyjrzał się jabłku przez lupę. Kilka razy rzucił nim przez pokój, nie spuszczając z niego oka, a potem długo toczył nim po biurku, czekając, aż to coś wydarzy się ponownie. Ale nic się nie stało. Tyle tylko, że później z głoś ników rozległo się obwieszczenie, niewymieniające go z imienia, które sprawiło, że rodzice wymownie spojrzeli na biurko, gdzie nadal leżało jabłko. Teraz, siedząc nad swoimi szkolnymi notatkami, gdy tymczasem cała rodzina pochylała się nad nowym dzieckiem leżącym w swoim koszyku, Jonasz potrząsnął głową, próbując wyrzucić z pamięci tamto dziwaczne zdarzenie. Zmusił się do poukładania papierów, żeby pouczyć się jeszcze trochę przed wieczornym posiłkiem. Nowe dziecko, Gabriel, kręciło się i pojękiwało, a ojciec po cichu tłumaczył Lilii procedurę karmienia dzieci, otwierając pojemnik zawierający pożywienie i odpowiedni sprzęt. Wieczór mijał tak samo jak wszystkie inne wieczory w ich komórce rodzinnej, w ich domu, w całym osiedlu – jako spokojny, refleksyjny czas odnowy sił i przygotowania do nadchodzącego dnia. Od innych różnił się wyłącznie przybyciem nowego dziecka z jasnymi, poważnymi, świadomymi oczami.

4 Jonasz pedałował bez pośpiechu, przyglądając się stojakom na rowery umieszczonym przed budynkami, w nadziei że znajdzie rower Aszera. Nie zdarzało mu się często odbywać godzin nadobowiązkowych z Aszerem, który wygłupiał się i utrudniał poważną pracę. Ale teraz, tuż przed ceremonią dwunastolatków, kiedy godziny nadobowiązkowe i tak miały się skończyć, nie wydawało się to już takie istotne. Swoboda wyboru sposobu spędzania tych godzin zawsze wydawała się Jonaszowi cudownym luksusem – poza tym cały dzień był bardzo starannie uregulowany. Przypomniał sobie, jak przeszedł do ośmiolatków, co wkrótce zresztą czekało Lilię, i otrzymał tę wolność wyboru. Ośmiolatkowie zawsze wyruszali na swoje pierwsze zajęcia nadobowiązkowe zbici w gromadkę, nerwowo chichocząc. Prawie bez wyjątku na swoje pierwsze zajęcia nadobowiązkowe wybierali dyżury rekreacyjne, pomagając młodszym dzieciom w dobrze znajomym miejscu. Jednak pod kierownictwem innych, w miarę nabierania pewności siebie i dojrzałości, przechodzili do innych prac, stopniowo ciążąc w stronę tych, które najlepiej odpowiadały ich własnym zainteresowaniom i umiejętnościom. Chłopiec o imieniu Beniamin od początku do końca przepracował swoje prawie już pełne cztery lata w ośrodku rehabilitacji, pracując z obywatelami, którzy odnieśli różne urazy. Krążyły plotki, że wyuczył się fachu nie gorzej od samych kierowników do spraw rehabilitacji, a nawet opracował jakieś maszyny i metody przyśpieszające powrót do sprawności. Nie było wątpliwości, że Beniamin otrzyma przydział na tym właśnie polu i zostanie zwolniony z części wymaganego szkolenia. Osiągnięcia Beniamina robiły wrażenie na Jonaszu. Jonasz oczywiście znał Beniamina, byli w końcu od zawsze w tej samej grupie, jednak nigdy nie rozmawiali o jego umiejętnościach, bo taka rozmowa byłaby niezręczna dla Beniamina. Nie dało się swobodnie wspominać ani opowiadać o własnych sukcesach w taki sposób, żeby nie naruszyć – choćby nawet mimowolnie – przepisu wzbraniającego przechwalania się. Był to jeden z pomniejszych przepisów, coś w rodzaju nieuprzejmości, którego naruszenie karano jedynie łagodnym skarceniem – ale i tak lepiej unikać sytuacji regulowanych przepisem, który tak łatwo mógł być złamany. Minąwszy strefę domostw, Jonasz ruszył wzdłuż publicznych budowli osiedla, z nadzieją że zauważy rower Aszera obok jakiejś fabryczki czy biurowca. Minął świetlicę, w której Lilia zostawała po szkole, oraz przylegające do niej tereny. Przejechał przez plac Centralny z wielkim audytorium, w którym odbywały się spotkania publiczne. Jonasz zwolnił i przyjrzał się przypiętym do rowerów tabliczkom z imionami ich właścicieli. Potem zajrzał do oddziału dystrybucji żywności – pomaganie w dostawach zawsze było świetną zabawą i liczył, że spotka tam przyjaciela i będą razem objeżdżać osiedle i wnosić do domostw kartony z przydziałami żywności. Jednak w końcu znalazł rower Aszera – jak zwykle pochylony, a nie stojący należycie w stojaku – przed domem starców. Oprócz roweru Aszera przed domem stał jeszcze tylko jeden, należący do dziewczyny z

jedenastolatków o imieniu Fiona. Jonasz lubił Fionę. Była dobrą uczennicą, cichą i uprzejmą, ale potrafiła też się bawić, więc nie był zaskoczony, że pracuje dzisiaj razem z Aszerem. Obok ich rowerów równo postawił w stojaku własny i wszedł do środka. – Cześć, Jonasz – rzuciła portierka. Podała mu arkusz meldunkowy i przybiła pieczątkę obok jego podpisu. Wszystkie godziny zajęć nadobowiązkowych Jonasza były starannie opracowywane i przeliczane w archiwum akt jawnych. Dzieci szeptem opowiadały sobie historię o tym, jak dawno temu pewien jedenastolatek przybył na ceremonię dwunastolatków, aż tu rozległo się publiczne obwieszczenie, że nie wypełnił wymaganej liczby godzin zajęć nadobowiązkowych i dlatego nie otrzyma swojego przydziału. Dano mu dodatkowy miesiąc na nadrobienie brakujących godzin, po czym otrzymał przydział prywatnie, bez oklasków i świętowania – był to wstyd, który rzucił cień na całą jego przyszłość. – Dobrze, że pojawili się ochotnicy na zajęcia nadobowiązkowe. – Portierka westchnęła z ulgą. – Dzisiaj rano świętowaliśmy zwolnienie, a to zawsze trochę zakłóca harmonogram, więc praca się spiętrza. – Spojrzała na zadrukowany arkusz. – Zaraz… Aszer i Fiona pomagają w łaźni. Może byś do nich dołączył? Wiesz, gdzie to jest, prawda? Jonasz kiwnął głową, podziękował i ruszył długim korytarzem. Po drodze zaglądał do pokojów po obu stronach. Starcy siedzieli sobie spokojnie, niektórzy szli w odwiedziny i rozmawiali, inni uprawiali różne rzemiosła i wykonywali proste prace ręczne. Kilkoro spało. Każdy pokój był wygodnie umeblowany, na podłogach leżała gruba wykładzina. Było to miejsce pełne spokoju, gdzie nie odczuwało się pośpiechu, w przeciwieństwie do ruchliwych ośrodków produkcji i dystrybucji, w których toczyło się codzienne życie osiedla. Jonasz był zadowolony z tego, że przez lata spędzał swoje godziny zajęć nadobowiązkowych w przeróżnych miejscach i dzięki temu był świadomy różnic między nimi. Z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, że ponieważ nie skupiał się na jednej dziedzinie, teraz nie ma najmniejszego pojęcia – czy choćby cienia domysłu – gdzie też zostanie przydzielony. Zaśmiał się cicho. Znowu myślimy o ceremonii, co? – zapytał samego siebie. Przypuszczał jednak, że teraz, kiedy tak niewiele zostało czasu, o tym samym myślą pewnie wszyscy jego znajomi. Minął opiekuna powoli prowadzącego korytarzem jednego ze starców. – Cześć, Jonaszu! – rzucił młody człowiek w uniformie, uśmiechając się przyjaźnie. Trzymał pod ramię zgarbioną kobietę, krok za krokiem przesuwającą stopy w miękkich kapciach. Odwróciła twarz w kierunku Jonasza i uśmiechnęła się, ale jej ciemne oczy, okryte mgłą, miały pusty wyraz. Jonasz uświadomił sobie, że kobieta jest niewidoma. Wszedł do łaźni, wypełnionej ciepłym, wilgotnym powietrzem i zapachem olejków służących do mycia. Zdjął tunikę, starannie powiesił ją na haczyku na ścianie i założył długi kitel ochotnika, który leżał złożony w kostkę na półce. – Cześć, Jonaszu! – zawołał Aszer z kąta łaźni, gdzie klęczał przy wannie. Niedaleko Fiona pochylała się nad inną wanną. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego, ale była zajęta – delikatnie myła mężczyznę leżącego w ciepłej wodzie. Jonasz przywitał się z przyjaciółmi i stałym personelem łaźni. Potem podszedł do rzędu wyściełanych foteli, w których czekali pozostali starcy. Jonasz pracował tu już wcześniej – wiedział, co ma robić. – Twoja kolej, Laryso – powiedział, odczytując plakietkę z imieniem przypiętą do szaty kobiety. – Tylko puszczę wodę i już pomagam ci wstać. Nacisnął guzik najbliższej pustej wanny i spojrzał na ciepłą wodę napływającą licznymi otworkami umieszczonymi w ściankach wanny. Napełnianie potrwa kilka chwil, po czym woda

automatycznie przestanie płynąć. Jonasz pomógł kobiecie podnieść się z fotela, doprowadził ją do wanny, zdjął jej szatę i przytrzymał staruszkę pod ramię, kiedy weszła do wanny i usiadła. Kobieta odchyliła się i westchnęła z przyjemnością, opierając głowę na miękkim zagłówku. – Wygodnie? – spytał, a kobieta potaknęła ruchem głowy, nie otwierając oczu. Jonasz wycisnął olejek na czystą gąbkę leżącą na brzegu wanny i zaczął myć jej niedołężne ciało. Poprzedniego wieczoru przyglądał się, jak ojciec mył nowe dziecko. Tu było prawie to samo – delikatna skóra, kojąca woda, łagodny ruch śliskiej od olejku ręki. Odprężony, spokojny uśmiech na twarzy kobiety przypomniał mu minę kąpanego Gabriela. Podobnie jak nagość. Zarówno dzieciom, jak i dorosłym przepisy zabraniały oglądać cudzą nagość, ale nie odnosiło się to do nowych dzieci ani starców. Jonasz był z tego zadowolony. Obowiązek zakrywania własnego ciała przy przebieraniu się do gier był prawdziwym utrapieniem, a wymagane przeprosiny, kiedy przypadkiem zauważyło się czyjeś ciało, zawsze brzmiały niezręcznie. Jonasz lubił poczucie bezpieczeństwa panujące w tym ciepłym, cichym pomieszczeniu – lubił wyraz zaufania na twarzy starej kobiety, kiedy leżała w wodzie bez żadnej ochrony, odkryta i wolna. Kątem oka zauważył, że Fiona pomogła starcowi wyjść z wanny i delikatnie suszy jego szczupłe, nagie ciało dotknięciami wchłaniającego wilgoć materiału. Potem pomogła mu włożyć szatę. Jonasz sądził, że Larysa pogrążyła się w drzemce, co często przydarzało się starcom, starał się więc wykonywać harmonijne, delikatne ruchy, aby jej nie zbudzić. Drgnął zaskoczony, kiedy odezwała się, nie otwierając oczu. – Dzisiaj rano świętowaliśmy zwolnienie Roberta – powiedziała. – Było wspaniale. – Znałem Roberta! – powiedział Jonasz. – Pomagałem mu przy karmieniu, kiedy tu byłem ostatnio, może parę tygodni temu. Bardzo ciekawy człowiek. Larysa otworzyła oczy z wyrazem zadowolenia na twarzy. – Przed zwolnieniem opowiedzieli całe jego życie – stwierdziła. – Zawsze tak robią. Chociaż szczerze mówiąc – szepnęła z psotną miną – niektóre opowieści bywają nieco nudne. Nieraz widziałam, jak niektórzy starcy zasypiali przy opowieściach, na przykład kiedy niedawno zwolnili Ednę. Znałeś Ednę? Jonasz potrząsnął głową. Nie pamiętał nikogo o takim imieniu. – Cóż, starali się opowiedzieć jej życie tak, żeby czuło się w nim jakiś sens. Oczywiście – dodała nieco na siłę – każde życie ma sens, nie chcę powiedzieć, że jest inaczej. No, ale Edna… Jak słowo daję! Była rodzicielką, potem latami pracowała przy dystrybucji żywności, aż przyszła tutaj. Nigdy nawet nie miała komórki rodzinnej. Kobieta uniosła głowę i rozejrzała się dla pewności, że nikt nie usłyszy. Wreszcie wyznała: – Moim zdaniem, rozumem to Edna nie grzeszyła. Jonasz zaśmiał się. Opłukał jej lewą rękę, ułożył ją z powrotem w wodzie i zaczął myć jej stopy. Kobieta zamruczała z przyjemnością, kiedy masował jej stopy gąbką. – Za to życie Roberta było cudowne – ciągnęła po chwili Larysa. – Był instruktorem jedenastolatków, sam wiesz, jaka to ważna funkcja, a potem był w komisji planowania. Poza tym – naprawdę nie wiem, jak on znajdował na to wszystko czas – wychował dwoje bardzo udanych dzieci, a do tego jeszcze wykonał projekt zagospodarowania przestrzennego placu Centralnego. Oczywiście nie brał już udziału w samych robotach. – Teraz plecy. Pochyl się do przodu, pomogę ci usiąść. – Jonasz objął ramieniem i przytrzymał staruszkę. Wycisnął wodę z gąbki na jej plecy i zaczął myć kościste ramiona. –

Powiedz, jak przebiegło świętowanie. – Zawsze na początku opowiada się życie zwalnianego. Potem następuje toast; wszyscy podnieśliśmy kieliszki i wiwatowaliśmy. Śpiewaliśmy hymn. Roberto wygłosił wspaniałe przemówienie pożegnalne. Kilkoro z nas też powiedziało parę słów, życząc mu wszystkiego dobrego. Ale ja nic nie mówiłam. Nigdy nie przepadałam za przemawianiem. Roberto był bardzo podniecony. Szkoda, że nie widziałeś jego miny, kiedy go puścili. Jonasz zamyślił się, jego ręka wolniej masowała plecy kobiety. – Laryso – zaczął – co się dzieje, kiedy już ktoś jest zwolniony? Dokąd właściwie poszedł Roberto? Kobieta lekko wzruszyła nagimi, mokrymi ramionami. – Nie wiem. Chyba nikt nie wie, tylko sama komisja. Po prostu ukłonił się nam, a potem wyszedł, jak wszyscy, specjalnymi drzwiami w pokoju zwolnień. Ale trzeba ci było zobaczyć jego twarz. Czyste szczęście, nie da się tego inaczej nazwać. Jonasz uśmiechnął się. – Szkoda, że tego nie widziałem. Larysa zmarszczyła czoło. – Nie wiem, dlaczego nie pozwalają dzieciom tego oglądać. Chyba nie ma dosyć miejsca. Powinni powiększyć pokój zwolnień. – Trzeba będzie podsunąć to komisji. Może rozpatrzy sprawę – powiedział z szelmowską miną, a Larysa zakrztusiła się od śmiechu. – Akurat! – zawołała, a Jonasz pomógł jej wyjść z wanny.

5 Przy porannym rodzinnym rytuale opowiadania snów Jonasz zwykle nie miał wiele do zrelacjonowania. Rzadko miewał sny. Czasami budził się z odczuciem, że pamięta ulotne okruchy snu, ale jakoś nie potrafił ich uchwycić i złożyć w całość, którą warto byłoby opowiedzieć przy porannym rytuale. Jednak tego ranka było inaczej. Tej nocy miał bardzo wyrazisty sen. Myślami był daleko, kiedy Lilia jak zwykle opowiedziała długi sen, tym razem przerażający, jak to wbrew przepisom jeździła na rowerze matki i została złapana przez strażników ochrony. Wszyscy wysłuchali uważnie, po czym omówili razem z Lilią ostrzeżenie, które niósł ze sobą jej sen. – Dziękujemy za twój sen, Lilio. – Jonasz mechanicznie wypowiedział standardowy zwrot i starał się lepiej skupić, kiedy matka opowiedziała fragment własnego snu, niepokojącą scenę, gdy została skarcona za wykroczenie, którego nie rozumiała. Wszyscy zgodzili się, że sen zapewne wziął się z jej uczuć wobec recydywisty, któremu musiała ponownie wymierzyć karę. Ojciec oznajmił, że nic mu się nie śniło. – A ty, Gabi? – zapytał ojciec, zaglądając do koszyka, w którym leżało nowe dziecko, gaworząc po porannym karmieniu, przygotowane do drogi do ośrodka opieki, dokąd miało wrócić na dzień. Wszyscy zaśmiali się. Opowiadanie snów zaczynało się od trzylatków. Nawet jeśli nowe dzieci o czymś śniły, nikt o tym nie wiedział. – Jonasz? – zapytała matka. Zawsze go pytali, choć wiedzieli, jak rzadko Jonasz miał coś do opowiedzenia. – Tej nocy miałem sen – oznajmił Jonasz i ze zmarszczonymi brwiami poruszył się na krześle. – Świetnie – powiedział ojciec. – Opowiedz nam. – Szczegóły właściwie nie są jasne – uprzedził Jonasz, próbując odtworzyć w myślach swój dziwaczny sen. – To było chyba w łaźni, w domu starców. – Byłeś tam wczoraj – zauważył ojciec. Jonasz kiwnął głową. – Ale nie było tak samo. Była tam wanna, we śnie, ale tylko jedna. A w prawdziwej łaźni jest ich pełno, stoją całymi rzędami. Ale i tak pomieszczenie w tym śnie było ciepłe i wilgotne. Zdjąłem tunikę, ale nie założyłem kitla, więc byłem nagi od pasa w górę. Pociłem się, bo było gorąco. Była tam też Fiona, tak samo jak wczoraj. – Aszer też? – zapytała matka. Jonasz potrząsnął głową. – Nie. Tylko ja i Fiona, sami w tym pokoju, staliśmy obok wanny. Fiona się śmiała, ale ja nie. Prawie byłem na nią trochę zły, w tym śnie, bo nie traktowała mnie poważnie.

– W czym cię nie traktowała poważnie? – zapytała Lilia. Jonasz spojrzał na swój talerz. Sam nie rozumiał dlaczego, ale czuł lekkie skrępowanie. – Chyba ją przekonywałem, że powinna wejść do tej wanny. Urwał. Wiedział, że powinien opowiedzieć wszystko, że opowiedzenie snu w całości było nie tylko właściwe, ale i konieczne. Zmusił się więc do wyjawienia także tej części snu, która sprawiała, że czuł się nieswojo. – Chciałem, żeby zdjęła ubranie i weszła do wanny – wyjaśnił pośpiesznie. – Miałem w ręku gąbkę i chciałem ją wykąpać. Ale ona nie chciała. Cały czas śmiała się i mówiła „nie”. Jonasz spojrzał na rodziców. – To tyle – powiedział. – Czy mógłbyś opisać najsilniejsze wrażenie, które miałeś we śnie? – poprosił ojciec. Jonasz zastanowił się. Szczegóły były mętne i niejasne. Ale uczucia były oczywiste i opanowały go znowu, kiedy wrócił do nich myślami. – Uczucie chcenia – powiedział. – Wiedziałem, że się nie zgodzi. I chyba nawet wiedziałem, że nie powinna. Ale tak okropnie tego chciałem. Czułem to chcenie całym sobą. – Dziękujemy za twój sen, Jonaszu – powiedziała matka po chwili i spojrzała na ojca. – Lilio – odezwał się ojciec – pora wychodzić do szkoły. Czy nie poszłabyś dzisiaj ze mną? Chciałbym, żebyś szła obok mnie i miała oko na koszyk nowego dziecka, dobrze? Nie chcielibyśmy, żeby nam się wyplątał z becika i wypadł, prawda? Jonasz zaczął się podnosić, żeby pójść po podręczniki. Czuł się zaskoczony, że nie rozmawiali dłużej o jego śnie. Może byli nim tak samo zdziwieni jak on sam. – Zaczekaj, Jonaszu – powiedziała łagodnie matka. – Napiszę ci usprawiedliwienie z przeprosinami dla instruktora, żebyś nie musiał sam przepraszać za spóźnienie. Zdumiony Jonasz opadł z powrotem na krzesło. Pomachał Lilii i ojcu, którzy wychodzili już z domu, niosąc Gabriela w koszyku. Jonasz patrzył, jak matka sprząta po porannym posiłku i umieszcza tacę z resztkami przed domem, skąd później zabierze je ekipa sprzątaczy. Wreszcie matka usiadła obok niego przy stole. – Jonaszu – zaczęła z uśmiechem – to uczucie, które właśnie opisałeś, to było twoje pierwsze pobudzenie. Spodziewaliśmy się z ojcem, że cię to wkrótce spotka. To spotyka każdego. Spotkało ojca, kiedy był w twoim wieku, spotkało mnie, kiedyś spotka też Lilię. I bardzo często – dodała matka – zdarza się to we śnie. Pobudzenie. Słyszał to słowo już wcześniej. Pamiętał, że jest jakaś wzmianka o pobudzeniu w Kodeksie Przepisów, chociaż nie pamiętał, o co w niej chodziło. Co jakiś czas wspominał też o nim spiker. UWAGA. PRZYPOMINA SIĘ, ŻE PRZYPADKI POBUDZENIA NALEŻY ZGŁASZAĆ W CELU ODBYCIA LECZENIA. Zawsze ignorował to obwieszczenie, bo go nie rozumiał i nigdy nie wydawało mu się, żeby miało jakikolwiek związek z nim samym. Tak jak większość obywateli ignorował wiele poleceń i przypomnień odczytywanych przez spikera. – Czy muszę to zgłosić? – zapytał matkę. Matka zaśmiała się. – Już to zrobiłeś, przy opowiadaniu snów. To wystarczy. – A co z leczeniem? Spiker mówił, że trzeba odbyć leczenie… – Jonasz czuł się przybity. Akurat kiedy miała się odbyć ceremonia, jego własna ceremonia dwunastolatków, czy on musi dokądś jechać na leczenie? Przez jeden głupi sen? Ale matka zaśmiała się znowu, uspokajającym, czułym głosem. – Nie, nie – powiedziała. – Wystarczą pigułki. Po prostu dojrzałeś już do przyjmowania pigułek. To właśnie pigułki leczą pobudzenia.

Jonasz rozjaśnił się. Znał pigułki. Każdego ranka brali je rodzice. Wiedział, że przyjmują je też niektórzy z jego znajomych. Kiedyś odjeżdżał do szkoły z Aszerem, a wtedy ojciec Aszera zawołał od drzwi ich domostwa: „Aszer, zapomniałeś o pigułce!”. Aszer z dobrodusznym jęknięciem zawrócił rower i po chwili dołączył do czekającego Jonasza. Przyjaciołom nie zadawało się pytań na podobne tematy, bo mogły one trafić do krępującej kategorii „bycia innym”. Aszer co rano brał pigułkę, Jonasz nie – i tyle. Zawsze zręczniej rozmawiać o tych rzeczach, które ich łączyły. Teraz Jonasz przełknął małą pigułkę, którą podała mu matka. – To wszystko? – spytał. – To wszystko – odpowiedziała, wkładając fiolkę z powrotem do szafki. – Ale nie wolno ci o tym zapominać. Przez pierwszych kilka tygodni będę ci przypominać, ale potem musisz to robić sam. Jeśli zapomnisz, pobudzenie wróci. Powrócą sny o pobudzeniu. Czasami trzeba zwiększyć dawkę. – Aszer bierze pigułki – wyznał Jonasz. Matka pokiwała głową. Nie wyglądała na zaskoczoną. – Pewnie bierze je wielu twoich znajomych z grupy. Przynajmniej chłopców. A wkrótce będą je brali wszyscy, także dziewczyny. – Jak długo będę musiał je brać? – Dopóki nie trafisz do domu starców – wyjaś niła matka. – Przez całe dorosłe życie. Ale to przechodzi w rutynę – po jakimś czasie nawet nie będziesz na to zwracał uwagi. Spojrzała na zegarek. – Jeśli wyjedziesz teraz, nawet nie spóźnisz się do szkoły. No, ruszaj. I jeszcze raz dzięki, Jonaszu – dodała, kiedy szedł już w stronę drzwi – za twój sen. Pedałując szybko ścieżką, Jonasz czuł dziwną dumę na myśl, że bierze już pigułki tak jak inni. Na chwilę jednak raz jeszcze przypomniał sobie sen. Był przyjemny. Chociaż miał mieszane uczucia, Jonasz pomyślał, że podoba mu się to, co matka nazwała pobudzeniem. Przypomniał sobie, że kiedy się obudził, chciał to przeżyć jeszcze raz. Potem, tak samo jak jego domostwo znikło mu za plecami, kiedy skręcił za róg, tak też z jego myśli zniknął tamten sen. Przez krótką chwilę, z lekkim poczuciem winy, próbował go pochwycić z powrotem. Ale uczucia się rozwiały. Pobudzenie się skończyło.

6 Lilio, przecież prosiłam cię, żebyś stała spokojnie – powiedziała matka po raz kolejny. Stojąca naprzeciw matki Lilia wierciła się niecierpliwie. – Sama potrafię sobie zawiązać wstążki – jęknęła. – Zawsze sama sobie wiążę. – Wiem o tym – odpowiedziała matka, wyrównując wstążki na warkoczach dziewczynki. – Ale wiem też, że stale się rozplątują i prawie nie ma popołudnia, żeby ci w końcu nie dyndały na plecach. Przynajmniej dzisiaj chcemy, żeby były ładnie zawiązane i żeby tak już zostały. – Nie lubię wstążek. Dobrze, że został mi już tylko rok noszenia wstążek – zrzędziła Lilia. – Za rok dostanę też rower – dodała, rozchmurzając się nieco. – Co roku czeka coś dobrego – przypomniał jej Jonasz. – W tym roku zaczniesz swoje godziny nadobowiązkowe. A pamiętasz, jak się cieszyłaś rok temu, kiedy przeszłaś do siedmiolatków i dostałaś kurtkę z zapięciem z przodu? Dziewczynka kiwnęła głową i spojrzała po sobie na kurtkę z rzędem dużych guzików, które oznaczały, że należy do siedmiolatków. Cztero-, pięcio- i sześciolatkowie nosili kurtki zapinane z tyłu, żeby musieli pomagać sobie nawzajem przy ubieraniu, w ten sposób ucząc się wzajemnej zależności. Kurtka zapinana z przodu stanowiła pierwszy znak niezależności, pierwszy widoczny znak dorastania. Dla dziewięciolatków rower stanie się potężnym symbolem stopniowego wychodzenia w stronę społeczności i opuszczania opiekuńczej komórki rodzinnej. Lilia z szerokim uśmiechem wywinęła się z rąk matki. – A ty w tym roku dostaniesz swój przydział – odpowiedziała Jonaszowi podekscytowanym tonem. – Mam nadzieję, że cię przydzielą do pilotów. I zabierzesz mnie do samolotu! – No pewnie – stwierdził Jonasz. – Załatwię ci też specjalny spadochronik, taki w sam raz dla ciebie, a potem cię zabiorę na jakieś, czy ja wiem, może pięć kilometrów nad ziemię, otworzę drzwiczki i… – Jonaszu – ostrzegawczym tonem powiedziała matka. – Przecież żartuję – jęknął Jonasz. – Zresztą, nie chcę być przydzielony do pilotów. Jeśli dostanę pilota, złożę odwołanie. – Przestań – poleciła matka i po raz ostatni pociągnęła za wstążki Lilii. – Jonasz? Jesteś gotowy? Wziąłeś pigułkę? Chciałabym zająć dobre miejsce w audytorium. – Szturchnęła Lilię w stronę drzwi wyjściowych, a Jonasz ruszył za nimi. Do audytorium nie było daleko. Lilia machała przyjaciołom z krzesełka umocowanego z tyłu na rowerze matki. Jonasz ustawił swój rower i przecisnął się przez tłum do swojej grupy. Co roku w ceremonii brała udział cała społeczność osiedla. Dla rodziców oznaczała ona dwa wolne od pracy dni. Usiedli razem w ogromnej sali. Dzieci siedziały ze swoimi grupami, po czym kolejno wychodziły na scenę. Ojciec nie od razu dołączył do matki. W trakcie pierwszej ceremonii – ceremonii imion –

piastuni wnosili lub wprowadzali na scenę nowe dzieci. Jonasz szukał wzrokiem ojca ze swojego miejsca na balkonie, gdzie siedział wśród pozostałych jedenastolatków. Wypatrzenie sekcji piastunów na przodzie sali nie było takie trudne – dochodziły stamtąd płacze i zawodzenia nowych dzieci, wiercących się w ramionach piastunów. Przy wszelkich innych publicznych ceremoniach siedzący na widowni milczeli i uważnie słuchali. Jednak raz do roku uśmiechali się pobłażliwie wśród rozgardiaszu, który robiły maluchy czekające na nadanie im własnych imion i rodzin. Jonasz i ojciec nareszcie spotkali się wzrokiem. Jonasz pomachał – ojciec odmachał mu z uśmiechem, po czym podniósł rączkę trzymanego dziecka i pomachał nią również. Nie był to Gabriel. Gabi wrócił dzisiaj do centrum opieki, gdzie zajmowała się nim nocna zmiana piastunów. Otrzymał od komisji specjalne, rzadko udzielane odroczenie, dzięki czemu czekał go dodatkowy rok opieki przed własną ceremonią imion i umieszczeniem w rodzinie. Ojciec wstawił się przed komisją za Gabrielem, który jeszcze nie nabrał odpowiedniej dla swojego wieku wagi ani nie spał dostatecznie spokojnie, by można go było umieścić w komórce rodzinnej. Normalną koleją rzeczy takie dziecko określano jako „nieodpowiednie” i zwalniano ze społeczności. Jednak na skutek interwencji ojca Gabriela zakwalifikowano jako dziecko „niepewne” i dano mu dodatkowy rok. Miał nadal otrzymywać opiekę w ośrodku, a noce spędzać razem z komórką rodzinną Jonasza. Każdy z członków rodziny, łącznie z Lilią, musiał zaręczyć na piśmie, że nie przywiąże się do małego, tymczasowego gościa i że będzie on wypuszczony bez protestu czy odwołania, gdy w trakcie przyszłorocznej ceremonii zostanie przydzielony do własnej komórki rodzinnej. Przynajmniej, pomyślał Jonasz, kiedy Gabriel zostanie za rok przydzielony, i tak będą go często widywać, bo pozostanie częścią społeczności. Gdyby został zwolniony, więcej już by go nie zobaczyli. Nigdy. Osoby zwalniane – również nowe dzieci – wysyłano Poza Granicę, skąd nie wracały do społeczności. Ojciec nie musiał w tym roku zwolnić ani jednego nowego dziecka, więc Gabriel byłby dla niego autentycznym zawodem i powodem do wielkiego smutku. Nawet Jonasz, choć sam nie trząsł się nad maluchem tak jak ojciec i Lilia, cieszył się, że Gabriel nie został zwolniony. Pierwsza ceremonia zaczęła się dokładnie o wyznaczonym czasie. Jonasz przyglądał się, jak nowe dzieci, jedno po drugim, otrzymują imiona i zostają przekazane przez piastunów nowym komórkom rodzinnym. Dla niektórych było to pierwsze dziecko. Wiele osób przychodziło jednak na scenę w towarzystwie innego dziecka, pęczniejącego z dumy na widok przydzielonego rodzeństwa, tak samo jak kiedyś Jonasz, gdy miał właśnie przejść do pięciolatków. Aszer szturchnął Jonasza w ramię. – Pamiętasz, jak dostaliśmy Filipę? – zapytał donośnym szeptem. Jonasz kiwnął głową. Było to zaledwie przed rokiem. Rodzice Aszera dosyć długo czekali ze złożeniem podania o drugie dziecko. Być może, jak podejrzewał Jonasz, byli tak wyczerpani żywotnością i wygłupami Aszera, że potrzebowali nieco więcej czasu. W ich grupie chwilowo brakowało dwóch osób – Fiony oraz dziewczyny o imieniu Teodora. Obie czekały ze swoimi rodzicami na nowe dzieci, które miały trafić do ich rodzin. Podobna różnica wiekowa w obrębie jednej komórki rodzinnej była jednak rzadkością. Kiedy skończyła się ceremonia jej rodziny, Fiona zajęła miejsce, które czekało na nią w rzędzie przed Aszerem i Jonaszem. Odwróciła się do nich i zaszeptała: „Ale słodki. Tylko imię za bardzo mi się nie podoba”. Zrobiła minę i zachichotała. Nowy brat Fiony otrzymał właśnie imię Bruno. Może nie jest nadzwyczajne, pomyślał Jonasz, jak… no, jak chociażby Gabriel. Ale jest w