uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 874 127
  • Obserwuję820
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 118 917

Lynn Erickson - Taniec na cienkim lodzie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Lynn Erickson - Taniec na cienkim lodzie.pdf

uzavrano EBooki L Lynn Erickson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 244 stron)

Lynn EricksonLynn EricksonLynn EricksonLynn EricksonLynn EricksonLynn EricksonLynn EricksonLynn EricksonLynn EricksonLynn Erickson TaniecTaniecTaniecTaniecTaniecTaniecTaniecTaniecTaniecTaniec na cienkim lodziena cienkim lodziena cienkim lodziena cienkim lodziena cienkim lodziena cienkim lodziena cienkim lodziena cienkim lodziena cienkim lodziena cienkim lodzie

Rozdział 1 Niebo nad gmachem sądu okręgowego miało barwę ołowiu, w okna uderzały płatki śniegu. Ponure piątkowe popołudnie. Idealnie, pomyślała Ellie Kramer. Uznała, że to doskonały moment, i postanowiła skorzystać z okazji; już dawno się tego nauczyła. - Podrzucę cię do domu - zaproponował prokurator okręgowy Ben Torres. - To prawie po drodze. - Och, nie, dzięki. - Ellie zdjęła okulary do czytania i podniosła na niego wzrok. - Mam tu jeszcze trochę pracy. - Jesteś pewna? Wszyscy już wyszli. - Tak. Wrócę na piechotę albo autobusem. - Jeśli jakiś pojedzie w tej śnieżycy. - Dam sobie radę. Naprawdę. Nad ramieniem Torresa widziała jedno z wąskich okien wychodzących na dziedziniec. Warstwa śniegu na zewnątrz rosła z każdą chwilą. Przynajmniej raz sprawdziły się prognozy pogody, czym wszyscy w biurze prokuratora byli zachwyceni. Pierwszy listopadowy śnieg. Narty. W dodatku w piątek. Nikt jednak nie cieszył się z tego bardziej niż Ellie. Była dopiero czwarta po południu, a wszyscy już poszli do domu. Nie tylko ci z biura prokuratora; wszyscy, którzy pracowali w tym budynku. Sale sądowe były puste, kantyna Tknięta, nawet w biurach szeryfa na drugim piętrze zostało ledwie kilka osób i one pewnie wyjdą wcześniej, żeby uniknąć korków w godzinach szczytu. - Powiem Nate’owi, że jeszcze jesteś. - Torres wziął teczkę i spojrzał w okno. - Ale sypie. - Rzeczywiście - przyznała Ellie uprzejmie. Nate. Zapomniała o ochroniarzu. Miły facet, ale czujny. Może się zastana- wiać, co ona robi w archiwum, kiedy wszyscy poszli do domu. Do diabła. Cze- kała całe lata na taką okazję i nie mogła pozwolić, by przeszła jej koło nosa. - Dobranoc - powiedział prokurator. - Dobranoc - odparła. Nerwy miała napięte jak struny. Pracowała na komputerze, udając zaaferowanie, dopóki nie upewniła się, że Ben rzeczywiście wyszedł. W całym budynku panowała cisza, niepokojąca na zazwyczaj gwarnych korytarzach. Ale ta cisza była jej sprzymierzeńcem. Pozwoli jej usłyszeć kroki, jeśli Nate pojawi się gdzieś w pobliżu. Minęła gabinet prokuratora i wstukała numer przy drzwiach archiwum na końcu korytarza. Otworzyły się z cichym stuknięciem. Przyciskając teczkę do piersi, Ellie ruszyła w dół po schodach. Przed nią ciągnął się długi korytarz z mnóstwem drzwi po obu stronach. Archiwum. Pchnęła właściwe drzwi i natychmiast poczuła charakterystyczny zapach

starego papieru i wilgoci. Znajomy i dziwnie uspokajający. Jako niższy urzędnik spędzała wśród tych zakurzonych akt wiele czasu. Sięgnęła do włącznika i po chwili wąchania zapaliła światło. W końcu wy- konywała tylko swoją pracę - tak przynajmniej powie, jeśli Nate ją tu nakryje. Oczywiście będzie się trzymała swojej historii. Skręciła i weszła między półki. Wiedziała dokładnie, dokąd idzie. Wcześniej wiele razy mijała pudło, w którym leżały interesujące ją akta. Tak. Oto one. Nietknięte ludzką ręką od ponad dziesięciu lat. Sprawa numer 6973. Stan Kolorado przeciw Johnowi Crandallowi. Postawiła teczkę na podłodze, wzięła głęboki oddech i wyciągnęła pudło. Nareszcie. Usiadła i położyła je obok. Betonowa posadzka była zimna jak lód. Ellie przyciągnęła pudło bliżej i zdjęła pokrywkę. Ręce drżały jej z podniecenia. Już miała wyjąć pierwszą szarą teczkę z aktami, kiedy usłyszała dziwny dźwięk, coś jakby ciche, drobne kroki. Znieruchomiała. Myszy? Nie. Nad nią, na poziomie gruntu, znajdowało się małe zakratowane okienko. To śnieg uderzał w szybę. Oczywiście, pomyślała, kładąc teczkę na kolanach. Dokumentacja policyjna. Mnóstwo stron zapisanych drobnym drukiem, spomiędzy których wystawało kilka czarno-białych fotografii. Wyciągnęła je, rozprostowała, a potem długą chwilę wpatrywała się bez ruchu w pierwszą z nich. - O Boże - szepnęła. Trzymała w ręce zdjęcie Stephanie Morris na szpital- nym łóżku. Dziewczyna miała zamknięte oczy; była nieprzytomna. Na jej po- wiekach widniały ślady popękanych naczyń krwionośnych, na szyi rozległe siniaki. Ellie gwałtownie wciągnęła powietrze. Zdjęcie musiało zostać zrobione przez któregoś z policjantów tamtej nocy wiele lat temu. Stephanie wyglądała młodo i spokojnie, zupełnie jakby spała. Chociaż nie, niezupełnie. Kolejne fotografie. Znowu Stephanie. Dom Morrisów, piwnica sfotografo- wana z kilku miejsc. Ciemne zagracone pomieszczenie z półką pełną butelek wina. Ile lat miała ta dziewczyna? Szesnaście. Ellie była cztery lata starsza od Stephanie. Teraz zbliżałaby się do trzydziestki. Ale nie będzie obchodzić swoich urodzin. Ellie wiedziała, że nie powinna tracić czasu na przeglądanie zdjęć, ale nie po- trafiła się powstrzymać. Stephanie była ładną młodą dziewczyną o długich jas- nych włosach. Czy bardzo cierpiała? Czy nadal cierpi, pogrążona w śpiączce? Została zgwałcona, a potem sprawca ją dusił. Czy chciał ją zamordować? Czy nie zrobił tego jak należy, czy może od początku zamierzał zostawić ją przy życiu? Może gwałciciel chciał, by jego ofiara żyła i mogła opowiadać o tym, jak

wielkie zadał jej cierpienie. Ale Stephanie Morris nie mogła być świadkiem. Popełnił błąd, dusił ją trochę za długo. Później albo zmienił sposób działania, albo go udoskonalił. Jego następna ofiara, zaatakowana dziesięć lat temu, zmarła. Kolejna, sprzed siedmiu lat, także. Obie zostały zgwałcone i uduszone. Potem znowu popełnił błąd. Jego ofiara nie tylko przeżyła, ale nawet nie doznała żadnego uszkodzenia mózgu. Ellie czytała raport z Pueblo. Ktoś mu przeszkodził. Tak, z pewnością tę dziewczynę też miał zamiar zamordować. Rozległ się głuchy metaliczny dźwięk i Ellie zamarła. Nagle przypomniała sobie, gdzie jest i co robi. To musi być Nate albo dozorca sprawdza, czy drzwi są zamknięte. Spokojnie. Wszystko w porządku. Oddychaj. Miała swoją bajeczkę, a kłamać umiała doskonale. Przejrzała wszystkie koszmarne zdjęcia Stephanie Morris, włożyła je do teczki i zabrała się do zeznań jednego z dwóch policjantów, którzy pierwsi po- jawili się na miejscu zbrodni. Podniosła zadrukowaną kartkę papieru i spojrzała na podpis. Michael Callas. Zgadza się. I kilka kolejnych kartek podpisanych przez Finna Rasmussena. Gliniarze. Cholerni gliniarze. Bohaterowie. Zacisnęła zęby i przejrzała pierwsze raporty Callasa i Rasmussena. Musiała przyznać, że odwalili kawał dobrej roboty. Nagle łzy napłynęły jej do oczu. Dobra robota, w porządku, ale przecież oni się mylili. Za szybko aresztowali niewinnego człowieka. Czy to się nazywa prawo? Sprawiedliwość? Do diabła, jak mogli popełnić taki błąd? Czytała raporty, nieświadoma zimna panującego w podziemiach i ciemności, która zapadła za oknem. Wiatr z furią szarpał gałęziami drzew, w kątach dziedzińca i na ławkach zbierał się śnieg. Ellie nie zwracała na to uwagi; cały jej świat zawęził się do pudła wypełnionego papierem. Całe lata czekała, planowała, oszukiwała i kłamała - po to właśnie, by znaleźć się w tym miejscu. Drzwi na górze otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. Ellie oprzytomniała i ogarnęła ją panika. Nate? A jeśli ją zobaczy i wspomni o tym Torresowi? Nie miała żadnego powodu, by siedzieć tego wieczoru w archiwum. Nate tego nie wiedział, ale Ben Torres - owszem. Przez całą minutę wstrzymywała oddech i nasłuchiwała w napięciu. Nic. Cisza. Zesztywniała, ze zdrętwiałą nogą, wstała i wsadziła plik akt do swojej teczki. Musi je dokładnie przestudiować. Może w poniedziałek uda jej się przemycić akta z powrotem do archiwum i zabrać do domu kolejne. Teraz nic jej już nie powstrzyma. Weszła na schody i nasłuchując, zatrzymała się pod ciężkimi metalowymi drzwiami. Potem ruszyła szybko korytarzem w stronę biur prokuratora. Na jej górnej wardze pojawiły się kropelki potu. Ale gdyby Nate ją teraz zobaczył, nie

zauważyłby nic nadzwyczajnego. Ot, zapracowana studentka prawa. A nikt nigdy nie sprawdzał, co nosiła w teczce. Przynajmniej nie wtedy, kiedy opuszczała budynek. Ale w poniedziałek będzie musiała przejść przez ochronę, a jej torebka i teczka zostaną prześwietlone... No i co z tego? Każdy urzędnik ma w teczce takie czy inne dokumenty. Zapinała właśnie teczkę, usiłując się uspokoić, kiedy drzwi biura się otwo- rzyły. - Jest tam kto? - rozległ się męski głos. Kto to? Oby tylko nie Torres. - To ja... Eleanor Kramer - rzuciła pogodnie. A potem zobaczyła Nate’a, który przechodził przez oszklone drzwi oddzielające poczekalnię od recepcji i biur. - Och, Ellie, dobry Boże - powiedział. - Zapomniałem, że Torres mówił, że będziesz pracowała do późna. Dobrze, że cię nie zastrzeliłem - zażartował. - Rzeczywiście, mam szczęście. - Wychodzisz? - Zaraz idę. - Odprowadzę cię. - Dzięki - odparła. - Pogaszę tylko światła. Wyszła, przyciskając teczkę do czarnego płaszcza. Kuląc się w ostrych porywach wiatru, ruszyła w stronę Canyon Boulevard. Nie czuła zimna ani śniegu padającego na jej twarz. Myślała tylko o tym, że w końcu zdołała zrealizować swój plan. Śnieżyca trwała całą noc. Nad ranem przestało padać i wiatr osłabł, ale wszędzie leżała gruba warstwa śniegu. Boulder i cały region Gór Skalistych był sparaliżowany. Na drogi natychmiast wyjechały wielkie pomarańczowe pługi i główne arterie łączące miasto z Denver oraz autostrady międzystanowe były przejezdne jeszcze przed ósmą. Celeste Steadman, współlokatorka Ellie od sześciu lat, zbudziła ją wcześnie. - Jedziemy na narty. Na A-Basin i Copper Mountain otwierają dzisiaj wy- ciągi. Chodź, Jennifer i Bonnie już się zbierają. - Na narty? - Ellie usiadła, przecierając oczy. - Tak. Wiesz, to taki zimowy sport... dwie długie deski i plastikowe buty. - Nie mam nart, Celeste, przecież wiesz. - Narty można wypożyczyć, a Jenn ma dla ciebie buty. Tylko nie zaczynaj znowu o karnecie na wyciąg. Ja stawiam. I nie chcę słyszeć słowa protestu. - Celeste zniżyła głos. - Wiesz, że nie wytrzymam sama z Bonnie i Jenn. Propozycja była bardzo kusząca. Pierwszy śnieg w górach. Narty, przyja- ciółki, zabawa. Mężczyźni. Ellie spojrzała na Celeste i zagryzła wargi.

- No, zgódź się. Jedź z nami. Tak łatwo byłoby ulec. Często czuła się przy przyjaciółce jak uboga krewna, i mogłaby się jej odwdzięczyć przynajmniej w taki sposób. Od pierwszego roku na uniwersytecie Ellie w ramach rozliczeń wykonywała większość domowych obowiązków i przepisywała prace Celeste. Teraz obie studiowały prawo i dzieliły dom na Marine Street z dwoma innymi studentkami prawa, Jennifer Cohen i Bonnie Brooks. Ellie wzięła wprawdzie roczny urlop i pracowała w biurze prokuratora, gdzie zarabiała całkiem nieźle, ale ciągle brakowało jej pieniędzy na dodatkowe wydatki. Czynsz był wysoki, a poza tym spłacała pożyczkę, którą musiała zaciągnąć na studia, chociaż otrzymała pełne stypendium. Celeste nigdy nie brakowało pieniędzy. Ojciec, jeden z geniuszy Krzemowej Doliny, co miesiąc przysyłał jej czek na pokaźną sumę, bez względu na to, czy tego potrzebowała, czy nie. Na urodziny dostała range rovera, a nadchodzące święta Bożego Narodzenia miała spędzić z rodziną na prywatnym jachcie. Ellie westchnęła i spojrzała na przyjaciółkę. Celeste była szczupła, miała wielkie ciemne oczy i ciemnorude włosy do ramion. Ubierała się głównie na czarno. W ubiegłym roku była popielatą blondynką i nosiła kowbojki. Mawiała, że szuka własnego stylu. - Naprawdę nie mogę. Nie w ten weekend. - Ellie spojrzała na nią przepra- szająco. - Chodzi o pieniądze. - Nie, naprawdę. - Nie wierzę, że zostawisz mnie na pastwę Jenn, która będzie uganiać się za każdym, kto nosi spodnie, i wiecznie niezadowolonej Bonnie. Och, proszę. Ale Ellie nie mogła ulec. Spojrzała na teczką stojącą na składanym biurku - dziewczyny pojadana narty, więc będzie miała całe dwa dni na przestudiowanie akt. Nikt nie będzie jej przeszkadzał. Nie mogła przepuścić takiej okazji. Miała ochotę wyznać Celeste prawdę. Zrzucić z piersi ciężar, który nosiła od lat. Ale jak mogłaby powiedzieć komukolwiek, nawet najbliższej przyjaciółce, że kiedy miała dwanaście lat, jej ojciec został aresztowany za gwałt na szesna- stolatce? Wiesz, tak naprawdę nie jestem Ellie Kramer, jestem Ellie Crandall. Pamiętasz Johna Crandalla? To ten, który został skazany za gwałt na Stephanie Morris. To był właśnie mój tata. Mój ojciec, którego kochałam i nadal kocham. Jak mogłaby wyznać coś takiego? W niedzielę niebo jaśniało czystym błękitem, ale było tak zimno, że resztka wody w szklance stojącej w pokoju Ellie na strychu prawie zamarzła. Szczękając zębami, narzuciła sweter na piżamę i zeszła do holu, gdzie termometr wskazywał zaledwie dwanaście stopni. Rury.

- Och, nie - jęknęła i ruszyła do kuchni, modląc się w duchu, by nie musiała płacić rachunku za usługi hydrauliczne. Tylko tego jej teraz brakowało. Dom, oddalony zaledwie cztery przecznice od kampusu, był stary i drewnia- ny. Miał pomalowane na żółto ściany, białe okiennice i niewielki ganek. Ogródki od frontu i na tyłach były maleńkie jak znaczki pocztowe, ale przy drzwiach rosły dwa krzewy bzu, a po obu stronach domu krzaki jałowca, który pięknie pachniał. Ellie zajmowała pokój na strychu, przerobiony przez poprzednich lokatorów na sporą sypialnię. Dwa lata temu pomalowała ściany na delikatny łososiowy kolor i sama odświeżyła podłogę z sosnowych desek. Na Boże Narodzenie w zeszłym roku Celeste podarowała jej prawdziwy wełniany dywan Nawahów. Ellie była nim zachwycona. Na mosiężnym łóżku leżała piękna narzuta w kolorze perłowym, jeden z jej najlepszych nabytków w sklepie z używanymi rzeczami. - Kosztuje dwadzieścia pięć dolarów - powiedziała ekspedientka ze sklepu. - Ale ja mam tylko osiem - odparła Ellie. W końcu dostała narzutę za osiem dolarów, bo tym razem, jak nigdy, mówiła prawdę. Temperatura w holu osiągnęła wreszcie osiemnaście stopni. Jednak na stry- chu prawo fizyki, zgodnie z którym ciepłe powietrze unosi się do góry, działało tylko w miesiącach letnich. Zimą rzadko było tam więcej niż szesnaście stopni. Na szczęście Ellie miała najlepszą kolekcję używanych swetrów w Boulder. Włożyła dżinsy i gruby wełniany pulower i zeszła do salonu. Na stoliku, obok należącej do Jenn lampy z lawy wulkanicznej - najbrzydszej rzeczy, jaką kiedykolwiek widziała - rozłożyła akta wyniesione z archiwum. Poprzedniego dnia przeczytała wszystkie dokumenty dwa razy, a dziś miała zamiar przeanalizować je ponownie i zrobić notatki. Podejrzewała policjantów, którzy pierwsi pojawili się na miejscu zbrodni, ale musiała przyznać, że wykonali znakomitą robotę. Jej wykładowcy na wydziale prawa często powtarzali, że policjanci na ogół sami „psują” miejsce zbrodni, bo są mało kompetentni lub nieuważni. W re- zultacie pomijają w swoich raportach różne ważne szczegóły, dając tym samym pole do popisu adwokatom, którzy na sali sądowej bezlitośnie wykorzystują jakiekolwiek luki czy nieprawidłowości. W przypadku znalezienia Stephanie Morris było zupełnie inaczej. Raporty Michaela Callasa i Finna Rasmussena zostały dołączone do akt. Obaj zdawali się ściśle trzymać wszelkich zasad. Żaden z nich niczego nie dotykał. Każdy swój krok i wszystko, co zobaczyli, starannie opisali. Czas wejścia do domu. Miejsce, w którym stał samochód Morrisów. Zanotowali nawet, w co byli ubrani rodzice Stephanie i jaki program pokazywała akurat telewizja. To Michael Callas pierwszy zszedł do piwnicy i znalazł Stephanie. Zostawił rozhisteryzowaną panią Morris ze swoim partnerem Finnem w salonie i zszedł ponownie na dół z panem Morrisem, aby dokonać identyfikacji ofiary.

Potem opisał jego reakcję. Pan Morris był zrozpaczony. Tulił córkę do siebie, kiedy czekali na karetkę. I rozpoznał niebiesko-zieloną bandanę zawiązaną na szyi Stephanie. - „Pan Morris dotknął bandany - przeczytała Ellie na głos - i powiedział: »Dobry Boże, to chyba Johna. Robił u nas kuchnię. Tak, to bandana Johna Crandalla«. Była dwudziesta trzecia czterdzieści trzy. Karetka przyjechała mniej więcej dwie minuty później. Ofierze podano tlen, a następnie przewieziono do szpitala. Do karetki wsiadła także matka ofiary, ojciec pojechał za nimi własnym samochodem. Około północy funkcjonariusz Rasmussen i ja zabezpieczyliśmy dom dla badań policyjnego laboratorium”. Ellie opuściła rękę i kartka wysunęła się z jej dłoni. Ani Callas, ani Rasmus- sen zapewne sobie tego wówczas nie uświadamiali, ale sprawa była już właściwie rozwiązana. Pozostał tylko jeden problem. Ellie wiedziała, że jej ojciec był niewinny. A to znaczyło, że ktoś go wrobił. Przeczytała akta ponownie, i jeszcze raz, aż w końcu rozbolała ją głowa. Zdjęła okulary i potarła palcami skronie. Materiał dowodowy, miejsce zbrodni - wszystko było zbyt idealne. Historia prokuratury hrabstwa nie znała szybszej decyzji o aresztowaniu i łatwiej osiągniętego wyroku skazującego. June i Earl Morris, dobrze sytuowani ludzie, którzy sprowadzili się do Boulder niedawno, w czasie, kiedy wydarzyła się tragedia, byli na przyjęciu sylwestrowym u sąsiadów z tej samej ulicy - doskonałe alibi. Stephanie została w domu zamkniętym na cztery spusty i zabezpieczonym włączonym systemem alarmowym. Około dwudziestej drugiej trzydzieści June zadzwoniła do córki, by sprawdzić, czy wszystko w porządku. W końcu mieszkali tam od niedawna. Nie było żadnych śladów włamania i wszystko wskazywało na to, że Ste- phanie wyłączyła alarm i otworzyła gwałcicielowi drzwi. Nie zaczęła nawet chodzić do szkoły w Boulder, nie znała więc w mieście nikogo poza mężczyzną, który przeprowadzał remont kuchni, Johnem Crandallem. I to jego bandanę miała zaciśniętą na szyi. Ellie usiadła na kanapie, zdjęła okulary i znowu przytknęła palce do skroni. Komu jeszcze mogła zaufać Stephanie? Sąsiadowi, którego przypadkiem po- znała? Ale wszyscy sąsiedzi byli na przyjęciu - i wszyscy zostali dokładnie sprawdzeni przez policję. Komu więc innemu mogła zaufać - instynktownie i bez żadnych wątpliwości? Komuś w mundurze. Komuś wyglądającemu jak policjant. Albo, być może, prawdziwemu policjantowi. Ponownie przeczytała kilka dokumentów w nadziei, że zauważy coś nowego, coś, co przeoczył wymiar sprawiedliwości. Co jej umknęło? Co umknęło wszystkim innym? Wciąż wracała myślami do Callasa i Rasmussena, do roli, jaką odegrali tam- tej nocy przed wielu laty. Po tej sprawie ich kariera zawodowa nabrała tempa.

Obaj otrzymali awans za udział w tej sprawie. Ale przecież nie wrobiliby jej ojca dla awansu. Ellie położyła okulary na stercie akt, wstała, przeciągnęła się i poszła do kuchni zrobić sobie kanapkę. Wciąż zastanawiała się nad pytaniem, które zadawała sobie od lat. Kto wrobił jej ojca? Jej myśli wracały uporczywie do obu policjantów. Wiedziała, że ich przełożony miał w tym czasie problemy, bo schrzanił sprawę głośnego morderstwa. Czy Callas i Rasmussen wrobili Johna Crandalla, żeby ich szef mógł się pochwalić jakimś sukcesem? Nie, ten scenariusz wydawał się równie absurdalny, jak wszystkie inne, które przychodziły jej do głowy. Czego więc nie dostrzega? Czego? O czwartej po południu pozbierała dokumenty i wsadziła z powrotem do teczki. Tej współlokatorki wkrótce wrócą do domu, chyba że spotkały jakichś interesujących mężczyzn. W takim wypadku zobaczy je dopiero późnym wieczorem. Zaniosła teczkę na strych i pomyślała o weekendzie, który ją ominął. A potem o swojej matce, która niedawno straciła pracę w kopalni w Leadville. Teraz pracowała w małym supermarkecie i niedziele miała wolne, więc pewnie będzie w domu. Ellie wybrała numer. - Co słychać w prokuraturze? - zapytała Janice. - Pewnie zapracowujesz się tam na śmierć? - Prawie - odparła Ellie. - Przyjedziesz do domu na Święto Dziękczynienia? - Nie wiem. Zbliża się ważny proces i prokurator zlecił mi kilka wstępnych prac. - No cóż, szkoda. Miałam nadzieję, że... - Mogę przyjechać na dzień czy dwa w któryś weekend. - Byłoby wspaniale. - Mamo... - zaczęła Ellie i urwała. - Co? - Udało mi się... udało mi się dotrzeć do policyjnych akt ze sprawy Stephanie Morris. Po drugiej stronie zapanowała cisza. Potem Ellie usłyszała: - Wiesz, kotku, wolałabym, żebyś się tym nie zajmowała. Przecież minęło tyle czasu. Co dobrego może z tego wyniknąć? - Sprawiedliwość, mamo - odparła. - Spędziłam ostatnie sześć lat, studiując prawo i myśląc o tacie. O niczym innym właściwie nie myślę. Muszę udowodnić, że był niewinny. - Czy to dlatego wybrałaś uniwersytet w Boulder? Czy tak naprawdę o to ci chodziło? Zawsze myślałam... chciałam wierzyć, że pragnęłaś po prostu wrócić do domu. Och, Ellie.

- Posłuchaj, mamo. Sama nie wiem, czy zdecydowałam się studiować prawo ze względu na ojca. Chyba po części tak. - A ta praca w prokuraturze? - ciągnęła Janice. - Wzięłaś roczny urlop, żeby grzebać w przeszłości? Nie rozumiem, jak mogłam wcześniej się nie zorientować. Byłam chyba zbyt dumna z ciebie, z tego, co osiągnęłaś... Jest na to dobre określenie. Wyparcie. Nie chciałam dostrzec prawdy. Och, Ellie, zostaw przeszłość w spokoju. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Pomyśl o swoim życiu, o swojej przyszłości. Jeśli ktoś się dowie, że jesteś Ellie Crandall, koniec z twoją karierą. Nie łudź się, że będzie inaczej. Wierz mi, pamiętam, jak było, zanim się przeprowadziłyśmy i zmieniłyśmy nazwisko. - Zanim zaczęłyśmy tak dobrze kłamać? - Zrobiłyśmy to, co musiałyśmy zrobić. I czego chciał ojciec. Pomyśl, jak by się czuł, wiedząc, że chcesz znowu odgrzebać tę sprawę? - Nie wiem - ucięła Ellie - ale mam nadzieję, że byłby ze mnie dumny. Nie mogę przez całe życie chować głowy w piasek. Gdzieś na wolności żyje potwór, który to zrobił. Jeśli mogę coś zrobić, jeśli mogę... - Zrujnujesz sobie życie. Chcesz skończyć tak jak ja, ledwie wiążąc koniec z końcem? - Porozmawiamy o tym, jak przyjadę do domu. Spróbuję przyjechać na Święto Dziękczynienia. Naprawdę się postaram. Dobrze? - Dobrze, dobrze. Och, do licha, czajnik gwiżdże. - Więc idź go wyłączyć. - Ale nie zrobisz nic więcej, dopóki nie porozmawiamy? - Nie zrobię, mamo. - Na pewno? - Na pewno - skłamała Ellie. - No to do zobaczenia wkrótce. Przed przy- jazdem jeszcze zadzwonię. W porządku? - W porządku. I pamiętaj, że cię kocham, Ellie. - Wiem, mamo. Ja też cię kocham. To przynajmniej było prawdą. Ellie odłożyła słuchawkę i zajęła się praniem, ale w uszach cały czas dźwięczały jej słowa matki. Czy rzeczywiście szukając prawdy, zrujnuje sobie życie? Miała niewielkie szanse, to fakt, a jeśli ktokolwiek odkryje jej prawdziwą tożsamość, będzie miała kłopoty - może nawet będzie musiała kolejny raz wynieść się z miasta. Tak, matka wiedziała, co mówi. W końcu ojciec spędził swoje najlepsze lata w więzieniu. Czyż oni wszyscy nie wycierpieli już dość? Rozdział 2 Ellie zwolniła i zaparkowała range rovera przed lotniskiem w Denver. 0

- Widzisz? - powiedziała rozpromieniona Celeste. Ciemna szminka na jej wargach kontrastowała z bardzo jasną cerą. - Jakoś sobie poradziłaś. - Nie cierpię prowadzić. Zwłaszcza tego twojego wielkiego samochodu. - Och, świetnie ci poszło. Zresztą co mogło się stać, najwyżej drobna stłucz- ka. Mój ojciec ma jakąś firmę ubezpieczeniową. - Celeste spojrzała na swoje odbicie w lusterku wstecznym. - Boże, cały tydzień z la familie. Koszmar. - Fakt - mruknęła Bonnie z tylnego siedzenia, podnosząc torbę podróżną. - Ale ty przynajmniej nie spędzisz Święta Dziękczynienia w Bumfuck w stanie Iowa. Ellie przewróciła oczami. Bonnie Brooks - ciągle nie mogła uwierzyć, że ro- dzice uszczęśliwili ją takim imieniem - mieszkała w pięknym, bogatym mieście na północ od Davenport, nad rzeką Missisipi. Powinny odwiedzić kiedyś Leadville, pomyślała, choć wiedziała, że nigdy nie odważy się ich tam zaprosić. - No, muszę lecieć - oznajmiła Celeste. - Samolot mam o dziewiątej. Za- dzwonię, żeby ci powiedzieć, kiedy wracam. Mniej więcej za tydzień czy coś koło tego. - Wzruszyła ramionami. - Ale jeśli będzie zadymka albo gołoledź, wezmę taksówkę. Nie masz się czym martwić, Kramer. Bonnie, która odlatywała dopiero za cztery godziny, otworzyła drzwiczki. - Ja wracam za tydzień, ale z lotniska pojadę autobusem. Boże, Ellie, jaka szkoda, że musimy zostawić cię tu samą. - Wszystko w porządku. Poza tym - Ellie się uśmiechnęła - Torres zawalił mnie robotą. Sprawa Zimmermana. Właściwie jeszcze się nią nie zajmowała, ale... - Zazdroszczę ci - powiedziała Celeste. - Możesz pracować przy procesie dziesięciolecia. - Wolałabym skończyć studia. Celeste potrząsnęła głową. - Skończysz studia, Kramer. W przyszłym roku. - Jasne - odparła Ellie. - A teraz idźcie już. I przywieźcie mi trochę indyka. Nie zapomnijcie o nadzieniu. I o żurawinach. - Nie znoszę żurawin - mruknęła Bonnie, krzywiąc się, i obie dziewczyny wmieszały się w tłum ludzi przed terminalem. Na drodze był duży ruch, więc Ellie jechała bardzo ostrożnie. Nie lubiła pro- wadzić, a już zwłaszcza cudzego samochodu, ale Celeste nalegała. Kiedy ostatnim razem zostawiła wóz pod lotniskiem, ktoś się do niego włamał i ukradł telefon i odtwarzacz CD, mimo najnowocześniejszego alarmu. - Nigdy więcej - przysięgła sobie wtedy Celeste. Chcąc nie chcąc, Ellie poddała się i zawiozła je na lotnisko, a teraz musiała sama pokonać czterdziestokilometrową trasę do Boulder, śliską i miejscami oblodzoną. Dobrze chociaż, że jasnożółty range rover świetnie wyglądał. Za- uważyła, że wiele osób zerka na nią z uznaniem, biorąc ją za właścicielkę sa- 1

mochodu. Pewnego dnia, pomyślała, kupię sobie taki wóz. Ale mój będzie czerwony. Teraz z trudem wiązała koniec z końcem. Ubrania kupowała wyłącznie w sklepach z używaną odzieżą. Rzadko jadała na mieście - nie było jej na to stać, i jeszcze rzadziej chodziła na imprezy. W piątkowe wieczory zazwyczaj grała z przyjaciółkami w karty, najczęściej w brydża lub kanastę. Ona najbardziej lubiła pokera. Była w tym dobra, miała naprawdę pokerową twarz. I prawie zawsze wygrywała. Skręciła na zachód, później na północ na drogę numer 25, na której panował jeszcze większy ruch, aż wreszcie dotarła do Boulder Tumpike. Nawet Jennifer wyjechała już na długi weekend do rodzinnego Cheyenne, w stanie Wyoming. W domu przy Marine Street będzie teraz bardzo pusto, ale ona i tak będzie zbyt zajęta, by to zauważyć. Czekała ją praca nad zbliżającym się procesem Zimmermana i przeglądanie akt ze sprawy Stephanie Morris. W wolnej chwili napisze wniosek o włączenie do akt dodatkowych dowodów. Miała zamiar podsunąć wniosek Torresowi i poprosić go, żeby pozwolił jej pracować nad zeznaniami policjantów. Będzie go błagać, jeśli okaże się to konieczne. Zrobi wszystko, byle osiągnąć swój cel. Miasto rozpościerało się przed nią od porośniętego trawą płaskowyżu po podnóże Gór Skalistych. Dzień był zimny, ale pogodny; świeży śnieg lśnił w porannym słońcu tak intensywnie, że bez ciemnych okularów nie byłaby w stanie prowadzić. Flatirons, wysokie, strome skały, których szczyty celowały prosto w niebo, stanowiły tło wszystkich pocztówek z budynkami uniwersytetu czy uroczą, staroświecką Pearl Street. Były znakiem rozpoznawczym Boulder. Ellie wychowała się pod nimi i jej rodzina nadal by tu mieszkała - na ziemi z każdym rokiem zyskującej na wartości - gdyby nie... Daj spokój, Kramer. Skręciła w Arapahoe Road i przecięła miasto, mijając kampus. Znała tę drogę doskonale. Przy Fleming - budynku, w którym mieścił się Wydział Prawa - nagle ogarnął ją smutek. W przyszłym roku, spróbowała zdobyć się na optymizm, będzie miała dość pieniędzy, by zrobić dyplom. Potem zda jeszcze egzamin stanowy i naprawdę zacznie pracować. Zajmie się prawem kryminalnym. Jako adwokat. Zawsze chciała to robić; tylko w ten sposób można naprawdę trzymać rękę na pulsie wymiaru sprawiedliwości. Celeste miała zamiar pracować w sektorze prywatnym. - Jeśli w ogóle rozpocznę praktykę - mawiała. Bonnie interesowały nieruchomości. Jenn po prostu pieniądze. - Fascynują mnie wpadki, rozumiecie? - tłumaczyła. - Pozywasz do sądu firmę ubezpieczeniową albo farmaceutyczną i jako prawnik dostajesz jedną trzecią odszkodowania. Papierosy, wkładki silikonowe... Boże, chętnie oskubałabym paru dzianych chirurgów plastycznych. 2

- Zwariowałaś - odpowiadała Ellie. - Nic dziwnego, że ludzie nienawidzą ławników. Jenn tylko uśmiechała się szeroko. Ellie zaparkowała range rovera przed domem, zostawiła kluczyki w pokoju Celeste i poszła na strych przebrać się do pracy. Tego dnia wybrała spokojne, konserwatywne szarości: popielaty żakiet i bluzkę w odcieniu zgaszonego różu. Spojrzała na zegarek. Cholera. Już była spóźniona półtorej godziny. Uprzedziła Torresa - poprosiła, by pozwolił jej przyjść później - ale przed procesem Zimmermana było mnóstwo pracy. No a w teczce miała wyniesione z archiwum akta. Zbiegła po skrzypiących drewnianych schodach. Rok i czterech kochanków temu chłopak Jenn obiecał, że je naprawi, ale później Jenn poznała kogoś innego i... Gałka. Wielka, mosiężna i mocno rozchwiana. Ją także miał zreperować je- den z wielu mężczyzn, którzy przychodzili do tego domu. Cóż, właściwie lepsze zamki nie były im potrzebne - dom był stary, a one nie posiadały niczego, co warto by ukraść. Ellie ruszyła szybkim krokiem w stronę Boulder Creek i Justice Center. Na chodniku nie było lodu. W Boulder chodniki, ścieżki rowerowe i piesze trasy turystyczne odśnieżano w pierwszej kolejności. Kochała to miasto, a jednocześnie go nienawidziła. Nazywano je Disneylandem Kolorado. Edenem i Utopią. Krwawiącym sercem liberalizmu w tym rolniczym republikańskim stanie. Mieszkańcy żartobliwie ochrzcili je Rzeczpospolitą Boulder. Dla jednych było mekką. Inni uważali, że zbyt wielu tu snobistycznych yuppies i studentów. Studenci i pracownicy uniwersytetu sta- nowili jedną trzecią populacji, która zbliżała się do stu tysięcy. W Boulder żyło się zdrowo. Gdy jako jedno z pierwszych miast w Stanach wprowadziło zakaz palenia w miejscach publicznych, cały kraj był zaskoczony tą decyzją, a firmy tytoniowe przeżyły poważny wstrząs. Oczywiście w Boulder ludzie palili i pili alkohol jak wszędzie, ale większość mieszkańców preferowała zdrowy, aktywny tryb życia, uznali więc, że ulubioną trucizną trzeba się delektować w czterech ścianach własnego domu. Ellie uwielbiała wspinać się na Flagstaff Mountain. Stamtąd mogła spoglądać na miasto, w którym przyszła na świat, na równe rzędy ulic, czyste, zadbane dzielnice, staroświeckie fasady sklepów przy Pearl Street w centrum i na domki z czerwonej cegły w rozległym kampusie. Przecięła wijącą się ścieżkę rowerową i weszła na ogromny parking. Mimo mrozu śnieg migoczący w porannym słońcu spadał z drzew na samochody. Tak, wiele rzeczy podobało jej się w tym mieście; także magiczne poczucie, że wszystko jest tu możliwe jak wtedy, kiedy Boulder przeżywało okres naj- większej świetności. Nie mogłaby chyba zamieszkać nigdzie indziej. 3

A jednak w tym mieście wydarzyło się nieszczęście, które zniszczyło jej ro- dzinę. Musi wyjaśnić, co wtedy zaszło. Musi odkryć prawdę. Wpadła do Justice Center bez tchu, przyciskając teczkę do piersi. Z uśmiechem przeszła przez wykrywacz metalu, a potem między dwoma ochroniarzami. - Dzień dobry - pozdrowiła ich, nie zatrzymując się. Ciekawe, czy ochro- niarze zastanawiają się czasem, po co urzędnicy noszą ze sobą tyle papierów, pomyślała. Biuro prokuratora okręgowego znajdowało się w połowie korytarza, który prowadził na dziedziniec. Ellie pchnęła drzwi, skinęła głową dwóm kobietom w recepcji i usiadła w swoim kącie. - Witaj, Ellie - odezwała się jedna z asystentek prokuratora. - Cześć, Joan. Szef gdzieś tu jest? - Jest na sali sądowej C. Mogę ci w czymś pomóc? - Nie, nie trzeba. Muszę tylko zejść do archiwum. Wiesz, proces Zimmermana. Joan kiwnęła głową. Wszyscy w biurze w jakiś sposób pracowali nad tą sprawą. Ellie zdjęła płaszcz, wzięła teczkę i ruszyła do archiwum. Odłoży na miejsce dokumenty zabrane w piątek, weźmie następne i przemyci je pod aktami, które rzeczywiście są jej potrzebne do pracy. Ben Torres jest na rozprawie. Doskonale. Idealny moment, by dokonać zamiany. W archiwum odetchnęła głęboko, wyciągnęła pudło opatrzone numerem 6973 i szybko dokonała wymiany. Potem wsunęła pudło na miejsce i przeszła i do półek z dokumentami dotyczącymi Zimmermana. Usłyszała, że drzwi otwierają się i ktoś wchodzi do archiwum, ale ktokolwiek to był, nie dostrzegł jej. Zdjęła pudło z półki, czując wilgoć pod pachami. Boże. Jak długo zdoła wytrzymać takie napięcie? Sprawa Zimmermana była bardzo głośna. Przed czterema laty właściciel re- stauracji, rozwiedziony i płacący wysokie alimenty na dziecko, wynajął płatnego mordercę, by zabił jego byłą żonę. Zabójca wykonał zlecenie, a później po prostu zostawił w łóżeczku kilkumiesięczne niemowlę, które zmarło po dwóch dniach z powodu odwodnienia. Aż trudno uwierzyć, że jedynym motywem tej ohydnej zbrodni była niechęć Steve’a Zimmermana do płacenia alimentów. Wiedział, że zlecając zabójstwo żony, skazuje biedne, niewinne dziecko na śmierć. Policja nigdy nie wpadłaby na trop sprawców, gdyby nie fakt, że w ubiegłym roku zabójca dowiedział się, iż jest śmiertelnie chory i zostało mu tylko kilka miesięcy życia. Dręczony wyrzutami sumienia wyznał prawdę, a zanim zmarł, złożył szczegółowe wyjaśnienia. Zostały one nagrane i pozwoliły Benowi Torresowi oskarżyć Zimmermana o morderstwo pierwszego stopnia. Torres zamierzał wnieść o karę śmierci, bo chociaż Zimmerman nie dokonał morderstwa sam, 4

czasem, by uzyskać wyrok skazujący na najwyższy wymiar kary, wystarczy dowieść współudziału w zbrodni. Wszyscy byli przekonani, że sąd podzieli opinię prokuratora. Torres zlecił Ellie przygotowanie odpowiedzi na kwestie, które z pewnością odniesie obrońca. Przekopała się więc przez wszystkie precedensowe sprawy w stanie Kolorado - nudna, męcząca robota, najczęściej spychana na niższych urzędników - i była już prawie gotowa. W policyjnych dokumentach dotyczących aresztowań w Boulder natknęła się na coś interesującego: były to nazwiska byłych współpracowników Zimmermana przesłuchiwanych przez policję. Skontaktowała się z jednym z nich i dowiedziała się, że Zimmerman pytał go cztery lata wcześniej, jak można wynająć płatnego zabójcę. Mężczyzna nie wspomniał o tym policji i nie chciał oficjalnie zeznawać, jeśli nie zostanie do tego zmuszony. Ellie wiedziała, że gdy złoży Torresowi raport z tak cenną informacją, pro- kurator po prostu będzie musiał dopuścić ją do sprawy. Pracowała więc nad ostateczną wersją tekstu do wieczora. Wracając do domu przez Boulder Creek i centrum, wstąpiła do ulubionego sklepu z używaną odzieżą. W pobliżu kampusu było wiele takich sklepów, ale do tego oddawali swoje ubrania naprawdę bogaci ludzie. Ellie udało się dzięki temu skompletować bardzo elegancką garderobę. Sprzedawczynie znały ją i często odkładały dla niej różne rzeczy. Tym razem także się nie zawiodła. Wydała zaledwie dziesięć dolarów, a wróciła do domu z parą świetnie skrojonych dżinsów i dwurzędową wełnianą marynarką, która będzie się świetnie prezentować w sądzie. Zrobiła jeszcze zakupy w spożywczym i ruszyła w górę Hill, w stronę Marine Street. Spacer przez piękną dzielnicę drewnianych domów z lat trzydzie- stych, zadbanych ogrodów i starych drzew sprawił jej przyjemność. Za tydzień, po Święcie Dziękczynienia, wszyscy zaczną przystrajać choinki i Boulder zmieni się w prawdziwą krainę z baśni. Tak dobrze znała to miasto. Urodziła się w tym samym szpitalu, do którego przewieziono Stephanie Morris owej fatalnej nocy. A dziś miała zamiar prze- czytać szpitalne akta. Ben Torres nastawił budzik na szóstą piętnaście i niemal natychmiast zasnął. W sobotę rano, kiedy budzik zadzwonił, przewrócił się na bok, wyłączył go i poklepał Marie po ramieniu. - Wstawaj, kochanie. Chciałbym wyjechać przed siódmą. - Uhum - mruknęła jego żona. - No, wstawaj, planowaliśmy ten wypad na narty od miesiąca. Zrobię kawę. - Uhum - mruknęła znowu, ale nawet się nie poruszyła. Życie prywatne prokuratora okręgowego mogło się wydawać idealne. Marie, 5

jego żona od osiemnastu lat, była nadal piękna i smukła. Czterdziestotrzyletni Ben był dobrze zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu. Miał gęste ciemne włosy, jasną cerę, patrycjuszowskie rysy twarzy i wyraziste czarne oczy. Wiedział, że kobiety uważają go za przystojnego i wrażliwego na ich potrzeby. Marie była kiedyś tego samego zdania. Ale za piękną fasadą ich małżeństwa czaiła się pustka. Ben i Marie poznali się na Wydziale Prawa Uniwersytetu Kolorado. Zaczęli się umawiać; później oboje dostali pracę w prokuraturze. Kiedy Ben został prokuratorem okręgowym, Marie była dumna z awansu męża, ale sama zre- zygnowała z pracy. Ben, który ją do tego namówił, teraz często myślał, że to był błąd. Gdyby nadal zajmowała się prawem, może nie oddaliliby się tak bardzo od siebie. Marie miała mnóstwo zajęć. Działała w rozmaitych organizacjach charyta- tywnych, zbierała fundusze na wiele szlachetnych celów i znała gubernatora Kolorado. Była bardzo, bardzo zajęta. Tak bardzo, że mąż spadł na sam koniec listy jej priorytetów. Początkowo Ben towarzyszył jej na niekończących się przyjęciach i galach, ale zaniechał tego kilka lat temu, bo Marie właściwie go do tego nie potrzebowała. Ich małżeństwo stało się wygodną, pozbawioną emocji koegzystencją i Ben myślał czasami, że nie ma gorszej formy współżycia dwojga ludzi. Najgorsze były wieczory w pustym domu i notatki zostawiane w lodówce przy talerzach z pozbawionym smaku, zawiniętym w folię jedzeniem. - Marie. Wstawaj, kochanie - spróbował jeszcze raz. W końcu zrezygnowali z wyjazdu na narty - Marie czuła się zmęczona po przyjęciu, na którym była poprzedniego wieczoru, a poza tym obiecała, że zajmie się w tym roku bożonarodzeniowym kiermaszem książek. - Miałam zrobić listę w zeszłą środę - powiedziała - ale zapomniałam wpisać do kalendarza wizytę u dzieci w szpitalu i... - A co ze mną? Co z nami? - Ben gniewnym ruchem zawiązał pasek szlafroka. - Mówiłam ci już, że jest mi przykro. Mój Boże, Ben, czasami jesteś taki egoistyczny. Ben nie miał ochoty na kłótnię. Nie o wpół do siódmej rano. - Zrobię kawę - powiedział. - Pojedziemy na narty kiedy indziej. - Cała zima przed nami. Gdy jego żona wraz z dwiema przyjaciółkami układała w salonie listę wo- lontariuszy, pojechał do Justice Center, gdzie zajął się swoją mową wstępną do sprawy Zimmermana. Pracował do drugiej, a później zadzwonił do Marie, by ją spytać, czy ma zrobić jakieś zakupy przed powrotem do domu. Wyłączył komputer, włożył płaszcz, spojrzał przez drzwi na stanowisko pracy Ellie Kramer i się zatrzymał. Jak zawsze, kiedy o niej myślał. Co zdarzało mu się często. 6

Nawet bardzo często. Była najlepszą urzędniczką, jaką kiedykolwiek przyjął do swojego biura. Pracowała tak ciężko, że trudno było sobie wyobrazić, że w ogóle ma jakieś życie prywatne. Wykorzystywał jej pracowitość i zrzucał na nią mnóstwo zadań, których zawsze podejmowała się chętnie, z uśmiechem na twarzy. Pewnego dnia to zaowocuje. Tu czy w sektorze prywatnym Ellie z pewnością odniesie sukces. Wszyscy wypełniają swoje obowiązki i spłacają swoje długi. Ale czasem wydawało się, że Ellie płaci wyższą cenę. Ben właśnie dał jej pracę, o którą ubiegało się wiele osób, nie tylko dlatego, że miała dobre stopnie i znakomite referencje profesorów. Kiedy ubiegłego lata pierwszy raz weszła do jego biura i powiedziała, że wzięła roczny urlop, natychmiast dostrzegł jej wdzięk i urodę. Miał wrażenie, że w jego gabinecie nagle zaświeciło słońce. O pracę starało się kilka kompetentnych osób, ale dostała ją ładna dziewczy- na o krótkich kręconych włosach i szeroko rozstawionych ciemnych oczach. Ben pocieszał się myślą, że dokonał doskonałego wyboru. Czasem patrzył na Ellie przez otwarte drzwi i zastanawiał się, jakby to było, gdyby był rozwiedziony, a ona, już po studiach, pracowałaby tu... w końcu nie był tak dużo od niej starszy... Zgasił światła w biurze i ruszył długim, pustym korytarzem prowadzącym na jego prywatne miejsce parkingowe. Marie kazała mu kupić mleko, chleb i steki. Musi wstąpić po drodze do sklepu. Ellie pracowała dla niego od trzech miesięcy. Przez ten czas nie tylko jej praca zrobiła na nim wrażenie, ale także determinacja, upór, którego nie potrafił na razie rozszyfrować. Wiedział, że wbrew zasadom wynosiła z archiwum akta. Miał zamiar z nią o tym porozmawiać. Delikatnie tak, żeby jej nie zrazić. Jak mógłby wezwać ją na dywanik, skoro odwalała robotę dwóch asystentek prokuratora? Nie, postara się przedstawić sprawę rzeczowo, niemal po przyjacielsku. I szybko, zanim ktoś inny to zauważy. Lubi Ellie, ale zasady to zasady. W poniedziałek, pomyślał. W poniedziałek porozmawia z nią na osobności. - Mleko, chleb i... no tak, steki - powiedział do siebie, wsiadł do samochodu i zaczął myśleć o Marie i zepsutym weekendzie. W niedzielę późnym wieczorem Ellie siedziała po uszy w terminach me- dycznych, od których aż się roiło w raporcie ze sprawy Stephanie Morris. Zmiażdżona chrząstka tarczowata i pierścieniowata. Przyczyna śpiączki: niedrożność naczyń krwionośnych dostarczających krew do mózgu. Rumień w okolicy mięśni mostkowo-obojczykowo-sutkowych. Zasinienia zgodne z rozmieszczeniem węzłów na chustce. Penetracja, rozerwane ścianki pochwy, 7

prawdopodobna obecność nasienia. Krwawe wybroczyny na powiekach i grzbiecie nosa. Zasinienia na ramionach i nadgarstkach powstałe w wyniku obezwładnienia. Wstrząs mózgu spowodowany uderzeniem tępym przedmiotem. Wszystkie te długie, obco brzmiące słowa oznaczały po prostu, że szesna- stoletnia dziewczyna została pobita, zgwałcona i prawie uduszona, a potem, nieprzytomna, zostawiona na zimnej piwnicznej podłodze. Morrisowie niedawno sprowadzili się do Boulder. Kupili dom wart dwa mi- liony dolarów w modnej dzielnicy. Wszyscy, którzy prowadzili dochodzenie wiedzieli, że muszą stanąć na głowie, by wykryć sprawcę. Ojciec Ellie został aresztowany zaledwie dwanaście godzin po znalezieniu Stephanie. Ellie trzymano z dala od tego wszystkiego. Nie mogła oglądać telewizji ani czytać gazet, nie mówiąc już o obecności na rozprawach. Ale i tak wiele do niej docierało, a w szkole nie miała chwili spokoju, więc pod koniec kwietnia Janice wysłała ją do rodziny w Nebrasce. Była tam do czasu, kiedy proces się zakończył i jej ojciec został osadzony w więzieniu Canon City. Później obie, matka i córka, zmieniły nazwisko i przeprowadziły się do Leadville. Ellie doskonale pamiętała słowa sędziego, który orzekł o zmianie nazwiska. - Ja też chyba zmienię nazwisko. Słyszała także rozmowy telefoniczne matki. Janice dzwoniła do adwokata, do szefa policji, do prokuratora i do lokalnych gazet - do wszystkich, którzy chcieli jej słuchać - usiłując ich przekonać, że John został wrobiony. Twierdziła, że musiał to zrobić jeden z policjantów. Że obaj próbują coś ukryć. Ellie nigdy nie zapomniała słów matki. Wtedy nie rozumiała ich dokładnie, ale później, kiedy musiały sprzedać dom w Boulder, by opłacić prawnika i obie z trudem wiązały koniec z końcem, zaczęła nad nimi rozmyślać. Jej ojciec został wrobiony. Zapytała matkę, co to znaczy, ale Janice, zniechęcona niepowodzeniami, nie chciała o tym mówić. - Nie możemy żyć przeszłością - tłumaczyła. Ellie myślała więc o przyszłości, sprawiedliwości i zemście. Ilekroć wyob- rażała sobie ojca - samotnego, przerażonego i niewinnego człowieka w wię- ziennej celi - jej determinacja rosła. W poniedziałek rano odłożyła na miejsce dokumentację medyczną i wzięła raporty z przesłuchań członków rodziny Morrisów i ich sąsiadów, choć wiedziała, że nie dowie się z nich wiele, bo wszyscy oni mieli żelazne alibi. Wracając z archiwum, wpadła na Torresa i kolana się pod nią ugięły. - Widzę, że jesteś zajęta - powiedział i łyknął kawy ze styropianowego kubka. - Sprawa Zimmermana? Ellie przewróciła oczami. - A cóż by innego? Ale myślę, że wszystko jest już gotowe do wglądu. - To dobrze. Mam nadzieję, że nie spędzasz nad tym zbyt wiele czasu, nie 8

zarywasz nocy. - Mam jeszcze życie prywatne - odparła wymijająco. Tak łatwo było mijać się z prawdą. Robiła to, odkąd zamieszkała w Leadville pod innym nazwiskiem. Nawet Celeste, jej najlepsza przyjaciółka, nie miała pojęcia, że Ellie urodziła się i wychowała w Boulder. Na pierwszym roku, kiedy się poznały, celowo często gubiła się w mieście, udając, że go nie zna i że nigdy nie była na szczycie Flagstaff Mountain. Tak, kłamała jak z nut, choć nie cierpiała kłamać. Czasem zastanawiała się, czy nie zabrnęła w tym zbyt daleko, by móc się kiedykolwiek wycofać. Tej nocy napisała raport na temat współpracownika Zimmermana, a potem wyłączyła komputer i zajęła się aktami Johna Crandalla. Wypadki związane z gwałtem na Stephanie Morris zaczynały układać się w logiczną całość. Morrisowie wrócili z przyjęcia tuż przed jedenastą. Drzwi były zamknięte, alarm włączony. Ten, kto zaatakował Stephanie, musiał dobrze się na tym znać. Albo dziewczyna dobrowolnie wpuściła go do domu. Morrisowie zaczęli szukać córki. Nie znaleźli jej, wpadli w panikę i za- dzwonili pod 911. Dwaj policjanci w mundurach, Callas i Rasmussen, przyjechali o jedenastej dwadzieścia. Piętnaście minut później odnaleźli Stephanie w ciemnym kącie piwnicy. A ściślej mówiąc, Callas ją znalazł. Podejrzane. Mógł bez trudu wziąć bandanę Johna Crandalla ze skrzynki na narzędzia zostawionej w składziku, owi- nąć ją wokół szyi dziewczyny i w ten sposób rzucić podejrzenia na ojca Ellie. Stephanie została zgwałcona i niemal uduszona. W raporcie medycznym stwierdzono, że jedno i drugie miało miejsce w piwnicy. Gwałciciel nie zostawił po sobie żadnych śladów z wyjątkiem spermy. A więc był sprytny i znał policyjne procedury. Sperma została wysłana na badania, ale w owym czasie testy DNA były nowością. Nie znaleziono niczego, co mogłoby powiązać nasienie z jakimkolwiek mężczyzną z policyjnych baz danych. Ponadto gwałciciel był tak zwanym nonsekretorem, to znaczy należał do czterdziestu procent mężczyzn, w których spermie nie występują pewne substancje białkowe, pozwalające na określenie grupy krwi i typu genetycznego. Niestety, John Crandall także był nonsekretorem. Poza spermą nie było żadnych innych śladów fizycznej obecności gwałci- ciela, żadnych wydzielin, włosów, tkanek, odcisków palców czy śladów stóp. A nieszczęsna Stephanie nie mogła zeznawać, bo w wyniku niedotlenienia doznała nieodwracalnego uszkodzenia mózgu. Od trzynastu lat znajdowała się w śpiączce, zwanej fachowo trwałym stanem wegetatywnym. Zbadano włókna znalezione na jej ciele i w jego pobliżu, ale wszystkie, cze- go można się było spodziewać, pochodziły z tkanin znajdujących się w domu. Poza włóknami z flanelowej koszuli Johna Crandalla. Miał ją na sobie, kiedy montował szafki w kuchni. 9

Argument obrony, że to oczywiste, iż włókna z jego koszuli były w całej kuchni, uznano za zbyt słaby. Ellie zrobiła sobie zupę z torebki i jadła ją, chodząc po kuchni. Callas i Rasmussen. Wszystko wskazywało na tych dwóch policjantów. Odkryli sprawcę, aresztowali Johna - wszystko gładko jak po maśle. Finn Rasmussen nie pracował już w policji w Boulder. Ale Michael Callas - tak. Prowadził sprawę Zimmermana. - Dobra robota, Ellie - powiedział Ben Torres, kiedy przejrzał przygotowane przez nią dokumenty. - Świetnie to obmyśliłaś. Będziesz kiedyś doskonałym prawnikiem, młoda damo. - Dziękuję - odparła. Wstała zza zawalonego papierami biurka i wzięła głęboki oddech. - Chciałabym, żeby rzucił pan okiem na coś jeszcze. Torres spojrzał na teczkę, którą trzymała w ręce. - Poszukałam trochę na własną rękę i znalazłam coś, a właściwie kogoś, powiązanego z tą sprawą. Myślę, że może to pana zainteresować. Mógłby pan poświęcić na to kilka minut? Torres wziął teczkę. - Może dałby pan radę przejrzeć to dziś po południu? - Patrzyła na niego błagalnie. Wiedziała doskonale, co do niej czuł i dlaczego dostała tę pracę. - Proszę - dodała. Przyszedł do niej później, usiadł z uśmiechem na brzegu biurka i założył ręce na piersi. - Przeczytał pan - stwierdziła. - Nie tylko ja, ale wszyscy w biurze. To kolejny gwóźdź do trumny Zim- mermana. Ale jak, u diabła, udało ci się skłonić tego faceta do gadania, skoro nawet gliny nie były w stanie nic wskórać? Ellie zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią. Wreszcie zagryzła wargi i podniosła wzrok. - Jeśli powiem, czy pozwoli pan, żebym to ja przygotowała tego policjanta do zeznań? Teraz Ben musiał się chwilę zastanowić. - Poradzę sobie - dodała szybko. - Wie pan, że sobie poradzę. No i chodzi przecież tylko o wstępne zeznania. Torres przez chwilę patrzył na nią poważnie, a potem podniósł teczkę. - Jak zdobyłaś te informacje? Ellie skromnie spuściła oczy. - Porozmawiałam z nim, to wszystko. Myślę, że chciał w końcu zrzucić ten ciężar z piersi. 0

- Hm. - Będę mogła pracować z tym policjantem? Torres zmarszczył brwi. - Nie wątpię w twoje umiejętności, Ellie. Ten człowiek nazywa się Callas, detektyw Michael Callas. Koledzy nazywają go Robocop. Jest dobry, ale potrafi być bardzo nieprzyjemny. - Dam sobie z nim radę. - Ellie myślała, że wyskoczy ze skóry. Pół życia czekała na tę chwilę. Rzuciła Torresowi swoje najbardziej zalotne spojrzenie. - Proszę - wyszeptała. Wydawało jej się, że minęła cała wieczność, zanim powiedział: - Nie pozwól, żeby zalazł ci za skórę. - Nie pozwolę - odparła bez tchu. - Dam sobie radę. Uśmiechnęła się promiennie. Callas. Nareszcie. Rozdział 3 Callas, telefon do ciebie! - zawołał Rick Augostino z drugiego końca pokoju. - Na pierwszej linii. Michael Callas podniósł wzrok znad taśmy, nad której transkrypcją właśnie pracował. - Ty odbierz, Rick. - Nie, ona chce rozmawiać z tobą. Prosiła o detektywa Michaela Callasa. - Cholera - mruknął Michael i gniewnym ruchem podniósł słuchawkę. - Callas, słucham. - Michael Callas? - odezwał się kobiecy głos. - Zgadza się. - Nazywam się Eleanor Kramer - powiedziała, jakby trochę zdyszana. A może tylko mu się wydawało? - Pracuję w biurze Bena Torresa, który przydzielił mnie do sprawy Zimmermana. Chciałabym się z panem spotkać w sprawie zeznań. Pracownica biura? Torresowi chyba pomieszało się w głowie. - Detektywie Callas? - Przepraszam, właśnie myślałem... może w poniedziałek rano? - Cóż... - zawahała się - miałam nadzieję, że moglibyśmy spotkać się dzisiaj. - Dzisiaj? - Spojrzał na zegarek. - Jest już kwadrans po drugiej. Czy to nie może poczekać? - Proces zaczyna się w przyszły czwartek... - Wiem o tym, proszę pani. - Więc chciałabym już zacząć. Mam zamiar pracować nad tym w weekend. - Chce się pani spotkać teraz? W tej chwili? - Jeśli nie jest pan zbyt zajęty - odparła potulnie. 1

- Chryste. - Ale w głowie zaświtała mu pewna myśl. Nieprzyjemna i interesująca zarazem. - Mogłabym przyjechać za pół godziny. - Cóż... - To nie zajmie wiele czasu - powiedziała szybko, korzystając z jego wahania. - A potem moglibyśmy się spotkać znowu w piątek, to znaczy jeśli nie ma pan planów na długi weekend. Owszem, miał plany na weekend. Rodzina go oczekiwała. Już dziś wieczo- rem, jeśli chodzi o ścisłość. - W piątek - powtórzył. - Cóż, naprawdę chciałabym już zacząć. Mogę przyjechać zaraz. - No dobrze. Nie mam w tej chwili nic pilnego... - Och, to świetnie. Naprawdę jestem panu wdzięczna. Prokurator także to do- cenia. Wie pan, jak wszystkim nam zależy na wygraniu tej sprawy, detektywie. - Tak, tak... Czy wie pani, jak mnie znaleźć? - W budynku policji, jak sądzę. - Tak, na górze. Wydział detektywistyczny. - Wiem - odparła. Michael miał wrażenie, że usłyszał nutę satysfakcji w jej głosie. Odłożył słuchawkę, odchylił się na oparcie krzesła, założył ręce za głowę i wyciągnął przed siebie nogi. Pomyślał, że chyba oszalał, godząc się na spotkanie z tą urzędniczką. Młodą, pełną wiary w sprawiedliwość i ambitną. Zaraz jednak na jego usta wypłynął drwiący uśmieszek. Do diabła, doskonale wiedział, dlaczego to zrobił. Podniósł ponownie słuchawkę i wystukał numer swojej matki, która miesz- kała w Colorado Springs. - Pewnie będziesz zawiedziona - powiedział - ale nie dam rady przyjechać na Święto Dziękczynienia. Coś mi wyskoczyło. - Och, nie, Michael... Tak się cieszyłam na twój przyjazd - odparła. - Wiem, ale to ta sprawa, która wkrótce wchodzi na wokandę. Mam dziś spotkanie, jutro będę musiał popracować nad swoimi zeznaniami, a w piątek mam kolejne spotkanie. - Więc jutro też nie dasz rady przyjechać? Chociaż na jeden dzień? Roz- mroziłam już indyka i... - Bardzo mi przykro, ale naprawdę nie mogę. Wiesz jak to jest, taka praca. - Starał się, by zabrzmiało to szczerze. Matka westchnęła. - Jestem bardzo rozczarowana. - Przyjadę niedługo, obiecuję. - Czy matka zorientowała się, że ją okłamuje? - Pozdrów ode mnie kuzynów. - Dobrze. Uważaj na siebie. Miłego Święta Dziękczynienia. 2

- Dziękuję, mamo, i wzajemnie. Matka się rozłączyła, ale on siedział przez chwilę ze słuchawką w dłoni. Po- tem pochylił się i oparł łokcie na blacie biurka, jakby nadal z nią rozmawiał. Wreszcie odłożył słuchawkę i wziął głęboki oddech. Rozmowy z matką i ojcem zawsze sprawiały mu ból. Od dwudziestu lat. Te- raz jego rodzice byli po rozwodzie, a on nie wiedział, czy to dobrze, że się w końcu rozstali, czy źle. Ten ból... Czy kiedy byli razem, mnożył się przez dwa? Czy teraz był o połowę słabszy? Czy kiedykolwiek naprawdę osłabnie? Ulżyło mu, że ma wymówkę, by nie jechać na zjazd rodzinny. Choć wujo- wie, ciotki, kuzyni i kuzynki byli bardzo mili, pogodni i normalni, nad wszyst- kimi takimi spotkaniami unosił się cień smutku. Kogoś brakowało. Często myślał, że matka powinna stawiać na stole dodatkowy talerz i kieliszek. Jak Żydzi dla proroka Eliasza, nieobecnego ciałem, ale obecnego duchem. Paul. Jego starszy brat Paul. Bez niego nigdy nie byli w komplecie. Pamięć o jego przedwczesnej tragicznej śmierci była ciągle tak żywa, jakby umarł wczoraj. Paul, choć tylko cztery lata starszy od Michaela, zdawał się pod każdym względem wyprzedzać brata o całe lata świetlne. Był cudownym dzieckiem, wszystko przychodziło mu tak łatwo: nauka, sport, dziewczyny. Wszystko. Był pełen czaru, przystojny, dowcipny. Dostał się na studia w Stanford.. Miał dziewiętnaście lat, kiedy umarł. Dużo gorzej jest zawsze tym, którzy zostają. Umrzeć jest łatwo. Żyć w cieniu ideału, który nie doczekał pierwszej porażki - znacznie trudniej. Rodzice do tej pory opłakiwali Paula. Był ich ulubieńcem. Michael zawsze to czuł. A kiedy trumnę z ciałem Paula wystawiono w salonie, widział w ich oczach nieme pytanie: jeśli już musieliśmy stracić syna, dlaczego właśnie tego? Cierpienie rodziców i prawda, jaka się w nim kryła, sprawiały, że cierpiał. Boże, jak nienawistna była mu ta prawda wypisana na ich twarzach. Z czasem nauczył się odsuwać ją od siebie. Tylko na rodzinnych spotkaniach musiał znowu stawiać jej czoło. Dlatego w czasie takich spotkań wolał zostawać w pracy. Michael nigdy nie mówił o swojej przeszłości. Uważał, żeby nigdy za dużo nie wypić, co często zdarzało się jego współpracownikom. Wypłakiwanie się w szklankę piwa nie było w jego stylu. Nie należał do facetów ery New Agę, którzy szli do lasu, by tam walić w bębny i szlochać sobie nawzajem w rękawy. Co dobrego mogłoby mu z tego przyjść? Był świetnym policjantem. I wiedział, dlaczego - dobry detektyw nikomu nie wierzy. Każdy jest podejrzany; nic nie jest tym, czym się wydaje. Dowody najczęściej prowadzą do kolejnych pytań, kolejnych niewiadomych. Detektyw pracujący nad sprawą nigdy nie jest spokojny, bo spokój daje tylko pewność. Tak, w pełni utożsamiał się z tą postawą. Nie pozwolił, żeby przeszłość zatruła ten jedyny aspekt jego życia, w którym 3

odniósł sukces. Oddzielił ją od teraźniejszości. Od pracy. Wiedział, że jest cyniczny i sarkastyczny. Przerażał informatorów z półświatka i policjantów, którzy z nim pracowali. Onieśmielał ich. I był z tego zadowolony. Wstał, podszedł do ekspresu i nalał sobie kawy do kubka. Czarnej, mocnej i gorzkiej. Takiej, jaką lubił. Eleanor Kramer. Urzędniczka z prokuratury. Pewnie jakaś bezbarwna studentka prawa w okularach. A Torres uznał, że to ona powinna z nim pracować. - Wolne żarty - mruknął. Budynek powoli pustoszał. Wszyscy, którzy mogli sobie na to pozwolić, wymknęli się wcześniej. Sam Koffey, komendant policji w Boulder, też już wyszedł. Cóż, świąteczny weekend. Wszyscy wiali, zanim jakiś telefon mógłby ich zatrzymać w pracy. Tym, co Michaelowi najbardziej podobało się w Departamencie Policji w Boulder, były nieliczna załoga - zaledwie siedemnastu detektywów - i or- ganizacja. Poszczególni detektywi nie specjalizowali się w żadnej wąskiej dziedzinie, jak zabójstwa, napady rabunkowe czy narkotyki. Brało się sprawę, która się akurat pojawiła, nikt nie wiedział, czym będzie się zajmował jutro. Nie było żadnych elitarnych pododdziałów. Panowała demokratyczna równość, z której słynie Boulder. Michael ciągle pracował nad taśmą - koszmarna robota - kiedy ktoś podszedł do jego biurka. Podniósł głowę. I zaskoczyła go własna reakcja. Widok tej kobiety zaparł mu dech w pier- siach. - Detektyw Callas? - spytała. Wiedział, że gapi się na nią jak idiota, ale nie potrafił oderwać od niej wzroku. - Tak - powiedział w końcu. Chrząknął i wstał trochę zbyt gwałtownie, uderzając kolanem w biurko. - Tak, to ja. Wyciągnęła rękę. Ujął ją. Była szczupła i lodowato zimna. Kobieta uśmiech- nęła się przepraszająco. - Jest straszny mróz. Zauważył, że jej wzrok ześlizgnął się na rewolwer wiszący w kaburze na oparciu krzesła. - Zaraz... poszukam jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy popracować. Zostawił ją i poszedł poszukać wolnego pokoju. Był oszołomiony. I to ko- bieta zrobiła na nim takie wrażenie. Nie zdarzało się to często. Ale też nie była to zwykła kobieta. Średniego wzrostu - w tym nie było nic niezwykłego. I ładna, ale po świecie chodzi mnóstwo ładnych kobiet. Tym, co ją spośród nich wyróżniało, był niezwykły wdzięk i ciepło, jakby ogrzewał ją jakiś wewnętrzny płomień, przeświecając przez skórę, rozlewając się na uśmiech i 4

oczy aż po końce ciemnych kręconych włosów. Była jedną z niewielu kobiet, których obecność nie drażniłaby go w pierwszym świetle poranka. A to oznaczało, że była niebezpieczna. Opanował się i wrócił do swojego biurka. - Napije się pani kawy? - Nie, dziękuję. - Miała na sobie długi wełniany płaszcz. Postawiła teczkę na podłodze i zaczęła go zdejmować. - Pani pozwoli... - Wziął od niej płaszcz. - Dziękuję - powiedziała z uśmiechem. Zauważył, że jeden z przednich zę- bów ma lekko skrzywiony. Urocza niedoskonałość. Stał naprzeciw niej, niezręcznie trzymając płaszcz w rękach. Czuł jego za- pach, zapach zimnego powietrza, kobiecej skóry i włosów i jeszcze delikatny, gorzkawy zapach wody toaletowej. Powiesił płaszcz na oparciu krzesła. Potem zaprowadził ją do jednego z pokojów przesłuchań. Było to niewielkie, skromnie wyposażone pomieszczenie: stary porysowany stół, magnetofon, lustro weneckie i kilka prostych krzeseł. Postawiła teczkę na stole. - Proszę mi mówić po imieniu. Ellie - powiedziała, wyciągając z teczki plik papierów. - W końcu będziemy razem pracować. Z powodów, których sam dobrze nie rozumiał, nie zaproponował jej tego samego. - Ellie. W porządku. Pani, panna? Uśmiechnęła się znowu. Michael nigdy nie przypuszczał, że krzywy ząb może być tak podniecający. - Panna. Studiuję prawo na Uniwersytecie Kolorado. - Nie powinnaś być teraz na zajęciach, Ellie? - Wzięłam roczny urlop i pracuję na pełnym etacie. Usiadła i rozłożyła papiery na blacie. Michael zajął krzesło po drugiej stronie stołu. Ellie włożyła okulary do czytania, zerknęła na pierwszą stronę, po czym podniosła wzrok i spojrzała na niego ponad oprawkami. - Chciałabym, żeby opowiedział mi pan wszystko tak, jak będzie pan to robił w sądzie. Zaczęło się cztery lata temu, prawda? - Cztery lata temu, w lipcu. Jeden z przyjaciół pani Zimmerman skontaktował się z policją, ponieważ od trzech dni nie odbierała telefonów. Ja wziąłem tę sprawę. Detektyw Jamie Herne pojechał tam ze mną. - Mówiąc o pani Zimmerman, proszę używać jej imienia. - Danielle. - W porządku. Proszę tak o niej mówić, żeby przysięgli widzieli, że ma pan do sprawy stosunek osobisty. - W porządku, Danielle Zimmerman. Pojechaliśmy do jej mieszkania na Ninth Street. Musieliśmy wyważyć drzwi. Zginęła od strzału w głowę. Nie żyła 5