uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Magda Bielicka - Jestę magistrę

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Magda Bielicka - Jestę magistrę.pdf

uzavrano EBooki M Magda Bielicka
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 54 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 107 stron)

WTOREK Antoni Figiel wyceniał towar na ciasnym, niedoświetlonym zapleczu. Dodawał 23% VAT-u i 35% marży na kalkulatorze Citizen z wytartymi cyframi, a następnie ustawiał kwotę na metkownicy i strzelał do kartonowych metek przy ciuchach. Przedstawiciel handlowy zaprezentował mu dziś szeroką gamę kostiumów, jednak Tosiek wybrał do sklepu rozmiarówkę tylko tych najbardziej chodliwych: policjantek, pokojówek, pielęgniarek i stewardes. Wziął na próbę męski kostium psa - groteskowy skórzany łeb i wdzianko z otworami na „czteiy łapy”, któiy nawet bez- prude ryj nemu Tośkowi wydal się ordynarny. Ale może się sprzeda. Tym pierwszym strojom poskąpiono lycry i wyglądały tandetnie, ale za to były tańsze niż przy ostatniej dostawie. Tosiek postanowił sprzedać je po tych cenach co zawsze. Bardzo go jednak rozczarowała informacja, że hurtownia nie ma na stanie afrodyzjaków, a w tym szczególnie pożądanej johimbiny, zwanej „hiszpańską muchą”. Skontaktował się jednak z innymi dostawcami i oczekiwał ich przedstawicieli handlowych. W ostateczności będzie ją musiał nabyć przez internet. Uściślając, zamówi dla niego Piotruś - dzieciak z sąsiedztwa, który wyświadcza właścicielowi sex-shopu drobne usługi informatyczne w zamian za erotyczne gadżety dla uciechy własnej i swojej dziewczyny. Antoni Figiel prowadzi swój przybytek o nazwie „Figielek” od kilkunastu lat. Ostatnio interes nie idzie najlepiej. Klienci przenieśli się na zakupy przez internet - anonimowe i w dodatku po konkurencyjnych cenach. Tosiek pozostał przy tradycyjnym sklepie. Jednak nie ze względów senty- mentalnych. Najzwyczajniej wświecie bał się wszelkiego

postępu. Nigdy nie miał komputera. Dla Tośka szczytem techniki, a zarazem źródłem nieustannej udręki jest kasa fiskalna, która przy każdym zacięciu stanowi potwierdzenie niestrudzonej złośliwości rzeczy martwych, a także powoduje, że większość jego dochodów jest zawłaszczana przez bezduszny Urząd Skarbowy. Usłyszał dźwięk tłuczonego szklą i odłożył metkownicę. Ostrożnie wyszedł na sklep, ale nikogo w nim nie zastał. Zdenerwowany podbiegł do kasy. Pieniądze leżały na swoim miejscu. Zauważył niedomknięte drzwi wejściowe, ale kiedy ruszył w ich kierunku, poślizgnął się i omal nie przewrócił. Na płytkach leżały kawałki szklą skąpane w gęstej cieczy. Od razu przypomniała mu się sytuacja sprzed roku, kiedy jacyś nieletni żartownisie postanowili robić sobie z niego żarty i podrzucać mu do sklepu prezerwatywy wypełnione sokiem bananowym. Bardzo śmieszne. Wrócił na zaplecze po szufelkę i mokrą szmatkę. Zdążył uprzątnąć bałagan, kiedy otworzyły się drzwi „Figielka” i stanęła w nich bardzo atrakcyjna brunetka, na oko trzy- dziestoparoletnia. Kilka sekund później Tosiek stracił przytomność. Maciej Marczuk włożył do ust i podpalił kolejnego papierosa. Chwycił za korbkę, by otworzyć okno w swoim zdezelowanym fordzie transicie, ale odpadła. Jego frustracja sięgała zenitu. Od pół godziny powinien siedzieć na dachu gminnego domu kultury i kłaść papę aż milo. „Jak ten przypal za sekundę nie wsiądzie do tego zafajdanego samochodu, to go ubiję gołymi rękoma” - myślał, mając jednocześnie świadomość, że najnowszego źródła swoich ostatnich stresów nawet porządnie nie opieprzy. Jurek Robaczyński, zwany Robakiem (jak podejrzewał Maciek, nie tylko z powodu nazwiska, ale ogólnej prezencji i roli w społeczeństwie), to zięć wójta Jana Tomaszewskiego,

którego Marczuk, chcąc po raz kolejny wygrać gminny przetarg, musiał na czas realizacji wspomnianej inwestycji zatrudnić. Nie był to pierwszy (choć, zdaniem dekarza, najbardziej nieudolny) protegowany wójta. Tomaszewski dawał pracę swojej rodzinie przez kolejnych przedsiębiorców, żeby „te hieny gazetowe” nie nazwały go nepotą, zwłaszcza teraz, przed wyborami samorządowymi. Jurek byl leniem skończonym i do wszystkiego mial dwie lewe ręce. Pewnie i odebranie komórki od Maćka przewyższało jego zdolności manualne. Fucha, jak każda na zalecenie budżetówki, była dobrze płatna, ale Marczuk zaczynał się zastanawiać, czy pieniądze są warte jego zszarganych nerwów i powrotu do nikotynowego nałogu. Na dodatek teraz, kiedy jest ładna pogoda i mogą skończyć robotę nawet dziś, ta niedorajda leży jeszcze w pieleszach razem z puszczalską wójtówną. Trzasnęły drzwi samochodu. Z czerwonego golfa wyszła wjego kierunku jakaś dziewczyna. Kiedy była już blisko, zauważył, że to reporterka z tygodnika „Nowiny” (albo jak ze szczerą odrazą zwykł mawiać wójt - „Szumowiny”). Chciał otworzyć okno, ale zapomniał, że korba odpadła i jeszcze bardziej się zdenerwował. Otworzył drzwi. - Chyba nie doczeka się pan swojego pracownika - stwierdziła z nieukrywaną ironią w glosie. - Czy Jerzy Robaczyński przychodził do pracy po wpływem narkotyków? Czy to prawda, że zatrudnienie zięcia wójta było warunkiem wygrania gminnego przetargu? Jakie kwalifikacje i doświadczenie posiada pan Robaczyński? Marczuk w pierwszej chwili zaniemówił. Kiedy dziennikarka przerwała lawinę pytań, wydukał: - Eeee... Bez komentarza. *** - Za piętnaście minut wysyłamy jedynkę. Spójrzcie jeszcze raz na zajawki. Pani Ireno, grafik wciąż nie dostał od pani

PDF-u trzeciej okładki - naczelny Rafał Szyszka miał dziś dzień świra, jak zawsze przy zejściu gazety. Teraz, o 19:00, kiedy większość składek została przerzucona na FTP drukarni, byl na swój sposób opanowany i uprzejmy. -Ta reklama to gotowiec byl. Nie sprawdzałam jej - odrzekła Irena Ludwiczak, pięćdziesięcioletnia polonistka i korektorka na pól etatu (tygodnik nie wymagał zatrudnienia edytora tekstu nawet na ćwierć etatu, bo pracy nad korektą trzydziestu dwóch stron było na dwa popołudnia, ale Rafał Szyszka nigdy nie targował się z żądaniami pracowników). Założyła na ramię torebkę i ruszyła w stronę wyjścia. W redakcji „Nowin” nikogo już prawie nie było. Nie można jednak powiedzieć, że świeciło tu pustkami. Kiedy dział redakcji, sekretariat, archiwum i gabinet naczelnego to jedno i to samo pomieszczenie, prowizorycznie przedzielone za pomocą regałów, nawet dwóch pracowników stwarza wrażenie tłumu. W tej chwili w redakcji było ich trzech: wspomniany naczelny, grafik Tomek Wojtysiak i Alicja Rokicka, czołowa dziennikarka śledcza „Nowin”, znana w niektórych kręgach jako Jędza. Alicja miała dziś dobry humor. Czoło na jedynce stanowiła jej fotka willi wójta zmontowana z inną, przedstawiającą twarde narkotyki. Tytuł, choć bezpieczny, bo ze znakiem zapytania dla zachowania pozorów obiektywności i uniknięcia procesu o zniesławienie, stanowił połączenie wyrachowanego subiektywizmu z celową manipulacją. Narkotyki w domu wójta? - krzyczała czerwoną czcionką pierwsza strona tygodnika. Alicja szczerze nie cierpiała wszelkich VIP-ów, a także ludzi z ich otoczenia. W ogóle to mało kogo lubiła. Nawet za swoimi współpracownikami z „Nowin” jakoś specjalnie nie przepadała. Innych dziennikarzy (czyli korespondentów piszących bardzo sporadycznie o sprawach ościennych gmin i felietonistów) uważała za tchórzliwych półgłówków. Korespondenci, w jej mniemaniu, nie lubili się narażać i ich wypociny stanowiły głównie relacje z festynów wiejskich oraz szkolnych konkursów z Wiedzy o Unii. Mało tego, często i to

chyba przerastało ich umiejętności, bo korzystali z materiałów dostarczonych przez organizatorów. Felietoniści z kolei pisali same farmazony, niepodparte rzetelnymi informacjami. Bełkot zakompleksionych staruchów. Alicja, reporterka z krwi i kości, nie bala się węszyć, pytać i opisywać kolejnych skandali. Nie obawiała się też spraw kryminalnych. Dzięki nasłuchowi radiowemu w redakcji zdarzało jej się przybyć na miejsce zdarzenia jeszcze przed policją, strażą pożarną i pogotowiem. Nie przerażał jej widok krwi, zmasakrowanego w wypadku ciała czy zimnego trupa. Bez skrępowania robiła zdjęcia ofiarom i sprawcom wypadków. Kiedy na miejsce przyjeżdżał prokurator, Alicja miała już pełną kartę w cyfrowej lustrzance i z niezbyt dobrze udawaną pokorą opuszczała zabezpieczany przez policję teren. Swoim zasięgiem „Nowiny” obejmowały gminy wiejskie i wiejsko-miejskie pod pięknym miastem Gdańsk - Sz- arpanice Gdańskie, Dworek, Wróblówkę, Jasieniec i Barczewo. Alicja udzielała się na całym tym terenie. Wtorek, choć bez „trupków” (ofiar wypadków, podpaleń, pobić i samobójstw), minął jej całkiem ekscytująco. Najpierw dowiedziała się z redakcyjnego odbiornika o dość poważnym potrąceniu rowerzysty. Na miejscu zdarzenia usłyszała, jak lekarz pogotowia dostaje wezwanie do domu wójta. Jego zięć nagle stracił przytomność. Prawdopodobnie przedawkował narkotyki. Takie pojawiły się pierwsze komentarze. Robak popalał trawkę od szkoły podstawowej (na której zresztą zakończył edukację), to Alicja wiedziała. Nie zaskoczyła jej informacja, że ratownicy medyczni znaleźli w jego kieszeni osmoloną lufkę i woreczek z niespełna gramem haszu. Ostatnio podobno sięgał po coraz twardsze narkotyki. Tych przy Robaku nie było. Alicja wątpiła, czy badania krwi wykażą ich obecność. Nie pasowały do Jurka Robaczyńskiego. O samym Robaku jej czytelnicy na pewno jeszcze usłyszą. Zebrała dziś materiały do tekstu na temat nepotyzmu w gminie i wprost nie mogła się doczekać, aż artykuł ujrzy światło dziennie. Niewątpliwe ma już hit na kolejną środę.

Przyspieszyła do osiemdziesiątki, żeby wrzucić piątkę, i znów zwolniła. Choć dochodziła 20, nie spieszyło jej się do domu. Dla redakcji „Nowin” wtorki były jak piątki dla tych, którzy nie pracują w weekend. We wtorek numer szedł do druku, a w środę pokazywał się w kioskach i sklepach. Środa była więc dniem bardzo luźnego planowania; spędzało się ją głównie na przeglądaniu najświeższego wydania. Najwięcej działo się podczas w weekendów, więc zawartość kolejnego numeru krystalizowała się dopiero w poniedziałek późnym popołudniem. Alicja starała się zapełniać środy robieniem reportaży spolecznościowych, na które nie było czasu w weekend, kiedy jest masa imprez do obfotografowania i kiedy zdarza się najwięcej wypadków. Najbliższa nie zapowiadała się jednak pracowicie. Miała zaplanowane tylko jedno spotkanie - z kobietą, która dzięki operacji żołądka schudła 100 kg - i to dopiero na 14. Gdyby więc miała faceta, przyjaciół czy nawet niezobowiązujących znajomych, mogłaby dziś poszaleć. Zjechała na prawy pas i skręciła do centrum. Zostawiła samochód na bezpłatnym o tej porze parkingu i ruszyła w kierunku kebab-baru. Chciała zamówić jakieś zestawy na wynos dla siebie i dla Artura. Ich mama jest świetną kucharką, ale od dwóch tygodni przebywa na rehabilitacji w sanatorium i z racji braku zamiłowań kulinarnych żywią się fastfoodami. Ojca - marynarza - widzą dwa razy do roku. Wczoraj jedli pizzę, więc dziś weźmie dwa gyrosy z frytkami, sosami czosnkowo jogurtowymi i surówkami. Do tego dwulitrowy sprite. Jutro znów pizza, a pojutrze gyros. Nie należeli do specjalnych smakoszy. Dochodziła już do baru, gdy zauważyła karetkę. Ratownicy pogotowia nieśli kogoś na noszach. Odruchowo wyjęła aparat z torby fotograficznej, z którą rozstawała się tak samo często jak z torebką - niemal wcale. Zmieniła szybko obiektyw z tele na zwykły, odpięła lampę i zrobiła kilka fotek. Wydłużyła czas naświetlania, oparła się o samochód i powtórzyła ujęcia. Na

pierwszym planie znalazła się oświetlona ulicznym latarniami karetka otoczona przez zbiorowisko gapiów. W tle widoczne były neony sklepów i barów. Podeszła do erki. - Co się stało? - zapytała ratownika, z którym zresztą była po imieniu. -A, to ty... - nie krył rozdrażnienia. - Właściciel „Figielka” stracił przytomność. Klientka wezwała pogotowie. - Dlaczego zemdlał? - Nie wiadomo. Musimy jechać. Możesz się odsunąć? Razem z drugim ratownikiem ułożyli nosze w karetce. Wsiedli, dali znak kierowcy, zasunęli drzwi, po czym odjechali na sygnale. Ciekawskich już nie było. Alicja podeszła do sex-shopu. Złapała za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Zerknęła na godziny otwarcia: czynne codziennie od 12 do 21. W domu nie miała czasu zastanawiać się nad „Figielkiem”, bo czekało ją sporo pisania. Pochłaniała ostatnie frytki, stukając jednocześnie na laptopie, gdy wszedł Artur. Normalnie kazałaby mu wyjść i nie przeszkadzać, ale chodził ostatnio jakiś przybity, więc postanowiła być mila. Ale nie aż tak, by odezwać się zapraszająco. Artur, bynajmniej niezniechęcony, usiadł na kanapie, ale nic nie mówił, więc nie przerywała sobie pracy. Zajrzała do Audiologii klinicznej Pruszewicza. Jeszcze raz doczytała o otoemisji akustycznej i wróciła do pisania. - Co dziś piszesz? JestĘ magistrĘ czy jestĘ licencjatĘ? - Ostatnio same magistry. Poziom aspiracji wzrasta. Chyba zrobię doktorat na ten temat. - Ja nie wiem, jak ci twoi klienci dotrwali do tych prac magisterskich. - Pisałam im licencjaty. - A semestralne? - Też. - Wyhodowałaś bestie! - Coś ci się, brat, dowcip wyostrzył. W „Głosie Pomorzan”

chyba sama inteligencja pracuje, co? - Spadaj. Z czego dziś piszesz? - Protetyka słuchu. - Temat? - Protezowanie noworodków i niemowląt. - Przecież nie lubisz dzieci. - Spadaj. Artur zamilkł, bo najwyraźniej skończyły mu się pytania, więc skupiła się na audiologii. Po chwili wyszedł z pokoju. Bez przekonania sięgnął po kolejnego papierosa. Dym piekl go w oczy, a przy okazji sprawił, że w wypełnionym mrokiem nocy pokoju zrobiło się szaro. Podobno palenie działało na ludzi uspokajająco. Zastanawiał się, co robi źle. Mial za sobą kolejny przykry dzień, a i następny nie za- powiadał się najlepiej. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze. Usłyszał kroki na korytarzu. Alicja, jego siostra i znana w całej gminie dziennikarka, była lunatyczką. Na szczęście nie stanowiła przy tym zagrożenia dla siebie i innych. Z reguły robiła głupoty: zakładała okulary przeciwsłoneczne i kładła się z powrotem, siadała przy stole w kuchni i pozostawała tam, zanim ktoś jej nie odprowadził do łóżka, lub też udawała się do łazienki, by dokładnie spryskać ją odświeżaczem. Zazwyczaj z rozbawieniem przyglądał się jej nocnym wyprawom, ale dziś nie był w nastroju. Mial tylko nadzieje, że siostra nie pójdzie siedzieć do kuchni, bo rodziców nie było w domu, a naprawdę nie chciało mu się podnosić z łóżka. Choć nocą lunatykowała, nie należała bynajmniej do osób zagubionych. Była inteligentna, oczytana i dzięki pisaniu prac magisterskich dla zarobku - wszechstronnie wykształcona. A przy tym wszystkich potrafiła to świetnie wykorzystać w prowadzeniu błyskotliwych rozmów i pisaniu naprawdę dobrych tekstów do lokalnej gazety. Pożądanym dopełnieniem tych cech byłaby skromność, ale, niestety, nikt nie jest idealny. Wygadania i pewności siebie Artur zazdrościł jej najbardziej.

Sam stanowił całkowite jej przeciwieństwo. Kompleksów, które z czasem stały się przyczyną nieśmiałości i niskiej samooceny, nabawił się już w pierwszej klasie podstawówki, kiedy okazało się, że jest krótkowidzem i musi nosić okulary o mocy dwóch dioptrii. Po roku mial już trzy, a po dwóch cztery dioptrie. Obecnie, w wieku dwudziestu pięciu lat, jego wada wynosiła minus siedem dioptrii na oboje oczu. Mimo że rodzice nie mogli narzekać na brak pieniędzy, pierwsze oprawki, które mu kupili, wyszły z mody dekadę wcześniej. Docinki kolegów spowodowały, że ledwo raz za- łożone wyrzucił do przydrożnego rowu w drodze ze szkoły. Rodzice się wściekli i kazali mu przynieść je z powrotem. Jedno szkło pękło, ale ojciec tylko wzruszył ramionami. Sam się o to prosił. Chłopak, zły na rodziców, próbował nosić brzydkie i pęknięte binokle tylko w domu. Szybko się jednak okazało, że okulary są mu niezbędne. Bez szkiełek nie widział kompletnie nic z tablicy, a co gorsza, nie rozpoznawał twarzy osób, które kolo niego przechodziły. Z trudem trafiał z klasy do klasy. W końcu musiał się pogodzić z faktem, że jest skazany na bryle. Artur od dziecka marzył o dwóch rzeczach: cudownej poprawie wzroku i zostaniu policjantem. Jednocześnie ewentualnego spełnienia zarówno jednego, jak i drugiego bardzo się bal. Jak będzie wyglądał bez okularów? Czy tak samo dziwnie i bez wyrazu jak jego nauczycielka chemii w podstawówce, która, zdejmując swoje binokle, wywoływała ciemnymi, sinymi obwódkami odrazę i zniesmaczenie? Z kolei bycie policjantem wymagało odwagi i sprawności fizycznej. Brak tych predyspozycji szybko wyszedłby na jaw i Artur stałby się jeszcze większym pośmiewiskiem dla ludzi. Z czasem do tych obiekcji doszły inne. Chłopak zauważył, że ludzie, zwłaszcza jego rówieśnicy, nienawidzą policji. Wyzywają funkcjonariuszy od psów („Jak w takim razie mówią na psy?” - zastanawiał się zawsze), kurew, suk i innych. Na każdym kroku spotykał przejawy tej antypatii: złośliwie poprzewracane kosze, potłuczone lampy, poniszczone ławki i dosadne hasła na murach w stylu „Jebać Policję na 100%”. Artur, początkowo nieświadomy znaczenia

skrótu „JP na 100%”, myślał, że jego autorzy oddają cześć zmarłemu papieżowi Janowi Pawłowi II i sam, z uwagi na wielki szacunek dla Ojca Świętego, sprawił sobie koszulkę z takim sloganem. Trzeba przyznać, że spowodowało to chwilowy respekt dla osoby Artura ze strony osiedlowych ekip. Bardzo chwilowy, bo Alicja, na jego szczęście bądź też nie, szybko uświadomiła brata. Sama tłumaczyła hasło przewrotnie i zależnie od okoliczności: „Jestem Palantem na 100% (w odniesieniu do osiedlowych kretynów), „Jest piątek na 100% (na okoliczność weekendu) czy też „Jem Pączki na 100%” (w tłusty czwartek). Pełen obaw, nie zrobił nic w kierunku przywdziania munduru, miast tego wybrał studia z zakresu marketingu, gdyż w czasie, gdy kończył liceum, był to kierunek bardzo modny. Ponadto z przedmiotami ścisłymi szło Arturowi całkiem nieźle. W przeciwieństwie do Alicji, urodzonej hu- manistki. Jego siostra dostała się na dziennie studia dziennikarskie, ale po miesiącu nauki oznajmiła w domu, że nie będzie traciła czasu na koegzystencję z pseudointeligencją, szukającą okazji raczej do nicnierobienia na koszt bogatych rodziców aniżeli poszerzania horyzontów myślowych, przeniosła się na zaoczne i zatrudniła w gazecie, gdzie pracuje do dziś, czyli bodajże szósty rok. Tymczasem Artur studiował dziennie, mieszkając jednak w domu, gdyż dojazd z Szarpanie na Uniwersytet Gdański nie zajmował więcej niż czterdzieści minut. Pierwszy rok poświęcił wyłącznie nauce na kolokwia i pisaniu kolejnych referatów. Od trzeciego semestru praktycznie do końca pięcioletnich studiów, kiedy zajęć było mniej, dorabiał, imając się najróżniejszych zajęć: roznosił ulotki, rozwoził pizzę, był referentem biurowym i doradcą bankowym. Własne pieniądze dodały mu poczucia niezależności, a tym samym pewności siebie. Powoli zaczął wychodzić z domu ze znajomymi ze studiów i kolejnych firm lub dziewczynami, z którymi spotykał się krócej lub dłużej, ale bez specjalnego emocjonalnego zaangażowania. Podczas tego okresu zainwestował jednak w nowe, modne oprawki. Alicja namawiała go na szklą kontaktowe, które

właśnie sama zaczęła nosić, bo praca przy komputerze popsuła jej wzrok, ale Artur nie był do nich przekonany. Zresztą wszyscy znali go w okularach i bez sensu było nagle zwracać na siebie uwagę. Pomijając szklą kontaktowe, wizerunkowo Artur zrobił milowy krok naprzód. Obecnie na nowo został pozbawiony tak obiecująco rozkwitającej pewności siebie. Walnie przyczyniła się ku temu nowa, a w przypadku Artura pierwsza poważna praca. Kiedy z dyplomem magistra w ręku opuszczał dziekanat uniwersytetu, czuł się wspaniale. Niósł świadectwo ukończenia pięcioletnich zaocznych studiów magisterskich do siedziby głównej największego wydawnictwa na Pomorzu, oczywiście „Głosu Pomorzan”. Tydzień wcześniej odbył zadowalającą dla obu stron rozmowę kwalifikacyjną i miał się zgłosić do pracy w charakterze specjalisty ds. marketingu, jak tylko uczelnia wyda mu zasłużony dyplom. Podobno o stanowisko ubiegała się ponad setka osób. Alicja, mimo że sama już od sześciu lat biegała z aparatem w lokalnym tygodniku skromnego, w porównaniu z regionalnym, dziennika, nakładu, nie przejawiała zazdrości. Chyba wolała lokalną politykę i „sąsiedzkie spory o miedzę”. Albo bycie sławną i wpływową reporterką w malej społeczności niż anonimowym i nie zawsze skutecznym dziennikarzem w wielkim świecie. Tak czy owak Arturowi moloch nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie - pracę w renomowanej dużej firmie uważał za szansę na zrobienie prawdziwej kariery. Poczucie wzniesienia się ponad przeciętność i szarość nie trwało długo. Zanim jednak wszelkie nieszczęścia dosięgły Artura, pierwszy dzień pracy przyniósł mu wiele pozytywnych wrażeń. Byl zaaferowany nowym otoczeniem (został osobiście przedstawiony ponad dwustu pracownikom wydawnictwa), podniecony nowymi obowiązkami i dumny z zaufania, jakim go obdarzano, powierzając same strategiczne z punktu widzenia marketingu zadania. Dyrektor marketingu i bezpośrednia przełożona Artura - Marta Pypeć-Rogowska (znana w środowisku jako Hogata)

- wyjaśniła mu pierwszego dnia, że choć pracuje w godzinach od 9 do 17, to kiedy wyrobi się z obowiązkami do 16, może spokojnie pójść do domu. Oczywiście, zaznaczyła, jeżeli będzie konieczność zostania po godzinach (a są to wyjątkowe sytuacje - dodała), to rozumie, że może na Artura liczyć. Zdarzyć się może (och, może raz na rok), że będzie musiał przyjść do pracy w sobotę lub niedzielę. Jednak jeśli będzie potrzebował wolnego dnia w tygodniu (każdy musi czasami coś pozałatwiać, prawda?), to niech spokojnie poodpoczywa bez wypisywania urlopu. Oczywiście, aby Artur się nie przemęczał, planuje zatrudnić dwóch pomocników do jego własnej dyspozycji. Będzie ich szefem. Właśnie prowadzi rekrutację. Kolejne dni zadały klam wszystkiemu, co Hogata powiedziała. Konieczność siedzenia po godzinach (to jest gazeta, tu się nie pracuje od - do!) nastała już drugiego dnia pracy. Z rana Hogata powierzyła Arturowi szereg zadań. Mial odpowiedzieć na ponad sto zaległych zapytań o patronaty. Byl to rezultat zaledwie dwóch tygodni zaniedbań poprzednika, który ostatecznie pożegnał stanowisko kilka dni temu. W tym celu Artur musiał zadecydować, których akcji dziennik się podejmuje, a które odrzuca. Następnie wklepać odpowiednie formułki: Szanowni Państwo, mam ogromną przyjemność poinformować, że „Glos Pomorzan” obejmie patronatem prasowym wydarzenie...; tu następowały ustalenia co do zobowiązań gazety i oczekiwań od organizatora danej imprezy czy akcji. W przypadku odmowy Artur pisał: Szanowni Państwo, czujemy się zaszczyceni, iż zdecydowaliście się na powierzenie patronatu prasowego „Głosowi Pomorzan”, jednak zpowodów organizacyjnych jesteśmy zmuszeni odmówić. Niemniej prosimy informować nas o kolejnych Państwa inicjatywach. Z odmowami spotkały się głównie imprezy szkolne i akcje mało znaczących stowarzyszeń. Zanim Artur wystosował decyzję pozytywną, musiał ustalić, który z dziennikarzy podejmie się napisania artykułu oraz jaki fotoreporter uświetni wydarzenie. Nie zapamiętał z

pierwszodniowego przedstawiania żadnych nazwisk osób podzielonej na działy tematyczne redakcji i początkowo nie wiedział, do kogo z jakim tematem się zwracać. Przy pięćdziesiątym patronacie miał już rozeznanie, które patronaty kierować do działu miejskiego, a które do sportowego czy kulturalnego (wbrew pozorom nie było to takie oczywiste). O 13 wysłał mailem ostatnią odpowiedź. Drugim zadaniem, jakie Artur otrzymał tego ranka, było sporządzenie trzech umów barterowych: z teatrem i dwoma telewizjami kablowymi. Choć od rana nie mial niczego ustach, od razu wziął się za pierwszego klienta. Ustalał właśnie ze specjalistą ds. public relations teatru szczegóły barteru, gdy rozdzwonił się jego biurkowy telefon. Hogata bez żadnych wstępów kazała mu stawić się w swoim gabinecie. Była wściekła. Dlaczego rozmawia przez służbową komórkę?! Komórka ma limit! Jak go przekroczy, zapłaci ze swojej kieszeni! Jest jak dziecko błądzące we mgle i do niczego się nie nadaje! Dlaczego na stadionie wciąż nie wiszą baneiy gazety?! Chyba logiczne, że jak zajmuje się patronatami, to musi dopilnować także ich realizacji. Przypilnować artykułów. Zawieźć i rozwiesić banery, ustawić roll-upy i standy. Dziwne, że musi mu mówi takie oczywiste rzeczy! Jego poprzednik byl znacznie bardziej kompetentny. Jest rozczarowana Arturem. Sama odwala za niego całą robotę. Żałuje, że go przyjęła. Dała się zwieść jego zapewnieniom o wiedzy i doświadczeniu. Jest nikim. Nic nie potrafi. Skąd on się wziął? Artur spuścił głowę, a kiedy Hogata podeszła do okna i odwrócona do niego zapaliła kolejnego papierosa, kończąc kazanie, wrócił do swojego biurka. Tego dnia pracował do 23. Kiedy nazajutrz zjawił się w biurze przed 8, jego skrzynka mailowa była przepełniona. Hogata wysłała mu kilkadziesiąt wiadomości z poleceniami „na wczoraj”. Ostatnia wiadomość przyszła o 3 nad ranem. Artur wyobraził sobie, że spędziła całą noc w firmie, popijając kawę i odpalając jednego papierosa od drugiego. Już o 9 mial się przekonać, że tak właśnie było. W jej gabinecie, do którego ponownie został wezwany, papierosowy dym aż piekl w oczy.

Hogata była wściekła, że poszedł sobie do domu słodko spać, podczas gdy ona odwalała za niego robotę do świtu. Jest kompletnym nieudacznikiem. Przeprowadza właśnie rekrutację na jego następcę. Artur nie wiedział, czym Hogata się właściwie zajmuje i w czym go wyręcza, jednak pokiwał głową ze skruchą. Tego dnia wyszedł z pracy o 1 w nocy. Kolejnym dniem była sobota. „Jedna z tych w roku”, jak się okazało, kiedy trzeba przyjść do pracy. Dziennik organizował akcję ekologiczną „Złote Renety za gazety”, podczas której, jak sama nazwa wskazuje, w zamian za stare gazety rozdawano czytelnikom młode jabłonki, pozyskane wcześniej od okolicznych sadów i szkółek. Aby otrzymać sadzonkę, trzeba było przynieść na miejsce akcji 5 kg makulatury i kupon wycięty z gazety. Jeśli ktoś przyniósł 10 kg papierzysk i dwa kupony, analogicznie otrzymywał dwa drzewka. Była to już dziewiąta taka akcja wydawnictwa. Kiedyś czytelników z makulaturą obsługiwali zatrudniani w tym celu studenci. Jednak od dwóch lat, w ramach oszczędności, zaszczyt rekreacji na świeżym powietrzu przypadał pracownikom działów reklamy, konkursów, kolportażu oraz marketingu. „Głos Pomorzan” byl najpopularniejszą gazetą codzienną na Pomorzu, a akcja ekologiczna od lat cieszyła się ogromnym powodzeniem. Można było bowiem pozbyć się śmieci z domu, a przy okazji dostać drzewko do ogródka czy na działkę. Na gdański Targ Węglowy, gdzie wraz z tysiącami sadzonek odgrodzonych małym płotkiem stacjonowała obsługa dziennika, rokrocznie przychodziły tysiące czytelników z tonami gazet, za które dostawali odpowiednią ilość jabłonek. Często dosłownie z tonami makulatury, gdyż takie instytucje jak szkoły, przedszkola czy domy dziecka przygotowywały się do akcji cały rok, by zalesić ogrody przy placówkach. Tegoroczna akcja nie odstawala od innych. Mimo że jej początek ogłoszono na 9, już od 7 rano tworzyła się przy znanym wszystkim punkcie kolejka. Ludzie, wbrew prośbom pracownika dzierżącego mikrofon,

przepychali się, a wręcz bili o lepsze miejsce w kolejce i możliwość wyboru z większej liczby sadzonek. Zasady rozdawania drzewek były rokrocznie jednakowe: czytelnik podchodził ze swoją makulaturą do jednego z pracowników gazety i wręczał mu zebrany dobytek. Ten gazety ważył, zapisywał na kartce liczbę kilogramów i przysługujących za nie sadzonek, a następnie odsyłał do innej osoby, by ta wydała drzewka, starając się przy tym uniknąć dyskusji na temat zasad sadzenia i pielęgnacji. Aby wszystko szło sprawnie i ilość zebranej makulatury odpowiadała ilości wydanych drzewek, do obsługi przedzielano kilkunastu pracowników wydawnictwa. Tak wyglądały założenia. W praktyce podczas ekologicznej akcji panował rozgardiasz i chaos. Ludzie rzucali Arturowi makulaturę pod nogi, następnie chamsko go mijali, brali tyle drzewek, ile zdołali udźwignąć, i spiesznie się oddalali. Próbował ich zatrzymywać, ważyć makulaturę, wyliczać drzewka, wydzierać się, gdy wzięli za dużo, a nawet gonić sadzonkowych oszustów. Drzewka skończyły się o 18, a plac wyglądał jak pobo- jowisko. Walały się tutaj podeptane rośliny, połamane gałązki, strzępy gazet i inne śmieci. Sprzątnie po imprezie trwało prawie do północy. Kiedy zawiązano ostatni niebieski worek i wrzucono go na podstawioną w tym celu przyczepę, padło hasło pójścia na piwo. Artur myślał tylko o wygodnym łóżku i podziękował grzecznie. Nikt nie próbował go przekonywać. Artur nie miał w wydawnictwie żadnych znajomych. Pierwsze słowa zamienił dopiero dziś z dziewczyną napotkaną w windzie. Zjeżdżał właśnie półżywy do garażu, by podjechać w kilka miejsc i zabrać banery. Przy okazji mial odebrać z drukarni zaproszenia na galę jubileuszową gazety, którą, nie inaczej, mial zorganizować. Jednocześnie myślał nad tym, że od wczoraj nie zdążył przysiąść do rozliczenia ekologicznej akcji. Dziewczyna wsiadła do windy piętro niżej. Poznał ją już pierwszego dnia, kiedy Hogata, jeszcze słodka i mila, oprowadzała go po poszczególnych działach i przedstawiała

wszystkim po kolei, ale, czemu nie można się dziwić, nie zapamiętał jej imienia. Z tego, co jednak kojarzył, była fotoreporterką działu miejskiego. Miała krótkie blond włosy i ogromne niebieskie oczy. Nie była ładna, ale miała w sobie coś, co kazało zatrzymać spojrzenie na dłużej. Była szczerze zdziwiona, że Artur wciąż tu pracuje. W dziale marketingu jest taka rotacja, że jeszcze nigdy nie widziała nikogo więcej niż raz. Od blondynki dowiedział się, że kiedyś jego obowiązki wykonywało pięć osób (tak, jednocześnie!), które zresztą masowo i demonstracyjnie odeszły w ramach protestu przeciw zbyt wielu zajęciom, zbyt niskim pensjom, zbytniemu chamstwu ze strony szefowej - gdzie indziej zaoferowano im lepsze warunki. Rewelacje blondyny wstrząsnęły Arturem i choć pozbawiony sił i nadziei, wysiadł z windy i skierował się w stronę garażu, by w pierwszej kolejności pojechać po zaproszenia do drukarni. Tego dnia udało mu się wyjść do domu „już” o 22.

ŚRODA Artur nie mial samochodu i do wydawnictwa „Głosu Po- morzan”, zlokalizowanego w centrum Gdańska, dojeżdżał autobusem. Wysiadał na dworcu głównym i szedł kawałek pieszo. Dziś żałował, że ma przed sobą taki krótki spacer. Nie chciał iść do pracy. Byl ledwo żywy z powodu nieprzespanej nocy, spędzonej na rozmyślaniu o słowach Blondyny i porządkowaniu w głowie zadań na kolejny dzień. Kiedy się ubierał, zauważył, że mocno schudł. Musiał zrobić dodatkową dziurkę w pasku, żeby mu spodnie nie spadły. Z ciekawości wszedł na wagę w łazience. Stracił 7 kg. W niespełna tydzień! Dziennikowa dieta cud! Jeśli jakaś dziewczyna powie mu, że jest gruba i nie może schudnąć, poleci, by się tu zatrudniła. Teraz, kiedy szedł do pracy niczym na ścięcie, opuścił go nawet poranny wisielczy humor. Zanim wszedł do stylizowanego na starogdańską nutę biurowca, zapalił papierosa. Suszyło go po wypaleniu połowy paczki podczas wczorajszego wieczoru, ale chciał odwlec w czasie dotarcie do działu marketingu na trzecim piętrze. Poranny papieros okazał się złym pomysłem. Artur poczuł silny skurcz w żołądku i zwymiotował wprost na pastelową fasadę budynku stanowiącego jego zakład pracy. Damian Pączkowski pełnił funkcję zastępcy wójta dopiero od czterech tygodni. Jego poprzednik, choć opóźniał kolejne rozprawy sądowe, jak tylko mógł, by utrzymać stanowisko do wyborów samorządowych i wesprzeć wójta w kampanii (licząc jeśli nie na utrzymanie dotychczasowej pracy, to chociaż na równie ciepłą posadkę kierownika w nowym Centrum Turystyki i Sportu Gminy Szarpanice), przed dwoma

miesiącami został skazany prawomocnym wyrokiem za machlojki przy przetargach w okresie, gdy sam był wójtem ościennej gminy. Tomaszewski, którego ten przekonywał o zmowie opozycji z lokalną prasą, dal pracę koledze, czego teraz gorzko pożałował. Wójtowi Szarpanie nie pozostało nic innego, jak zwolnić dotychczasowego zastępcę. Początkowo planował pozostawić wakat. Ustawa o samorządzie gminnym nie wymaga od wójta ustanawiania zastępy. Kolega - wicestarosta powiatu, który odbył niejedno szkolenie z zakresu wizerunku - poradził mu jednak obsadzić stanowisko, najlepiej kimś młodym, z czystym kontem. Tomaszewski zdecydował się na dotychczasowego inspektora referatu promocji urzędu, który wydawał się lojalny, a przy tym nieglupi. Teraz Damian siedział skulony w fotelu w gabinecie wójta, podczas gdy jego szef ciskał wszystkim, co mu wpadło w ręce. Jak tylko zobaczył pierwszą stronę „Nowin”, dostał białej gorączki. I tak już szczerze nienawidził tego szmatławca. To przez ich gówniarę musiał zwolnić dotychczasowego zastępcę. Dziennikarka uczepiła się Dawidziuka, jakby nie było innych osób na świecie. Najpierw szkalowała go za załatwienie żonie stanowiska w gminie (wielka mi rzecz, kiedy w Kowalewie raptem 1% ludzi ma wyższe wykształcenie! Wójtowa miała szkoły, spełniała warunki, to z czego tu robić problem?). Przez tę aferę Dawidziuk nie wygrał kolejnych wyborów. To- maszewski przygarnął kolegę z tej samej partii, a kiedy Dawidziuk został zastępcą wójta w Szarpanicach, mala jędza nie odpuściła. Wygrzebała i rozłożyła na czynniki pierwsze każde postępowanie przetargowe, jakie prowadził jako wójt Kowalewa (walnie jej w tym zapewne pomógł nowy włodarz, bynajmniej nie z poczucia misji, jak domyślał się Tomaszewski, a dla odwrócenia uwagi od swoich ciemnych sprawek). Ostatecznie musiał zwolnić Dawidziuka, który byl lojalnym pracownikiem, a w dodatku doświadczonym i otwartym na wiele spraw politykiem. Teraz, kiedy dopięła swego, wzięła się za kolejnego wójta. - Oskarżę ich o pomówienie! - grzmiał Tomaszewski. - Kto

im takich głupot nagadał?! Robak ćpunem!? Ta ciemna masa!? Piwa wbarze nie potrafi zamówić, a co dopiero narkotyki do domu sprowadzić! Dobre sobie. Mówię ci, młody, to zagrywka tego śmiecia Nowakowskiego. Podpuścił te Szumowiny, żeby mnie oczernić. On się nadaje na wójta jak Świnia do baletu! Po moim trupie! Ostatnie stwierdzenie zostało przez wójta podkreślone ostentacyjnym rzuceniem gazety na blat biurka. Artur umył twarz w łazience. Widok w lustrze go przeraził. Miał zapadnięte policzki i sińce pod oczami. Był blady. Wytarł twarz papierowym ręcznikiem. Ręce mu drżały. Spojrzał na zegarek. Jezuniuuuu, od piętnastu minut powinien być przy biurku! Opanowała go panika. Hogata pewnie go szuka i jest wściekła. Roztrzęsiony wybiegi z łazienki. Hogaty jeszcze nie było w pracy. Włączył komputer, wpisał hasło, uruchomił Outlooka. Dwadzieścia dziewięć wiadomości. Żadnego spamu. - Nieeee - jęknął. Stwierdził, że musi zapalić. Zdążył wrócić z fajki (ostatecznie wypalił dwie i nawet nie zwymiotował) i zasiąść do poczty, gdy trzasnęły drzwi po drugiej stronie korytarza. Hogata weszła do swojego gabinetu. Sekundę później zadzwonił telefon na jego biurku. - Chodź - wysyczała, po czym rzuciła słuchawką. Wzywała w ten sposób Artura co najmniej kilkanaście razy dziennie. Podniósł się i powlókł do biura Hogaty niczym zbity pies. Siedziała ubrana w jasnozielony kostium, podkreślający każdą fałdę tłuszczu, i fioletowe szpilki. Paliła cienkiego papierosa. Wyglądała koszmarnie. - Ależ ty się ślimaczysz - przywitała go jak zawsze ciepło i serdecznie. - Ech... nie mogę w to uwierzyć! Była tak wściekła, że Arturowi zmiękły kolana. Boże, co tym razem? - Takiego czegoś to jeszcze nikt nigdy w tym wydawnictwie

nie odwalił! Dlaczego nie załatwiłeś prezesowi wywiadu w gdańskiej telewizji z okazji gali czterdziestolecia?! Wiesz, ile się za ciebie dziś natłumaczylam, nanadstawiałam... - Jakiego wywiadu? Nie mówiłaś, że mam załatwiać jakiś wywiad... - Artur byl szczerze zszokowany, bo słowem o tym nie wspomniała. Nawet w mailu. Z nerwów zaczął się jąkać. - Mam cię prowadzić za rączkę? Co ty, małe dziecko jesteś? Oczywiście, że ci nie mówiłam! Pracujesz już tu na tyle długo, by domyślać się takich oczywistych rzeczy! ! ! Dla Artura nie było to oczywistością, ale nie widział sensu się bronić. - Zapomnij o wypłacie - rzuciła jakby mimochodem i pochyliła się nad laptopem. - Siu... słucham? - Głuchy jesteś? Umyj uszy. Masz umowę zlecenie. Nie wywiązujesz się ze zleconych obowiązków, my ci nie płacimy. Artur znów poczuł się, jakby ktoś uderzył go pięścią prosto w żołądek. Wybiegi do toalety. Dochodziła 16, gdy Alicja wyszła od kobiety po operacji żołądka. Bohaterka najbliższego wydania „Nowin”, którą naczelny już widział na czole jedynki, okazała się osobą co najmniej dziwną. Mieszkała na strychu starej kamienicy w części miasta zwanej mordownią. Dzielnica ta praktycznie należała do Gdańska, ale terytorialnie jeszcze do Szarpanie Gdańskich i dlatego „Nowiny” ją „obsługiwały”. Odchudzona pani Janina otworzyła drzwi, zanim Alicja zdążyła zapukać. Zastała więc dziennikarkę z ręką zawieszoną w powietrzu i otwartymi ustami. Była dość wysoka i faktycznie bardzo szczupła. Nienaturalnie wręcz chuda. Skóra, jak można było się spodziewać po tak szybkiej utracie dużej liczby kilogramów, wisiała u szyi i ramion kobiety jak u buldoga angielskiego. Miała na sobie niebieski fartuch za kolana i na pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, czy jeszcze coś pod spodem. Alicja przedstawiła się uprzejmie i weszła do środka. Zarówno w ciasnym przedpokoju, małej kuchni, jak i pokoju ze

skosami panował półmrok. Wszystkie okna były zasłonięte i, mimo upału, szczelnie zamknięte. Panował tu straszny zaduch. I syf. Wszędzie walały się ubrania i brudne talerze. Alicja, po uprzednim przesunięciu sterty jakichś szmat, usiadła na tap- czanie i żeby nie przedłużać wizyty, od razu sięgnęła do torby po aparat, dyktafon i - na wszelki wypadek - także notes oraz długopis. Jeszcze nie zaczęła wywiadu, ajuż była cala zgrzana od panującej tu duchoty. Na odgłos uderzenia podskoczyła przerażona. Zegar spadł ze ściany. A że był szklany, rozbił się w drobny mak. Dłuższa wskazówka potoczyła się w kierunku stóp Alicji. Odchudzona uśmiechnęła się z politowaniem. - Wiedziałam, że spadnie - rzekła. - W tym domu straszy. Co chwila coś spada. Nie zauważyłaś, złociutka, jak nóż spadł ze stołu, kiedy wchodziłaś? Alicja nie zauważyła, ale uwierzyła na słowo. - Może przejdziemy do wywiadu? - zaproponowała, by jak najszybciej opuścić to chore miejsce. - Proszę przypomnieć, jaka była pani maksymalna waga? Kobieta świdrowała Alicję oczami, aż ta musiała skierować wzrok na notes. Stwierdziła, że będzie jednak pisać, aby nie patrzeć na Czarownicę, jak ją w myślach nazwała. - Pokażę ci coś, kochaniutka - tamta zignorowała pytanie. Podeszła do szafy i bez pośpiechu zaczęła ją przeszukiwać. Zniecierpliwiona Alicja obserwowała Czarownicę. Wyglądała doprawdy groteskowo. Była wyschnięta, a z odsłoniętych ramion zwisały jej olbrzymie fałdy skóry. Teraz przypominała jej nietoperza. Kiedy się odwróciła, dziennikarka zauważyła, że jej piersi muszą kończyć się na wysokości talii. Była obrzydliwa. Stała właśnie przed Alicją, demonstrując gigantyczne pantalony. - To były kiedyś moje majtki - zaśmiała się filuternie, jakby występowała w telewizji. Alicja pstryknęła kilka zdjęć, bo Czarownica najwyraźniej tego od niej oczekiwała. Znów coś spadło i dziewczyna po raz kolejny wzdrygnęła się przestraszona. - Nie bój się, dziecko. To tylko duchy - wyjaśniła

dobrotliwie. - Pokażę ci moje spodnie! Alicja spędziła u kobiety dwie godziny. Wyszła ledwo żywa od smrodu i braku przepływu powietrza. Zamyślona nie zauważyła, że ktoś za nią idzie. Dopiero gdy szukała kluczyków w torebce, poczuła czyjeś spojrzenie i prawie krzyknęła przerażona. Jakiś ćpun się za nią przypalętał. - Szefowa, mam dobry towar. Bierzesz? - chłopak wyglądał na trzynaście lat. - Nie, dzięki - wreszcie wyciągnęła kluczyki. - Naprawdę pierwsza klasa. Nowość! - Ciągnij się, brudasie - wsiadła do samochodu i odjechała z piskiem opon. W międzyczasie pogratulowała sobie elokwencji. Ruszając w kierunku centrum Szarpanie, wymacała ręką komórkę w torebce. Naczelny dzwonił. Połączyła się z nim. - Dzwoniłeś? - Cześć, daleko masz do szpitala? - Nie, a co? - Zajedź na oddział ratunkowy. Podobno kolejne osoby straciły przytomność. Rozpytaj lekarzy, może rodziny coś ci powiedzą. - OK. Coś jeszcze? - Właściwie tak... Alicja przewróciła oczami. Po co pytała? - Pojedziesz do domu kultury na Szkolnej? Wieczór z poezją czy coś takiego. Fotka i dwadzieścia wierszy. - Wyślij kogoś innego. - Nikt nie może. Alicja, dosłownie dziesięć minut ijuż cię tam nie ma. - Dobra, ale policzysz mi podwójnie, bo te spędy obrażają moją inteligencję. - A dobre słowo szefa nie wystarczy? - Nie. Marczuk chodził po dachach bez zabezpieczeń. Uważał, że jak komuś potrzebne dekarskie szelki, to w ogóle nie powinien na niego wchodzić. Swoim pomocnikom nigdy nie pozwalał pracować na wysokości. Nikomu nie ufał i nie chciał za nikogo

odpowiadać. Jeśli miał akurat jakiegoś protegowanego wójta pod swoimi skrzydłami, ten najczęściej rozładowywał samochód i podawał materiały. Drugi dzień pracował jednak sam. Kończył już na dziś i zbierał narzędzia z dachu, gdy zauważył nadjeżdżającego forda focusa. Samochód kierował się w stronę domu kultury. Marczuk wiedział, że wójt nie będzie zadowolony, jeśli zobaczy, że łamane są tu wszelkie przepisy BHP, zszedł więc pod drabinie i wziął się za pakowanie sprzętu do busa. Wójt jeździł focusem od niedawna, ale mial chrapkę na Toyotę RAV4. Nie mógł jej jednak kupić teraz, przed wyborami, bo ludzie by go zjedli. Z focusa praktycznie wyleciał w stronę Marczuka. - Marczuk, mów mi zaraz, o czym gadałeś z tą dziennikarką od siedmiu boleści! - krzyczał, machając mu przed nosem gazetą. Marczuk spokojnie wziął do ręki ostatnie wydanie „Nowin”, odszukał kontrowersyjny artykuł i zaczął czytać. Jak się dowiedział z tekstu, feralnego dnia Robak przebywał w domu wójta, gdzie zresztą mieszka. Jego żona była akurat w łazience na parterze, gdy usłyszała hałas w sypialni, która mieści się piętro wyżej. Podbiegła czym prędzej i zastała męża leżącego na podłodze. Byl nieprzytomny. Zaczęła go cucić poprzez bicie po twarzy i polewanie wodą, a kiedy zabiegi nie pomogły, zadzwoniła do ojca. Ten wezwał pogotowie. Marczuk domyślił się, że opisany przebieg wydarzeń faktycznie mógł mieć miejsce, bo dziennikarka cytowała rzecznika policji. Nie zdziwiło go, że Mariolka Robaczyńska zadzwoniła do ojca zamiast na pogotowie. W dalszej części artykułu pojawiło się wiele spekulacji na temat przyczyny utraty przytomności przez Robaka. W związku z tym, że ani policja, ani szpital, ani rodzina Robaka, w tym wójt, nie zechcieli dzielić się z gazetą swoimi przypuszczeniami, autorka tekstu powołała się na dość naciągane opinie mieszkańców gminy o tym, że Robak zażywał narkotyki i zapewne przedawkował. Marczuk wzdrygnął się na widok swojego nazwiska w