uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Lucy Maud Montgomery - Cykl-Pat ze Srebrnego Gaju (1) Pat ze Srebrnego Gaju

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :944.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Lucy Maud Montgomery - Cykl-Pat ze Srebrnego Gaju (1) Pat ze Srebrnego Gaju.pdf

uzavrano EBooki L Lucy Maud Montgomery
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 130 osób, 64 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 214 stron)

Lucy Maud Montgomery Pat ze Srebrnego Gaju. Cz.1 Przełożyła Ewa Fiszer Na dysk przepisał F. Kwiatkowski Zaznajamiamy się z Pat I - Coś mi się widzi, że niezadługo będę się musiała wybrać wieczorem na grządkę z pietruszką - oznajmiła Judysia Plum zabierając się do cięcia w cieniutkie paseczki czerwonej sukienki Winnie. Bardzo była z siebie rada, gdyż udało jej się przekonać panią Gardinerową, by na to pozwoliła, pani Gardinerowa uważała bowiem, że Winni śmiało może pochodzić jeszcze w owej sukience. Jak wiadomo, na grządce pietruszki można znaleźć różne rzeczy, ale nie rosną tam nigdy czerwone jedwabne suknie. Ale Judysi ogromnie na tej sukience zależało, tego koloru bowiem powinny być płatki róż ozdabiających dywanik, który szydełkowała dla ciotki Azalki. Judysia Plum słynna była ze swoich dywaników, a ten miał się stać dziełem jej życia. Zamierzała ofiarować go ciotce Azalce w podarunku ślubnym, jeśli ta młoda dama istotnie wyjdzie tego lata za mąż. Judysia uważała, że już najwyższy czas, nie wolno aż tak długo przebierać w konkurentach. Pat szalenie zainteresowana przyszłością dywanika wiedziała tylko, że przeznaczony jest dla cioci Azalki, ale nie wiedziała dlaczego. Nic także nie wiedziała o innym przewidywanym wydarzeniu i Judysia uznała, że pora już ją uprzedzić. Kiedy ktoś od blisko siedmiu lat przyzwyczaił się być beniaminkiem rodziny, nie wiadomo, jak przyjmie pojawienie się swego następcy lub następczyni. Judysia była przywiązana do wszystkich mieszkańców Srebrnego Gaju, ale nade wszystko kochała Pat. A Pat trochę zanadto brała sobie wszystko do serca, Judysia mawiała, że „to dziecko ma trudną miłość”. Jeszcze dziś rano Pat popłakała się, bo Judysia chciała wziąć na róże jej stary purpurowy sweterek. Był już za ciasny i wytarty, ale Pat za nic nie chciała się z nim rozstać. Uwielbiała go. Tak zapalczywie walczyła w jego obronie, że Judysia - rzecz prosta ustąpiła. Pat opłakiwała każdą znoszoną sukienkę. I nie cierpiała nowej - dopóki nie ponosiła jej paru tygodni. A potem przywiązywała się do niej równie namiętnie. - Powiadam wam, że to dziwny dzieciak - powtarzała Judysia potrząsając szpakowatą głową. Ale miałby się z pyszna ten, kto by w jej obecności pozwolił sobie skrytykować Pat.

- Dlaczego ona jest dziwna? - spytał się kiedyś Sidney dość wojowniczym tonem. Sidney kochał Pat i nie spodobało mu się to określenie. - Pewnie w dzień jej narodzin kobold dotknął ją kolcem róży - odpowiedziała tajemniczym tonem Judysia. Judysia wiele wiedziała o koboldach, elfach, skrzatach, leśnych wróżkach i innych fascynujących stworach. - Więc już nigdy nie będzie taka jak wszyscy. Ale to i dobrze. Ona będzie potrafiła robić wiele rzeczy, których inni nie potrafią. - Na przykład co? - spytał zaciekawiony Sidney. - Będzie umiała kochać bardziej niż inni... i to przyniesie jej wiele radości. Ale i cierpienia. Takie to są dary wróżek, trochę słodyczy, trochę goryczy. - Jeśli to wszystko, czym ją te kabaty obdarowały, to niewiele - oświadczył pogardliwie mały Sidney. - Cicho, sza! - Judysia zgorszyła się. - Nie wiesz, kto cię słucha! I wcale nie powiedziałam, że to wszystko. Ona będzie potrafiła zobaczyć wiele rzeczy. Na przykład jak czarownice lecą nocą na miotłach, a za nimi siedzą czarne koty. Chciałbyś, co? - Ciocia Azalka powiada, że w ogóle nie ma czarownic, a już na pewno nie ma ich na Wyspie Księcia Edwarda! - Jak się w nic nie wierzy, to niewiele ma się uciechy z życia - odpowiedziała zagadkowo Judysia. - Może i na Wyspie nie ma żadnej czarownicy, ale nie brakowało ich w naszej starej Irlandii. Moja babka była czarownicą. - A ty? - ośmielił się spytać Sidney. Już od dawna chciał ją o to spytać. - Może i troszkę jestem. Ale już nie taką prawdziwą. - I jesteś pewna, że kabat ukłuł Pat? - Pewna? Nikt nie wie na pewno, co robi Zaczarowany Ludek. Może to ta jej mieszana krew. Francuska i angielska, i irlandzka, i szkocka, i kwakierska... potworna mieszanka! - To było dawno - zaprotestował Sidney. - Stryj Tom powiada, że teraz jesteśmy Kanadyjczykami. - Ha! Ha! - wykrzyknęła srodze urażona Judysia. - Jeżeli wasz stryj Tom wie lepiej ode mnie, to czemu mnie zanudzasz pytaniami? Zmykaj lepiej, bo ci przyłożę. - Nie wierzę ani w czarownice, ani we wróżki! - wrzasnął Sid, żeby ją jeszcze bardziej rozzłościć. Lubił, jak się złościła. - Coś podobnego! Raz w Irlandii jeden bezczelny mężczyzna też tak powiedział. I kiedy wracał któregoś wieczoru, lepiej nie mówić skąd, to je spotkał. No i miał za swoje!

- Co one zrobiły? - spytał ochoczo Sid. - Lepiej, żebyś nie wiedział! Nigdy już nie przyszedł do siebie, ale możesz mi wierzyć, że nauczył się trzymać język za zębami i szanować Zaczarowany Ludek. I tobie też radzę uważać, co mówisz, nawet wtedy, kiedy myślisz, że jesteś sam, ty zuchwały chłopaku! Ii Judysia szydełkowała dywanik w swoim pokoiku nad kuchnią... Dzieci ze Srebrnego Gaju uważały, że pokoik ów jest wręcz fantastyczny. Nie otynkowano go, ściany i sufit były z belek, które Judysia szorowała do białości. Na ogromnym łóżku leżał siennik. Judysia gardziła piernatami, a materace uważała za współczesny wynalazek diabła. Poszewki na poduszki obszyte były ręcznej roboty koronką, łóżko okryte narzutą wyhaftowaną „autografami”, Judysia kupiła ją wiele lat temu na wencie jednego ze stowarzyszeń dobroczynnych. - Jak się budzę, to lubię się chwilę pogapić i powspominać. Ludziska już dawno gryzą trawkę, a ja sobie kicam jak zając. Dzieci ze Srebrnego Gaju, póki nie wyrosły, uwielbiały od czasu do czasu spać z Judysią i słuchać opowieści o tych, których nazwiska przyozdabiały narzutę. Stare zapomniane romanse... dziwne przygody... Judysia wszystko wiedziała, a niejedno potrafiła zmyślić. Miała wspaniałą pamięć i ogromny dar słowa. Nie zawsze jednak były to niewinne powiastki. Miała niewyczerpany zapas niesamowitych historyjek o duchach i „byczych” morderstwach i aż dziw, że dzieci nie przestały ze strachu rosnąć. Ale one czuły tylko rozkoszny dreszczyk zgrozy. Wiedziały, że Judysia „haftuje”, ale nie miało to żadnego znaczenia. Te opowiadania były pasjonujące! Judysia ciągnęła swą epopeję z dnia na dzień, przerywając zawsze w najbardziej emocjonującym momencie - mógłby jej tego daru pozazdrościć pisarz produkujący seriale. Pat najbardziej lubiła przeraźliwą opowieść o zamordowanym mężczyźnie, którego szczątki rozwleczono po całym domu... ramię znaleziono na strychu, głowę w piwnicy, uda w garncu w spiżarni. - Ach, Judysiu, czuję taki rozkoszny dreszcz! Obok łóżka stał stoliczek nakryty szydełkową serwetką, leżały na nim wyszywana paciorkami poduszeczka na igły w kształcie serca i pudełeczko z muszelek, w którym Judysia przechowywała pierwsze zęby dzieci i ich loczki. A obok muszla z Australii i kawałek wosku; woskiem tym nacierała nici, by nadać im pożądaną gładkość.

Leżała tam także Biblia Judysi i gruba książeczka „Co każdy wiedzieć powinien”, z której Judysia czerpała swoje zadziwiające wiadomości. Była to jedyna książka, którą czytała. Powiadała, że ludzie są znacznie ciekawsi. Z sufitu zwisały pęki ususzonego krwawnika i wrotycza oraz wyhodowanych w ogrodzie ziół. W księżycowe noce wyglądały jak upiory, było to cudowne. Pod ścianą stała wielka niebieska skrzynia, którą Judysia przed trzydziestu laty przywiozła ze Starego Kraju. Kiedy miała wyjątkowo dobry humor, pokazywała dzieciom, co się w niej kryje - była tam zbieranina rozmaitych fascynujących przedmiotów, bo Judysia w swoim czasie dużo kręciła się po świecie. Urodzona w Irlandii, jeszcze jako nastolatka „służyła na zamku”; co zachwycało dzieci ze Srebrnego Gaju. Potem pojechała do Anglii, gdzie pracowała przez parę lat, aż jej obdarzony włóczęgowskimi skłonnościami brat postanowił jechać do Australii i Judysia mu towarzyszyła. Australia mu się nie spodobała, zdecydował zatem spróbować, jak będzie w Kanadzie, i osiedlił się na jakiś czas na Wyspie Księcia Edwarda, gdzie zatrudnił się na farmie. Judysia jeszcze za czasów dziadków Pat zaczęła pracować w Srebrnym Gaju i kiedy brat oświadczył jej, że zamierza spakować manatki i wybrać się do Klondike, oznajmiła twardo, że tym razem pojedzie bez niej. Polubiła Wyspę. Była najbardziej podobna do Starego Kraju. Polubiła Srebrny Gaj i pokochała rodzinę Gardinerów. Odtąd stała się cząstką Srebrnego Gaju. Była tam, kiedy „Długi Alek” Gardiner przywiózł do domu młodą żonę. Była podczas narodzin dzieci. Należała do rodziny. Nie sposób było wyobrazić sobie domu bez jej obecności. Miała prawdziwy talent do zapamiętywania wszelkich opowieści i legend, i obecnie znała już lepiej niż ktokolwiek historię rodziny Gardinerów. Nigdy nie wyszła za mąż. - Miałam tylko jednego wielbiciela - zwierzyła się kiedyś Pat. Którejś nocy wyśpiewywał pod moim oknem serenady i wylałam na niego wiadro mydlin. Chyba go to zniechęciło... Więcej się nie pojawił. - Nie żałowałaś? - spytała Pat. - Ani chwili, złotko. Pan Bóg poskąpił mu rozumu. Hojniej już obdarzył gęsi. - Czy myślisz, że jeszcze wyjdziesz za mąż? - spytała niespokojnie Pat. To by było straszne, gdyby Judysia wyszła za mąż i opuściła Srebrny Gaj. - W moim wieku? Widzisz przecież, że jestem siwa jak gołąb. - Ile ty masz lat, Judysiu?

- To nie jest grzeczne pytanie, ale jesteś za mała, żeby o tym wiedzieć. Mam tyle lat, ile ma ich mój język i trochę więcej niż moje zęby. Nie martw się. Kto wychodzi za mąż, ma kłopoty, kto nie wychodzi, też ma kłopoty, ale ja już wolę te, które znam. - Ja także, Judysiu, nigdy nie wyjdę za mąż - oświadczyła Pat. Bo jakbym wyszła za mąż, musiałabym się stąd wyprowadzić, a tego bym nie zniosła. Ja i Sid zostaniemy na zawsze w Srebrnym Gaju, a ty, Judysiu, też zostaniesz z nami, prawda? I nauczysz mnie, jak się robi sery. - Sery? Teraz sery robi się po mleczarniach. Żadna farma na Wyspie nie robi już własnych serów, tylko my w Srebrnym Gaju. Ale tego lata zrobię je ostatni raz. - Och, Judysiu, nie możesz przestać. Judysiu, błagam cię. - Cóż, może jeszcze ze dwa lata będę je wyrabiała, ale tylko dla rodziny - zgodziła się Judysia. - Twój tata zawsze powiada, że te fabryczne sery nie są takie smaczne jak domowe. Nie mogą być! Robią je mężczyźni. A co mężczyźni mogą wiedzieć o wyrobie sera! Tak, tak, od czasu kiedy przyjechałam na Wyspę, wiele się tu zmieniło. - Nienawidzę zmian - zawołała niemal ze łzami Pat. Przykro było pomyśleć, że Judysia może kiedyś przestać robić sery. Była to cała tajemnicza procedura. Najpierw mieszało się „podpuszczkę”... następnego dnia wyglądała jak piękny biały krem, który pakowano w obręcze, wkładano pod „prasę” i przyciskano dużym okrągłym kamieniem. A potem sery musiały długo „dojrzewać” i schnąć, z wyjątkiem jednego malutkiego, przeznaczonego specjalnie dla Pat. Pat wiedziała, że całe Północne Glen uważa Gardinerów za staroświeckich - co za pomysł robić własne sery! - ale kogo to mogło obchodzić? Szydełkowe dywaniki też były staroświeckie, a wszyscy letnicy i turyści zachwycali się nimi i chcieli je kupować. Ale Judysia Plum nigdy żadnego nie sprzedała. Wszystkie musiały leżeć w Srebrnym Gaju! Iii Iii Judysia zawzięcie szydełkowała chcąc wykończyć różę, nim zmierzchnie”. Pat lubiła to wyrażenie. Było i obrazowe, i tajemnicze. Siedziała na stołeczku przy otwartych drzwiach do pokoiku Judysi, oparła kwadratową bródkę o ręce, a łokcie o kolana. Jej uśmiechnięta buzia, z której uśmiech zdawał się nie schodzić, nawet kiedy smuciła się czy złościła, była w zimie biała jak śnieg, ale teraz lekko się już opaliła. Włosy Pat miała mysiego koloru, proste i długie. Nikt w Srebrnym Gaju z jednym wyjątkiem cioci Azalki nie ośmielił się obciąć włosów.

Judysia tak się o to awanturowała, że mama nie odważyła się obciąć włosów Winnie i Pat. Co śmieszniejsze, sama Judysia miała krótką czuprynę, taką jaka właśnie weszła w modę, której Judysia nienawidziła. Ale Judysia zawsze miała krótko obcięte włosy. Twierdziła, że nie ma czasu, by je upinać. Obok Pat na najwyższym stopniu siedział Dżentelmen Tom, mrugając bezczelnymi zielonymi ślepiami - miały one taki wyraz, że paręset lat temu Judysię skazano by na stos. Był to ogromny chudy kot, który zawsze wyglądał tak, jakby miał jakieś ukryte kłopoty, i nigdy, mimo że Judysia podsuwała mu najsmaczniejsze kąski, nie mógł utyć. Czarny kot... „najczarniejszy kot, jakiego widziałam w życiu”. Dłuższy czas nie miał imienia, Judysia uważała, że nie można nadawać imienia kotu, który dopiero co się przybłąkał. Nie wiadomo komu można by się w ten sposób narazić. Zatem o czarnym kocisku mówiło się dłuższy czas Kot Judysi (oczywiście przez duże K), aż wreszcie któregoś dnia Sid mówiąc o nim nazwał go Dżentelmenem Tomem i tak już zostało, nawet Judysia szybko się z tym pogodziła. Pat lubiła wszystkie koty, ale w jej uczuciu do Dżentelmena Toma tkwiła domieszka nabożnego lęku. Dżentelmen Tom pojawił się nie wiadomo skąd i obdarzył miłością Judysię. Sypiał w nogach jej łóżka, chodził za nią z zadartym ogonem, nigdy nie mruczał. Nie można by go nazwać kotem towarzyskim. Nawet Judysia, która nie dopuszczała, by go krytykowano, przyznawała, że jest trochę zanadto „przebierny”. - Tak, nie można go nazwać rozmownym kotem, ale i tak ma się z jego towarzystwa pociechę. Poznajemy Srebrny Gaj I Kiedy Judysia tak tajemniczo wspomniała o grządce pietruszki, przejrzyste brunatne oczy Pat wyglądały przez okrągły świetlik w ścianie nad schodami. Było to jej ulubione okienko, otwierało się na zewnątrz jak iluminator na okręcie. Pat nigdy nie wchodziła do pokoiku Judysi nie wyjrzawszy pierwej przez ów świetlik. Zawsze docierał tu powiew kapryśnego wietrzyka, którego nie czuło się w ogrodzie, a widok był wręcz przepiękny. W rozległej brzezinie na zboczu wzgórza za domem, której Srebrny Gaj zawdzięczał swoją nazwę, mieszkały miłe sówki, które rzadko fukały, a za to lubiły się zaśmiewać. Dalej pełno było pagórków i kotlinek, gdzie znajdowały się pola. Jedno otoczone było znienawidzonym przez Pat kolczastym drutem, inne żywopłotami, w narożnikach rosły astry i wiciokrzew.

Pat kochała wszystkie pola farmy. Razem z Sidem spenetrowali każdy skraweczek ziemi. Dla Pat każde pole było żywą istotą. Na dużym polu na stoku wzgórza zasiano tej wiosny żyto i pole wyglądało teraz jak ogromny zielony kobierzec. Pólko Sadzawki - na samym środku Pólka oczko wody wyglądało tak, jakby za czasów młodości ziemi jakaś olbrzymka zrobiła tu palcem dołeczek - zarośnięte było latem kosaćcami i tatarakiem: w upalne dni Pat i Sid moczyli tu z rozkoszą nogi. Pole Owocowego Tortu było trójkątne i kończyło się gęstwiną świerków. Pole kaczeńców było podmokłe i można było sobie wyobrazić, że rosną tam wszystkie kaczeńce świata. A pole Minionego Lata zakwitało we wrześniu kępami astrów. Pat najbardziej kochała Ukryte Pólko. Nikt nie podejrzewałby jego istnienia widząc gęsty las, ale ona i Sid zuchwale do tego lasu wtargnęli i odkryli je - otoczone jodłami i klonami, zalane słońcem, pachnące rosnącymi wokół paprociami. Wśród pióropuszy trawy widać było listki ogromnych leśnych poziomek. Tu i ówdzie leżały kopce kamieni, ze szczelin wyrastały wielkie paprocie, a naokoło zagnieździły się truskawki na długich łodyżkach. Pat po raz pierwszy w życiu zerwała bukiet truskawek. W rogu Ukrytego Pólka rosły dwa niewielkie świerki, jeden o stopę wyższy. Wyglądały jak brat i siostra... jak Sid i ona. Natychmiast nazwali je Królem Lasu i Księżniczką Paproci. To znaczy nazwała je tak Pat. Lubiła nadawać imiona wszystkim rzeczom tego świata. Wtedy coś stawało się kimś - kimś, kogo się kochało. Pat i Sid pokochali Ukryte Pólko najbardziej ze wszystkich pól. Należało do nich, czuli się tak, jakby je odkryli. Jakże się różniło od tego łysego kamienistego pola za stodołą, które w nikim nie mogło wzbudzić ciepłych uczuć, oczywiście poza Pat. Pat kochała nawet to pole. Należało przecież do Srebrnego Gaju. Dla Pat był to wystarczający powód. Na wschód od domu widać było Wzgórze Mgieł, trochę wyższe od wzgórza, na którego zboczu znajdował się Srebrny Gaj. Na samym wierzchołku rosły trzy topole, trzy czarne sylwetki strażników. Chociaż to wzgórze nie należało już do Srebrnego Gaju, Pat bardzo je kochała i co rano pozdrawiała z okna ruchem ręki. Tuż pod świetlikiem znajdował się ogródek warzywny, w samym rogu widać było tę tajemniczą grządkę pietruszki, równymi rzędami rosła fasola i groszek, i cebula. Studnia była już za bramą...

staroświecka otwarta studnia z kołowrotkiem i wiadrem na długiej linie. Gardinerowie zachowali tę studnię, żeby nie robić przykrości Judysi, która wzdragała się na samą myśl o nowoczesnej pompie. Można sobie wyobrazić, co by to była za woda! Pat cieszyła się, że Judysia ocaliła starą studnię. Była taka piękna... Ze szczelin między kamieniami wyrastały paprocie, niemal przesłaniając lustro wody widniejące o pięćdziesiąt stóp pod poziomem ziemi, w którym odbijało się błękitne niebo, z którego gdy się nachyliła - wyzierała ku niej jej własna buzia. Nawet w zimie paprocie pozostawały zielone, a Patrycja z głębi studni spoglądała na nią ze świata, któremu niestraszna była żadna burza. Nad studnią rósł wielki klon i wyciągał w stronę domu zielone ramiona. Ze świetlika widać było także sad... niezwykły sad, w którym żyły pospołu jabłonie i świerki, przynajmniej w starej części. W nowej części sadu widniały równe rzędy drzew owocowych, było to dużo mniej zajmujące. W starej części rosły drzewa zasadzone przez pradziadka Gardinera i drzewa, które zasiały się same, a między nimi kręte wąziutkie ścieżki. Na końcu, w środku kępy młodych świerków była maleńka polanka, gdzie urządzano pogrzeby zmarłych kotów. Pat przychodziła tam zawsze, kiedy miała coś „do przemyślenia”. Zdarza się to nawet osobom, które nie ukończyły jeszcze siedmiu lat. Ii Za sadem był cmentarzyk. Tak, prawdziwy cmentarzyk. Pochowany tam został prapradziadek Nehemiasz Gardiner, który przybył na Wyspę w 1780 roku, i jego żona, Marie Bonnet, francuska hugonotka. Spoczywał tam także pradziadek Tomasz Gardiner wraz z kwakierską żoną, Janiną Wilson. Pochowano ich tam, bo najbliższy cmentarz znajdował się w Charlottetown z drugiej strony Wyspy, a ścieżką wśród lasów dawało się tam dojechać tylko konno. Janina Wilson była pruderyjną kobietką, która zawsze chodziła w szarej kwakierskiej sukni i szarej chuście. Jedna z tych chust spoczywała jeszcze w kufrze na strychu Srebrnego Gaju. To Janina, by odstraszyć wielkiego czarnego niedźwiedzia, który usiłował wejść przez okno do drewnianej chaty, wylała mu prosto w pysk garnek z gorącą kaszą. Pat uwielbiała opowieść Judysi o tym, jak niedźwiedź uciekał potykając się o pniaki i zatrzymując co chwila, by zdrapać z pyska gorącą masę. Jakie to musiały być zajmujące czasy, kiedy w lasach na Wyspie roiło się od niedźwiedzi i zaglądały do okien chat. Co za szkoda, że to już nie może się zdarzyć, że niedźwiedzie wyginęły. Pat z bólem rozmyślała o losach ostatniego niedźwiedzia. Jakże on musiał czuć się samotny!

Na cmentarzyku spoczywał też stryjeczny dziadek Ryszard... Zawadiacki Dick, który był żeglarzem, walczył z rekinami i, jak utrzymywano, zakosztował kiedyś ludzkiego mięsa. Przysięgał, że nie pozwoli się zakopać w ziemi. Kiedy umierał na odrę - co za wstyd dla dzielnego żeglarza - błagał swego brata, Tomasza, by jego zwłoki zabrał na łódź i zatopił w Zatoce. Ale zgorszony Tomasz nie miał zamiaru popełniać podobnego szaleństwa i pochował Dicka na rodzinnym cmentarzyku. I od tego czasu ilekroć Gardinerom coś groziło, Zawadiacki Dick wstawał z grobu, siadał na płocie i wyśpiewywał rozpustne piosenki aż do chwili, kiedy jego bogobojna rodzina też nie opuściła grobów i nie przyłączyła się do chóru. Tak przynajmniej utrzymywała jedna z najbardziej sensacyjnych opowieści Judysi. Pat bardzo by chciała w to uwierzyć... Na cmentarzyku znajdował się też grób Płaczliwego Willa, brata Nehemiasza, który przyjechawszy na Wyspę i zobaczywszy puszczę, którą należało dopiero wykarczować, usiadł i zaczął szlochać. Nigdy mu tego nie wybaczono. Do śmierci pozostał Płaczliwym Willem i żadna dziewczyna nie zgodziła się za niego wyjść - która chciałaby zostać panią Płaczliwą Willową? Jako zgorzkniały stary kawaler dożył zatem osiemdziesięciu lat i - tak twierdziła Judysia - ilekroć jego rodzinie zaczynał sprzyjać los, Płaczliwy Will siadał na płaskim nagrobku i szlochał. W to także trudno było uwierzyć. Ale Pat bardzo chciała, żeby Płaczliwy Will wyszedł z grobu i zobaczył, jak teraz tu wygląda. Och, gdybyż mógł zobaczyć Srebrny Gaj. Pochowano tu także wiele dzieci, nikt nie wiedział ile, gdyż na ich mogiłkach nie postawiono nagrobków. Cmentarz zarosła gęsta trawa. W lecie płyty z piaskowca były gorące i lubił się na nich wygrzewać Dżentelmen Tom. Wokół cmentarza był płot, który każdej wiosny bieliła skrupulatnie Judysia. Nigdy nie jedzono jabłek, które spadały na cmentarz. To by był „brak uszanowania”, twierdziła Judysia. Jabłka te zbierano i zanoszono świniom. Pat nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego „brakiem uszanowania” było owe jabłka zjadać, skoro wolno było nimi karmić świnie. Pat była z tego cmentarzyka bardzo dumna i ogromnie żałowała, że przestano już tam grzebać Gardinerów. Rozkosznie by było spocząć na wieki tuż koło domu, przysłuchiwać się głosom rodziny i zaprzyjaźnionych zwierząt. Gęsi ze Srebrnego Gaju pogadywały z gęsiami stryja Toma, w chlewiku kwiczały świnie, nawet ów kwik radował uszy, świnie te bowiem stanowiły także cząstkę domu. Kot imieniem Czwartek miauczał żałośnie, żądając, by go wpuścić do spichlerza. Ktoś śmiał się -

oczywiście była to Winnie, Winnie tak ślicznie się śmiała... Za stodołą pogwizdywał Józek, Józek gwizdał często i bardzo melodyjnie, zdarzało się, że wcale sobie z tego nie zdawał sprawy. Raz zaczął gwizdać w kościele... Ale to powinna by opowiedzieć Judysia. Twierdziła, że do tej pory nie przyszła jeszcze do siebie. Zabudowania gospodarskie stały koło sadu, a z sadu Alejka Westchnień prowadziła na pobliską farmę stryja Toma. Obok dużej stodoły przykucnął mały dziwaczny budyneczek z nadbudówką, wieżyczką, z podłużnymi oknami w wykuszach przypominającymi okna kościelne. Bo kiedyś budyneczek ten był kościołem. Gdy w Północnym Glen wybudowano nowy kościół prezbiteriański, dziadek Gardiner kupił stary i przeniósł go na farmę, gdyż potrzebna mu była szopa. Był to jego jedyny uczynek, którego Judysia nie pochwalała. I kiedy w pięć lat później siedemdziesięciopięcioletni pan Gardiner dostał udaru i nie przyszedł do siebie aż do śmierci, która nastąpiła w osiemdziesiątym roku jego życia, Judysia uznała, że tego właśnie należało oczekiwać. Świnie też przestały być tymi samymi świniami, odkąd chlew urządzono w dawnym kościele. Wszystkie dostały reumatyzmu. Iii Słońce zachodziło. Pat lubiła patrzeć, jak przepych zachodu odbija się w szybach okien domu stryja Toma. Była to jej ulubiona pora dnia. Liście topoli pobłyskiwały w nadciągającym zmierzchu, na podwórze wyległy kocięta... W Srebrnym Gaju roiło się od kociąt. Nikt nie miał serca ich topić. Najbardziej kochała je Pat. Judysia lubiła opowiadać, jak kiedyś pastor zaproponował czteroletniej Pat, żeby go spytała, o co zechce. Pat zapytała ze smutkiem: - Dlaczego Dżentelmen Tom nie ma kociąt? Biedny człowiek wkrótce przeniósł się do innej parafii. Łatwo było go rozśmieszyć i utrzymywał, że nie może wygłaszać kazań, gdy mierzy go poważnym wzrokiem mała Pat. Po podwórzu kręciła się czarna Niedziela, łaciaty Poniedziałek, biały długowłosy Wtorek, rudawa Środa, bury Piątek i Sobota, popielata jak zmierzch. Tylko pręgowany Czwartek wciąż miauczał rozpaczliwie pod drzwiami spichlerza. Czwartek był mało towarzyskim kotem i zawsze, jak kot Kiplinga, chadzał własnymi drogami. Stary indor z czerwonymi koralami przysiadł na płocie. Pojawiły się nietoperze, Judysia twierdziła, że nietoperzy dosiadają wróżki. W oknach sąsiednich domów zabłysły światła... U Neda Bakera i Kennetha Robinsona, i Duncana Gardinera, i Jakuba Adamsa. Pat lubiła im się przypatrywać i wyobrażać sobie, co się w tych domach dzieje.

Tylko jeden dom pozostawał zawsze ciemny, stary biały dom wśród gęstych jodeł na wierzchołku wzgórza położonego na południowy zachód od Srebrnego Gaju. Był to długi niski budynek. Pat przezwała go Długim Samotnym Domem. Od wielu lat nikt tam nie mieszkał. Pat było go bardzo żal zwłaszcza o zmierzchu, kiedy wszystkie domy ożywały światłami. Jakże musiał się czuć opuszczony. - Ten dom marzy o tym, żeby ktoś w nim zamieszkał - tłumaczyła Judysi. W samym środku srebrzystego gaju brzóz rosła wysoka jodła i to nad nią pojawiała się na bladym polu nieba pierwsza wieczorna gwiazda. Widok pierwszej gwiazdy zawsze przyprawiał człowieka o rozkoszny dreszcz. Cudownie byłoby wzlecieć i przycupnąć na wierzchołku jodły między wieczorną gwiazdą a ciemnością. O grządkach pietruszki I Czerwona róża była już niemal ukończona i Pat przypomniała sobie nagle to, co Judysia powiedziała o grządce pietruszki. - Judysiu - spytała - co ty właściwie chcesz znaleźć w tej pietruszce? - A co byś powiedziała, gdybym tam znalazła nowego dzidziusia? spytała Judysia, uważnie się jej przyglądając. Pat odebrało dech. - Czy uważasz, Judysiu, że potrzebny nam nowy dzidziuś? - Potrzebny, niepotrzebny... Ale miło będzie mieć w domu małe dziecko. Dom, w którym nie ma małego dziecka, staje się pusty. - Czy ty, Judysiu... czy będziesz to dziecko bardziej kochała niż mnie? Głosik Pat drżał. - O nie, złotko. Jesteś moją najdroższą dziewczynką i na zawsze nią pozostaniesz, choćbym na grządce pietruszki znalazła cały tuzin dzieci. To twoja matka ma ochotę na nowego dzidziusia, Pat, i chcę jej dogodzić, bo ostatnio słabuje. - Jeśli mama chce dziecka - powiedziała z namysłem Pat - to powinna je dostać... Ale... ale Judysiu, tak nam było w naszej rodzinie dobrze... tatuś i mamusia, i ciocia Azalka, i ty... Winnie, Józek, Sid i ja. Wolałabym, żeby tak zostało... - Może by i było lepiej... Ale twoja mamusia uparła się. I biedna Judyta Plum musi pójść nocą na tych swoich sztywnych, starych nogach i przeszukać grządkę pietruszki.

- Czy naprawdę dzieci znajduje się w pietruszce? Janka Foster mówi, że dzieci przynosi pan doktor w czarnej walizeczce. Zaś Hela Price, że bocian. A Pola Gardiner przysięgała, że przynosi je w koszyku babcia Garlandowa. - Czego też ta dzieciarnia nie wymyśli! - zawołała Judysia. - Widziałaś przecież wiele razy doktora Bentleya, jak tu przychodził. Czy miał czarną walizeczkę? - Nie... - A widziałaś kiedyś na Wyspie bociana? Nie, Pat nie widziała. - Co do babci Garland, to nie powiem. Może się zdarzyć, że ma w koszyku dzieciaka. Ale na pewno znalazła go właśnie w pietruszce. Nie chciałabyś chyba dzieciaka, którego babcia Garland wyszukała na własnej grządce, co? - Nie, nie. Ale czy nie mogłabym ci pomóc? - Też pomysł! Nie wiesz, co mówisz. Tylko ktoś, kto ma w sobie choćby kroplę krwi czarownicy, może dojrzeć takie dziecko. Ale muszę tam pójść, kiedy wzejdzie księżyc, i muszę być sama, najwyżej może mi towarzyszyć kot. To poważne przedsięwzięcie, moja droga, nie da się tego zrobić byle jak. Pat z westchnieniem ustąpiła. - Ale wybierzesz ładnego dzidziusia, dobrze, Judysiu? Dziecko ze Srebrnego Gaju musi być ładne. - Zrobię, co będę mogła. Pamiętaj tylko, że niemowlęta nie są zbyt urodziwe. Mają czerwone pomarszczone buzie. I jeszcze coś ci powiem - z ładnych dzieci wyrastają najczęściej brzydkie dziewczynki. Kiedy byłam niemowlęciem... - Ty, Judysiu, byłaś niemowlęciem? - Pat nie mogła w to uwierzyć. Niemal obraźliwe byłoby wyobrazić sobie Judysię jako niemowlę. A świat bez niej wydawał się wręcz niemożliwy. - Byłam. I to takim ślicznym, że sąsiadki wypożyczały mnie sobie, żeby pokazywać gościom jako własne dziecko. A teraz - spójrz na mnie. I pamiętaj o tym, jeśli nie spodoba ci się dzidziuś, którego znajdę w pietruszce! To prawda, że jak byłam mała, to dostałam żółtaczki. I potem już zawsze miałam złą cerę. - Ależ, Judysiu, ty wcale nie jesteś brzydka. - Brzydka, niebrzydka, ale gdybym miała wybór, to bym nigdy nie wybrała sobie takiej twarzy! No, róża gotowa, czas wydoić krowy. A ty wpuść lepiej Czwartka do

spichlerza, bo się zamiauczy na śmierć. I nikomu nie piśnij słówka o tym, co ci powiedziałam o pietruszce. - Nie pisnę. Ale, Judysiu... tak mnie coś ssie w żołądku. - Spryciula z ciebie! Wiem, o co chodzi. Jak wydoję krowy, możesz wpaść do kuchni i usmażę ci jajko. - Ale na maśle... - Na maśle, na maśle... Będziesz sobie mogła maczać w nim chleb. I nic nie obiecuję, ale coś mi się widzi, że z kolacji została cynamonowa bułeczka. Judysia, która nigdy nie nosiła fartucha, podwinęła płócienną spódnicę aż po pas, pokazując pasiastą sztywną halkę, i zeszła na dół, cały czas - jak to miała w zwyczaju - coś do siebie gadając. Za nią poszedł Dżentelmen Tom. Pat pobiegła wpuścić Czwartka do spichlerza. Wciąż się jakoś dziwnie czuła, choć nie była pewna, czy naprawdę doskwiera jej głód. Nagle świat wydał jej się zbyt wielki. Myśl o nowym dziecku przygnębiła ją. Grządka pietruszki zamieniła się w złowieszczy zakątek. Przez chwilę miała ochotę tam pójść i wyrwać wszystkie pietruszki. Wtedy Judysi nie uda się znaleźć niemowlęcia. Ale przecież mama tego dziecka pragnie. Nie wolno jej rozczarować. „Ale znienawidzę je - pomyślała. - Po co nam w Srebrnym Gaju ktoś obcy?” Gdybyż tylko mogła omówić to z Sidem. Obiecała jednak Judysi, że nikomu nie piśnie słówka. Po raz pierwszy miała zachować coś wobec Sida w tajemnicy, bardzo to było nieprzyjemne. Nagle wszystko uległo jakiejś dziwnej zmianie - a Pat nienawidziła zmian. Ii W pół godziny później udało jej się wygnać z głowy myśl o dziecku i pietruszce. Poszła do ogrodu powiedzieć kwiatom dobranoc. Pat nigdy o tym nie zapominała. Była pewna, że kwiatom sprawiłoby to przykrość. W ogrodzie było pięknie, mrocznie - tylko nad Wzgórzem Mgieł pojawiła się srebrna poświata wschodzącego księżyca. Rosnące wokół ogrodu drzewa - stare klony posadzone przez babkę Gardinerową, kiedy jako młoda małżonka przybyła do Srebrnego Gaju - gadały coś do siebie, jak zwykle z zapadnięciem nocy. Trzy brzózki w rogu szeptały sobie jakieś sekrety. Wielkie karmazynowe peonie wyglądały jak czarne plamy. Dzwoneczki przy ścieżce trzęsły się ze śmiechu. Pat biegła od rabatki do rabatki i całowała każdy kwiat. Towarzyszył jej Wtorek i wyczyniał na ścieżkach dzikie harce. Ścieżki te Judysia obramowała wielkimi białymi kamieniami znad brzegu morza.

Kiedy Pat ucałowała już na dobranoc wszystkie kwiatki, stała chwilę, spoglądając na dom. Jak pięknie wyglądał na tle zalesionego wzgórza - jakby z niego wyrastał. Pat lubiła po zapadnięciu zmroku stać przed domem i patrzeć w jego oświetlone okna. Paliło się w kuchni - tam Sid odrabiał lekcje, paliło się w saloniku, gdzie Winnie grała na fortepianie, paliło się w sypialni matki. - Jaki ja mam kochany dom - szepnęła Pat. - Śliczny, przyjazny dom... Nikt... nikt nie ma równie cudownego domu. Chciałabym go uściskać. Pat dostała w kuchni swoje jajko, a potem nastąpiła zwykła ceremonia: trzeba było zanieść dobrym wróżkom spodeczek mleka i postawić go na ocembrowaniu studni. Judysia nigdy o tym nie zapominała. - Mogłoby nas co złego spotkać. Ale my, w Srebrnym Gaju, wiemy, jak należy odnosić się do Zaczarowanego Ludku. Wróżki przychodziły nocą i wypijały mleko. W to Pat wierzyła. Czyż Judysia w Starym Kraju nie widziała na własne oczy, jak wróżki tańcują? - Ale Józek powiada, że na Wyspie nie ma wróżek - zauważyła ze smutkiem Pat. - Józek często wygaduje, jakby był niespełna rozumu - odparła z oburzeniem Judysia. - Czyż od stu lat nie przyjeżdżają na Wyspę ludzie ze Starego Kraju? I czy wyobrażasz sobie, złotko, że żadna przedsiębiorcza wróżka nie schowała się do kufra i tu nie dotarła? I pytam się ciebie po dobremu - jest rano mleko na spodeczku czy go nie ma? Istotnie, rano nie było śladu mleka. To był fakt. - Jesteś pewna, Judysiu, że nie wypijają go koty? - Widzieliście ją! Koty! To prawda, że kot potrafi zrobić wszystko, co mu strzeli do łba, ale najodważniejszy kot nie ośmieliłby się wypić wróżkom mleka! Koty przed wróżkami czują mores i dobrze by było, żeby inni śmiertelnicy brali z nich przykład. - Czy nie mogłybyśmy, Judysiu, którejś nocy pójść tam? Strasznie chciałabym zobaczyć dobrą wróżkę. - Czego ci się zachciewa! Żeby zobaczyć Zaczarowany Ludek, trzeba mieć widzące oczy. Ty widziałabyś tylko, jak mleko powoli znika ze spodeczka. Zmykaj do łóżka i nie zapomnij odmówić paciorka, bo gotowaś obudzić się i ujrzeć licho! - Nigdy nie zapominam o paciorku - z godnością odpowiedziała Pat. - I chwała Bogu. Znałam dziewczynkę, która się wieczorem nie pomodliła i w nocy pojawił się duch. Nigdy już nie przyszła do siebie. - A co ten duch jej zrobił?

- Co zrobił? Rzucił na nią klątwę. Ile razy chciała się roześmiać - musiała płakać, a jak chciało jej się płakać, to wybuchała śmiechem. Ciężko została ukarana... No, złotko, co ci dolega? Widzę po twojej buzi, że coś cię trapi. - Judysiu, ciągle myślę o tym dziecku w pietruszce. Czy nie mogłybyśmy zanieść go stryjowi Tomowi? U nich nie ma dzieci... Mamusia by tam co dzień zaglądała... Nas jest już czworo. - No, no, czworgiem dzieci nie ma się co przechwalać... Twoja praprababka, pani Nehemiaszowa miała siedemnaścioro. I czworo zmarło na cholerę, wszystkie tej samej nocy. - Och, Judysiu, jak ona to zniosła? - Jakoś zniosła. W końcu została jej okrągła trzynastka. Ale mówiono, że potem nie była już tą samą kobietą. Marsz do łóżka! Ostatni raz ci powtarzam! Iii Pat na palcach wbiegła po schodach. Na podeście stał stary zegar dziadka, który już przed czterdziestu laty przestał chodzić. Oboje z Sidem nazywali go „umarłym zegarem”, Judysia zaś uporczywie powtarzała, że jednak dwa razy dziennie zegar pokazuje właściwy czas. Potem przeszła przez sień do swego pokoiku, spoglądając tęsknie na zamknięte drzwi pokoju gościnnego, zwanego pokojem Poety, kiedyś bowiem w Srebrnym Gaju pojawił się prawdziwy poeta i spędził w tym pokoju jedną noc. Pat mocno wierzyła, że gdyby dostatecznie szybko otworzyła drzwi zamkniętego pokoju, zobaczyłaby meble w najbardziej nieoczekiwanych pozycjach. Krzesła pewnie przysuwają się do siebie, by cicho gawędzić, stolik podnosi białą koronkową spódniczkę, by chełpić się różową jedwabną halką, szczypce i szufla spod kominka wytańcowują fandango. Niestety, zawsze udawało im się usłyszeć zbliżające kroki. Pat odmówiła paciorek. Aniele Boży, Stróżu mój i Modlitwę Pańską, a potem pomodliła się własnymi słowami. To było najmilsze. Nie rozumiała, jak można nie lubić się modlić. Maja Binnie powiedziała jej ostatnio w niedzielnej szkole, że modli się tylko wówczas, gdy się czegoś boi. Coś podobnego! Pat modliła się za wszystkich najbliższych i za Judysię, i stryja Toma, i ciotkę Edytę, i ciotkę Barbarę... potem za wuja Horacego, który żeglował po morzu, i za wszystkich cudzych wujów, którym przypadł w udziale ten sam los... Modliła się za wszystkie koty, za Dżentelmena Toma, za psiaka Józka, „małego czarnego kundelka z zadartym ogonem”, żeby

Panu Bogu nie pomylił się on z psem stryja Toma, który też był czarny, ale duży i jego ogon zwisał... i za wszystkie wróżki w okolicy i biedne duchy, które, kto wie, czy nie siedzą na grobach... i za Srebrny Gaj, najdroższy Srebrny Gaj. - Proszę Cię, kochany Panie Boże, Niech się tutaj nic nie zmieni błagała Pat - i nie dopuść, żeby wicher łamał drzewa. Pat wstała z kolan i przez chwilę walczyła z buntowniczym uczuciem, które ją ogarnęło. Wreszcie znów uklękła. - Proszę Cię, kochany Panie Boże, jeśli w pietruszce naprawdę leży dzidziuś, to spraw, żeby mu dziś w nocy nie było zimno. Tatuś mówił, że zanosi się na przymrozek. Dziecko urodzone w niedzielę I W parę dni później w Srebrnym Gaju zaczął się wieczorem niezwykły ruch... wszyscy kręcili się z pobladłymi twarzami. Ciotka Barbara przyszła w białym fartuchu, jakby to nie chodziło o wizytę. Judysia krążyła po domu, pomrukując coś pod nosem. Ojciec wyszedł z sypialni matki i gdzieś zadzwonił, zamknąwszy szczelnie drzwi jadalni. W pół godziny później pojawiła się ciotka Franciszka z Wybrzeża Zatoki i nieoczekiwanie zabrała na weekend Winnie i Józka. Pat siedziała na nagrobku Płaczliwego Willa z miną pełną godności. Czuła się wyrzucona poza nawias wydarzeń i nie chciała okazać, jak ją to boli. Nie mogła udać się do matki, ta bowiem nie wychodziła z sypialni. Zatem poszła na cmentarzyk do rodzinnych duchów. Po jakimś czasie pojawiła się Judysia, niezwykle uroczysta Judysia, z taką miną jakby wiedziała coś, czego nie wie nikt. - Pat, złotko, może byś dla odmiany poszła na noc do stryja Toma? Sid się tam wybiera. - Dlaczego? - zapytała chłodnym tonem Pat. - Twoją mamę strasznie boli głowa i w domu musi być cicho. Niedługo przyjdzie pan doktor... - Mamusia tak się źle czuje, że musi przyjść pan doktor? - zawołała zatrwożona Pat. Tydzień temu do matki Marysi May przyszedł lekarz i jej mama umarła. - Uspokój się, złotko. Pan doktor pomoże twojej mamie na ten ból głowy. Mama będzie już jutro zdrowa, ale teraz musi mieć ciszę i spokój. Więc ty i Sid idźcie jak grzeczne

dzieci do Jaskółczego Gniazda. Wiesz, dziś będzie nareszcie pełnia księżyca i zamierzam się wybrać na tę grządkę pietruszki. Kto wie, co tu jutro zobaczysz... - Pewnie tego dzidziusia... - pogardliwie zauważyła Pat. - Ja uważam, Judysiu, że jeśli mamusię tak strasznie boli głowa, to nie jest pora, żeby musiała się zająć nowym dzieckiem. - Tak długo na nie czekała, że ją to na pewno ozdrowi! - oświadczyła Judysia. - Tak czy owak dziś jest odpowiednia noc na znalezienie dziecka. Tamtej nocy, kiedy znalazłam w pietruszce ciebie, też była pełnia księżyca. Pat z niechęcią spojrzała na księżyc. Wyglądał jakoś nieprawdziwie, wisiał nisko jak czerwona latarnia. - No leć, tu w torbie masz nocną koszulkę. - Zaczekam na Sida. - Sid zagania mi indyki. Dogoni cię, jak się wszystkie znajdą. Chyba się nie boisz iść sama? To tylko parę kroków i od tego księżyca jest całkiem jasno. - Dobrze wiesz, Judysiu, że nigdy się nie boję. Ale dziś... wszystko jest takie dziwne... Judysia roześmiała się. - Nie zaprzeczę, że coś wisi w powietrzu. Na pewno po lesie harcują dziś czarownice, ale żadna cię nie zaczepi, jeśli nie będziesz się im narzucać. Masz tu garstkę rodzynków i nie zaprzątaj sobie główki tym, czego nie potrafisz zrozumieć. Pat dość niechętnie poszła do Jaskółczego Gniazda, choć było ono dla niej drugim domem. Na tej farmie tuż za miedzą mieszkał stryj Tom i ciotka Edyta, i ciotka Barbara. Judysia Plum bardzo ceniła ciotkę Barbarę, z ciotką Edytą wykłócała się, a o starych kawalerach miała jak najgorszą opinię. Mężczyzna powinien mieć żonę. Bo inaczej jakaś biedna kobieta pozostawała bez męża. Ale Pat bardzo kochała jowialnego, zamaszystego stryja Toma, lubiła jego donośny głos i piękną długą, czarną brodę. Był jedynym mężczyzną w Północnym Glen, który jeszcze nosił brodę. Była też przywiązana do wesolutkiej, okrągłej ciotki Barbary, za to trochę się obawiała zwaśnionej z Judysią chudej, śniadej ciotki Edyty, która się nigdy nie śmiała. - Ona już się urodziła starą panną! - Nieraz słyszano, jak Judysia mruczy pod nosem tę obelgę. Pat pobiegła do Jaskółczego Gniazda Alejką Westchnień, wzdłuż której rosły brzozy zasadzone przez którąś z dawno już nieżyjących panien młodych ze Srebrnego Gaju. Alejka była obramowana dużymi kamieniami, które Judysia bieliła aż do bramy. Dalej bieliła je

ciotka Edyta; stryjowi Tomowi i ciotce Barbarze nie chciało się zawracać tym sobie głowy, ale ciotka Edyta nie zamierzała dopuścić, żeby Judysia miała zatriumfować. Brama znajdowała się w połowie alejki, dalej nie rosły już brzozy, przy płocie pełno było paproci, fiołków i kminku. Pat kochała Alejkę Westchnień. Kiedy miała cztery lata, zapytała Judysi, czy nie jest ona tą właśnie „drogą życia”, o której wspominał w kościele pastor, i dotąd uważała, że za brzozami ukrywa się jakaś cudowna tajemnica. Wróciła jej pogoda ducha i szła zajadając rodzynki. Wszędzie tańcowały cienie, przyjazne cienie szukające towarzyszy zabawy. Szary królik przebiegł lękliwie drogę i schował się w kępie paproci. Powietrze aż pachniało. Drzewa wyraźnie chciały się z nią zaprzyjaźnić. W oborze stryja Toma hasały wełniste jagniątka, zza płotu patrzyły na nią łagodnymi oczami trzy małe łaciate cielątka. Pat uwielbiała łaciate cielątka, stryj Tom był jedynym farmerem, który hodował holenderskie krowy. Na podwórzu pełno było budynków gospodarskich, farma stryja Toma wyglądała jak małe miasteczko. Chlewy, kurniki, owczarnia, stodoły, suszarnia warzyw... i osobny „domek jabłek”, Pat uważała, że to prześliczna nazwa. Mieszkańcy Północnego Glen twierdzili, że Tom Gardiner co roku stawia jakiś nowy budynek. Wszystkie te budyneczki zgrupowane były wokół wielkiej stodoły i Pat uważała, że wyglądają jak kurczaki wokół kwoki. Dom stryja Toma był bardzo stary. Dwa szerokie, niskie okna z obu stron balkonu robiły wrażenie oczu z dwóch stron nosa. Pełen godności, niemal pruderyjny dom pokazywał jednak czerwony jęzor drzwi. Pat uważała, że dom ten chichocze pod nosem z jakiegoś sobie tylko znanego żartu. Lubiła zastanawiać się, jaką to ukrywa tajemnicę. Ale nie zniosłaby tego, gdyby chodziło o Srebrny Gaj. Srebrny Gaj nie miał prawa niczego przed nią ukrywać! Ii Gdyby nie ból głowy matki i przewidywana wyprawa Judysi, Pat uważałaby, że cudownie będzie spędzić noc w Jaskółczym Gnieździe. Nigdy dotąd nie została tam na noc - Jaskółcze Gniazdo znajdowało się zbyt blisko domu. Ale właśnie ta bliskość była rozkoszna... być niemal w domu, lecz poza nim... wyglądać przez okienko z poddasza i widzieć dom...

dach nad drzwiami i światła w oknach. Pat poczuła się nagle trochę osamotniona. Sid był gdzieś z drugiej strony Srebrnego Gaju, a stryj Tom perorował bez przerwy o lekarzach z czarnymi walizeczkami... Wreszcie uciszyła go ciotka Edyta. Ciotka Edyta czy Pat? Bo Pat oświadczyła: - Jeśli stryjek chce powiedzieć, że pan doktor Bentley przyniesie nam w czarnej walizeczce dzidziusia, to się stryjek bardzo myli. My nasze dzieci hodujemy. Judysia Plum poszła właśnie po nasze dziecko na grządkę pietruszki. - Hm... niech mnie licho porwie! - zawołał stryj Tom i wyglądał na zupełnie zbitego z tropu. Ciotka Edyta dała Pat obwarzanek i wyprawiła ją do łóżka. Ciotka Edyta otuliła Pat do snu. Ale nie ucałowała jej, tak jak by to zrobiła ciotka Barbara. I nie zajrzy tu do niej Judysia, która wchodziła na palcach myśląc, że Pat już śpi, i szeptała: - Niech ci Bóg błogosławi, moje złotko! - Judysia robiła to co wieczór. Ale dziś będzie przeszukiwać grządkę pietruszki i nawet o niej nie pomyśli. Pat zadrżały usteczka. Bliska była łez... ale wtedy pomyślała o Płaczliwym Willu... On okrył rodzinę wystarczającą hańbą. Rodzina nie potrzebuje Płaczliwej Pat. Nie mogła jednak zasnąć. Leżała wpatrując się przez okno w komin Srebrnego Gaju i żałowała, że Sid śpi tak daleko od niej. Nagle w okienku na poddaszu Srebrnego Gaju zabłysło na chwilę światło. Wyglądało to tak, jakby dom na nią mrugnął, jakby ją wzywał. Wyskoczyła z łóżka i usiadła przy oknie w wielkim fotelu. I tak nie uśnie, więc posiedzi tu, patrząc na ukochany Srebrny Gaj. Gałęzie rosnącej pod oknem starej jodły uderzały o ściany domu. W całym Północnym Glen poszczekiwały psy. Od czasu do czasu o szybę obijał się chrabąszcz. Promienie księżyca padły na Długi Samotny Dom, jedno z okien rozświetliło się i można by przypuścić, że ktoś tam zamieszkał. Pat poczuła rozkoszny dreszcz podniecenia. Wierzchołek rosnącego za domem drzewa wyglądał tak, jakby na dachu przykucnęła czarownica zeskoczywszy z miotły. Pat przeszły ciarki, było to zupełnie miłe uczucie. Może jednak czarownice istnieją? Może przynoszą dzieci? O, nie, nie. W Srebrnym Gaju nikt nie potrzebuje darów czarownic. Już lepsza grządka pietruszki... Noc była piękna, bardzo się nadawała na przyjęcie nowego dziecka.

Czy tam nad drzewami unosi się wielki biały ptak? Nie, to srebrna chmurka... Pat zasnęła w fotelu i tak ją zobaczył Sid, który o świcie, nim ktokolwiek w Jaskółczym Gnieździe się obudził, wśliznął się do jej pokoju. - Sid! - Pat objęła go za szyję. - Czy to nie zabawne? Przespałam tu całą noc. Łóżko było takie wielkie i nieprzyjazne. Jak myślisz, Judysia już je znalazła? - Co? - No jak to, dziecko. - Chyba już teraz mogła o tym powiedzieć Sidowi? Tak jej było przykro, że ma przed nim tajemnicę. - Judysia miała w nocy poszukać go na grządce pietruszki... dla mamusi... Sid zrobił mądrą minę... Był o cały rok starszy od Pat. Chodził do szkoły i wiedział, że te opowieści o pietruszce to wierutna bzdura... Ale w sam raz dla dziewczynki w wieku Pat. - Chodźmy do domu i zobaczmy. Pat szybko się ubrała, bezszelestnie zeszli po schodach i wyszli z domu. Pachniała wilgotna od rosy ziemia. Pat po raz pierwszy znalazła się na dworze przed wschodem słońca. Przyjemnie było iść z Sidem ręka w rękę Alejką Westchnień. - Mam nadzieję, że to nowe dziecko okaże się dziewczynką - oświadczył Sid. - Dwóch chłopców w rodzinie to w sam raz, a dziewczyny nikomu nie przeszkadzają. Żeby tylko było to ładne dziecko. Po raz pierwszy w życiu Pat poczuła przykrą zazdrość. Ale nic nie było w stanie naruszyć jej lojalności wobec Srebrnego Gaju. - Oczywiście, że będzie ładne. Ale przecież nie polubisz go bardziej niż mnie? Sidzie... - Jesteś głupia. Nie sądzę, żebym w ogóle mógł je polubić - oświadczył wzgardliwie Sid. - Trochę musisz, bo mamie będzie przykro. Ale obiecaj mi, Sidzie, że nigdy nie polubisz bardziej ode mnie żadnej dziewczynki. - Jasne, że nie. - Sid był do Pat bardzo przywiązany i wcale tego nie ukrywał. Przy bramie objął ją pulchnymi ramionkami i ucałował. - I nigdy się nie ożenisz? - No pewnie. Będę starym kawalerem tak jak stryj Tom. On zawsze mówi, że lepsze jest spokojne życie. Ja też chcę mieć spokój. - I będziemy zawsze mieszkać w Srebrnym Gaju, i ja będę ci prowadzić dom - nalegała żarliwie Pat. - Aha! Chyba że pojadę na Zachód, wielu chłopców jedzie na Zachód.

- Och! - To ostatnie zdanie zmroziło Pat. - Nie, Sidzie, nie wolno ci jechać na Zachód. Przecież nie możesz opuścić Srebrnego Gaju. Na całej ziemi nie ma takiego drugiego miejsca. - Cóż, przecież wiesz, że jak dorośniemy, nie będziemy tu mogli wszyscy zostać - odparł rozsądnie Sid. - Dlaczego nie? - zawołała Pat, znów bliska łez. Nagle przestał ją radować śliczny poranek. - Nie martw się, mamy jeszcze przed sobą wiele lat - uspokajał ją Sid. - Chodź. Widzisz, Judysia daje mleczko Piątkowi i Poniedziałkowi. - Judysiu - szepnęła Pat - znalazłaś je? - No pewnie. Najładniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek widziałaś. Słodkie maleństwo. Jak się uwinę z robotą, to włożę moją najstrojniejszą suknię, żeby to uczcić. - Cieszę się, że jest ładne, bo przecież teraz należy już do naszej rodziny - oznajmiła Pat. - Czy możemy je zaraz zobaczyć? - O nie, złotko. Jest już w sypialni twojej mamy, a ona słodko śpi i nie wolno jej przeszkadzać. W nocy nie spała, bo ja strasznie długo szukałam tego dzieciaka. Nie mam już takich oczu jak dawniej. Pewnikiem już nigdy nie znajdę w pietruszce żadnego dziecka. Iii Judysia podała dzieciom śniadanie w kuchni. Nikt jeszcze nie wstał. Strasznie przyjemnie było jeść śniadanie z Judysią; nalewała im do owsianki mleka ze swojej „mlecznej krowy” - z brunatnego dzbanuszka w kształcie krowy, która miała zupełnie nie po krowiemu zadarty ogon. Ogon ten służył za uszko, dzióbkiem był pysk. Judysia przywiozła ową „mleczną krowę” z Irlandii i ceniła ją nad życie. Obiecała, że zapisze ją w testamencie Pat. Pat nie chciała pogodzić się z myślą, że Judysia kiedyś umrze, ale ta obiecała, że dożyje stu lat... Pat może się jeszcze długo nie martwić. Kuchnia była wesolutka i tak wysprzątana, że trudno było sobie wyobrazić, iż w Srebrnym Gaju tyle się tej nocy działo. Ściany były śnieżnobiałe, piec błyszczał, na wyszorowanym kredensie stały białe i niebieskie dzbany Judysi. W oknach pyszniły się pelargonie. Między piecem kuchennym a stołem leżał ciemnoczerwony dywan, na którym wyszydełkowane były trzy czarne koty. Miały oczy z żółtej włóczki i te oczy wciąż jeszcze zdawały się błyszczeć i patrzyć jak najbardziej po kociemu, mimo że już od wielu lat deptało się po tym dywanie.

Na ławie siedział żywy czarny kot Judysi, bardzo się nad czymś głowił. I jakby jeszcze mało było kotów, na ścianie wisiał obraz z trzema rozkosznymi kociętami... Obraz ten Judysia także przywiozła z sobą z Irlandii. Trzy błękitnookie kocięta zabawiały się kłębkiem splątanego jedwabiu. W Srebrnym Gaju wciąż to pojawiały się, to znikały różne koty, ale tym kociętom nic nie groziło. Kiedy Pat była bardzo malutka, zamartwiała się, że kocięta muszą rosnąć. Zawsze było jej przykro, kiedy jakieś ulubione kocię nagle zamieniało się w kocura. Na ścianach wisiały też inne obrazy. Królowa Wiktoria w momencie koronacji, król William na białym koniu, obwieszony girlandami kwiatów marmurowy krzyż na czarnej skale sterczącej pośrodku rozszalałego oceanu, wyhaftowane włóczką maksymy - Dom, słodki dom... W górę serca. Przy kolejnych wiosennych porządkach Gardinerowie chcieli te obrazy wyrzucić, ale Judysia do tego nie dopuściła. Pat nie chciałaby ich może widzieć w pokojach, ale tu, na ścianach kuchni Judysi, bardzo jej się podobały. Bez nich kuchnia nie byłaby tą samą kuchnią. Pat zajadając tosty myślała sobie, jak to miło, że w tej kuchni nic się nie zmienia. Zawsze bała się panicznie wszelkich zmian. Kiedy kończyli śniadanie, wszedł tatuś i Pat do niego podbiegła. Tatuś wyglądał na zmęczonego, ale uśmiechnął się i podniósł ją do góry. - Czy Judysia powiedziała wam, że macie nową siostrzyczkę? - Tak. Bardzo się cieszę. Uważam to za pomyślne wydarzenie - oświadczyła z powagą Pat. Tatuś roześmiał się. - Masz rację. Parę osób martwiło się, że gotowa jesteś spuścić nos na kwintę. - Mojemu nosowi nic się nie stało. Zobacz. - No pewnie, że nie. Nie wbijaj jej do głowy takich głupot! - Judysia rządziła kiedyś małym Alkiem i wciąż traktowała go surowo, choć był już dorosłym Długim Alkiem Gardinerem i miał własną rodzinę. - Jak mogłeś przypuszczać, że będzie zazdrosna. W tym dzieciaku nie znajdziesz krztyny zawiści! Też pomysł! - W zielonkawych oczach Judysi zapłonął ogień. Iv Zbliżało się już południe, gdy pozwolono im pójść na górę.

Zaprowadziła ich Judysia, okropnie imponująca w sztywnej niebieskiej jedwabnej sukni pochodzącej z czasów, kiedy przyzwoity jedwab powinien stać. Uszyła ją przed piętnastu laty, by uczcić ślub Długiego Alka, i wkładała tylko od wielkiego dzwonu. Paradowała w tej sukni za każdym razem, kiedy w Srebrnym Gaju rodziło się nowe dziecko, a ostatni raz miała ją na sobie sześć lat temu z okazji pogrzebu babki Gardiner. Moda bardzo się zmieniła, ale to Judysi nie dotyczyło. Jedwabna suknia jest jedwabną suknią. Judysia wyglądała w niej tak wspaniale, że dzieci się jej niemal przestraszyły. Wolały ją w codziennej drelichowej spódnicy, ale Judysia przeżywała dzień chwały. W sypialni matki królowała pielęgniarka w białym fartuszku. Matka leżała wsparta o poduszki, blada i wyczerpana tą straszną migreną, ale jej słodkie złociste oczy błyszczały szczęściem. Ciotka Barbara kolebała noworodka w cudacznej czarnej kołysce zniesionej ze strychu... Kołyska ta liczyła sobie sto lat, wykonał ją własnoręcznie prapradziadek Nehemiasz. W niej kołysano kolejno wszystkie dzieci Srebrnego Gaju. Pielęgniarka nie aprobowała ani kolebania, ani kołyski, ale cóż mogła zrobić, skoro tak chciały i ciotka Barbara, i Judysia. - Co, powiada pani, że nie mamy wkładać dzieciaka do kołyski? zawołała zgorszona Judysia. - A niby gdzie? Do kosza? Żadnego dzieciaka w Srebrnym Gaju nie chowaliśmy do kosza jak kociaka. Tę kołyskę wyczyściłam własnymi rękami i do kołyski położymy naszą małą! Pat ucałowawszy serdecznie matkę podeszła na paluszkach do kołyski, drżąc z podniecenia. Judysia wyjęła noworodka i pokazała go dzieciom. - Och, Judysiu, jaka ona jest słodka - szepnęła zachwycona Pat. Czy mogę ją sekundeczkę potrzymać? - Możesz, kochanie - i nim pielęgniarka i ciotka Barbara zdążyły zaprotestować, Pat trzymała już niemowlę w ramionach. Tak zręcznie, jakby to robiła całe życie. Jakie cudne maleńkie stópki. Rozkoszne pomarszczone łapki. A te paznokietki różowe jak muszelki. - Jakiego koloru są jej oczka, Judysiu? - Fiołkowe, tak jak Winnie. I dam głowę, że będzie miała dołeczki w policzkach. Ładne jest i ma szczęścia wiele Dziecko urodzone w niedzielę - zacytowała ciotka Barbara. - Ona by była ładna, nawet jak by się urodziła w piątek. Ona jest naszym dzieckiem! - oświadczyła Pat.

- Słusznie mówi... - dorzuciła Judysia. - Dziecko trzeba z powrotem włożyć do kołyski - nakazała pielęgniarka walcząc o swój autorytet. Pat niechętnie oddała maleńką. Jeszcze parę minut temu myślała o dziecku jak o intruzie, którego należy znieść ze względu na matkę. Ale teraz stało się już członkiem rodziny i było tak, jakby od zawsze było cząstką Srebrnego Gaju. Wszystko jedno, skąd się wzięło, czy przyniósł je bocian, czy zostało znalezione w pietruszce, dziecko należało do nich. „Czymże jest imię? * (* Cytat z tragedii Williama Szekspira pt. „Romeo i Julia”.) I Dopiero w trzy tygodnie później, gdy matka mogła zejść na dół, a pielęgniarka, ku wielkiemu zadowoleniu Judysi, opuściła Srebrny Gaj, zabrano się do nadania imienia nowemu dziecku. Judysia równie niechętnie odnosiła się do panny Martin, jak panna Martin do niej. - Same nogi i pomadka do ust - mawiała wzgardliwie, gdy panna Martin ubierała się i wychodziła na spacer. Było to krzycząco niesprawiedliwe, gdyż panna Martin wcale nie pokazywała więcej nóg, niż to nakazywała moda, a malowała się bardzo dyskretnie. Judysia przyglądała jej się nieżyczliwie. - Chętnie bym jej przyłożyła! Też pomysł, żeby chcieć nazwać naszą ślicznotkę Gretą! Gretą! A sama ma dziadka, który wziął i umarł, a potem znowu ożył. - Naprawdę, Judysiu? - Ano. Kuba Martin przez dwa dni leżał martwym bykiem. Doktor stwierdził zgon. A potem na złość rodzinie wstał. Ale nie był już tym samym człowiekiem, czego należało oczekiwać. Rodzina okropnie się wstydziła. Panna Martin nie powinna zadzierać nosa. - Ale dlaczego, Judysiu, tak się wstydzili? - spytał Sid. - Jak już człowiek umarł, to przyzwoiciej by było pozostać martwym - zawyrokowała Judysia. - I panna Martin powinna o tym pamiętać, jak próbuje rządzić osobami, które jeszcze przed jej urodzeniem zajmowały się dziećmi! No, ale mamy ją z głowy, już się nam nie będzie wierciła po domu z tą fałszywą miną. Przewróciło się jej w głowie, ot co. - Przecież to nie jej wina, że miała takiego dziadka - zauważyła Pat.

- Nie mówię, że jej wina, złotko. Nikt nie odpowiada za swoich przodków. Czyż moja własna babka nie była czarownicą? Ale o takich rzeczach musimy pamiętać i nie wbijać się w pychę. Pat cieszyła się ze zniknięcia panny Martin nie dlatego, że jej nie lubiła, ale wiedziała, iż obecnie będzie mogła częściej brać na rękę małą siostrzyczkę. Pat uwielbiała ją. Czy to możliwe, że Srebrny Gaj istniał bez niej? Kiedy stryj Tom spytał ją poważnym tonem, czy postanowili zatrzymać dziecko, czy też je utopić, była oburzona i zgorszona. - Ależ, złotko, on się tylko z tobą przekomarza - tłumaczyła śmiejąc się głośno Judysia. - Starych kawalerów trzymają się dziwne żarciki. Zwlekali z wybraniem imienia dla malutkiej do odejścia panny Martin, nikt bowiem nie chciał, by nazywała się Greta, a nie śmiał tego pannie Martin powiedzieć. Tego samego popołudnia, kiedy panna Martin wróciła do domu, zajęli się tą ważną kwestią. Nie było to takie łatwe. Matka chciała nazwać córeczkę Dorotą, bo tak miała na imię jej matka, ojciec - Rachelą, bo tak nazywała się jego matka. Romantyczna Winnie proponowała Laurę, Józek uważał, że miło by było mieć Zuzię. Pat od tygodnia potajemnie nazywała siostrzyczkę Mirandą, a Sid twierdził, że dziecko o fiołkowych oczach powinno się nazywać Wiolettą. Ciotka Azalka optowała za Katarzyną, a Judysia oświadczyła, że prawdziwie wytwornym imieniem byłoby Domena. Mieszkańcy Srebrnego Gaju przypuszczali, że Judysia myślała o Dominice, ale nikt się tego nigdy nie dowiedział. W końcu ojciec zaproponował, żeby każdy zasadził w ogródku ziarnko fasoli, czyje ziarnko pierwsze zakiełkuje, ten będzie miał zaszczyt nadania imienia nowemu dziecku. - Jeśli dwa ziarnka równocześnie wypuszczą kiełki, zwycięzcy jeszcze raz będą musieli zasadzić fasolę. W ten sposób każdy miał szansę, rozstrzygać będzie los. Dzieci były ogromnie podekscytowane. Zasadzono ziarenka, wepchnięto tabliczki z imionami i co dzień przychodzono patrzyć. Pat postanowiła wstawać skoro świt, bo Judysia twierdziła, że rośliny lubią wschodzić nocą. Wieczorem nie widać nic, a rano już jest kiełek. I oto Pat zerwała się ósmego dnia z rzędu w chwili wschodu słońca. Wszyscy jeszcze spali - poza Judysią. Żeby ją wyprzedzić, należałoby się w ogóle nie kłaść. Pat zobaczyła, że jej ziarenko zakiełkowało. Przez chwilę czuła się wniebowzięta. A potem w jej bursztynowych oczkach pojawił się namysł. Miranda była ślicznym imieniem. Ale tatuś chciał nazwać córeczkę Rachelą! To mama wybrała imiona dla niej i Sida, stryj dla Józka, ciocia Azalka nazwała Winnie Winifredą... właściwie teraz była kolej na ojca.