uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 459
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 104 160

Lynn Erickson - Bez śladu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :893.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Lynn Erickson - Bez śladu.pdf

uzavrano EBooki L Lynn Erickson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 95 stron)

1 Lynn Erickson BEZ ŚLADU Książka ta jest dedykowana Jane, agentce specjalnej FBI, która dostarczyła mi bezcennych informacji i której tożsamość musi pozostać tajemnicą. Winę za wszelkie możliwe błędy dotyczące procedur FBI ponosi autorka, prosząc jednocześnie czytelników o wybaczenie. Rozdział 1 Jane Russo była gotowa. Dotarcie do tego punktu zwrotnego zajęło jej siedemnaście lat i wiedziała, że pchnęła ją do tego desperacja. Wyłączyła komórkę i pager, włożyła do kompaktu płytę z barokowymi koncertami i usiadła w wielkim skórzanym fotelu z blokiem rysunkowym na kolanach i trzema zatemperowanymi ołówkami. Tym razem zmierzy się ze swoimi demonami: przypomni sobie tę twarz, przeleje wspomnienie na papier i wreszcie zacznie normalnie żyć. Z dołu docierał do niej stłumiony szum ulicy. Przez niezasłonięte żaluzje sączył się blady blask świateł miasta odbitych w śniegu. Jane miała ochotę wstać i wyjrzeć przez okno, popatrzeć na ludzi ogarniętych przedświąteczną gorączką, wchodzących do modnych pubów albo sklepów otwartych teraz do późna. Nie uległa jednak tej pokusie. Siedziała w fo- telu, zagryzając wargę i słuchając przyspieszonego bicia własnego serca. Udało jej się narysować oprawców tylu ofiar; dlaczego więc nie potrafiła sportretować swojego? To się nazywa blokada. Tak, jest zablokowana. Nie była w stanie pracować. To koniec jej kariery. Poniosła klęskę w pracy, w miłości, we wszystkim. Ale tego wieczoru - właśnie tu, w swoim mieszkaniu - musi wreszcie pokonać strach. Musi spojrzeć demonom w twarz. Musi przestać uciekać przed tym koszmarem i chować głowę w piasek. To wygodne, ale destrukcyjne. Jak więc wyglądał człowiek, który ją zgwałcił, kiedy, miała zaledwie szesnaście lat, który skradł jej niewinność? Był młody. Na pewno? Tak jej się wydawało. I chyba miał ciemne włosy i owalną twarz, niewyróżniającą się niczym szczególnym. I ciemne brwi. Nic więcej. Pamiętała za to niezwykle dokładnie wiele innych szczegółów: pomarańczowy namiot, jasnoniebieski śpiwór, zieloną lampę, sportowe buty ustawione równo w nogach śpiwora. Pamiętała pogodę - było sucho i chłodno, jak zawsze w letnie górskie noce. W pobliskim stawie kumkały żaby. Ciągle czuła zapach sosen i dymu z obozowego ogniska. Pamiętała nawet koszulkę, którą miała na sobie, granatową, z napisem ASPEN VOLUNTEER FIRE DEPARTMENT. Ale twarz tego człowieka skrywał cień. Miała ochotę wstać i przejść się po mieszkaniu, w którym starała się stworzyć bezpieczny azyl. Przytulny dom. Pełen roślin, pastelowych barw i grafik. Kryjówka. Ostatnio prawie z niej nie wychodziła. Nie przyjmowała żadnych nowych zleceń, nie podróżowała, tak jak kiedyś, z nikim się nie spotykała. Chowała głowę w piasek. Wzięła głęboki oddech, usiłując się skoncentrować. Jeszcze raz głęboko odetchnęła. Ta twarz jest gdzieś w jej pamięci. Ale pamięć to delikatny mechanizm. Ulega przekłamaniom. Jest wrażliwa na stres i lęk. Wiedziała o tym dobrze, w końcu pracowała z ofiarami przemocy. Niektórzy uważali, że jeśli wspomnienie raz ulegnie zniekształceniu, to, co się naprawdę wydarzyło, znika z pamięci na zawsze. Jane z tą opinią się nie zgadzała. Dla niej pamięć była jak szyb w jednej z tych starych kopalni srebra w Kolorado, zasypanych ziemią i gruzem. A jej zadaniem było tak długo grzebać w gruzie, aż trafi na to, czego szuka. Wzięła ołówek. Może ten znajomy kształt pomoże jej zebrać myśli. Kiedy rysowała twarze podejrzanych, słuchając opisów ich ofiar, często miała wrażenie, że jej ręka rysuje sama, jakby to nie ona nią kierowała. Wiedziała, że to niemożliwe, ale tak to właśnie czuła. Może teraz też tak będzie? Spojrzała w okno, na płatki śniegu migoczące w światłach okien budynku po drugiej stronie ulicy. W Denver śnieg nie padał często, białe Boże Narodzenie było raczej wyjątkiem niż regułą. Jane tęskniła za śniegiem. Wychowała się w górach Kolorado i mdłe zimy podgórza jej nie zachwycały. Nie, żeby miała ochotę wrócić w rodzinne strony. Nigdy tam nie wróci, jeśli nie zostanie do tego zmuszona. Znowu chowasz głowę w piasek. Znowu uciekasz. Spójrz prawdzie w oczy. Spójrz w oczy jemu. Dotknęła czubkiem ołówka papieru i pociągnęła lekko zakrzywioną linię, która miała być jego podbródkiem. Zaraz jednak doszła do wniosku, że to nie ten kształt. Starła linię i zaczęła od nowa. Nie, to też nie to. Może powinna zacząć od oczu. Ciemne? Jasne? A usta? Nos? Duży czy mały zadarty czy haczykowaty? Nie wiedziała, niczego nie mogła sobie przypomnieć. Niczego nie potrafiła odkopać w tym gruzie. W porządku, spróbuj wolnych skojarzeń. Pozwól ręce rysować. Nieważne, co powstanie na papierze. Zarys ciemnych brwi i czoła. Pasma ciemnych włosów. Tak, chyba... Ucho, z dziwną, lekko spłaszczoną małżowiną. Podbródek? Jeszcze kilka linii. Kość policzkowa. Poczuła, jak ogarniają ją jednocześnie strach i podniecenie. Jej dłoń znieruchomiała. Usta. Jego usta. Ciągle wyraźnie słyszała jego słowa. Jego urywany oddech. Czuła na sobie ciężar jego ciała, jego siłę. Czuła go w sobie. Zamknęła oczy i uszczypnęła się lekko w koniuszek nosa. Oddychaj, oddychaj. To wszystko zdarzyło się siedemnaście

2 lat temu. Teraz on nie może cię już skrzywdzić. Kimkolwiek jest. Przyjrzała się rysunkowi. Czy ta twarz wydaje się znajoma? Ten policzek... coś w jego linii... Przyciemniła go lekko. W namiocie było ciemno. Była ciemna letnia noc. Wycieczka w góry. Koniec niewinności. Usta. Pełna górna warga. Nie, cieńsza, ale bardziej wygięta. Prawie tak... Tak. Jeszcze jedna linia i... czuła się, jakby nie mogła przypomnieć sobie słowa, które miała dosłownie na końcu języka. Prawie. Pochyliła się nad rysunkiem i starła jedną linię. Zaczęła poprawiać rysunek. Przerwała, spojrzała w górę i spróbowała skupić się na oczach. Oczy były najważniejsze. Przeszkodził jej jakiś dźwięk. Opuściła wzrok na rysunek. Nos. Znowu ten dźwięk. Co to jest? Podniosła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Ktoś pukał do drzwi. Boże, nie. Nie teraz. Idź sobie. Zostaw mnie w spokoju. Ten nos... o, tak... a może trochę spłaszczony w tym miejscu, o tutaj... Znowu pukanie do drzwi. Głośne, natarczywe. Cholera. Podniosła się niechętnie, rzuciła blok na fotel i ruszyła w stronę drzwi. Może to Alan, pomyślała. Może zmienił zdanie i przyszedł się z nią zobaczyć. Ale głos, który rozległ się za drzwiami, nie należał do Alana. - Jane, otwórz, to ja, Caroline. Caroline Deutch. Dobry Boże, co ona tu robi o tej porze? Caroline była agentką denverskiego wydziału FBI, przyjaciółką i mentorką, kobietą, dla której Jane często pracowała. To właśnie ona zaproponowała Jane w ubiegłym miesiącu urlop. Jak to Caroline, krótko i bez owijania w bawełnę. - Wypaliłaś się, Jane. Potrzebujesz odpoczynku. W tym stanie nic dobrego nie zdziałasz. Caroline tutaj, o ósmej wieczorem? Jane otworzyła drzwi. Caroline stała w progu, na jej siwych, po męsku ostrzyżonych włosach i bezkształtnym ciemnym płaszczu lśniły płatki śniegu. Nie była sama. - Caroline? - zaczęła Jane. - Wiedziałam, że będziesz w domu - przerwała jej Caroline. - Domyśliłam się, że wyłączyłaś komórkę i pager. - Ja... - Mówiłam ci, że będzie w domu - powiedziała Caroline do swojego towarzysza. Jane wyjrzała na korytarz. Mężczyzna. Wysoki, w ciemnym płaszczu, garniturze i krawacie. Jego twarz - Jane zawsze zwracała uwagę na ludzkie twarze - była pociągła, surowa, o wyraźnie zarysowanych brwiach i prostych ustach. Nie miała najmniejszych wątpliwości. Agent federalny. FBI, CIA, Departament Sprawiedliwości czy coś w tym rodzaju. O tak, znała wielu takich. Kolana się pod nią ugięły. To nie będzie towarzyska wizyta. - Przepraszam, że przychodzimy znienacka - mówiła Caroline - ale to bardzo ważne. - Stała przez chwilę bez ruchu, patrząc na Jane. - Możemy wejść? - Eee, oczywiście. - Jane cofnęła się i zamknęła za nimi drzwi. Nagle przypomniała sobie szkic zostawiony na fotelu. Nie chciała, żeby Caroline go zobaczyła. Natychmiast zaczęłaby zadawać pytania. Była bardzo spostrzegawcza. Ale nie było już czasu, zęby odwrócić rysunek. Caroline przyglądała się Jane uważnie, jakby czytała w jej myślach. - Co? - spytała Jane - Znowu to zrobił. - Caroline nie powiedziała nic więcej, ale Jane wiedziała, o co chodzi. - O Boże. - Tak. Domyślam się, że nie oglądałaś telewizji. Ten sam schemat. Dziewczynka zniknęła ze stoku. Jeździła na desce z przyjaciółkami. Na razie niewiele wiadomo. - Kto...? - Nazywa się Kirstin Lemke. Dwanaście lat. - Dwanaście lat - wyszeptała Jane. - Wiemy już, że lubi młode. Zdaje się, że coraz młodsze. - Jesteś pewna, że to on? - Ten sam schemat. Kurort narciarski, dziewczynka o tym samym typie urody. Długie ciemne włosy, okulary. To on. - Och, Caroline... - Potrzebujemy cię, Jane - powiedziała Caroline tonem jednocześnie stanowczym i pełnym współczucia. Jane potrafiła wyciągać na światło dzienne nawet najbardziej stłumione wspomnienia ofiar i świadków. Potrafiła przelać je potem na papier, kiedy wszystkie inne środki i metody śledcze zawiodły. Robiła portrety pamięciowe dla policji i FBI od Miami po Seattle. Do tej pory odnosiła same sukcesy. Ale w gwałcicielu, który pojawiał się na zachodzie i polował na bardzo młode dziewczyny, spotkała swoje nemezis. Zawsze umiała nawiązać kontakt z ludźmi, z którymi rozmawiała. Był to szczególny dar empatii. Nie zadawała pytań, nie naciskała, nie pokazywała przerażonym ofiarom fotografii z archiwum FBI. Po prostu z nimi rozmawiała, o szkole, przyjaciółkach, pracy albo mieście, a dopiero potem stopniowo zaczynała przechodzić do sedna, jednocześnie rysując.

3 Technika ta sprawdzała się, zwłaszcza w przypadku młodych dziewcząt, kiedy inne metody nie przyniosły rezultatów. Ale w tej sprawie nic nie zdziałała. Nie potrafiła wydobyć z mroku twarzy tego szaleńca i domyślała się, dlaczego tak jest. Poszukiwano go szczególnie intensywnie, ponieważ jego ostatnia ofiara, dziewczynka uprowadzona w Utah, zmarła, zanim ją odnaleziono. Stawka wzrosła więc dramatycznie. Nie chodziło już o gwałt, ale o morderstwo. Pierwsze morderstwo. Co gorsza, ten człowiek uderzył bardzo blisko jej stron rodzinnych. Nawiedzał górskie miasteczka bardzo podobne do tego, w którym się wychowała. Atakował dziewczynki podobne do Jane, kiedy była w tym wieku. Tym, co ją blokowało, było własne traumatyczne przeżycie. Tym razem nie była w stanie nikomu pomóc. Caroline wiedziała, że trzeba jej odpo- czynku, więc po co tu przyszła? - Porwał dziewczynkę z Kolorado - powiedziała Caroline. - Miejscowość narciarska? Caroline skinęła głową. - Snowmass. Snowmass, jedna z czterech gór położonych w pobliżu Aspen. Jane cofnęła się i opadła na fotel. Urodziła się i wychowała w Aspen; jej rodzina nadal tam mieszkała. Ale ona nigdy do nich nie jeździła. Nigdy. Podniosła wzrok na Caroline. - Nie mogę. Nie jestem gotowa. - Kirstin Lemke - mówiła Caroline, jakby nie dosłyszała. - Dwanaście lat. Zniknęła z parkingu u podnóża Snowmass. Dokładnie tak samo jak w przypadku zaginięcia dziewcząt w Mammoth, Snowbird i Park City. Jest dwóch świadków. Jej przyjaciółki. Na razie wydaje im się, że widziały mężczyznę w czapce narciarskiej i goglach, ale nie są niczego pewne. To było dwa dni temu. Być może Kirstin zostało już niewiele czasu. Wiesz, jak się to skończyło w... Jane podniosła rękę w geście obronnym. - Wiem. Wiem. - Jesteś nam potrzebna. Jane pokręciła głową. W ciągu ostatnich pięciu lat była już w Mammoth, Snowbird i Park City. Próbowała. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, lecz nie udało jej się stworzyć portretu pamięciowego gwałciciela. Bardzo się starała, ale nic z tego nie wyszło. Brakowało jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Tak jak w przypadku człowieka, który kiedyś zgwałcił ją. - Miałaś już miesiąc wolnego - nalegała Caroline. - Wiem, że upierałam się, żebyś wzięła tyle urlopu, ile potrzebujesz, ale tym razem sprawa w pewien sposób dotyczy i ciebie. To wydarzyło się w twoim rodzinnym mieście, na litość boską. - Nie będę w stanie wam pomóc. Wiesz o tym, Caroline. To ty wysłałaś mnie na urlop. - W porządku. Ale wyświadcz mi przysługę. Porozmawiaj z Rayem. Właśnie został przydzielony do naszego biura. Poprowadzi tę sprawę. Jutro jedzie do Aspen. Reszta naszych ludzi już tam jest. Parker chce, żebyś z nim pojechała. Jane znała Parkera. Był agentem do zadań specjalnych lokalnego biura FBI. I wiedziała, że to on przysłał do niej Caroline. - Nie mogę. Przykro mi, ale naprawdę nie mogę. Caroline nie zwróciła najmniejszej uwagi na jej słowa. - Ray Vanover, Jane Russo. No chodź, Jane, porozmawiaj z Rayem. Jane spojrzała na mężczyznę, który ciągle stał w milczeniu koło drzwi wejściowych. Ray Vanover. Wydawało jej się, że już słyszała to nazwisko, ale nie mogła sobie w tej chwili przypomnieć, w jakich okolicznościach. Był wysoki i miał przystojną, ale obojętną twarz, zupełnie pozbawioną wyrazu. Czuła, że ma sceptyczny stosunek do jej zdolności. Często spotykała ludzi pokroju Raya Vanovera. - ...Przykro mi, Ray - powiedziała - ale to naprawdę nie jest najlepszy moment. Nie będę w stanie ci pomóc. - Rozumiem - odparł. Miał głęboki, lekko schrypnięty głos. Bardzo męski. - Masz prawo odmówić. - Nie jestem pewna, czy rzeczywiście mnie rozumiesz... Ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami. W twarzy tego człowieka było coś takiego... Jane była specjalistką od ludzkich twarzy. Potrafiła odczytywać emocje kryjące się za lekko uniesionymi brwiami, wygięciem kącików ust, napięciem jakiegoś mięśnia, mimowolnym grymasem. Umiała w ten sposób dotrzeć do osobowości człowieka. Tak, w tej twarzy coś było... Ray zrobił krok w przód i stanął w świetle. Ciemne włosy, zapadnięte policzki, pociągła twarz. Pod szerokimi brwiami przykuwające uwagę niebieskie oczy. Długi, wąski nos. Stanowcze usta. Dostrzegła też miękkie zagłębienie pośrodku górnej wargi, jakby ten człowiek ulegał czasem ludzkim uczuciom. Opuściła wzrok trochę niżej i wtedy zauważyła różową bliznę na jego szyi, wystającą trochę ponad brzeg kołnierzyka koszuli. Oparzenie? Blizna sięgała aż do lewej strony podbródka. I wyglądała na dość świeżą. Zastanowiło ją to, zaraz jednak przestała o tym myśleć. Miała ważniejsze sprawy na głowie. - Rozważysz to, Jane? Prześpij się z tym. - Caroline, naprawdę... - Nic nie mów. Zadzwoń do mnie jutro. Jane westchnęła ciężko.

4 - Do diabła z tobą, Caroline. Caroline uśmiechnęła się. - Widzę, że zaczynasz mięknąć. - Odwróciła się do Vanovera. - Mówiłam ci, że tak będzie. - Mówiłaś - zgodził się. Jego głos, miękki i niski, brzmiał trochę jak mruczenie kota. - Niczego nie obiecuję - zastrzegła Jane. - W porządku - powiedziała Caroline. - Zadzwonię jutro. Caroline stanęła przed nią, niska, krępa, w wygniecionym płaszczu i schodzonych adidasach. - Kirstin Lemke, dwanaście lat. Pamiętaj o tym, Jane. Jane poczuła nagły ucisk w sercu. Przyłożyła dłonie do skroni. - Jesteś jak czołg. - Fakt, przesadna subtelność nie należy do moich wad. - Myślę, że pani Russo chciałaby nas już pożegnać - odezwał się Vanover. - Tak, tak, już idziemy. - Caroline wspięła się na palce i uścisnęła Jane. - Pamiętaj - szepnęła jej do ucha - tylko ty możesz nam pomóc zidentyfikować tego potwora. Kirstin cię potrzebuje. - Nie jestem w stanie nic zrobić - powiedziała Jane ze smutkiem. - Nie mogę wam pomóc. Nie mogę pomóc Kirstin. - Jutro - odparła Caroline. Kiedy wyszli, Jane oparła się o drzwi. Chcieli, żeby pomogła im w tej sprawie. Kolejna uprowadzona dziewczynka. Czyjaś córka, siostra, siostrzenica. Czyjeś ukochane dziecko. Zaginęła, co powiedziała Caroline? Dwa dni temu. Cóż, wszyscy wiedzą, że wiele zaginionych dzieci zostaje zamordowanych w ciągu pierwszych trzech godzin, więc pewnie i tak jest już za późno. O Boże, nie może tego zrobić. Nie jest gotowa. Nie zniesie koszmaru, który przeżywa ta rodzina, ich stresu, gniewu i w końcu rozczarowania. Nie zniesie kolejnej porażki. Nie, nie mogę tego zrobić, pomyślała, chroniąc się za tym przekonaniem jak za murem. Rozdział 2 Nie była w stanie wrócić do zaczętego portretu. Podeszła do fotela i spojrzała na rysunek. Śmieszne. Tylko kilka linii, zarys twarzy, która mogła należeć do każdego. A bała się, że Caroline mogłaby to zobaczyć i zastanawiać się, dlaczego Jane postanowiła narysować właśnie tę twarz. To śmieszne. Nie, raczej żałosne. Wyrwała kartkę z bloku, zmięła ją i wrzuciła do kubła na śmieci. Potem zaczęła chodzić po mieszkaniu, przyciskając palce do skroni i rozmyślając. Czy powinna wrócić do pracy? Czy poradzi sobie z tą presją, z tą straszną odpowiedzialnością? A jeśli nawet jej się to uda, będzie musiała spróbować wydobyć twarz gwałciciela z pamięci młodych dziewcząt, do czego od pewnego czasu nie była zdolna. Zadzwoni jutro do Caroline i powie „nie”. Bardzo stanowczo. Wyciągnęła z szafy skórzaną kurtkę, włożyła buty i wyszła z mieszkania. Decyzja została podjęta. Do diabła z Caroline i poczuciem winy, jakie usiłowała w niej wzbudzić. Szybkim krokiem ruszyła po śniegu w stronę Larimer Square, wysoka kobieta o jasnych włosach, na których osiadały spadające z nieba białe płatki. Miała na sobie spłowiałe dżinsy i męską flanelową koszulę, wystającą spod czarnej lotniczej kurtki. Kupiła w delikatesach kanapkę - taką jak zwykle, z indykiem i żurawiną - i wróciła z papierową torebką do domu. Położyła kanapkę na talerzu, a potem odgryzła kawałek. Jej żołądek natychmiast gwałtownie się temu sprzeciwił. Odłożyła kanapkę i stała przez chwilę, przyglądając się jej ze zmarszczonymi brwiami. Do diabła z Caroline. Kirstin Lemke, dwanaście lat. Okolice Snowmass. Ten sam schemat, ten sam człowiek. Niezidentyfikowany podejrzany, jak się to nazywa w żargonie FBI. Dwa dni temu. W zeszłym roku Jennifer Weissman z Park City znaleziono martwą po dziesięciu dniach. Ile czasu zostało jeszcze Kirstin? Odruchowo sięgnęła po telefon. Wystukała znajomy numer, który znała na pamięć, i na który dzwoniła codziennie, czasem po kilka razy, aż do... Ile to już czasu minęło? No tak, pięć tygodni. - Halo? - rozległ się słuchawce znajomy głos. Ukochany głos. Ten sam, który powiedział jej, że nie jest jeszcze gotowy do stałego związku; nie tak szybko po rozwodzie. Mogą przecież zostać przyjaciółmi, dodał. - Alan. - Jane? - Tak, to ja. Caroline Deutch była u mnie przed chwilą. Zaginęła kolejna dziewczynka. - O Boże. - Pod Snowmass. - Rozumiem. - Caroline chce, żebym pojechała tam jutro z agentem, który prowadzi tę sprawę. Ja nie mogę tego zrobić, Alan. - Powiedziałaś jej, co czujesz? - Spokojny i rzeczowy, jak zawsze. - Tak, ale ona mimo to... Nic nie mają. Zaginięcie dziewczynki zgłoszono dwa dni temu. Jezu, Alan, ona ma dwanaście lat.

5 - Dwanaście. - Pamiętasz, co się stało z tą, którą porwał ostatnim razem? - Tak, oczywiście. - Nie wiem, co mam robić. - Przyjadę do ciebie. - Jest późno. Nie musisz przyjeżdżać. To znaczy... - Jane, słyszę, w jakim jesteś stanie. Będę u ciebie za pół godziny. Alan Gallagher, rycerz w lśniącej zbroi spieszący na ratunek. Zabawne, nie wyglądał na bohatera. Średniego wzrostu, szatyn, łagodna twarz. Zwyczajny facet. Ale w jego oczach widać było siłę, determinację i ślad, jaki zostawiła po sobie tragedia, którą jednak udało mu się przetrwać. Jego córka Nicole została uprowadzona podczas szkolnej imprezy. Odnaleziono ją dwa tygodnie później. Zamordowaną. Zgwałconą i zamordowaną. Alan miał prawo pogrążyć się w rozpaczy i goryczy, zamiast tego jednak zaangażował się w walkę o prawa dzieci i wyższe kary za dokonywane na nich przestępstwa. Był już dobrze znany w Denver, a ostatnio nawet w Waszyngtonie. Poznali się, kiedy Jane zlecono sporządzenie portretu pamięciowego człowieka, który porwał i zamordował jego córkę. Alan stracił nie tylko dziecko, stracił też żonę. Spokojnie wyjaśnił Jane, że takie tragedie często kończą się rozpadem rodziny. Powiedział, że nadal kocha Maureen i że zawsze będzie ją kochał. Ale nie są w stanie żyć razem. Kilka miesięcy temu Maureen znowu pojawiła się na horyzoncie, a Alan zaczął się z nią spotykać coraz częściej. Jakiś czas później zaproponował Jane, żeby zostali przyjaciółmi. Teraz zastanawiała się, czy użyła tej sprawy jako pretekstu, by znowu się z nim spotkać. Tak, to możliwe. Nie miała się do kogo zwrócić. Alan zawsze był spokojny, rozsądny i logiczny. I należał do kilku osób, które wiedziały o traumie, jaką Jane przeżyła w dzieciństwie. Mieszkał w Genesee, miasteczku położonym na zachód od Denver. Przyjechał dokładnie po trzydziestu minutach mimo śniegu. Powiedział, że będzie za pół godziny, a on zawsze dotrzymywał słowa. Otworzyła drzwi i czuła, jak serce zaczyna jej bić mocniej. Nie widziała Alana od kilku tygodni. Dobrze wyglądał w puchowej kurtce, na której topniały powoli płatki śniegu. Miała ochotę rzucić mu się na szyję, pocałować go, poczuć jego skórę, jego włosy, jego zapach. - Jane - powiedział. - Witaj. Podszedł bliżej, ale tylko po to, żeby zamknąć za sobą drzwi. Zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku, tym samym, którego zawsze używał. Jane poczuła nagły ból w sercu. Wszystko było tak samo jak dawniej, a jednak zupełnie inaczej. - A teraz opowiedz mi wszystko - poprosił, siadając na kanapie. Jakby pięć tygodni temu nie wyszedł z tego mieszkania, zostawiając ją samą z propozycją przyjaźni. - Napijesz się wina? - spytała, grając na zwłokę. Chciała zebrać myśli. Z trudem powstrzymywała się od zadania pytania, które miała na końcu języka. Dlaczego, Alan? Co było nie tak? Jak mogłeś mnie opuścić właśnie wtedy, kiedy najbardziej cię potrzebowałam? Napełniła dwa kieliszki białym winem, które stało otwarte w lodówce. Wiedziała, że będzie dla niego za słodkie; wiedziała też, że Alan jest zbyt uprzejmy, by jej to powiedzieć. - Daj spokój, Jane. Nie zadzwoniłaś do mnie, żeby częstować mnie winem. Cały Alan: bezpośredni, skupiony. Usiadła, przyglądając się różowym odblaskom światła w swoim kieliszku. - Caroline była dziś u mnie. - Tak, mówiłaś. - Zaginęła kolejna dziewczynka. Ten sam schemat. Są przekonani, że to ten sam człowiek. - I Caroline chce, żebyś wróciła do pracy. - Jestem pewna, że przysłał ją Parker. - To do niego podobne. - Tak. - W porządku. - Był z nią inny agent. Jakiś nowy facet, Ray Vanover, który ma poprowadzić tę sprawę. - I to z nim miałabyś pracować? Jane kiwnęła głową, po czym w końcu oderwała wzrok od kieliszka i spojrzała na Alana. - Powiedziałam Caroline, że nie mogę tego zrobić. - Domyślam się, że nie przyjęła odmowy? - Zgadza się. - Sądzisz, że jesteś gotowa na powrót do pracy? Jane zagryzła wargi i zacisnęła dłonie w pięści. - Nie wiem. - Jeśli wrócisz, a nie uda ci się pomóc... - Wiem, Alan, wiem.

6 Pochylił się do przodu. - Uważałem, że potrzebujesz urlopu. Ulżyło mi, kiedy go wzięłaś, wiesz, ze względu na ciebie. Powinnaś przejąć kontrolę nad swoim życiem, dla własnego dobra. Rozmawialiśmy o tym. Użył określeń „przejęcie kontroli” i „dla własnego dobra”, żeby jej nie zranić. Oboje wiedzieli jednak, że równie dobrze mógł nazwać rzeczy po imieniu. Jane była kłębkiem nerwów, nie potrafiła pomóc ani sobie samej, ani tym bardziej nikomu innemu. Opuściła wzrok na zaciśnięte dłonie. - Więc uważasz, że to za wcześnie. Że mogłabym tylko... że mogłabym tylko wszystko spieprzyć. Alan powoli pokręcił głową. - Tylko ty wiesz, czy jesteś już gotowa. Cały czas myślała, że postanowił się wycofać, kiedy zdał sobie sprawę, że ona jest bliska całkowitego załamania. Kiedy zrozumiał, jak głęboki wpływ miał na nią gwałt, który przeżyła w dzieciństwie, kiedy zaczął podejrzewać, że stała się przez to emocjonalną kaleką. A może wszystko było znacznie prostsze? Może ciągle kochał żonę? - Ja... ja nie wiem. Nie jestem w stanie nawet myśleć o tym, przez co przechodzi ta dziewczynka... Kirstin Lemke, tak się nazywa. Nie mogę myśleć o tym, co on z nią robi. Bo czuję się wtedy tak, jakbym tam z nią była, a on robił to ze mną. Alan wyciągnął rękę nad stolikiem do kawy i położył dłoń na jej kolanie. - Wiem - powiedział łagodnie. - Właśnie dlatego zawsze miałaś wspaniałe rezultaty w pracy z tymi dziewczętami. - On ją gdzieś przetrzymuje, a ja siedzę tu sobie... chociaż może potrafiłabym jej pomóc. - Podniosła na niego oczy. - Nie wiem, czy mogę odmówić, Alan. - Nad tą sprawą pracuje wiele innych osób, prawda? - Oczywiście, ale... - Nie tylko ty zajmujesz się sporządzaniem portretów pamięciowych. Caroline znajdzie kogoś innego. - Ale ona chce, żebym to ja się tym zajęła. - Nie jestem pewien, czy potrafię ci pomóc, Jane. - Boże, Alan. - Drżącą ręką podniosła kieliszek do ust. - Ona została porwana spod Snowmass. - Tak, wspominałaś o tym. - Wiesz, jak stamtąd jest blisko do Aspen? - Tak. - Musiałabym tam wrócić. Musiałabym spotkać się ludźmi, którzy pracują w biurze szeryfa. Musiałabym... - Spotkać się z rodziną - dokończył za nią. - Tak. - Jane. - Alan wziął głęboki oddech. - Może powinnaś potraktować to jako swoją szansę. Coś, co może okazać się błogosławieństwem, choć teraz tego nie dostrzegasz. Zawsze ci powtarzałem, że w końcu będziesz musiała uporać się z tym, co się wydarzyło w twoim własnym życiu. - Ale nie teraz. - Dlaczego nie? - Nie... nie mogę. Nie chcę. Nie jestem gotowa. Uśmiechnął się smutno. - Nie zawsze możemy wybrać czas, który nam odpowiada. - Nie jestem w stanie stawić czoło im wszystkim. - A może to właśnie jest najlepszy moment, by stawić im czoło? Jane wstała i zaczęła niespokojnie przechadzać się po pokoju. Alan został na miejscu, spokojny, skupiony, rozważny. Odgrywał rolę adwokata diabła. - Ten facet... ten nowy agent, który poprowadzi sprawę, nie wierzy, że mogę pomóc. Wyczułam to. Pewnie Caroline zaciągnęła go do mnie siłą. - Zachowywał się wrogo? Jane przystanęła i zastanawiała się chwilę nad tym pytaniem. - Nie, niezupełnie. Zachowywał się tak, jakby... nie miał do tego przekonania. - I to cię martwi. Wzruszyła ramionami. - Już nie tak bardzo. Kiedyś, gdy dopiero zaczynała pracować, była bardzo wrażliwa na to, jak postrzegają ją inni. Próbowała przekonać urzędników, że jej metoda jest skuteczna. Teraz już tak bardzo jej to nie obchodziło, bo wiele razy udowodniła, że jest. Choć zawsze znalazł się jakiś sceptyk w rodzaju Raya Vanovera. - Ale musiałabyś z nim pracować. - Tak. Alan podniósł kieliszek i zakołysał nim lekko. - Cóż, gdybyś znała agenta, z którym masz współpracować, a on znał twoje osiągnięcia... Może to rzeczywiście nie jest dobry moment.

7 - Już postanowiłam, że odmówię. Spojrzał na nią. - Więc po co do mnie zadzwoniłaś? Jane spojrzała w okno. No właśnie - po co? - Chodź tu i usiądź. To dreptanie doprowadza mnie do szaleństwa. Westchnęła i usiadła na kanapie. Nie za blisko. Alan postawił kieliszek na stoliku. Nie wypił nawet łyka. - W porządku, więc zgadzamy się co do tego, że to nie jest właściwy moment. I oboje wiemy, że jest mnóstwo ludzi poza tobą, którzy mogą podjąć się pracy nad tą sprawą. Tak? - Tak. - Chciałaś wziąć pół roku wolnego, a minął dopiero miesiąc, prawda? - Aha. - Czujesz, że możesz być w przyszłości bardziej efektywna, jeśli teraz Porządnie odpoczniesz. Kiwnęła głową. Boże, tak bardzo chciała wziąć go za rękę, chciała, by ją objął, chciała się do niego przytulić i poczuć jego zapach. - A ta sprawa wydaje ci się... dość trudna. Dość trudna. Nie udało jej się wydobyć żadnych szczegółów z ofiar ani świadków. Nic. Nawet koloru oczu czy wzrostu. Mężczyzna, tylko tyle. Mężczyzna w stroju narciarskim, w goglach i czapce. Naprawdę niewiele. - Pozwoliłam jej umrzeć, Alan. Mogłam zapobiec tej śmierci, gdybym... - Nie jesteś winna śmierci tej dziewczyny, Jane. Daj spokój. - Wiem o tym, ale czuję... czuję, że powinnam zrobić coś więcej. - Spojrzała na niego bezradnie. - Dlaczego nie potrafię narysować twarzy tego drania? - Rozmawialiśmy już o tym. Zapewne dlatego, że ta sytuacja za bardzo przypomina coś, co przydarzyło się tobie. Wiek tych dziewczynek i tak dalej. - Może nie dość się starałam? Może powinnam tam wrócić i jeszcze raz porozmawiać z ofiarami. Może nie powinnam była się poddać. Alan potrząsnął głową. - Przestań się dręczyć. To prowadzi donikąd. - Wiem. Wiem. Zrobiło się późno. Alan był cierpliwy, omawiał z nią wszystkie za i przeciw, pomagał jej spojrzeć na całą sprawę z szerszej perspektywy. A jednak jego kieliszek z nietkniętym winem stał między nimi jak szklana ściana. O jedenastej Jane postanowiła, że zdecydowanie odmówi udziału w tej sprawie. Ktoś inny pomoże Kirstin Lemke. - W porządku - powiedział Alan. - Lepiej się teraz czujesz? Rozjaśniło ci się w głowie? - Tak, chyba tak. - Lepiej, żebyś była pewna. Caroline ma dużą siłę przekonywania. Myślisz, że zdołasz się jej oprzeć? - Tak. - Pamiętaj, jeśli teraz dasz sobie trochę czasu, będziesz mogła w przyszłości pomóc wielu ludziom. - Oczywiście. - Uśmiechnęła się do niego. - Dziękuję. Dziękuję, że przyjechałeś. Naprawdę mi pomogłeś. - Jestem twoim przyjacielem, Jane. Przyjaciele sobie pomagają. Przyjaciele. To słowo działało na nią jak czerwona płachta na byka. Odwróciła twarz, zastanawiając się, czy zauważył jej reakcję. Pewnie tak. Był bardzo spostrzegawczy. Czy dlatego się od niej odsunął? Alan wstał, zdjął kurtkę z wieszaka i narzucił ją na siebie. Podeszła z nim do drzwi, krzyżując ręce na piersi w obronnym geście. - Zadzwoń do mnie jutro, chciałbym wiedzieć jak ci poszło. - W porządku. Objął ją. - Bądź silna - szepnął jej do ucha. I pocałował ją. W policzek. Jak brat. A potem wyszedł. Jane znowu została sama. Na stoliku stał nietknięty kieliszek białego wina. Rozdział 3 W Aspen śnieg padał przez całą noc, nadając starej górniczej mieścinie urok świątecznej pocztówki. Lotnisko zostało zamknięte poprzedniego dnia z powodu burzy, więc turyści mieli do wyboru czekanie na zmianę pogody albo trzystukilometrową jazdę górskimi przełęczami do Denver. O wpół do szóstej rano ciągle było ciemno jak w nocy. Świeżo spadły śnieg pokrywał dachy, płoty i nagie gałęzie drzew. Było cicho i spokojnie. Nawet ci, którzy poprzedniego wieczoru balowali do późna, poszli już spać. Ciemność rozdarły nagle światła samochodu, w których zamigotały ostatnie płatki śniegu. Była to furgonetka; jej koła zostawiały na drodze wyraźny ślad. Samotna furgonetka z zardzewiałym metalowym pługiem przymocowanym do przedniego zderzaka sunęła w stronę pierwszego podjazdu, jaki tego dnia należało odśnieżyć. Kierowca lubił tę samotną pracę i lubił zimę. Założył okulary i pochylił się do przodu, żeby dojrzeć coś więcej przez przednią szybę. Szyba była pęknięta, bo kilka miesięcy temu uderzył w nią kamień, który prysnął spod opony innego samochodu.

8 Pogodna nie robiła na nim wrażenia, był na nią uodporniony. Będzie odśnieżał podjazdy, jeden po drugim, aż do południa. Reszta dnia należy już tylko do niego. Zadzwonił telefon, wyrywając Jane ze snu. Przewróciła się na bok, jęknęła i sięgnęła po słuchawkę. - Halo? - wymamrotała sennie. - Jane, to ja. Obudziłem cię? Alan. - Eee, tak. - Spojrzała na zegarek. Było pięć po dziewiątej. Boże. Jak to możliwe, że tak długo spała? - Bardzo cię przepraszam, ale to ważne. - To znaczy... co? - Jane usiadła, opierając się o wezgłowie łóżka; serce zaczęło jej bić szybciej. Niewiele brakowało, a łzy napłynęłyby jej do oczu. Zadzwonił, żeby jej powiedzieć, że powinni spróbować jeszcze raz. Może wczoraj wieczorem uświadomił sobie, jak bardzo mu jej brakuje. - Caroline Deutch dzwoniła do mnie dziś rano. - Caroline? - Jane była zdezorientowana. Oczywiście, Caroline zna Alana, ale co ona, u diabła, ma wspólnego z... - Chciała, żebym z tobą porozmawiał. - Pauza. - O tej sprawie. O Aspen. A więc dlatego do niej zadzwonił. Jaką była idiotką, sądząc, że on nadal ją kocha, że... - Jane, wiedziałem, że to cię wkurzy. Powiedziałem to nawet Caroline, ale znasz ją. - Nie jestem wkurzona. - Jasne. Podciągnęła kolana pod brodę i pochyliła głowę, kuląc się pod kołdrą. - Więc co masz mi powiedzieć? - Posłuchaj, wiem jaką decyzję podjęliśmy wczoraj. To znaczy, ty podjęłaś. Powiedziałem Caroline, że jeszcze za wcześnie, żebyś wróciła do pracy, i że zgadzam się z tobą co do tego. - I? - Powiedziałem jej, że Aspen to ostatnie miejsce na ziemi, w którym chciałabyś podjąć pracę. - Zapytała dlaczego? - Cóż, była ciekawa... - Ale ty jej nie... - Nie, nie. Powiedziałem tylko, że nie najlepiej układa ci się z rodziną.. - Delikatnie mówiąc - mruknęła Jane. - Co mówiłaś? - Nic. - Jane, wiesz, że nie dzwoniłbym do ciebie, gdybym nie uważał, że... że to ważne. Oczywiście, że nie, pomyślała. - Jane? - No dalej, powiedz wreszcie, o co chodzi. - Caroline powiedziała mi, że temu drugiemu portreciście też się nie udało. W Aspen jest dwóch świadków, dwie dziewczynki, ale z żadnej nie zdołał nic wyciągnąć. Caroline uważa, że powinnaś spróbować jeszcze raz. - Czy to był Ed Staley? - Kto? - Ten portrecista, któremu... - Och, nie wiem. - Tak tylko pytałam. - Caroline chce, żebyś porozmawiała z tymi dziewczynkami. Sądzi, że tobie może się udać. Istnieje szansa, że ten człowiek wreszcie będzie miał twarz. - Ale, Alan, do cholery... Więc jak mam rozumieć to, co powiedziałeś wczoraj wieczorem? - Wiem, co ci powiedziałem. Myślę, że się myliłem. W porządku? Zmieniłem zdanie. - Caroline jest jak czołg. Miażdży ludzi, chce... - Ona ma rację, Jane. Przykro mi, ale muszę przyznać, że się z nią zgadzam. Ktoś taki jak ty mógł ocalić Nicole. Może dzięki tobie inni rodzice nie będą musieli przechodzić przez to, przez co przechodziliśmy ja i Maureen. Jezu. Atakował z obu stron, aż w końcu wymierzył ostateczny cios. Poniżej pasa. Jane zacisnęła palce na słuchawce. Ray Vanover przyjechał po Jane w południe. Czekała pod domem przy Larimer Street, z małą torbą podróżną i skrzynką na przybory do rysowania w ręce i czarną torebką na ramieniu. W pierwszej chwili jej nie poznał, bo miała na sobie długi wełniany płaszcz i wysokie czarne buty, a włosy związała w ciasny węzeł z tyłu głowy. Zupełnie nie przypominała kobiety, która otworzyła drzwi z rozpuszczonymi jasnymi włosami, w dżinsach, luźnej flanelowej koszuli i skarpetkach w czerwone jabłuszka. - Zatrzymaj się tu - powiedział do Phila, agenta, który odwoził ich na lotnisko. - To ona? - spytał Phil. - Niezła.

9 Jane była atrakcyjna, raczej przystojna niż ładna. Prosty nos, pełne usta, wysokie kości policzkowe. Niebieskie oczy i pięknie zarysowane brwi nieco ciemniejsze od włosów. Ray zauważył, że jest szczupła i bardzo wysoka; miała co najmniej metr siedemdziesiąt pięć, a w butach na wysokim obcasie pewnie ponad metr osiemdziesiąt. Prawie tyle co on. Niechętnie przyznał przed samym sobą, że z powodu jej wzrostu poczuł się trochę nieswojo. Kobieta z darem. Po wczorajszej krótkiej rozmowie uznał, że nie zechce z nim współpracować. Powiedziała to całkiem wyraźnie. On też nie palił się do tej współpracy. Nie była z FBI, była wolnym strzelcem; a Ray nie ufał cywilom sprzedającym swoje usługi FBI. Lepiej, kiedy wszystko zostaje „w rodzinie”, gdzie każdy dokładnie zna reguły gry. Ale ni stąd, ni zowąd jakiś facet nazwiskiem Gallagher zdołał namówić Jane Russo, żeby jednak zainteresowała się tą sprawą. Gallagher był znanym i szanowanym działaczem na rzecz praw dzieci, od czasu gdy pięć lat temu jego nastoletnia córka została zamordowana. A kim był Alan Gallagher dla panny Jane Russo? Dlaczego miał na nią taki duży wpływ? Phil zatrzymał się przy krawężniku i Ray wysiadł z samochodu. - Cześć - powiedziała Jane z chłodnym półuśmiechem. Wydawała się niepewna, trochę skrępowana. - Wsiadaj. Phil podrzuci nas na lotnisko. Usiadła na tylnym siedzeniu, zgrabnie podciągając długie nogi. Powinien chyba zaproponować, żeby usiadła z przodu. - Phil McEachen, Jane Russo. - Miło mi. - Phil odwrócił się i błysnął szerokim uśmiechem, który zirytował Raya. W drodze na międzynarodowe lotnisko Denver rozmawiali niewiele. Jeśli Jane wyczuwa jego niechęć, trudno. Uważał ją za zbędny bagaż. Jak ten Gallagher zdołał ją przekonać? A może skłonił ją do tego ktoś inny? Tak czy inaczej, ktoś ją namówił, żeby wzięła tę sprawę. Sprawę, do której miała już trzy chybione podejścia. W Mammoth w Kalifornii, i w Snowbird i w Park City w Utah. Gdzie ten jej dar? Phil wysadził ich przed terminalem zwieńczonym białym dachem, którego kształt nawiązywał do rysującej się na horyzoncie panoramy gór. Przeszli przez bramkę, pokazując dokumenty. Ray okazał też pozwolenie na broń. Zauważył, że Jane odwróciła wtedy wzrok. Nie lubi takich rzeczy, pomyślał. Chce tylko rysować swoje portrety. Krótki lot do Aspen nie należał do przyjemnych ze względu na pogodę. Ostre, poszarpane szczyty gór lśniły w słońcu. Doliną wiła się autostrada międzystanowa. Przelecieli nad Continental Divide i samolot zaczął obniżać pułap, nurkując w warstwie pierzastych chmur. Jane siedziała przy Rayu. Próbowała z nim rozmawiać, nawiązać kontakt. Pewnie tak jak to robiła z osobami, które przesłuchiwała, pomyślał. Okazał absolutne minimum uprzejmości. Czuł, że zachowuje się beznadziejnie. Może dlatego że była cholernie atrakcyjna, z tymi długimi nogami, wyrazistą twarzą i błękitnymi oczami, które patrzyły prosto i szczerze, bez żadnych uników. - Trochę się denerwuję - powiedziała. - Z powodu lotu? - Nie, nie. - Uśmiechnęła się. - Nie o to chodzi. Dużo latam po całym kraju. Tylko że... Nie byłam w domu... to znaczy w Aspen... od wielu lat. - Ciągle masz tam rodzinę? - Tak. - Zagryzła dolną wargę. Zauważył już, że często to robiła. Pewnie chciała, żeby ją zapytał, czym się denerwuje, żeby z nią porozmawiał, ale nie był w nastroju. Kiedy dała sobie spokój i ukryła twarz za gazetą, uświadomił sobie nagle, że dotyka palcami blizny obejmującej szyję i część ramienia. Nowa tkanka jasnoróżowa i napięta, przez wiele miesięcy utrudniała mu zginanie łokcia. W ubiegłym roku lekarze powiedzieli mu, że blizny z czasem zbledną. Zaproponowali też kolejne operacje plastyczne. Nie, dzięki. Doszedł do wniosku, że blizny nie mają dla niego większego znaczenia. Do diabła, miał trzydzieści siedem lat, już dawno zostawił za sobą młodzieńczą próżność. I tak może się uważać za szczęściarza, że w ogóle przeżył, a po wypadku zostało mu tylko parę blizn. Jednak tego dnia czuł się dziwnie skrępowany. Cieszył się, że jest zima i ręce ma zakryte długimi rękawami. Zauważyła. Oczywiście, że zauważyła. Widział, jak szybko odwróciła oczy. Widział w nich pytania. Cóż, to nie jej sprawa. - Czy to boli? - Usłyszał nagle. Opuścił dłoń, trochę zbyt gwałtownie. - Boli? - Ta blizna. - Nie, nie boli - odparł i odwrócił głowę do w okna. Nie odezwał się aż do lądowania. Na lotnisku przywitał ich zastępca szeryfa Pitkin County. Był to zaszczyt, który rzadko spotykał agentów federalnych. Zazwyczaj sami musieli zorganizować sobie transport. Zastępca szeryfa przedstawił się Rayowi jako Bernie, po czym uśmiechnął się szeroko do Jane i uściskał ją serdecznie.

10 - Zgłosiłem się na ochotnika, kiedy usłyszałem, że trzeba pojechać po ciebie na lotnisko. Witaj w domu. Długo cię tu nie widzieliśmy. - To prawda - przyznała. Najwyraźniej dobrze się znali. I nic w tym dziwnego. W końcu Jane tu spędziła dzieciństwo. Ale Rayowi nie podobał się fakt, że zastępca szeryfa przyjechał po nich z jej powodu. No, dość tych powitalnych uprzejmości. - Czy Sid Reynolds kontaktował się z wami? - Agent z Glenwood Springs? - spytał Bernie. - Tak. - Już przyjechał. - Dobrze. Ray dzwonił wczoraj do Sida z Denver z prośbą o pozwolenie na pracę w rejonie objętym przez agencję z Glenwood Springs, leżące sześćdziesiąt kilometrów od Aspen. Była to formalność, ale z rodzaju tych, których nie wolno zaniedbać. Wszystko zgodnie z protokołem. - Są jakieś nowe ślady? - spytała Jane, kiedy usiedli w samochodzie, Ray z tyłu, ona obok zastępcy szeryfa. - Żadnych. - Świadkowie? - Ciągle kiepsko. - Tak myślałam. - Chcielibyśmy dorwać tego faceta - powiedział Bernie, wyjeżdżając z lotniska. - Nie tylko wy - odparła. Ray nigdy nie był w Aspen; przeprowadził się do Denver zaledwie kilka tygodni temu. Opuścił centrum wydarzeń dla nudy prowincji. Agenci federalni mogli zajmować się najwyżej napadami na banki czy porwaniami samochodów na autostradach. Zwykle nudzili się, rozpracowując drobnych handlarzy narkotyków i fałszerzy dzieł sztuki. Oczywiście po 11 września nawet w Denver wszyscy zostali postawieni w stan gotowości. Ale Ray przywykł do innych zadań, kiedy pracował w Seattle, na wybrzeżu i tak blisko granicy z Kanadą. Tyle że Seattle oprócz zalet miało też wady. Bardzo poważne. - Gdzie się zatrzymasz, Jane? - spytał Bernie. - Chyba u siostry. Raya to zastanowiło, czyżby ona nie powiadomiła nikogo o swoim przyjeździe? Wiedział, że budżet Agencji nie obejmował wydatków na hotel dla niej. A do Bożego Narodzenia został tylko tydzień. Aspen jest już pewnie pełne turystów. - Podjechać najpierw do Gwen, żebyś mogła zostawić torbę? - Tak, chyba tak. Nie będzie ich teraz w domu - powiedziała z ulgą. Na rondzie Bernie skręcił w drogę biegnącą między górami. Po prawej stronie było mnóstwo wyciągów narciarskich, a po lewej stojących na zboczach domów. Przed nimi rozciągał się kolejny kurort, ale Bernie skręcił, zanim tam dojechali. Zatrzymali się przed ładnym, dwupiętrowym domem z drewna i kamienia, który w niczym nie przypominał pretensjonalnych rezydencji, o jakich słyszał Ray - Zaraz wracam - powiedziała Jane. Czy ludzie nie zamykają tu domów na klucz? - zastanawiał się Ray. Chyba nie, bo Jane po prostu otworzyła frontowe drzwi i weszła do środka. Wróciła po pięciu minutach. - Zostawiłam im wiadomość - powiedziała do Berniego. - Napisałam, że mogę być późno. - Tak, to możliwe - przyznał. Po chwili spytał: - Widziałaś nową szkołę? - Nie, ale o niej słyszałam - odparła. - To tu. Ach, szkolne czasy. Trudno uwierzyć, że to miasto tak się rozrosło. - Ładny budynek - powiedziała Jane, wyglądając przez okno. - Nie brakuje ci tego? Cisza. Ray wyczuł, że Jane zesztywniała. - Nie bardzo - odparła w końcu. Dojazd do biura szeryfa zajął im ledwie kilka minut. Ray leniwie przyglądał cię staremu górniczemu miasteczku, które zmieniło się w narciarski kurort. przy obsadzonej drzewami głównej ulicy stały urocze wiktoriańskie kamienice i staroświeckie latarnie. Kilka lokalików - Christmas hm, Molly Gibson - wszystkie bardzo przytulne, z atmosferą nawiązującą do lat sześćdziesiątych. po prawej, nad pokrytymi śniegiem dachami dostrzegł trasy narciarskie, lśniące w popołudniowym słońcu, i zjeżdżających nimi narciarzy. Biuro szeryfa mieściło się na parterze budynku sądu, imponującej kamienicy z czerwonej cegły. Znajdował się tam też departament policji. Wszędzie było mnóstwo ludzi, w związku z zaginięciem Kirstin Lemke. W takich sytuacjach przywiązywano wielką wagę do współpracy policji, agencji federalnych i biura szeryfa. Nie było miejsca na postawy typu „to mój teren” rodem z filmów akcji. Policja znała rejon i mieszkających tu ludzi. Federalni znali zasady i hierarchię. Ray nie wiedział tylko, gdzie w tej hierarchii jest miejsce Jane Russo. I właściwie niewiele go to obchodziło. Na podłodze leżało mnóstwo kabli od dodatkowych linii telefonicznych. W biurach było bardzo głośno, ludzkie głosy

11 mieszały się z dzwonkami telefonów i szumem komputerów. W holu na ścianie wisiała wielka tablica, zapisana datami, godzinami i numerami telefonów. Po korytarzach biegali policjanci i ludzie szeryfa, a przy biurku siedziała sekretarka, która rozmawiała przez telefon i notowała coś szybko ze zmarszczonymi brwiami. Pełno gniewu i wrzasku, które prawdopodobnie nic nie znaczą, pomyślał Ray. Nie mieli się czego uchwycić. Agent specjalny Sid Reynolds z Glenwood czekał w biurze szeryfa. Był to potężny mężczyzna o surowej twarzy i gęstych czarnych brwiach. Ray nie miał okazji wcześniej się z nim spotkać, rozmawiał z nim tylko przez telefon. Przedstawił mu Jane. Sid kiwnął głową. - Słyszałem o pani pracy - powiedział. - Dobrze czy źle? - spytała z uśmiechem. - Dobrze. Czy wszyscy oprócz niego słyszeli o Jane Russo? - Hej, Vanover, widzę, że w końcu się zjawiłeś - rozległ się głos w drzwiach. Był to Bruce Dallenbach z biura w Denver. - Witaj, Bruce. Jak leci? Ale Bruce już na niego nie patrzył. - No, no, przecież to Jane Russo - powiedział, uśmiechając się szeroko. - Słyszałem, że masz przyjechać. - Cześć, Bruce - powitała go Jane. Wyciągnął do niej ramiona, a ona podeszła i objęła go. Więc Bruce’a też zna. Szeryf Kent Schilling również zaliczał się do jej znajomych, podobnie jak dwaj jego zastępcy i jeden z policjantów. Ray uznał, że sytuacja robi się absurdalna. - Więc przywiozłeś Jane do domu - powiedział Schilling do Raya. - Najwyższy czas. Szeryf, wysoki mężczyzna z kręconymi włosami i przerwą między przednimi zębami, uściskał Jane, ona jednak wysunęła się z jego objęć. Grzecznie, ale stanowczo. - Jestem tu w pracy, Kent - powiedziała z chłodnym uśmiechem. - Mama wie, że przyjechałaś? - Jeszcze nie. - Ucieszy się. - Hm... - A tata? - Ojczym - poprawiła go dość ostro. - Cóż, to już tyle lat, że zapomniałem. Co u Rolanda? - Właściwie, eee... nie utrzymujemy ze sobą kontaktu. Jestem bardzo zajęta, wiesz, jak to jest. - No tak, dziewczyna z wielkiego miasta - zażartował Schilling, nie dostrzegając irytacji Jane, którą Ray natychmiast wyczuł. O co tu chodzi? Czy to z powodu Schillinga Jane nie przyjeżdżała do Aspen? A może z powodu swojego ojczyma? - No cóż, pozdrów ode mnie Rolanda. I mamę też. Powinniśmy się spotkać. Zwłaszcza teraz, kiedy przyjechałaś do domu. - Chciałbym porozmawiać o sprawie, jeśli nie macie nic przeciw temu - wtrącił Ray, starając się ukryć zniecierpliwienie. - Jasne, jasne. - Może usiądziemy i przejrzymy wszystko, co macie? Chciałbym też zobaczyć kopie wszystkich raportów i analiz. - Niewiele mamy, jeśli chodzi o analizy - powiedział Schilling. - Właściwie nic. - Świadkowie? - Dwie młode dziewczyny. Niewiele udało się z nich wyciągnąć. - Schilling uśmiechnął się do Jane - Ale Jane na pewno się uda. Usiedli przy stole, który z trudem mieścił się w pokoju: Schilling i jego zastępca Frank Keane, Sid Reynolds, Bruce Dallenbach, Ray i Jane. Jeśli Jane, jako jedyna kobieta w tym gronie, czuła się niezręcznie, nie dała tego po sobie poznać. Ale z pewnością nie czuła się swobodnie w towarzystwie szeryfa, choć on wydawał się szczerze ucieszony jej widokiem. Nawet więcej niż ucieszony. - Kirstin Lemke - zaczął Schilling, kładąc na stole kopie raportów dotyczących zaginionych osób i fotografię Kirstin. Długie ciemne włosy spięte w kucyki, okulary, szeroki uśmiech. - Dwanaście lat. Urodzona trzeciego lutego 1992 roku. Sto sześćdziesiąt trzy centymetry wzrostu, pięćdziesiąt dziewięć kilo wagi, oczy i włosy brązowe. Zamieszkała przy Medicine Bow Road 224, Brush Creek Village. Widziana ostatnio trzy dni temu, kiedy wraz z dwiema koleżankami czekała na parkingu Fanny Hill na autobus, który miał je zawieźć na miejsce, z którego miała je odebrać matka Kirstin, Suzanne. Koleżanki mówią, że Kirstin nagle gdzieś zniknęła. Jakiś mężczyzna przejeżdżający obok furgonetką zapytał ją o drogę. Kirstin oddaliła się, żeby pokazać mu kierunek, wtedy widziały japo raz ostatni. Wydaje im się, że ten mężczyzna miał na sobie strój narciarski. Mógł być jednym z tysięcy narciarzy, którzy byli tego dnia na Snowmass. Czapka, sportowa kurtka, gogle wsunięte na głowę. Okulary. - Wzruszył ramionami. - Niewiele. - To już trzeci dzień - powiedział Ray. - Wiemy, że Jennifer Weissman przeżyła nieco ponad tydzień, a dwie inne dziewczynki - spojrzał na raport - jedna z Mammoth w Kalifornii i druga ze Snowbird w Utah, zostały wypuszczone. -

12 Spojrzał na siedzących przy stole mężczyzn - Być może mamy jeszcze tydzień na odnalezienie Kirstin. A może nie. - Posłuchaj - rzekł Schilling - jeśli ten sukinsyn jest w hrabstwie, znajdziemy go. Dolina nie jest taka znowu wielka. Gdyby udało nam się zdobyć rysopis tego faceta, moglibyśmy ruszyć od razu, postawić całe Pitkin County w stan gotowości. - Wszystko bardzo pięknie, ale potrzebujemy dowodów. Czegoś, czego moglibyśmy się uchwycić. Samochodu, twarzy, czegokolwiek. Faceta, który dziwnie się zachowuje. Albo faceta, który jest nowy w mieście - Powiedział Bruce Dallenbach. - Sprawdziliście wszystkie okoliczne programy dotyczące dzieci, w których ktoś taki mógłby pracować jako ochotnik - Bruce Dallenbach wiedział, tak jak cała reszta, że pedofile często pracują z dziećmi, jakby odczuwali potrzebę bliskości z nimi, po to by Później tym bardziej móc je zranić. - To było proste - odparł Schilling. - Tyle tylko, że wszyscy nowi wolontariusze to kobiety. - Nauczyciele? Trenerzy? - Pracujemy nad tym - powiedział Keane. - Uprowadzenie przez jednego z rodziców? Ojciec, który nie mieszka z rodziną? - Nic z tych rzeczy. Rodzice mieszkają razem. - Może Kirstin była dzieckiem sprawiającym problemy? - spytał Ray. - Może uciekała z domu, ukrywa się przez rodzicami, żeby zwrócić ich uwagę? - Rodzice twierdzą, że była dobrym dzieckiem - odparł Schilling. - Ma chłopaka? Teraz dzieciaki wcześnie zaczynają - odezwał się Reynolds. - Nie. Bardziej interesowała się siatkówką i swoim koniem niż chłopcami. - W porządku, musieliśmy o to zapytać - wyjaśnił Dallenbach. - Więc zostaje porwanie. - Przez niezidentyfikowanego obcego mężczyznę, tak jak w trzech poprzednich przypadkach - wtrącił Ray. - Mężczyzna, ubrany jak narciarz, porywa dziewczynkę pod koniec dnia z parkingu, skąd łatwo szybko zniknąć. Używa noża, żeby zastraszyć ofiarę. Dba, żeby nie pokazać ofierze twarzy. Wiemy, że lubi zimowe kurorty. I młode dziewczęta. Wysokie, z długimi ciemnymi włosami i w okularach. - Ray potarł kark. - Mamy więc do czynienia z pedofilem o skłonnościach sadystycznych, który porywa, a następnie morduje swoje ofiary. Wiemy, że kiedy ofiara jest nastolatką, a nie małym dzieckiem, sprawca na ogół nie jest członkiem rodziny, często jest mężczyzną! zazwyczaj powoduje nim motyw seksualny. Brak wystarczającej liczby danych, żeby stworzyć jakiś profil według kryteriów geograficznych, możemy jednak założyć, że porusza się samochodem, więc może uderzyć gdziekolwiek. - To ciągle bardzo mało - stwierdził Schilling. - Nasz ekspert sugeruje, że sprawca może nosić okulary - powiedział Sid Reynolds. - Wiem, to tylko przypuszczenie. - Mamy więc pedofila, który jeździ na nartach, prawdopodobnie ma samochód i być może nosi okulary - mruknął Dallenbach. - No, no. - Świadkowie? - spytał Ray. - Melanie Steadman i Crystal Brenner - odparł Schilling. - Trzynastolatki. Są w szoku - wzruszył ramionami. - Przesłuchaliśmy je. Portrecista Staley też z nimi rozmawiał. - Możemy je tu sprowadzić? - spytał Ray. - Jane mogłaby spróbować coś z nich wydobyć. - Jasne. Mogę zadzwonić... - zaczął Schilling. - Nie - przerwała mu Jane. - Byłoby lepiej, gdybym mogła się z nimi spotkać w ich domach. - Dlaczego? - Ray uniósł brew. - Chciałabym, żeby czuły się bezpieczne, w znajomym otoczeniu. - Potrząsnęła głową. - Nie tutaj. Tu będą śmiertelnie przerażone. Spojrzał na nią, zaskoczony. Co, do diabła? - Powinny zostać przesłuchane w domu - upierała się Jane, która zauważyła jego reakcję. - W przeciwnym razie to będzie strata czasu. - Jak chcesz - odparł. Znowu udało jej się go zirytować. Ten domniemany dar, przyjacielskie stosunki z facetami, którzy dla niego byli całkowicie obcy. - Zawiozę cię do nich. - Nie, jeśli nie zmienisz postawy - powiedziała Jane chłodno. Rozdział 4 Wiem, że w biurze teraz z tym krucho - powiedział szeryf. - Więc pomyślałem sobie, że moglibyście korzystać z jednego z naszych samochodów. Jane była zaskoczona szybkością, z jaką Ray przyjął tę propozycję. - Dziękuję, szeryfie, to nam bardzo pomoże. Macie coś nierzucającego się w oczy? - Owszem. Biały ford, stoi od frontu. Nie ma koguta, tylko logo departamentu po obu stronach. - To wystarczy. Dziękuję. Kent przyniósł kluczyki i dokumenty wozu. Jane przysłuchiwała się rozmowie. Nic nie mówiła, starając się skoncentrować na czekającym ją zadaniu. A nie było to łatwe. Przede wszystkim była w Aspen, pełnym topniejącego śniegu, otulonym nisko wiszącymi chmurami, przez które właśnie zaczęło przebijać światło. Wspaniałe, jasne słońce, nawet w grudniu. Ale wkrótce schowa się za górami, o tej porze roku trzeba włączać światła już Przed piątą. Znajomy teren. A jednak od czasów jej dzieciństwa zaszło tu wiele zmian. Me miała mieszane uczucia. Otaczały ją

13 twarze znane z przeszłości. Niektóre budziły miłe wspomnienia, na przykład Bernie. Inne budziły raczej niepokój. Szeryf. Kent Schilling był przyjacielem jej ojczyma. I jej przyjacielem, czyż nie? Kent pokazywał przez okno czekający na zewnątrz samochód. Jane wpatrywała się w niego, usiłując dociec, czy... - Idziemy? - spytał Ray. - Tak, tak, jasne. - Jane otrząsnęła się z zadumy. - Wezmę tylko moje rzeczy. Mogła się wcześniej przebrać. Włożyć sprane dżinsy i sweter. Ale tylko wrzuciła torbę do domu siostry, spiesznie nabazgrała list - Gwen będzie bardzo zaskoczona tą nieoczekiwaną wizytą - i wybiegła. - Wiesz, jak dojechać do Melanie Steadman? - spytał Ray, kiedy wyszli z budynku. Melanie. Przyjaciółka Kirstin Lemke, świadek jej porwania. Tak. Skup się, Jane. - Szeryf mówił, że przy Cemetery Lane czternaście zero trzy - ciągnął Ray. - Tak, wiem, gdzie to jest. Musimy kawałek zawrócić. - To daleko? - Nie, parę kilometrów. Ray otworzył przed nią drzwi i zaczekał, aż usiądzie. Jaki kulturalny, pomyślała. Otwiera drzwi samochodu przed kobietą. Ale w głębi duszy czuła, że Ray nie wierzy w jej talent ani umiejętności. Wyjechali z Main Street i utknęli w korku. W sezonie późnym popołudniem zawsze były tu korki. Ludzie wracający z pracy, tabuny turystów jadących ze stoków do pensjonatów i hoteli albo po prostu zwiedzających okolicę. Ciężarówki, walce i dźwigi. Jak zawsze. W dolinie ciągle coś budowano albo wyburzano. Był to jeden z mniej przyjemnych aspektów napływających pieniędzy z turystyki. - Schilling uprzedził Steadmanów o naszym przyjeździe - odezwał się Ray, niecierpliwie przebierając palcami na kierownicy. - Czy tu zawsze są takie korki? - Zawsze po południu. Rano więcej samochodów jedzie w drugą stronę, do miasta. Samochody wlokły się za pługiem, który mrugał błękitnym światłem. - Skręć tutaj. - Jane przypomniała sobie krótszą drogę. - Wąską drogą, po drugiej stronie strumienia. Przydałby się napęd na cztery koła. Przy tej pogodzie nawierzchnia może być bardzo... - Domyślam się - przerwał jej. - Świetnie - mruknęła. Skup się. Nie pozwól, żeby zalazł ci za skórę. Wiedziała, że musi skoncentrować się na Melanie. Musi zrobić wszystko, żeby Melanie czuła się swobodnie. A jednak zerknęła z ukosa na Raya. Przystojny jak diabli. Miał na sobie brązową skórzaną kurtkę, gruby golf i sztruksy. Mimo swobodnego stroju wydawał się chłodny i zdystansowany. Nieprzyjemny. Czy zawsze taki był? Czy może te blizny dotarły aż do jego duszy? Tak czy inaczej, to nie jej problem. - Skręć tutaj - wskazała dłonią. - To Cemetery Lane. - Ładna ulica. Ta nazwa do niej nie pasuje. - To prawda. Ale, za tymi drzewami jest cmentarz. Leżą tam krewni i przyjaciele wszystkich mieszkańców miasta. Łącznie z moim ojcem, dodała w myślach. - To chyba tamten dom po prawej. Albo następny. Nie widzę stąd numerów. - Tak, to ten - powiedział Ray, wyciągając szyję. - Czternaście zero trzy. - Zatrzymał samochód. - Dasz radę wysiąść w tym śniegu? Bo mogę trochę cofnąć... - Nie ma potrzeby. W porządku. - Ale jego postawa nie była w porządku. Jane niemal namacalnie czuła jego niechęć i powątpiewanie. To się nigdy nie uda. Ray zaczął otwierać drzwi. - Zaczekaj chwilę - zatrzymała go. Spojrzał na nią przez ramię. - Musimy porozmawiać. - Musimy przesłuchać świadka - odparł chłodno. Ale Jane potrząsnęła głową. - Nie ufasz mi, a ja nie mogę wykonywać swojej pracy w takiej atmosferze. Nie wiem, jaki masz problem, ale wiem, że muszę wejść do tego domu rozluźniona i spokojna. Za chwilę będę próbowała wniknąć w umysł młodej dziewczyny, która jest teraz prawdopodobnie przerażona i zraniona. Jej przyjaciółka zniknęła. Te dziewczęta to nastolatki. Oglądają telewizję i filmy pełne przemocy. Nie są głupie. Melanie wie, co jest stawką w tej grze. Ja muszę sprawić, żeby poczuła się bezpieczna. - Bezpieczna. - Tak bezpieczna. W przeciwnym razie nie dopuści mnie do siebie. Tak jak tego portrecisty, którego wcześniej przysłałeś. - To Parker go przysłał. - W porządku. Nieważne. Twój szef go przysłał. Ty jesteś nowy w tej sprawie i w Kolorado. Wiem o tym. Może wolałbyś być gdzie indziej. Ale ze względu na dobro Kirstin Lemke nie utrudniaj mi pracy, proszę. W samochodzie zapanowała ciężka atmosfera. Ray milczał. - Posłuchaj - odezwała się wreszcie Jane, łagodnym, miękkim tonem. - Ed Staley mógł zamglić wspomnienia Melanie,

14 kiedy próbował coś narysować. Nie wiem. Ale wiem, że to przesłuchanie zabierze sporo czasu. Może wiele godzin. - Cholera. - Właśnie o tym mówię, o twojej postawie. - Jane wzięła głęboki oddech. - Ray, ja pracuję trochę inaczej. Rysownicy policyjni zazwyczaj komponują portrety pamięciowe z fragmentów różnych twarzy, które mają w książkach. Ale taki portret jest dwuwymiarowy i szczerze mówiąc, rzadko przypomina normalną istotę ludzką. - Twoim zdaniem. - Tak, moim zdaniem. Rysownicy korzystają z książki, która zawiera fragmenty twarzy o różnych rysach, i usiłują je stopić w jedną całość. Ale zazwyczaj chybiają celu. - Mów dalej. - Widziałeś moje prace? - Nie. - O to właśnie chodzi. - To znaczy o co, Jane? - O twoje wątpliwości. Sceptycyzm. - No cóż. - Jesteś sceptyczny. - Czy my się teraz kłócimy? - Owszem. - A mówiłaś, że musisz się wyluzować. Jednak zdołał wyprowadzić ją z równowagi. Cholera. Znowu zapadła cisza, ciężka i pełna napięcia. Przymknęła oczy i odetchnęła głęboko. - Jestem naprawdę dobra w tym, co robię. To, co ty o tym myślisz, nie ma znaczenia. Po prostu spróbuj sobie wyobrazić, że twarz tego człowieka, twarz mordercy, albo jakikolwiek inny szczegół, został odciśnięty w umyśle Melanie. Wspomnienia można przywrócić, odzyskać. Zamierzam wejść do tego domu i spróbować to zrobić. - Otworzyła drzwi. - Mam tylko nadzieję, że Staley za bardzo nie namieszał. - Możliwe - powiedział Ray, otwierając drzwi po swojej stronie - że Melanie nie widziała tego człowieka. Jane wysiadła i znalazła się w zaspie sięgającej ponad cholewki jej butów. Wspaniale. - Jestem pewna, że coś jednak widziała - powiedziała do Raya nad dachem samochodu. - Zawsze coś widzą, czy zdają sobie z tego sprawę, czy nie. Byli już niemal pod frontowymi drzwiami, kiedy Ray położył dłoń na jej ramieniu. - Już wcześniej próbowałaś wydobyć twarz tego człowieka od świadków, prawda? - spytał. O Boże, pomyślała. - I nie udało ci się - ciągnął Ray. - Zanim tam wejdziemy, chciałbym dać ci jedno pytanie. Czy jest coś, co powinienem wiedzieć o tobie i tej sprawie? Jane poczuła ucisk w gardle. Nie może powiedzieć mu prawdy. Jak mogłaby powiedzieć zupełnie obcemu człowiekowi, że od prawie dwudziestu lat twarz jej oprawcy nie chce wypłynąć na powierzchnię jej pamięci? Że nie potrafi uporać się z własnym demonem? Dlaczego w ogóle dopuściła do takiej rozmowy? Na szczęście w tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich Steadman. Kiwnął głową i spojrzał na Jane i Raya spod zmarszczonych brwi. Ray pokazał odznakę, po czym przedstawił siebie i Jane Steadmanowi, który natychmiast wyraził swoje zdanie o policyjnych portrecistach. - Melanie była bardzo zdenerwowana po rozmowie z tym człowiekiem... chyba nazywał się Staley. Całą noc nie mogła zasnąć, a potem ciągle myślała o Kirstin i płakała. Uważam, że już dość przeszła. Nie widzę sensu przeprowadzania z nią kolejnych rozmów. Melanie nic nie widziała. - I czuje się winna - powiedziała Jane łagodnie. Steadman patrzył na nią chwilę, a potem pokiwał głową. - Tak, to prawda. Uważa, że zawiodła Kirstin. Mój Boże, jeśli jej przyjaciółce stanie się... jakaś krzywda... - To jeszcze jeden powód, dla którego tu przyszliśmy, panie Steadman. Specjalizuję się w pracy z młodzieżą. Jestem wolnym strzelcem. Pracuję tu, w Kolorado, i w całym kraju. Jeśli nawet nie jestem w stanie stworzyć portretu pamięciowego, staram się pomóc świadkom zrozumieć, że nie są niczemu winni. - Sam nie wiem... - Barry. - Jane starannie dobierała słowa. - Melanie prawdopodobnie widziała coś, co może być istotne, chociaż ona o tym nie wie. Dla niej to może być drobiazg bez znaczenia, a dla FBI przełom w śledztwie. Uważam, że mogę pomóc Melanie przypomnieć sobie szczegóły, których nie pamięta. A jeśli kiedyś, po latach, przypomni sobie coś i będzie musiała z tym żyć? Dajmy jej jeszcze jedną szansę. Steadman w końcu się poddał i otworzył drzwi szerzej. Jane usłyszała głos Raya za swoimi plecami. - Bardzo przekonujące, panno Russo. Nie zareagowała, poszła za Steadmanem do przytulnego salonu. Czekaj, aż Barry Steadman przyprowadzi córkę. Do pokoju zajrzała matka Melanie ze ściereczką do naczyń w ręce. Kiwnęła im głową i zniknęła bez słowa. Nawet się nie

15 uśmiechnęła. Jane usłyszała dźwięk otwieranego, a potem zamykanego piekarnika i poczuła aromat świątecznych pierniczków - masło, migdały, wanilia, cynamon. Dom został już udekorowany; w rogu pokoju stała choinka, w kominku płonął ogień, na ścianach wisiały wieńce i girlandy, a na stole stały miseczki z suszonymi owocami i orzechami. Wszędzie było pełno kartek bożonarodzeniowych. Jane zastanawiała się, czy jej matka nadal dekoruje w ten sposób dom w Aspen. Pewnie tak. Dla siebie, jeśli nie dla męża i jego syna Scotta, kilka lat starszego od Jane. Scott ciągle mieszkał z ojcem i był na jego utrzymaniu. No i są jeszcze wnuki, chłopcy Gwen. Przypomniała sobie własne dzieciństwo. I pełną ciepła rodzinną atmosferę świąt. Otrząsnęła się z zamyślenia, bo do salonu weszła Melanie. Barry dokonał prezentacji i zaprowadził ich do małego, przytulnego gabinetu. Były tam dwie stojące naprzeciw siebie sofy, telewizor i biurko z komputerem. Był nawet kominek, w którym także palił się ogień. Miłe, przytulne miejsce. Gdyby jeszcze Jane mogła się skupić... Gdzie Ray ma zamiar poczekać? To na pewno zajmie trochę czasu. Ale Ray nie wyszedł. Zamierzał siedzieć z boku i obserwować. Jane, która nie chciała dodatkowo denerwować i tak już skrępowanej dziewczynki, nie ryzykowała kłótni. Miała tylko nadzieję, że Ray będzie trzymał język za zębami. Melanie usiadła naprzeciw Jane. Skuliła się w rogu kanapy, przyciskając do piersi poduszkę. Wszyscy młodzi ludzie, których Jane przesłuchiwała, zachowywali się podobnie. Byli nerwowi, defensywni. Marzyli, żeby znaleźć się gdzie indziej, by być z przyjaciółmi i móc ich chronić. Melanie była bardzo ładną trzynastolatką... i bardzo dojrzałą. Jane natychmiast to dostrzegła. Inteligentna i bardziej wyrobiona niż większość dziewcząt w jej wieku, w szkole była pewnie typem prymuski, wyprzedzającej pod pewnymi względami rówieśników. Fizycznie także była rozwinięta ponad wiek. Wkrótce będzie miała wielu adoratorów, z tymi długimi jasnymi włosami i dołeczkami w policzkach. Jane wyjaśniła Melanie, na czym polega jej praca. Powiedziała też, że zawsze stara się najpierw poznać świadka i chce, żeby świadek poznał ją. Melanie przeszła jednak od razu do rzeczy. - Nie wiem, czy zdołam sobie cokolwiek przypomnieć, panno Russo. - Jane. - Jane. - Melanie na chwilę spuściła głowę. - Przy tym poprzednim rysowniku, panu Staleyu, nic sobie nie mogłam przypomnieć. - Nie szkodzi. Właściwie - Jane troszkę minęła się z prawdą - to nawet lepiej. Bo teraz możemy zacząć od nowa. Dobrze? - Dobrze. - Wiec opowiedz mi o sobie, Melanie. Założę się, że świetnie jeździsz na nartach. - Cóż, właściwie... - No tak, zawsze zapominam, teraz jeździ się na desce. Melanie kiwnęła głową. - Uprawiasz jeszcze jakieś inne sporty? Grasz w siatkówkę? W koszykówkę? - Tak. W siatkówkę. Jestem kapitanem szkolnej drużyny. - Super. Rozmawiały o szkole, o chłopcach, o narkotykach, o dzieciakach wałęsających się wieczorami po mieście, które piją i wagarują. - Tu nie jest tak jak w wielkich miastach - wyjaśniła Melanie - ale też się to zdarza. Jane powiedziała, że urodziła się i wychowała w Aspen, i tam chodziła do szkoły średniej. Gawędziła z Melanie o wszystkim i o niczym. Prawie zapomniała o Rayu. Prawie. Melanie zdawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na jego obecność, ale Jane cały czas ją czuła. - Jest paru takich, którzy próbują się do nas przyczepić - mówiła Melanie. Siedziała swobodniej, odsunęła od siebie poduszki. - Do was? - spytała Jane. - To znaczy do ciebie i twoich przyjaciółek? Na przykład Kirstin? - pierwszy raz wymówiła to imię. I takiej właśnie reakcji się spodziewała. Melanie przypomniała sobie przyjaciółkę i do jej oczu napłynęły łzy. - O Boże - szepnęła przykładając dłonie do policzków - Biedna Kirstin. Dlaczego policja nie może jej odszukać? Nie rozumiem tego. - Robią wszystko, co w ich mocy - zapewniła Jane. - Właśnie dlatego tu jesteśmy, ja i agenci FBI. Naprawdę bardzo chcemy ją odnaleźć, Melanie. - Dlaczego nie wziął mnie albo Crystal? My też tam byłyśmy. Poczucie winy, z którym zawsze zmagają się ci, którzy przetrwali. Tego fez można było się spodziewać. Jane wiedziała, że to, co teraz powie, zaskoczy Raya, ale tak właśnie pracowała. Jeśli mu się to nie spodoba, trudno. Pochyliła się do przodu i spojrzała dziewczynce w oczy. - To i tak wcześniej czy później dostanie się do wiadomości publicznej, ale na razie muszę cię prosić, żebyś zachowała to dla siebie i twoich rodziców. Dobrze? - Dobrze. - Melanie pociągnęła nosem.

16 - Uważamy, że to nie przypadek, że właśnie Kirstin została porwana. Sądzimy, że została starannie wybrana. Ten człowiek, jeśli to rzeczywiście był on, już wcześniej porwał kilka dziewcząt. Wszystkie są do siebie podobne - dość wysokie, z długimi ciemnymi włosami, w okularach. Trochę nieśmiałe. - O Boże - wyszeptała Melanie i zmarszczyła brwi, przetrawiając tę informację. Jane odwróciła się, żeby spojrzeć na Raya, który skrzywił się z niezadowoleniem. Potrząsnęła głową. Powinien rozumieć, dlaczego powiedziała o tym Melanie. Na pewno zdaje sobie sprawę, że to i tak wyjdzie na jaw. Ray zachował swoje zdanie dla siebie, dzięki Bogu, ale Jane wyraźnie czuła jego dezaprobatę. Melanie zadała w końcu nieuniknione pytanie. - Skoro robił to już wcześniej, czy... To znaczy, te dziewczyny... Czy one żyją? - wyjąkała. - Lisa i Allie, bo tak się nazywają, są całe i zdrowe - odparła Jane, nie wspominając o Jennifer Wiessman, którą znaleziono martwą w Park City rok wcześniej. - Tak więc, Melanie, ten człowiek nie wziąłby ciebie ani twojej przyjaciółki Crystal, nawet gdybyście dobrowolnie chciały zająć miejsce Kirstin. Rozumiesz to, prawda? - Chyba tak. Jane sięgnęła do przybornika i wyciągnęła kawał jasnej plasteliny, który podała Melanie. - Po co to? - Chciałabym, żebyś formowała z tego różne kształty podczas naszej rozmowy. Dobrze? - To znaczy... mam z tego uformować twarz czy coś w tym rodzaju? - Oczywiście, że nie - uśmiechnęła się Jane. - Ale czasami to pomaga przypomnieć sobie pewne szczegóły. - Ja... ja go nie widziałam. - Wiem. Ale możemy przecież porozmawiać o tym dniu, który spędziłaś na stoku z Crystal i Kirstin, prawda? - Chyba tak. Melanie nie była przekonana, ale bardzo chciała pomóc. Teraz już zupełnie nie przypominała spiętej, przerażonej nastolatki sprzed godziny. - A więc - zaczęła Jane - jeździłyście na nartach, to znaczy na deskach, na Snowmass? - Aha. - Dlatego że Kirstin mieszka niedaleko, czy dlatego, że tam się dobrze jeździ? - Lubimy tam jeździć. To fajne miejsce. - Melanie wzruszyła ramionami. - No tak. Było zimno? - Bardzo zimno. Ale potem zaczął padać śnieg i zrobiło się cieplej. Jane kiwnęła głową. Zawsze się ociepla przed opadami śniegu. - Gdzie dokładnie jeździłyście? Rozmawiały o trasach zjazdowych i wyciągach, o przyjaciółkach ze szkoły które spotkały po lunchu na szczycie. Przez cały czas Melanie nieświadomie bawiła się plasteliną, ugniatała ją w dłoniach i formowała jakieś niewyraźne kształty - precel, coś przypominającego nartę, hot doga. Druga dziewczynka, Crystal, jadła na lunch hot doga i frytki. Gdy mówiła o wyciągu, którym wjeżdżały po lunchu na stok, jej twarz nagle stężała. - To był orczyk, na dwie osoby - powiedziała, marszcząc brwi. - Ja jechałam z Crystal. Kirstin była trochę wkurzona. Musiała jechać z jakimś facetem. Żartowałyśmy sobie z niej. - W tym człowieku było coś, co zwróciło twoją uwagę, prawda, Melanie? - Jane powiedziała to bardzo spokojnie. - Eee, nie wiem, to był zwyczajny facet. Jane poczuła, że traci z nią kontakt. - Ale on nie pojechał z tobą ani z Crystal, prawda? Celowo przysiadł się do Kirstin? - Nie, to znaczy... Cóż, ja stałam z Crystal bardziej z przodu. A Kirstin została trochę w tyle, obok niego... Tak, możliwe. Nie zdając sobie z tego sprawy, Melanie uformowała z plasteliny kulę. - Miał na głowie czapkę? Dziewczynka zastanawiała się chwilę. - Tak. Ciemną. Czarną albo może granatową czy zieloną. Pamiętam, że pomyślałam sobie, że to ohydna czapka. I miał szalik. Też ohydny. - Pamiętasz kolor szalika? - No... też był ciemny. Aha i miał gogle. Pamiętam, bo pod nimi miał okulary. Dziwne, nie? - Dziwne. To musiało zabawnie wyglądać. - Chyba tak. Teraz dłonie Melanie formowały z plasteliny głowę. Najpierw okrągłą, Później bardziej owalną. Jane wzięła do ręki szkicownik i ołówek. Starała się zrobić to powoli i spokojnie. - Pamiętasz, jakie to były okulary? Melanie zmarszczyła nos. - Trudno było zauważyć, bo miał na nich gogle, ale wydaje mi się że miały druciane oprawki. Takie, jakie nosi moja mama, kiedy prowadzi samochód. - Pamiętasz ich kształt? - Taki sam jak mojej mamy. Owalny. Tak mi się wydaje. Nie widziałam tego faceta zbyt dobrze. Naprawdę.

17 Ależ widziałaś go, pomyślała Jane. Jakaś część umysłu Melanie zarejestrowała więcej, niż była tego świadoma. - Więc - powiedziała Jane, szkicując, ale nie spuszczając oczu z Melanie - miał na sobie strój narciarski. Jakiego rodzaju? Melanie zmarszczyła brwi. - To była kurtka. Tak myślę. Chyba czarna. - W każdym razie ciemna? Melanie pokiwała głową. - Czarna. I chyba miała takie czerwone obwódki na rękawach. - Więcej niż jedną obwódkę? - Nie pamiętam. - Nic nie szkodzi. Ale on jeździł na nartach, nie na desce? - Tak... na nartach. Na pewno. Pamiętam, że podpierał się na kijkach, zanim wsiadł z Kirstin na orczyk. - A przypominasz sobie, jakie to były narty? - Nie. Mnie interesują tylko deski. Jane odeszła na moment od tematu, żeby dać Melanie odetchnąć. Zaczęła mówić o deskach, o technice jazdy, o luźnych ubraniach i o tym, że miejscowy związek narciarski zabronił zjeżdżać na deskach z Aspen Mountain, najlepszej góry w okolicy, który to zakaz obowiązywał przez kilka lat, aż w końcu związek musiał się poddać. - Tatuś mówi, że poddali się ze względów finansowych - powiedziała Melanie. - Do Aspen ludzie przyjeżdżają całymi rodzinami, a dzieci wolą deski. Więc Aspen traciło turystów, którzy wybierali inne miejscowości, bo rodziny chcą jeździć razem. - Rozumiem. Domyślam się, że deski psują stoki narciarzom? - Tak mówią - Melanie wzruszyła ramionami. Ciągle bawiła się plasteliną. - Uważają, że deski psują muldy. - A snowboardziści pewnie szaleją na stokach. - Ja nie. - Jestem pewna, że ty nie. A ten człowiek, który wsiadł na wyciąg z Kirstin... miał może brodę albo wąsy? - Eee... nie wiem. - Może widziałaś jego policzki? Były zaczerwienione od mrozu? - Nie wiem. Chyba miał bokobrody. Tak mi się wydaje. - Interesujące. - Jane przyciemniła po bokach pociągłą owalną twarz w goglach i okularach. - Więc nie miał brody. Ale może się nie ogolił. - Może. Nie wiem. - Domyślam się, że był starszy, skoro jeździł na nartach. - Aha. Starszy. Dla nastolatków wiek to trudna sprawa. Nawet osoby po dwudziestce wydają im się raczej stare. A rodzice to niemal – Jane postanowiła drążyć temat. - Więc mógł być w wieku twojego taty. - Nie, nie był aż tak stary. - Hm. Więc może był w wieku twojego nauczyciela? Albo trenera? Melanie myślała nad tym przez chwilę. - Mógł być w wieku pana Crawforda. To mój wychowawca. - Ile lat ma pan Crawford? - Jakieś trzydzieści parę. Wiesz, to z tego programu telewizyjnego. On często tak żartuje, ale to nie jest specjalnie zabawne. - W porządku. Więc trzydzieści parę. Czy ten człowiek był tak wysoki jak pan Crawford? - Pan Crawford jest niski. Ja jestem od niego wyższa. - Ach tak, rozumiem. Więc ten człowiek był raczej wysoki? A może był twojego wzrostu? - Wysoki. Chyba. - Wyższy od ciebie? - Aha. Był wzrostu taty. Tata ma metr osiemdziesiąt. - Był szczupły jak twój tata? Wiem, że miał na sobie kurtkę, ale jakie odniosłaś wrażenie? - Tak, był mniej więcej taki jak mój tata. Jane oceniła Barry’ego Steadmana na mniej więcej siedemdziesiąt kilo. Niewiele, jak na mężczyznę mierzącego metr osiemdziesiąt. - Ten facet miał nos taki jak pan Crawford. Tak mi się wydaje - odezwała się Melanie. Próbowała wyrzeźbić nos w plastelinie, ale bez powodzenia. Niestety, nie miała zadatków na artystkę. - A jak wygląda nos pana Crawforda? Złamał go w zeszłym roku. Pomaga drużynie baseballowej i Cory Grossman... podający... w każdym razie rzucił za mocno i trafił pana Crawforda w nos. Strasznie krwawił. Jane cały czas szkicowała. - No, no. Widziałaś to?

18 - Nie, ale chłopcy strasznie się z tego śmiali następnego dnia. Ja myślę, że to okropne. - Złamany nos...z garbkiem? - Z czym? - Od złamania? - Och - Melanie potrząsnęła głową. - Nie pamiętam. Zaczęły rozmawiać o chwili, kiedy dziewczynki zsiadły z wyciągu na szczycie. Najwyraźniej ten człowiek natychmiast odjechał. Melanie nie była pewna, czy Kirstin mówiła coś na jego temat, ale była wkurzona, że Crystal wskoczyła na orczyk z Melanie i zostawiła ją obok nieznajomego. - Widziałaś go jeszcze tamtego popołudnia? - spytała Jane. - Eee... nie. Nie wydaje mi się. I właśnie wtedy stało się to, co nieuniknione. - Melanie - spytał Ray, pochylając się na krześle stojącym przy komputerze - czy widziałaś tego samego człowieka później na parkingu? Dziewczynka odwróciła się gwałtownie, upuszczając plastelinę. Do diabła z tobą, Ray. - Ja... ja... nie wiem - wyjąkała Melanie, nagle przerażona, jakby czuła, że powinna była go widzieć. Jane spróbowała naprawić szkodę. - W porządku, kochanie, jeśli to ten sam człowiek, który porwał Kirstin, na pewno zrobił wszystko, żeby nikt go nie zauważył. Nić porozumienia została zerwana. Ale Jane się nie poddawała. - Jak rozstałyście się z Kirstin na przystanku autobusowym? - My, to znaczy Crystal i ja, spieszyłyśmy się, żeby zdążyć na autobus... Mama Kirstin miała nas odebrać z parkingu, gdzie wysiada się z autobusów. Wydaje mi się, że było wpół do piątej. Ustawiłyśmy się... - Ty i Crystal? - No tak. Stanęłyśmy w kolejce... odwróciłam się, żeby powiedzieć Kirstin, że chyba się nie zmieścimy do tego autobusu, bo był przepełniony... Wiedziałam, że pani Lemke będzie zła... Ale Kirstin nie było. - W porządku, rozumiem - mruknęła Jane. To, co powiedziała teraz Melanie, zgadzało się z tym, co wcześniej mówiła policji. Gwałciciel z Mammoth i Snowbird jeździł furgonetką. Tyle wiedziały ofiary i świadkowie. Ale Melanie nie zauważyła żadnego samochodu, interesowało ją tylko to, żeby dostać się do autobusu. Jak zdołał zmusić Kirstin, by z nim poszła? Na pewno nie wyciągnął noża przy ludziach. Dziewczyna ze Snowbird została poproszona o pokazanie drogi do stacji benzynowej, a kiedy odeszła kawałek od przyjaciół, on zagroził jej nożem, a potem zawiązał jej oczy i zamknął w pozbawionym okien pokoju, gdzie przetrzymywał ją wiele dni. Dziesięć, o ile Jane pamiętała. Później znowu zawiązał jej oczy i zostawił na pustej drodze w środku nocy. Zmaltretowane ciało, zmaltretowana psychika... - Nic więcej nie pamiętam - powiedziała Melanie, spoglądając na Raya. Znowu sprawiała wrażenie spiętej i niepewnej. Kilka minut później wyszli z domu Steadmanów. Ray włączył silnik. - Cóż, to była... Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś - przerwała mu Jane. - Co takiego? - Zdekoncentrowałeś ją. - Hm - mruknął. - Nieważne. To była strata czasu. - Doprawdy? W końcu... w końcu zdobyliśmy kilka szczegółów. Wzrost, waga, może kolor włosów, okulary, nie miał brody ani wąsów... - Skąd, u diabła, przyszło ci do głowy, że to ten człowiek? Facet wsiada z dzieciakiem na wyciąg. To nie przestępstwo. - Ray ruszył. - Podrzucę cię do siostry - powiedział uprzejmie. - Świetnie. - Już za późno na rozmowę z tą drugą dziewczyną, jak ona ma na imię? - Crystal. - Dzisiaj jest już na to za późno. Umówię nas na jutro. Teraz muszę wrócić do szeryfa i spotkać się z innymi. - Więc pojedziesz do państwa Lemke? - Tak. - To będzie trudne. Biedni rodzice... - To zawsze jest trudne. - Zajmowałeś się już porwaniami? - Właściwie nie. - Więc czym się zajmowałeś, zanim przeprowadziłeś się do Denver? - Grupami terrorystycznymi. - Aha. - Znowu coś ją tknęło. Ray Vanover, terroryści... Miała niejasne wrażenie, że wie coś o tym człowieku, ale nie mogła sobie przypomnieć, co. - Na światłach skręć w prawo - powiedziała - A potem na rondzie... - Pamiętam drogę.

19 - Świetnie. Ale nie pamiętał drogi do domu Gwen i Jane musiała go poprowadzić. - Powinni tu postawić światła - mruknął tylko. - To tu - powiedziała. Wjechał na podjazd. - Umówię cię z tą drugą... z Crystal. - Dobrze. - Jane otworzyła drzwi, przyciskając do piersi torebkę i przybornik. Pomyślała o tym, która może być godzina, a także o tym, gdzie jest teraz Alan i z kim. Często spędzała całe wieczory, rozmyślając o Alanie zastanawiając się, co było nie tak. Tęskniła za nim. Potem nagle wróciła do rzeczywistości. Boże. Jest w Aspen. Pod domem swojej siostry. A człowiek, który ją tu przywiózł, to nie Alan. - Zadzwonię rano - mówił Ray. - Będę czekać. - Wiedziała, że to, co ma zamiar teraz zrobić, jest żałośnie dziecinne, ale i tak odczuwała satysfakcję. Przymknęła drzwi i spojrzała na Raya - A tak przy okazji, ten złamany nos... - Tak? O co chodzi? - Jeśli zajrzysz do moich notatek, przeczytasz, że dziewczynka ze Snowbird twierdziła, że człowiek, który ją porwał, miał złamany nos. Wysiadła, zatrzasnęła za sobą drzwi i ruszyła w stronę domu. Teraz myślała już tylko o czekającej ją konfrontacji z rodziną. Rozdział 5 Jadąc trzeci raz w ciągu kilku godzin Main Street, Ray miał już wyrobione zdanie na temat Aspen. Tak, to urocze zimowe miasteczko wciśnięte między ośnieżone szczyty mogłoby być tworem Walta Disneya. Zdawało się pochodzić z innej epoki. Latarnie z przełomu wieków, pokryte śniegiem gałęzie drzew rosnących wzdłuż ulicy, staroświeckie wiktoriańskie kamieniczki w pastelowych kolorach. Park pełen sosen uginających się pod ciężarem śniegu. Altana przystrojona migającymi lampkami. Miasteczko z bajki. A widział dotąd tylko centrum. I budynek sądu z biurami szeryfa. Zaczął myśleć o Kirstin Lemke. I o Jane. Przyznał jej w duchu kilka punktów za to, że świetnie wybrała moment, by mu powiedzieć o złamanym nosie z zeznań dziewczynki ze Snowbird. Złamany nos. Ray nie wierzył w takie zbiegi okoliczności. Dwóch świadków mieszkających w odległości setek kilometrów i zeznających w odstępie kilku lat. Tak, to musi być ten sam człowiek. Ray dokładnie przestudiował te sprawy. Jeszcze raz przypomniał sobie inne ofiary i miejsca, w których zostały porwane: Mammoth w Kalifornii; Snowbird i Park City w Utah. A teraz Aspen. Zimowe kurorty. To właśnie łączy te sprawy. Nic nowego. Zaparkował przed budynkiem sądu i zaczął się zastanawiać. Narty. Wszystkie porwania miały miejsce w zimie. Może więc sprawca jest w jakiś sposób związany z narciarstwem? Strażnik, instruktor, operator wyciągu, kierowca autobusu dowożącego turystów pod stoki? Możliwości jest wiele. Zbyt wiele. Krzywy nos, najprawdopodobniej złamany. Czy warto sprawdzać dokumentację szpitali w Mammoth i Snowbird? Czy jest jakaś szansa, że facet złamał nos w czasie którejś z tych spraw? Niewielka. Równie dobrze mógł w dzieciństwie spaść z roweru. Nakazanie śledztwa w szpitalach i klinikach byłoby marnotrawieniem środków biura. Muszą schwytać sprawcę tutaj, w Aspen. Im szybciej im się to uda, tym lepiej dla Kirstin. W ubiegłym roku porywacz przetrzymywał swoją ofiarę z Park City nieco ponad tydzień. Jennifer Weissman. Wielokrotnie zgwałcona i zostawiona na śmierć w zrujnowanym motelu. Jennifer. Nie doczekała czternastych urodzin. Bruce Dallenbach i Sid Reynolds pojechali do domu państwa Lemke zaraz po tym, jak Ray wyruszył z Jane do Steadmanów. Agent FBI Howard Canning, specjalista od elektroniki, już był w domu Kirstin; przyleciał poprzedniego dnia, żeby zainstalować podsłuch na telefonie, choć nikt ani przez chwilę nie wierzył, że porywacz skontaktuje się z rodzicami. Kirstin nie została porwana dla okupu, ale po to, by zaspokoić czyjeś chore żądze. Szeryf Kent Schilling był jeszcze w swoim biurze wraz z Berniem i Frankiem, którzy czekali, żeby pojechać z Rayem do rodziców Kirstin. - Nic nowego, jak się domyślam? - spytał Ray, wchodząc do pokoju. - Nic a nic - odparł Schilling. Ray skinął głową w stronę zastępców szeryfa. Schilling wstał zza biurka i spojrzał w okno, poprawiając spodnie. - Czy Jane udało się coś wyciągnąć z dzieciaka Steadmanów? - Niewiele. Facet może być wysoki i szczupły. Może mieć jasną cerę i jasne włosy. Może nosić okulary w owalnych drucianych oprawkach. Może też mieć złamany nos. Schilling odwrócił się od okna. - No, to znacznie więcej niż wiedzieliśmy wcześniej. - Jeśli cokolwiek z tego jest prawdą. - Ray wzruszył ramionami. - Jeśli ta mała powiedziała to Jane, to stawiam każdą sumę, że to prawda. - Hm... - Jane jest dobra. Ta dziewczyna ma prawdziwy talent. Ray spojrzał na niego uważnie. - Znasz Jane od dawna?

20 - Dobry Boże, tak. Odkąd skończyła osiem może dziewięć lat. Jej ojciec, to znaczy ojczym, to mój przyjaciel. Roland Zucker. Był tu szeryfem, kiedy ja stawiałem pierwsze kroki w departamencie. Kiedy zrezygnował, poparł moją kandydaturę. A jeśli chodzi o Jane... Lottie, moja żona, uczyła ją w szkole rysunku. Zawsze powtarzała, że Jane ma talent. - Aha - mruknął Ray i odwrócił się do zastępców szeryfa - Pojadę za wami do państwa Lemke, jeśli nie macie nic przeciw temu. Wolałbym jechać swoim samochodem. - Znowu spojrzał na Schillinga - Czy mógł. byś mi wyświadczyć przysługę i umówić nas na jutro z Crystal? Jak najwcześniej. - Oczywiście. Zadzwonię do jej matki. - Będę wdzięczny. - Po to tu jestem. - No tak - mruknął Ray, myśląc już o czekającej go rozmowie z rodzicami Kirstin. Rodzina Lemke mieszkała dziesięć kilometrów od Aspen, w okolicy zwanej Brush Creek. Przy wjeździe do Snowmass Village, gdzie Kirstin jeździła na desce z przyjaciółkami w dniu porwania, zbocza gór usiane były domami w budowie. Ray podjechał za samochodem zastępców szeryfa niebezpieczną krętą drogą o nazwie Medicine Bow i zatrzymał się przed domem przytulonym do zbocza góry, do którego prowadził stromy podjazd. Dom z szarego kamienia był dość nowoczesny. Roztaczał się stąd wspaniały widok na całą dolinę. Na odśnieżonym podjeździe stało kilka samochodów. Ray wiedział, że u rodziców Kirstin są już Dallenbach, Reynolds i Canning, dwa samochody należały do państwa Lemke, a inne zapewne do ich krewnych i przyjaciół. Ray miał zamiar ograniczyć liczbę ludzi odwiedzających ten dom. Jego zadaniem było wydobycie jak najwięcej informacji od zrozpaczo- nych rodziców, a nie niańczenie ich znajomych. Sprawca w jakiś sposób namierzył Kirstin, widział ją gdzieś i dokonał wyboru. Nie porwał jej przez przypadek. Wszystko zostało dokładnie zaplanowane na wiele dni, jeśli nie tygodni czy miesięcy przed porwaniem. Ten człowiek wiedział nawet, o której Kirstin wracała z przyjaciółkami do domu, wiedział, że o tej porze zapada już zmierzch. To nie przypadek, że wszystkie ofiary zostały porwane blisko najkrótszego dnia w roku. Wesołych Świąt, pomyślał Ray, podchodząc do drzwi. W domu kłębił się tłum ludzi. Byli tam agenci FBI, rozmawiający przez swoje telefony, i zastępczyni szeryfa Teresa Morales. Był pastor i kilkunastu przyjaciół państwa Lemke. Ray nie miał pojęcia, które ze zgromadzonych tam osób są rodzicami Kirstin. Ludzie stali w małych i większych grupkach, rozmawiając ściszonymi głosami. Byli wszędzie, w kuchni, salonie i pokoju, który okazał się biblioteką. Na Raya i jego dwóch towarzyszy nikt nie zwracał najmniejszej uwagi. Do chwili, kiedy Ray stanął na środku salonu i odchrząknął. - Przepraszam państwa, nazywam się Ray Vanover, jestem agentem specjalnym i mam prośbę. Wiem, że chcecie teraz być z przyjaciółmi, muszę jednak prosić, żeby wszystkie osoby, których obecność tu nie jest konieczna, pozwoliły nam na pracę z państwem Lemke. Możecie, oczywiście, dzwonić o każdej porze i rozmawiać z panią Morales lub panem Reynoldsem. W porządku? Wszyscy odwrócili głowy w jego stronę, mrucząc z niezadowoleniem. - Proszę posłuchać - ciągnął Ray - Wiem, że próbujecie pomóc, ale najważniejsze żebyście pozwolili nam pracować. Chcecie, żeby Kirstin wróciła do domu cała i zdrowa, prawda? Musicie więc pozwolić nam się tym zająć. Ludzie, choć niechętnie, zaczęli szukać swoich płaszczy i zbierać się do wyjścia. Dzięki Bogu nie było nikogo, kto miałby ochotę na dyskusję. - Bardzo państwu dziękujemy, doceniamy państwa chęć współpracy - dodał jeszcze, kiedy wychodzili. Jak kondukt pogrzebowy. Ray nie miał doświadczenia w postępowaniu z rodzinami, które dotknęła taka tragedia. Specjalizował się w zupełnie innych zagadnieniach. Ale uznał że na razie radzi sobie całkiem nieźle. W drzwiach sypialni pojawił się jakiś mężczyzna. Podszedł do Raya. Ojciec Kirstin. Wyglądał strasznie. Zapewne kiedyś był całkiem przystojnym, silnym mężczyzną po czterdziestce. Średniego wzrostu, o włosach lekko przerzedzonych już na czubku głowy i blisko osadzonych niebieskich oczach. Ale teraz oczy Josha Lemke były zapuchnięte i czerwone, twarz poszarzała, usta drżące. Rzucił się na Raya jak wściekły pies. - Więc to pan jest tym cholernym agentem? - Tak. - A dojazd z Denver zabrał panu trzy dni? Trzy pieprzone dni? Nasze dziecko... nasza córeczka jest gdzieś tam z tym... z tym szaleńcem, a pan siedzi sobie na tyłku w Denver! Nic dziwnego, że ludzie tak plują na FBI! - Proszę się uspokoić - odparł Ray bardzo cicho, prawie niedosłyszalne. - Panie Lemke, musi pan nad sobą zapanować. Takie zachowanie w niczym nie może pomóc. - Pomóc? - prychnął Lemke. - Jesteśmy tu po to, żeby odnaleźć pańską córkę - powiedział Ray. Lemke znieruchomiał, jego ramiona opadły. Ukrył twarz w dłoniach i wymamrotał coś niezrozumiale. - Proszę posłuchać - ciągnął Ray - wiem, przez co pan przechodzi, ale wściekanie się na mnie nic panu nie da. - Nie ma pan pojęcia, przez co przechodzę - powiedział bezradnie Lemke. A potem jego wargi zaczęły drżeć, a oczy wypełniły się łzami. - Nasze dziecko. - Jęknął. - Nasze maleństwo. Ray szczerze mu współczuł. Sam doznał takiego bólu. Do diabła, przez te półtora roku targały nim uczucia, nad którymi

21 nie był w stanie zapanować. Od dnia, kiedy ci dranie zamordowali Kathleen, a potem udało im się wywinąć. Ale nie mógł pozwolić panu Lemke poddać się tym emocjom. Lemke go potrzebował. - Panie Lemke... Josh - zaczął. - Muszę z wami porozmawiać, z tobą i twoją żoną. Dobrze, żebyście myśleli w miarę trzeźwo. Czy to możliwe? Lemke otarł oczy. - Tak, oczywiście. Ale Suzanne... Suzanne wzięła jakieś leki, które przepisał jej lekarz, i... Cóż, nie wiem, czy będzie w stanie się skupić. Niezrównoważony ojciec, pomyślał Ray, i matka na prochach. Coraz lepiej. - Znajdźmy jakieś miejsce, gdzie będziemy mogli porozmawiać - zaproponował, podchwytując spojrzenie Bruce’a Dallenbacha, który wywrócił oczami. Inni agenci zajmowali się swoimi sprawami. Bardzo cicho. Ray poszedł korytarzem w stronę sypialni. Suzanne Lemke leżała w łóżku przykryta kocem. Nie spała, patrzyła przed siebie szklistymi, niewidzącymi oczami. Bruce Dallenbach wszedł do pokoju za Rayem i usadowił się koło okna z notatnikiem w dłoni. Josh Lemke usiadł na brzegu małżeńskiego łóżka i wziął żonę za rękę, Ray usiadł na krześle przy toaletce. Odsunął poduszkę i położył ręce na oparciach, starając się wyglądać swobodnie. To był jego pierwszy raz. Naprawdę pierwszy. Pomyślał o Jane. Jak świetnie poradziła sobie z Barrym Steadmanem i Melanie. Potrafiła ich uspokoić, sprawić, że poczuli się swobodnie, i pokazać, że są niezbędni dla dobra śledztwa. - Bezpiecznie - powiedziała Jane. Ofiara czy świadek musi czuć się bezpiecznie. Może powinien był ją tu ze sobą przywieźć. Przedstawił się Suzanne, która zamrugała i ścisnęła dłoń męża. Miała koło czterdziestki. Raczej szczupła. Ciemne włosy, dość długie, zebrane w kucyki. Na nocnym stoliku Ray dostrzegł okulary. Kirstin była najwyraźniej bardzo podobna do matki. Suzanne, mimo otępienia lekami, także wydawała się trochę nieśmiała. Tak, gdyby Suzanne Lemke miała dwadzieścia pięć lat mniej, doskonale odpowiadałaby gustom porywacza. Ray wziął głęboki oddech. - Najpierw - zaczął - chciałbym powiedzieć wam dokładnie, co FBI wie, a czego jeszcze nie wiemy. Nie będę niczego owijał w bawełnę, bo sądzę, że im szybciej wszystko ustalimy, tym większe będą szanse na schwytanie tego człowieka. - Dlaczego... dlaczego on nie zadzwonił? - wyjąkała Suzanne. - Mamy pieniądze... Moi rodzice mogliby nam pomóc. Oddamy wszystko, czego zażąda, wszystko, wszystko. Bruce, siedzący przy oknie, odchrząknął, by zwrócić na siebie uwagę Pokręcił głową na znak, że rodzice Kirstin nie zostali poinformowani o podejrzeniach policji. Cholera, pomyślał Ray. Właśnie popełnił pierwszy błąd w swojej pierwszej sprawie tego typu. Założył, że ktoś powiedział rodzicom, jakie są fakty albo przynajmniej podejrzenia. Ale nikt tego nie zrobił. Najwyraźniej był to obowiązek agenta prowadzącego sprawę. Jego obowiązek. Powinien był wiedzieć. Procedura FBI numer 101. Podręcznikowe bzdury. - Co jest, do diabła? - Lemke zmarszczył brwi. - Wiecie, kto porwał Kirstin? Nie rozumiem, co się tu dzieje. Jeśli wiecie... Ray podniósł dłoń i Lemke uspokoił się trochę. - Oto, co wiemy. Wszystko wskazuje na to, że Kirstin została porwana przez człowieka, który już wcześniej porwał kilka młodych dziewcząt. Suzanne jęknęła. - Podejrzany - ciągnął Ray - porwał przynajmniej trzy inne dziewczynki w ciągu pięciu lat. - O Boże - wyszeptał Josh. - Pierwsza, o której wiemy, była trzynastolatką z Mammoth w Kalifornii. Następna, porwana trzy lata temu, została uprowadzona w Snowbird w stanie Utah. A w ubiegłym roku porwana została dziewczynka w Park City. Wszystkie dziewczynki były w tym samym wieku, dość wysokie, wszystkie miały kucyki i nosiły okulary. Były do siebie podobne nawet pod względem osobowości. - A te dziewczynki... czy one?... - spytała Suzanne. - Dwie z nich są całe i zdrowe - powiedział Ray łagodnie. Wiedział, jakie będzie następne pytanie. - A trzecia? - spytał Lemke. Ray potrząsnął głową. Suzanne przylgnęła do męża i zaczęła płakać. Josh nie odrywał wzroku od Raya, szykując się do ataku. - Jednak jej śmierć - powiedział Ray ostrożnie - mogła być wynikiem wypadku. Musicie o tym pamiętać. Uważamy, że żyła i czuła się dobrze w chwili, kiedy porywacz ją porzucił. - Jasne. - Gwałcona i bita przez wiele dni. Przywiązana do połamanego łóżka - Ray widział zdjęcia - i zostawiona tak w zrujnowanym motelu, bez ogrzewania, jedzenia i wody, w środku grudnia, Jasne, czuła się świetnie. - Czego ten człowiek... ten straszny człowiek chce od tych dziewcząt? - spytała Suzanne. Mimo otumanienia środkami uspokajającymi zaraz sama odpowiedziała sobie na to pytanie i znowu zaczęła płakać. - Musicie się skupić - powiedział Ray - Czy Kirstin wspominała ostatnio o dziwnych sytuacjach? Może ktoś podszedł do niej na ulicy albo w sklepie? Na meczu siatkówki albo w szkole czy na stoku? A może tu, w Brush Creek?

22 Ktokolwiek. Gdziekolwiek. Agenci Reynolds i Canning wraz z ludźmi szeryfa rozmawiają teraz z przyjaciółmi i nauczycielami Kirstin, sprawdzamy też sąsiadów i każdego, kto tylko przyjdzie nam na myśl. Spróbujcie sobie przypomnieć, czy Kirstin nie wydawała się ostatnio czymś zdenerwowana. Nawet jeśli nie rozmawiała o tym z wami, może zwierzyła się komuś innemu, przyjaciółce albo... - Przecież rozmawialiście z jej przyjaciółkami, prawda? - powiedział Josh. - Były tam razem z Kirstin, na litość boską. Jak mogły nie widzieć tego człowieka? - Rozmawialiśmy z Melanie Steadman. Jutro przesłuchamy Crystal Brenner. Ale musisz zrozumieć, że ten człowiek wszystko bardzo dokładnie planuje. Porywa dziewczęta w drugiej połowie grudnia, kiedy nawet za dnia jest mało światła. Czeka, aż wszyscy zaczynają schodzić ze stoków i na parkingach jest mnóstwo ludzi. Nosi nierzucające się w oczy ciemne ubrania, ukrywa włosy pod czapką, a twarz pod goglami i szalikiem, który zakrywa mu usta. Oczywiście, rozmawialiśmy ze świadkami i ofiarami, ale czy to z powodu szoku, czy też sprytu tego człowieka nie udało nam się uzyskać dokładnego opisu. Wiemy tylko, że jeździ furgonetką. Prawdopodobnie ciemną. - Ale jego ofiary, te dwie dziewczynki - powiedziała nagle Suzanne. - One musiały go widzieć. Musiały, skoro on... on je... Ray potrząsnął głową. - Ukrywał przed nimi twarz w czasie porwania, a później zakładał im na głowy pończochy. Przetrzymywał je zawsze w ciemnym miejscu. Kiedy je wypuszczał, również zakładał im pończochy na głowy. Widziały więc tylko czapkę, szalik zasłaniający usta i gogle. Jednak zgodnie z zeznaniami dwóch świadków sprawca może mieć złamany nos. Znamy jego przybliżoną wagę, wzrost i kolor cery, może nawet włosów. - Za dużo tych „może”. - Problem w tym, że nikt nie dostarczył nam szczegółów, które pozwoliłyby stworzyć portret pamięciowy. Jane właściwie nic nie ma, pomyślał. Rozmawiała z obiema ofiarami, które przeżyły, ze wszystkimi świadkami i wydobyła z nich tylko tyle, że porywacz mógł mieć okulary, złamany nos, ciemne ubranie i furgonetkę. Poniosła porażkę i tyle. A ponoć ma wielki dar. Cóż, w innych sprawach odnosiła spektakularne sukcesy, tak w każdym razie twierdzi Parker. Prosiły ją o pomoc agencje stanowe i federalne. Dlaczego więc nie radzi sobie w tej sprawie? Dlaczego akurat teraz wzięła urlop? Dlaczego Caroline Deutch musiała ją przekonywać, żeby zaangażowała siew tę sprawę? O co tu chodzi? Dlaczego jej relacja z rodziną wydaje się taka dziwna? - Jak długo? - spytał Lemke. - Słucham? - Jak długo ten drań przetrzymuje swoje ofiary? - Do dziesięciu dni - odparł Ray. Suzanne jęknęła jak ranne zwierzę. Ray mógł im powiedzieć o wiele więcej, ale postanowił tego nie robić. Nóż, którym porywacz zastraszał dziewczęta, z dwudziestocentymetrowym ostrzem. Statystyka. Fakt, że zazwyczaj przestępcy tacy jak gwałciciele i seryjni mordercy stają się zwykle coraz brutalniejsi, ich apetyt rośnie. Między kolejnymi zbrodniami upływa coraz mniej czasu. Dwie pierwsze dziewczynki zostały wypuszczone, Jennifer została skazana na śmierć. Jak mógł powiedzieć tym ludziom, że ich córka ma małe szanse? Posiedział jeszcze z nimi jakiś czas, wypytał o zwyczaje Kirstin, rozkład jej dnia, przyjaciół. Cały czas starał się pamiętać o tym, co powiedziała Jane, że przesłuchiwane osoby muszą czuć się bezpiecznie. Zapytał, czy nie zauważyli ostatnio czegoś dziwnego, czy nikt nie kręcił się koło ich domu, nie zaczepiał Kirstin. Ale niczego nie udało mu się z nich wyciągnąć. Na wszystkie pytania reagowali łzami, groźbami i przerażeniem. W końcu spojrzał na Bruce’a. Czas pozwolić tym ludziom trochę odetchnąć. Wiedział, że przechodzą teraz piekło. Choć nie mógł tak naprawdę wiedzieć, co przeżywają, bo sam nie miał dzieci. Bruce zamknął za nimi drzwi sypialni i poszedł za Rayem do Howarda Canninga, który siedział ze słuchawkami na uszach, czekając na telefon, który - o czym wszyscy wiedzieli - nie zadzwoni. Sid Reynolds rozmawiał przez komórkę z jednym z nauczycieli Kirstin. Agenci wykonali już dziesiątki rozmów telefonicznych, a czekało ich jeszcze co najmniej drugie tyle. Wszyscy czekali na jakiś przełom. Może szkolny woźny, trener siatkówki, inny rodzic albo kierowca autobusu zauważył kogoś w pobliżu szkoły albo furgonetkę zaparkowaną w dziwnym miejscu. Potem przyszła kolej na ludzi zatrudnionych w okolicy stoków narciarskich na Snowmass, operatorów wyciągów, sprzedawców biletów, instruktorów i tak dalej. Lista zdawała się nie mieć końca. A opis poszukiwanej osoby był żałośnie niedokładny. Poza tym coraz więcej pracowników biura zajmowało się antyterroryzmem, więc przy sprawach takich jak porwanie Kirstin często brakowało ludzi. Ray spojrzał na rozmawiających przez telefon mężczyzn i potrząsnął głową. Przydałoby się jeszcze kilka osób. Zastępczyni szeryfa Morales stała na swoim posterunku przy drzwiach. Jej zadaniem było spławianie gości i przyjmowanie jedzenia od przyjaciół i sąsiadów, którzy czuli się kompletnie bezsilni. Rayowi przywodziło to na myśl imprezy składkowe, na które wszyscy przynosili coś do jedzenia. Postanowił, że zostawi Canninga i Reynoldsa u państwa Lemke na noc, a sam z Bruce’em Dallenbachem wróci do miasta i spróbuje się trochę przespać w pokoju, który poprzedniego dnia został dla niego wynajęty w Mountain House, pensjonacie podobno przyjemnym, a niedrogim. Dallenbach powiedział, że mieli sporo szczęścia, skoro udało im się znaleźć wolny pokój w okresie Bożego Narodzenia. A udało im się tylko dzięki szeryfowi, który znał właściciela pensjonatu. Aspen to małe miasto.

23 - Zobaczymy się jutro rano. - Ray pożegnał Canninga i Reynoldsa. - Aha, jeszcze coś - Reynolds pstryknął palcami. - Dzwonił Kent Schilling. Chodzi o tego drugiego świadka, Crystal Brenner. Możecie ją jutro przesłuchać, ale dopiero po południu. Ray zmarszczył brwi. - A to dlaczego? Musimy pogadać z tą małą jak najszybciej. - Nie wiem - odparł Reynolds - Chyba chodzi ojej matkę. Zdaje się, że późno kładzie się spać. - Dobra. - Ray sięgnął po kurtkę, która leżała na kanapie. - Masz numer mojej komórki i numer do pensjonatu. Po drodze pewnie gdzieś się zatrzymamy, żeby coś zjeść. Potrzebujecie tu czegoś? - Nie, wszystko mamy - odparł Canning. Jadąc do Aspen, Ray rozmawiał z Bruce’em o państwie Lemke. Niepokoiły go zwłaszcza zmienne nastroje Josha. - To moja pierwsza sprawa związana z porwaniem - powiedział. - Wydaje mi się, że powinienem lepiej sobie radzić. - Uważam, że poradziłeś sobie całkiem dobrze - stwierdził Bruce. - Sam nie wiem. Prawda jest taka, że gdyby Lemke dowiedział się, kim jest ten człowiek, i postanowił wziąć sprawy we własne ręce, kusiłoby mnie, żeby mu na to pozwolić. - A kogo by nie kusiło? - Pytanie retoryczne? - Oczywiście. Ale Ray wiedział, że profesjonalista nie powinien nawet dopuszczać do siebie takiej myśli. A on dopuścił. Z powodu gniewu, który wrzał w nim samym i domagał się ujścia. Nie musiał patrzeć w lustro, żeby poczuć falę zalewającej go wściekłości i frustracji. Ciekawe, kiedy Bruce zapyta o blizny. W końcu każdy zadawał mu to pytanie. Pewnie zrobi to przy kolacji. Miał rację. Zatrzymali się przy restauracji mieszczącej siew rustykalnej drewnianej chacie przy wjeździe do Aspen. Nazywała się Hickory House. Schilling polecił im to miejsce, mówiąc, że dostaną tam dobre domowe jedzenie. Nad żeberkami z grilla i pieczonym kurczakiem Bruce w końcu poruszył ten temat. - Miałeś... jakieś operacje plastyczne? - Kilka. - Boże, nienawidził o tym rozmawiać. Nie cierpiał wspominać czasu spędzonego w poczekalniach różnych lekarzy, nie cierpiał wspominać tamtego fatalnego popołudnia. Śmierć Kathleen, jej rodzina, cały ten ból. I po co? Teraz wylądował w Kolorado, czyli jego zdaniem na prowincji. W Seattle zawsze dużo się działo. Granica z Kanadą, brama do Azji. Tam nie nudził się ani chwili. Ale z tego, co mówił Parker wynikało, że w Denver postanowiono dać Ray owi odpocząć. Cóż, wcale nie miał ochoty na odpoczynek. Ale rozkaz to rozkaz. - Nie, żeby... eee... żeby było je tak bardzo widać, to znaczy, te blizny - dodał Bruce i zajął się frytkami. - Wygląd nie wydawał mi się istotny - powiedział Ray. - Zwłaszcza w porównaniu z tym, co się stało z drugim agentem, który siedział w samochodzie. - Tak, słyszeliśmy o tym. To była kobieta, prawda? - Zgadza się. - Hm - mruknął Bruce. - A ci dranie są na wolności. Kiepska sprawa. - Owszem. Ray postanowił skierować rozmowę na inny temat. - Chciałbym przejrzeć wszystko, co dotyczy porwań w Kalifornii i Utah. Czytałem już akta, ale chcę to zrobić ponownie. Dostałem tę sprawę przedwczoraj. - Przejrzymy je razem - odparł Bruce. - Wszystko jest już w hotelu, a nie sądzę, żeby szybko zachciało mi się spać. - W porządku. - Ray odsunął talerz i skinął na kelnera, żeby przyniósł rachunek. Pensjonat Mountain House znajdował się we wschodniej części miasta, niedaleko centrum. Ceny były jednak rozsądne, bo stare budynki nie należały do najlepiej wyposażonych. Apartament wynajęty dla agentów FBI składał się z dwóch pokoi rozdzielonych drewnianą żaluzją. Oba miały wejścia do łazienki. W saloniku były mała lodówka, kuchenka mikrofalowa i ekspres do kawy, a także zielona sofa, na której po rozłożeniu mogły spać kolejne dwie osoby, dwa krzesła, stolik z ciemnego drewna, biurko i lampa. Wszystko było czyste i schludne, ale mocno podniszczone. Brakowało też dobrego oświetlenia. Bruce przyniósł materiały dotyczące obu porwań i morderstwa w Park City. Były to dwa spore pudła notatek, raportów i kaset. Niestety, nie zawierały żadnych informacji, które prowadziłyby do sprawcy. O północy Bruce i Ray, jeden w bokserkach, drugi w starych sztruksach, siedzieli wśród walających się wszędzie papierów. I robili notatki. Ray przejrzał ostatni raport, odchylił się na oparcie krzesła, przeciągnął i podrapał się po głowie. Nadszedł czas porównać notatki. Zaczął Ray. - Mamy cztery porwania, łącznie z Kirstin. Wszystkie ofiary pochodzą z zimowych kurortów, położonych najpierw bardziej na zachodzie kraju, potem sprawca porusza się w kierunku wschodnim. Allison Sanchez z Mammoth. Porwana pięć lat temu w Boże Narodzenie. Lisa Turchelli ze Snowbird, porwana trzy lata temu, i Jennifer Weissman, porwana i zamordowana w ubiegłym roku w Park City. Zgadza się? - Tak by to wyglądało - ziewnął Bruce.

24 - Sprawca prawdopodobnie spędza dłuższe okresy w jednym miejscu. Snowbird leży zaledwie kilka kilometrów od Park City, możemy więc założyć, że spędził przynajmniej dwa lata w tej samej części Utah. Nie wiemy, kiedy przeniósł się do Kolorado. Możemy chyba jednak założyć, że czeka do końca sezonu, zanim zmieni miejsce pobytu. - Owszem - zgodził się Bruce. - Biorąc pod uwagę, jak trudno wynająć coś podczas sezonu, nie sądzę, żeby ten człowiek był właścicielem jakiejkolwiek nieruchomości. Zakładam, że przenosi się poza sezonem. Jennifer Weissman zginęła w grudniu ubiegłego roku. Przyjmijmy, że sprawca przybył tu w ciągu siedmiu miesięcy, jakie upłynęły od zeszłego sezonu. Czy możemy sprawdzić wszystkich właścicieli furgonetek, którzy się tu ostatnio sprowadzili? - To niemożliwe. - Nie niemożliwe - poprawił Ray - ale bezsensowne, biorąc pod uwagę fakt, że mamy bardzo mało czasu, tydzień albo nawet mniej. I to tylko przy założeniu, że sprawca będzie działał według tego samego schematu. Pójdziemy więc inną drogą. Wiemy, że najprawdopodobniej sprawca jeździ na nartach. Poza Melanie także inni świadkowie sądzą, że widzieli tego człowieka na nartach w dniach, kiedy nastąpiły porwania. - Narty, tak. Zgadzam się. - W porządku. Poza tym jest dość mobilny. I najprawdopodobniej nie jest żonaty. - To się zgadza ze zdaniem ekspertów - wtrącił Bruce. - Samotny mężczyzna, biały, w wieku między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat, pracownik fizyczny, o ponadprzeciętnej inteligencji. - Właśnie. I niezły taktyk. Nie podejmuje zbędnego ryzyka. Atakuje w okresie Bożego Narodzenia, blisko najkrótszego dnia w roku. Starannie wybiera strój. Pokazuje tylko policzki i nos, który może być złamany. I może nosi okulary. Bruce podjął temat. - W momencie porwania także ogranicza ryzyko do minimum. Robi to na zatłoczonych parkingach, gdzie może się ukryć za samochodami. Zawsze czeka, aż ofiara oddali się od grupy przyjaciół, i - zgodnie z tym, co mówiła dziewczyna z Mammoth - prosi o pokazanie drogi, w jej przypadku drogi na niżej położony parking. Odchodzi z nią kawałek dalej, wyciąga nóż i już po dziewczynie. Kiedy ma jaw samochodzie, w furgonetce... - Która jest prawdopodobnie ciemna - wtrącił Ray. - Tak, która może być ciemna, zakłada jej na głowę pończochę. Ray wstał, podszedł do okna i odsunął zasłonę. Widok zasłaniała mu rosnąca pod oknem sosna. Sypał śnieg. Zaciągnął zasłonę. - Ciekawe, co zrobiłby nasz chłopak, gdyby nie udało mu się odciągnąć ofiary od jej znajomych. Czy odłożyłby akcję do następnego wieczoru? Jest tak bardzo opanowany czy po prostu do tej pory sprzyjało mu szczęście? - Cztery razy? - Bruce potrząsnął głową. - Niemożliwe. Założę się, że śledzi je tak długo, aż nadarzy się idealna okazja. Wie, że nikt nie może zobaczyć numerów rejestracyjnych ani dobrze się przyjrzeć jego furgonetce. - Zgadzam się. Porywa w czasie świąt ze względu na krótkie dni, a także dlatego że dziewczynki mają ferie i niemal codziennie chodzą na narty albo na deskę. W końcu zawsze trafi na odpowiedni moment. - Ale ta teoria nie ma uzasadnienia - stwierdził Bruce - jeśli sprawca pracuje na stokach. Nie dostałby kilku dni wolnego w szczycie sezonu. - Może pracuje nocami. Sprawdza stan techniczny wyciągów? Obsługuje maszyny naśnieżające? - Możliwe. - Z drugiej strony, wszystkie ofiary były maltretowane w nocy. Co noc przez maksymalnie dziesięć dni. - Cholera, masz rację. - Możemy założyć, że zabiera je do domu. Wszystkie twierdziły, że znajdowały się w miejscu, gdzie była co najmniej jedna sypialnia, kuchnia i salon. Słyszały dźwięki dobiegające z kuchni i czasami radio znajdujące siew innym pokoju. Trzyma je zawsze w odosobnieniu. Nie może ryzykować, że sąsiedzi coś zauważą albo usłyszą. - Więc to nie jest mieszkanie ani bliźniak. Ray westchnął ciężko. - Raczej nie. Prawdopodobnie jest to wolno stojący dom. Na uboczu. Może chata w górach? Nie wydaje mi się, żeby tego człowieka było stać na dom. - Chyba że on w ogóle nie musi pracować. Może żyje z funduszu, a nosi prosty strój narciarski i jeździ furgonetką, żeby nie rzucać się w oczy. - Pamiętasz, co mówili eksperci? - W porządku, prawdopodobnie nie żyje z funduszu. Omówili wszystkie możliwości zatrudnienia w kurortach zimowych, od pomywacza w restauracji po kierowcę pługu. Porównali ofiary. - Wiek od dwunastu do czternastu lat, dość wysokie, ciemne proste włosy związane w kucyki, okulary. Nieśmiałe. - Łatwy łup dla kogoś takiego - stwierdził Bruce. - Niepewne, ulegające wpływom dziewczęta. - Potwór - mruknął Ray przez zęby. - Wiesz, kiedy byłem mały, rodzice powtarzali mi, że potwory nie istnieją. Mylili się. One istnieją. - O tak - przyznał Bruce. Zaczęli zbierać dokumenty. Ray wziął do ręki odłożony wcześniej na bok raport Jane Russo. - Dobrze znasz tę Russo?

25 - Właściwie nie. Wiem, że pracowała ze swoim przyjacielem, facetem, który nazywa się Alan Gallagher. Może jest więcej niż tylko jej przyjacielem, pomyślał Ray. - Pięć czy sześć lat temu jego córka została porwana i zamordowana. Teraz Gallagher zajmuje się walką o prawa dzieci. Był w Waszyngtonie, zrobił dużo dobrego. - Więc to on zaproponował Jane udział w tej sprawie? Zarekomendował ją? - Nie musiał. Sama zapracowała na opinię, jaką się cieszy w całym kraju. Nadała słowom „portret pamięciowy” zupełnie nowe znaczenie. - Pracowałeś z nią kiedyś? - Raz. Sprawa Durango. To takie małe miasteczko na południowym zachodzie Kolorado. Młoda dziewczyna, zdaje się, że miała na imię Samantha... W każdym razie była świadkiem morderstwa popełnionego na jej matce. Przeżyła taki szok, że nie była w stanie powiedzieć policji niczego. Pojechałem tam z Jane, a ona wyciągnęła z małej opis tak dokładny, że jej portret pamięciowy był prawie jak zdjęcie miejscowego mleczarza. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Tak, Jane jest naprawdę dobra. Do diabła, jest świetna. Ray spojrzał na Bruce’a spod oka. Odezwała się w nim przekora. - Zastanawiające, co się stało z jej osławionym talentem przy tej sprawie. Na razie niewiele zdziałała. Przesłuchała pół tuzina świadków i dwie ofiary i nic. Bruce wzruszył ramionami. - Nie rozumiem, o co chodzi. - Wiedziałeś, że ona jest z Aspen? - Chyba tak. - A wiesz coś ojej stosunkach z rodziną? - Nic. - Hm. Ray miał ochotę spytać, czy Bruce wie coś więcej na temat stosunków łączących Jane z Alanem Gallagherem, ale doszedł do wniosku, że nie ma to związku ze sprawą. A jednak interesowało go to. W końcu obaj zasnęli, Bruce na nieposłanym łóżku, Ray na kanapie. Wtedy zadzwoniła jego komórka. Ray natychmiast zerwał się na równe nogi. - Przepraszam, że dzwonię tak późno - rozległ się męski głos. Znajomy głos. - Stan? Stan Schoemaker? Co, u diabła? - Wiem, że u was jest koło drugiej nad ranem. Ale pomyślałem, że chciałbyś o tym wiedzieć jak najprędzej. Stan był współpracownikiem Raya w Seattle. Jeśli dzwonił o tej porze, sprawa musiała być poważna. - Biuro w Seattle aresztowało właśnie dwóch facetów w stanie Waszyngton - powiedział Stan. - Ze względów bezpieczeństwa zostaną przeniesieni gdzie indziej. Pod koniec tygodnia sprowadzimy ich do Los Angeles. Ray poczuł, że krew zawrzała mu w żyłach. Nie musiał pytać, kim są ci j ludzie. Wiedział. - Pomyślałem, że nie chciałbyś przegapić tego samolotu - ciągnął Stan - Przyleci w piątek. O ósmej rano. - Będę pamiętał - odparł Ray. - I dzięki. - Drobiazg. Ray wyłączył telefon i usiadł przy stole. Samolot wyląduje w Los Angeles w piątek. Ray będzie tam na niego czekał. Rozdział 6 Była piąta nad ranem. W domu państwa Lemke paliło się tylko jedno światło. Na dachu i stojących na podjeździe samochodach leżała gruba warstwa świeżo spadłego śniegu. Za dużo tych samochodów. Normalnie odśnieżyłby podjazd i policzył tyle co zawsze za swoją usługę, ale tym razem uznał, że będzie lepiej, jeśli tego nie zrobi. Cóż, trudno. Siedział chwilę w samochodzie, słuchając szumu silnika i patrząc na lampę, która świeciła się w pokoju na dole. Gliniarze. Na pewno. Opuścił szybę i wytężył wzrok. Jego oddech parował w lodowatym powietrzu. Zastanawiał się, jak czują się mieszkańcy tego domu, jakie koszmary nachodzą ich przed świtem. Zamknął okno, wrzucił jedynkę i ruszył odśnieżać inne podjazdy. Gdzieś w domu trzasnęły drzwi, jedne, a po chwili drugie. W holu rozległy się dziecięce głosy. - Kyle, wyłaź wreszcie z tej łazienki! Mamo, Kyle zachowuje się jak idiota. Mamo! Jane przewróciła się na drugi bok, otworzyła oczy i spojrzała na zegarek. Była piąta trzydzieści. - Chrzań się, Nicky. - Kyle otworzył na moment drzwi łazienki, a potem zamknął je z hukiem. - Przestańcie, ale już - powiedziała Gwen. - Ciocia Jane jeszcze śpi. - Och - mruknął jeden z chłopców i zachichotał. W domu Grinellów dzień zaczynał się wcześnie. Gwen i George prowadzili restaurację na szczycie Buttermilk Mountain, której podnóże znajdowało się kilka kilometrów od ich domu. Śniadanie podawano tam do dziewiątej, więc cała rodzina wstawała przed piątą. Zazwyczaj Gwen zostawiała płatki kukurydziane i mleko dla chłopców, którzy szli do szkoły na ósmą. Ale w czasie ferii Nicky, który miał czternaście lat, i Kyle, dwunastolatek, także pracowali w restauracji.