uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 861 675
  • Obserwuję816
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 102 611

Małgorzata Musierowicz - Bambolandia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :501.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Małgorzata Musierowicz - Bambolandia.pdf

uzavrano EBooki M Malgorzata Musierowicz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 88 stron)

Małgorzata Musierowicz BAMBOLANDIA Projekt okładki i ilustracje Małgorzata Musierowicz Copyright by Małgorzata Musierowicz 1992 ISBN 83-85656-04-9 Wielkie, białe zębiska i jaskraworóżowy ozór. Oto co było w paszczy smoka. Paszcza była szeroko rozwarta. Smok spał. Leżał na balkonie i spał jak zabity. Łapy skrzyżował na brzuchu, nogę założył na nogę. I okropnie chrapał i warczał przez sen. Może śniły mu się walki powietrzne? Pod głową miał poduszkę. Przykryty był kołdrą. A spod kołdry, nieco przykrótkiej, wystawały zielone, gołe paluszki jego stóp. Przyleciał do Poznania tej właśnie nocy razem z Andrzejem i Zosią. Podczas gdy dzieci witały się z rodzicami, on usiadł na balkonie, kiwnął się i zasnął. I spał bez przerwy aż do tej pory. Była już szósta rano. Przed dom zajechała śmieciarka. A wszyscy wiemy, jak to hałasuje. Smok poderwał się, usiadł, otworzył oczy i ryknął: - Uhu-o! Gdzie? I co! Kiedy otworzył oczy, zdumiał się ogromnie. Patrzał wokół ogłupiałym spojrzeniem, oglądał drzwi balkonu, czerwone skrzynki z żółtymi nasturcjami, srebrzystą konewkę i pasiaste koszulki, które suszyły się na sznurku. - Co to jest, u licha? - mruknął do siebie. Przez noc zupełnie zapomniał, gdzie się znajduje. Wyciągnął łapę i ostrożnie dotknął palcem jednej z koszulek. Właśnie w tej chwili poranne słońce zajrzało na balkon. Smok zmarszczył się i kichnął potężnie. Drzwi balkonu, uchylone na noc, rozwarły się z nagłym trzaskiem jak od uderzenia wichury. W pokoju obudziły się dzieci. Andrzej spojrzał na Zosię. Zosia spojrzała na balkon. I natychmiast wyskoczyli oboje z łóżek. - O - powiedział smok ochrypłym basem, patrząc na dzieci w różowych piżamach. - Co ja widzę, o rety? Co to znów za pulpety? Smokowi bardzo często rymowało się to, co mówił. Dzieci nie miały odwagi spytać go, czy układa on te rymy celowo, czy przypadkiem. Bo to wcale nie był smok łagodny i miły. 0, nie. Niewiele brakowało, a byłby pożarł Andrzeja w czasie poprzedniej podróży. Na szczęście, Zosia nauczyła go jeść krówki śmietankowe i odtąd smok zupełnie oszalał na punkcie cukierków. Właśnie dlatego przyleciał do Poznania. Ale tego poranka smok nie wyglądał na miłośnika słodyczy. Wyglądał raczej na kogoś, kto ma ochotę na porządne mięsne śniadanie. Obejrzał od stóp do głów Andrzeja, potem Zosię, a minę miał taką, jakby oglądał najlepsze smakołyki. Oblizał się zamaszyście i mokro, a potem zatarł łapy. - Jak widzę pulchną dziewczynkę, to zaraz przełykam ślinkę - wyszeptał do siebie. - Zjadłbym też tego chłopczynę, choć tłuszczu ma odrobinę. - Ej! - powiedział Andrzej i ujął się pod boki. Był chłopcem ośmioletnim, lecz niezwykle dzielnym. - Tylko nie zaczynaj! - Czego, kolego? - spytał smok przymilnie. - No, wiesz przecież. Pamiętaj, że ty teraz wolisz śmietankowe krówki. - Ach! Ach! Ach! - zawołał smok. - Krówki! Dawajcie no krówek dużo, słodycze bardzo mi służą!

Zosia wyjęła z szafki paczkę cukierków. - Proszę. - Dziękuję! - krzyknął smok i zaczął wyławiać krówki z woreczka. Łykał je od razu, nawet nie rozwijając papierków. - Uch! - wymamrotał z pełną paszczą. - Dobre, ale mało. Jeszcze by się chciało. W pokoju dzieci głośno skrzypnęły drzwi szafy. Stuknęły małe pazurki i na podłogę wyskoczył czerwony ptak. Był to Wicio, przyjaciel Andrzeja, poznany w poprzedniej podróży. Wicio umiał mówić, lecz nie na wiele mu się to przydawało, ponieważ był bardzo tchórzliwy. Kiedy skończył przeciągać się i muskać dziobem piórka, spojrzał przypadkiem na balkon i pisnął ujrzawszy, że smok się obudził. Zaraz potem drzwi pokoju otworzyły się i weszła mama Andrzeja i Zosi, już ubrana, przepasana fartuchem. - Dzieci! - powiedziała. - Myjcie się! Zaraz śniadanie! Ujrzała siedzącego smoka i przestraszyła się. - Oj! - powiedziała. - On już się obudził? Jaki wielki! Smok podniósł się odrzucając kołdrę szerokim gestem. Wlazł do pokoju, ukłonił się nisko, po czym ujął rękę mamy i złożył na niej mokry pocałunek. - Bambolczyk - przedstawił się uprzejmie. Mama wydała okrzyk i podskoczyła nerwowo. - Uhm, pulpecik - wymruczał smok zachwyconym głosem, oglądając mamę, która bynajmniej nie była chuda. - Powiedz mi, kochanie, co dziś na śniadanie? - Se-se-serek - wyjąkała mama przestraszona. - Dzie-dzieci, do łazienki! Wyrwała rękę smokowi, wypchnęła Zosię i Andrzeja za drzwi i oparła się 0 nie plecami. - Nie wiedziałam, że potrafi pan mówić - rzekła do smoka. - Za-zaraz poprosimy pana na śniadanie. Lubi pan jajka na miękko? - Lubię - wymruczał smok, patrząc na mamę coraz bardziej łakomie. - Lubię, żeby jedzenie było mięciutkie i tłuściutkie. I dużo. Dużo. W tej chwili za mamą uchyliły się drzwi. Mama odsunęła się - do pokoju wszedł tato Andrzeja i Zosi. Ubrany był w letnią piżamę i kapcie. - Co tu się dzieje? - spytał. Spojrzał na mamę. - Coś ty taka blada? Mama uśmiechnęła się z wysiłkiem i wskazała smoka. - Ach, tak - mruknął tatuś patrząc badawczo. - No, no. Smok z niesmakiem oglądał tatę, który wcale nie był tłuściutki. Z krótkich spodni piżamy wystawały tatusiowe nogi - owłosione i kościste. Szczupła twarz porośnięta była gęstą czarną brodą. - Pan kosmaty, proszę taty - zauważył smok. - Och! - zdumiał się tatuś. - To zwierzę mówi?! - Wła-właśnie - jęknęła mama. - Czy mówię?! - zdenerwował się smok. - Dlaczego miałbym nie mówić? Inteligencją dorównuję panu, a panią z pewnością przewyższam! - Hola, za pozwoleniem - zaczął tatuś. - Jestem poetą - przerwał mu smok. - W moim kraju zajmuję stanowisko doradcy księcia. Moje nazwisko Bambolczyk. Zna pan książkę „W locie 1 w pocie kuł się mój znój"? - Nie - twardo odparł tatuś. - Ja ją napisałem. Ja! Poetom należy się cześć. A teraz chodźmy coś zjeść. Ble-ble. - Coś takiego - powiedział tatuś. - Ha, trudno ... Przyjaciele naszych dzieci są naszymi przyjaciółmi! Prosimy do stołu, cóż począć? - Nieapetyczny, lecz sympatyczny - mruknął smok do siebie - Już idę! - zawołał głośno. - Wpadnę tylko na chwilę do łazienki. Czy nie znajdzie się u państwa jakaś większa szczotka? Mam zwyczaj, kochana, myć zęby od rana. Czyścioszek ze mnie! Smok pławił się w wannie i zachwycony oblewał się płynem do kąpieli. Mama w tym czasie szukała szczotki. Ale nie znalazła nic odpowiedniego. Powiedziała to smokowi przez drzwi łazienki. a W odpowiedzi usłyszała tylko bulgotanie. Długo tak smok bulgotał i pluskał, wreszcie woda w wannie wystygła, i to go skłoniło do wyjścia. Wytarł się wszystkimi ręcznikami, jakie znalazł

w łazience, i przywdział na powrót swój granatowy szlafrok w białe groszki 7 oraz jedwabny biały szalik. ( W tym właśnie stroju wyleciał przez okno swej sypialni, ściągając Andrzeja - i od tamtego czasu nie miał okazji się przebrać.) Tymczasem mama nakrywała do stołu, a tato wypytywał dzieci, gdzie poznały smoka. - Na naszej ostatniej wyprawie - wyjaśnił Andrzej. - Omal mnie nie nie pożarł. - Kto?! - zdenerwował się tatuś. - Smok. Ale potem się poprawił. Kiedy powietrzni piraci porwali Zośkę, on pokazał mi ich jaskinię. - Porwano Zośkę! - tatuś aż podskoczył na krześle. - I co to za piraci!? - Nie tacy źli - uspakajał tatę Andrzej. - Nawet lecieli z nami do Poznania, ale nad miastem zaczęli kaszleć z powodu spalin i zaraz wrócili do dżungli. - Szkoda, że ten zielony mądrala nie chciał wracać - tu tatuś nagle złapał się za głowę - Co ja słyszę?! Byliście w dżungli?! - Tak. Wszystko jest opisane w książce „Czerwony helikopter". Czy mogę już zacząć jeść? - spytał Andrzej. - Bo mi burczy w brzuchu. - Poczekaj na mamę. No i na tego tam ... wierszokletę. - O mnie mowa? - spytał zimno smok, znienacka ukazując się w drzwiach jadalni. - Już jestem. Choć wielki i ciężki, smok poruszał się bezszelestnie. Jego bose stopy, pokryte zieloną łuską, ledwie dotykały podłogi. Sunął niemal w powietrzu, pomagając sobie lekkim ruchem błoniastych skrzydełek, które wystawały mu na plecach przez specjalne otworki w szlafroku. Tatuś zmieszał się. Postanowił pamiętać o tej właściwości smoka. Ciekaw był też, od jak dawna smok stał za drzwiami i ile usłyszał z tego, co 0 nim mówiono. „Jeśli słyszał, będzie obrażony" - pomyślał tatuś. Spojrzał na smoka, ale ten miał minę całkiem obojętną. Tatuś jednakże zaczął sobie przypominać, jakie zna chwyty dżudo i czy przypadkiem nie ma w domu jakiejś broni. Smok uśmiechnął się krzywo i zasiadł przy stole. Krzesło ugięło się 1 skrzypnęło pod jego ciężarem. - Śliczna pogoda - zauważył. - Owszem - przyznał tatuś i spojrzał na ścianę, gdzie wisiała stara ozdobna szabla. Niestety, była już zupełnie tępa ze starości. - Miejmy nadzieję - powiedział tatuś spokojnie - że lato będzie ładne. - A w zeszłym to wciąż padało. Ble-ble - powiedział smok i ściągnął z talerzyka plasterek żółtego sera. - Padało. Co to znaczy „ble-ble"? - spytał tatuś. - Ach, nic, nic. A zimą - rzekł smok - sypał śnieg. Dobrze się stało, że weszła mama, bo rozmowa o pogodzie stawała się coraz bardziej nudna. 8 Mama niosła oburącz ciężką tacę, na której stał słoik z galaretką porzeczkową, miseczka miodu, dzbanek z kawą i kubki z mlekiem, a także wielka micha z jajecznicą dla smoka. Smok ożywił się widocznie i przysunął krzesło bliżej stołu. Zadzwoniły łyżeczki, zagrzechotała porcelana, zaciurkała kawa nalewana do filiżanek. Zwabiony tymi miłymi odgłosami, ptak Wicio wyjrzał zza drzwi dziecięcego pokoju. - Kawa? Owszem, poproszę - mówił właśnie smok.- Mleka od dawna nie znoszę. - Kto nie pije mleka - surowo powiedział tatuś - ten z całą pewnością będzie miał dziurawe zęby. Dzieci, proszę nie odsuwać kubeczków. - Powiem szczerze, że nie wierzę - zaśmiał się bezczelnie smok. - Spójrz do mojej gęby, jakie ja mam zęby! - i rozdziawił nagle paszczę przed nosem mamusi. Ukazały się dwa rzędy wielkich, lśniących, białych i ostrych jak noże kłów, siekaczy i zębów trzonowych.

Tatuś też zajrzał. - He-he - powiedział. No i proszę! Ma pan dziurkę w dolnym trzonowcu. Smok z trzaskiem zamknął paszczę. - Nie wierzę - obraził się. - A jednak - rzekł tatuś nie bez zadowolenia. - Jednak widziałem na własne oczy. Dziurka. - Duża? - Niczego sobie. Jak pięść - powiedział tatuś. - Może mleka? - O, nie - powiedział smok i na złość tacie wsypał sobie do paszczy wszystkie kostki cukru, jakie były w cukiernicy. Pogryzł je, patrząc wyzywająco na tatusia i przytupując nogą. Twardy cukier przeraźliwie zgrzytał mu w zębach. Wicio skorzystał z tego, że smok był zajęty, i przesunął się trwożnie za jego plecami. Ukłonił się grzecznie rodzicom, podfrunął w górę i przysiadł na oparciu krzesła, tuż za ramieniem Andrzeja. - No, Wiciu, co byś zjadł? - spytał chłopiec. - Proszę o mleko - szepnął Wicio wstydliwie. - Chcę mieć zdrowe zęby. - Hu-hu-hu! - ryknął smok nagłym śmiechem. - No, powiedzcie sami, czy są ptaki z zębami?! - i rozbawiony jadł jajecznicę, przegryzając pięcioma bułkami, potem wlał sobie do paszczy całą galaretkę porzeczkową, spytał: - Czy można? - i nie czekając odpowiedzi, siorbnął potężnie ze stojącej obok talerza miseczki. - U, miodek, pyszności - zdążył tylko powiedzieć. I nagle znieruchomiał. Na jego zielonym obliczu widać było przez chwilę zdumienie i gniew. A potem pojawił się grymas bólu. - Auuuuuu! - zawył smok takim głosem, że wszystkich ciarki przeszły. - Co się stało? - zawołali razem. - Okłopne, okłopne! - wybełkotał smok. Łzy ukazały się w jego wyłupiastych oczach. - Ojej, ojej, łatunku! - Czy coś pana boli? - spytała mama, klepiąc smoka po łapie. - Taaak! - zawył smok. - 0, łany! Ząb! Mój ząb! - No, no - powiedział tatuś. - Wygląda mi to na zapalenie. - Tak, porządne zapalenie - przytaknęła mama. - Zapalenie, zapalenie, na pewno - odezwał się Wicio, który nagle poczuł przypływ odwagi. - Zapalenie?! - przeraził się smok. - Au, parzy! Ale przecież ja nie łuszałem zapałek! - Może to nie zapalenie - rozważał tatuś. - Czy od ciepłego boli? - Spłóbuję - rzekł smok i łyknął gorącej kawy. - Eheuuu! - ryknął. - A więc boli - odgadł tatuś. - A od zimnego? Smok z sykiem wciągnął powietrze. - liiii - zakwiczał. - Ach, łatunku, łatunku! - Kochanie, co zrobimy z panem Bambolczykiem? - spytał tatuś patrząc na mamę. - Zaprowadzimy go do babuni - odpowiedziała mama. - Ja już nie mam babuni - zapłakał smok. - Od dawna. - A my mamy. Nawet dwie - pochwaliła się Zosia. - Płoszę, co za niespławiedliwość - wyszlochał smok. - Boli mnie ząbek, babuni nie mam, a inni, zdłowi, to mają po dwie babunie. Załaz, a po co ja mam iść do waszej babuni? - Ona jest stomatologiem - wyjaśnił Andrzej. - Stoma ... czym? spytał smok, trzymając się za policzek. - ... tologiem. Zęby leczy. - Nigdy! - jęknął smok. - Płoszę mnie nie namawiać! Ja się okłopnie boję lekarzy! Na pewno samo mi przejdzie. Płoszę tylko o dwadzieścia tabletek przeciwbólowych. - Zrobię panu trochę naparu z szałwi - powiedziała mama współczująco. - Ale to pomoże tylko na krótko. Powinien pan jednak pójść ... Cicho! - ryknął smok strasznym głosem. - Kto piśnie o stoma-stoma-stoma..lodzę, tego pogłyzę do kłwi! - w tej chwili jego

groźny głos załamał się i smok po prostu oklapł. Siedział tylko przy stole, przyciskał policzek łapą, kiwał się z bólu, a łzy kapały mu wprost do filiżanki z kawą. Mama - jak każda mama - bardzo dobrze umiała zajmować się chorymi. Zaraz też poczęła się uwijać - podprowadziła smoka do tapczana i pomo- 10 gła mu się położyć. Potem przykryła go kocem i podała szklankę wody do popicia tabletek przeciwbólowych. Wreszcie poszła do kuchni, by przygotować napar z szałwi. W tym czasie smok, zmęczony płaczem i bólem, zasnął nagle, przyciskając poduszkę do policzka. Tatuś uznał, że smok będzie niegroźny przynajmniej przez dwie.godziny. Postanowił więc ubrać się i mimo wszystko pójść do pracy. - Kochanie - powiedział do mamy, wychodząc. - W razie czego zaraz po mnie dzwoń. Zresztą postaram się wrócić jak najszybciej. I wyszedł. Nie domyślał się nawet, że gdy wróci, nie zastanie już w domu ani smoka, ani dzieci. Smok spał. Andrzej i Zosia bawili się w swoim pokoju. Wicio oglądał akwarium Andrzeja. A tymczasem wysoko, nad miastem, unosząc się jak szybowiec w podmuchach wiatru, krążył mały zielony punkcik. Przynajmniej z ziemi wydawał się punkcikiem. Widziany z bliska, okazałby się małym smokiem, wzrostu mniej więcej ośmioletniego chłopca. Krążył nad miastem, to zniżał się, to wzlatywał wysoko, przysłaniał oczy łapką i wytężał wzrok. Przeleciał nad błyszczącą, szaroniebieską wstęgą rzeki Warty, zniżył lot na Starym Miastem i omal nie zawadził o szczyt ratuszowej wieży. Potem pofrunął ulicą Fredry, zatykając nos z powodu spalin i kurzu, które wzbiły się wysoko, aż pod chmury. Szukał kogoś i wypatrywał - i wciąż nie mógł znaleźć. Już kilka razy mama zaglądała do pokoju, ale widząc, że smok śpi, wracała do kuchni i zmniejszała ogień pod garnuszkiem z szałwią. Dzieci zdążyły już zjeść drugie śniadanie i nawet zbudować wielkie miasto z klocków. Wicio siedział na balkonie i wygrzewał piórka w słońcu. Wreszcie około dziesiątej smok westchnął, chrapnął i obudził się. - Ha! - krzyknął radośnie, przesuwając jęzorem po zębach. - No i co? Nie mówiłem? Nie boli mnie! Nic a nic! Dzieci porzuciły klocki i wpadły do pokoju. - Przestało boleć! - zawiadomił je smok z radosnym uśmiechem. 11 - A mówiłem, żadnych lekarzy! Oj, jak świetnie się czuję, kiedy mnie w zębie nie kłuje! Ledwie to powiedział, ząb zaczął boleć. Pewnie od zimnego powietrza. Smok znieruchomiał, oczy zrobiły mu się szkliste, zielone usta skrzywiły się w podkówkę. - Boli? - domyśliły się dzieci. Smok skinął ostrożnie głową i złapał się za policzek. - Bardzo? Smok kiwnął głową jeszcze ostrożniej. - No to do stomatologa? zaproponował Andrzej. Smok jęknął i kiwnął brodą prawie niedostrzegalnie. - A to się babunia zdziwi - powiedziała Zosia, ujęła smoka za łapę i pociągnęła w kierunku drzwi. Andrzej wziął Wicia z balkonu i poszedł za nimi. Ulica Słowackiego jest na ogół dosyć spokojna. Samochody przejeżdżają tędy niezbyt szybko, od czasu do czasu trafi się jakiś motocykl, z rzadka ciężarówka.

Ale smok Bombolczyk miał wrażenie, że wokół panuje wściekły hałas. Przyzwyczajony był do wspaniałej ciszy lasów tropikalnych. A poza tym ząb go bolał tak strasznie, że biedaczysko czuł w głowie przenikliwe łupnięcie za każdym choćby najmniejszym odgłosem z ulicy. Pokazał na migi, (bo bał się już otwierać usta) że chce pofrunąć, niosąc Zosię i Andrzeja na grzbiecie. Ale ledwie uniósł się trochę, chłodny powiew musnął jego policzki. Chory ząb zabolał tak wściekle, że nieszczęsny smok musiał przysiąść na chodniku, bo go całkiem zamroczyło. Do szpitala, w którym pracowała babcia, można było dojechać tramwajem. Dzieci zaprowadziły więc smoka na przystanek przy ulicy Roosevelta. Ale na widok tramwaju smok zaczął się dziwnie zachowywać: jęknął, zatkał uszy, zakręcił się w kółko, a potem pobiegł kłusem przez tłum ludzi na przystanku. Dzieci za nim. A za nimi Wicio. - Stój! Stój - wołał Andrzej widząc, jak Bambolczyk pędzi wprost na ruchliwą jezdnię przed hotelem „Merkury". Smok nie słuchał, tylko gnał rozpaczliwie naprzód, potrącając dziewczynkę z pieskiem, panią z siatkami, pana z gazetą i dwie kumoszki z wózkiem dziecięcym. - 0, smok! - pisnęła dziewczynka, a pies kwiknął prosięcym głosem, kiedy Bambolczyk przydeptał mu ogon. - Skąd, jaki smok, aktora przebrali! - zawołała pani z siatkami. - Na 12 pewno kręcą film. - O kosmosie - dodał pan z gazetą. - To zielone to kosmita. - Coś pan!? - zakrzyczały kumoszki z wózkiem. - Toż to krokodyl! Na pewno uciekł z zoo! - Krokodyla pani nie widziała? Mówię pani, to ma być Marsjanin. Smok dopadł łańcucha, dzielącego wysepkę przystanku od jezdni pełnej rozpędzonych samochodów. - Hej, no dokąd tak pędzisz? - wysapał Andrzej, dobiegając do smoka i łapiąc go za rękaw. Zosia, szybciutko oddychając, stanęła obok, łapiąc go za drugi łokieć. Ptak Wicio przysiadł na słupku i skrzeczał coś ironicznie. - Tłamwaj - wymamrotał smok, zakrywając paszczę łapą. - Stłasznie łyczy, hałasuje. Ja zgiełku nie wytrzymuję. - Pojedziemy taksówką! - Wolę - mruknął smok, oszczędnie uchylając górną wargę. Ząb szarpnął go widocznie nowym bólem, bo biedak aż przysiadł. Na postoju taksówek stały tylko cztery osoby. Wszystkie gapiły się na smoka i cierpliwie czekały na taksówki, których na razie nie było widać. Wreszcie po dziesięciu minutach nadjechał biały fiat. Pani w czerwonej sukni, pierwsza w kolejce, powiedziała: - Proszę, proszę, niech jedzie ten pan - i wskazała na smoka. - To jakiś zagraniczniak - wyjaśniła. - Niech nie stoi. Oni tam są nie przyzwyczajeni. - Słusznie, słusznie - zgodzili się inni. Smok nic nie powiedział, tylko skrzywił się w bolesnym uśmiechu, uścisnął dłoń pani w czerwonej sukni i wsiadł do taksówki. Za nim dzieci i Wicio. - To zagraniczni cyrkowcy - wyjaśniła ludziom pani w czerwonej sukni. - Te małe to wcale nie dzieci. To karzełki. A ten ptak to papuga. Wicio już był w głębi samochodu, kiedy usłyszał słowa owej pani. Wyleciał z niego jak czerwona kula. - Papuga? - spytał z ironią. - Papuga?! Coś podobnego! Pochodzę z rodziny gawronów, proszę pani! - furknął ze złością i wrócił do samochodu, zostawiając panią całkowicie zdumioną, z otwartymi ustami. - Prosimy do szpitala na Przybyszewskiego - powiedział Andrzej do kierowcy.

I pojechali. Wysoko na niebie polatywał wciąż mały punkcik. Nieduży smok wypatrywał kogoś na ulicach Poznania - bez skutku. A tymczasem taksówka zajechała na ulicę Przybyszewskiego i stanęła 14 przed budynkiem szpitala. Smok pogmerał w kieszeni szlafroka, wyjął z niej złotą monetę i wręczył kierowcy. - Łeszta dla pana - odważył się powiedzieć, ale ząb łupnął go znowu. Smok jęknął, złapał się za policzek i zamilkł na dobre. Portier w budce przy wejścu do szpitala wychylił się przez okienko. - Dzień odwiedzin jutro! - zawołał i nagle zamilkł. Znieruchomiał ze zdziwienia i nie mógł powiedzieć ani słowa. Nie co dzień widuje się smoki w szlafrokach wchodzące do szpitala. Pomyślał, że może to pacjent cierpiący na dziwną chorobę - i zaczął sobie przypominać, co wie o czerwonce, żółtaczce i białaczce - ale nic mu się nie zgadzało, ponieważ dziwny pacjent był zielony. Tymczasem dzieci, smok i Wicio byli już w windzie i jechali na trzecie piętro. Babunia stała właśnie przy fotelu dentystycznym i wierciła w zębie jakiemuś niecierpliwemu pacjentowi. - Dzień dobry, babciu! powiedział Andrzej od progu. Babcia spojrzała w stronę drzwi i ujrzawszy smoka, ze zdumienia omal nie zapomniała wyłączyć wiertła. Opamiętała się natychmiast, wyłączyła maszynę i powiedział do pacjenta. - Chwileczkę. - Chętnie poczekam - ucieszył się pacjent. - Proszę nie mówić - powiedziała babunia surowo. - Kiedy pan mówi, zamyka pan usta i zaślinia ząb. Znów trzeba będzie go suszyć. - Dobrze, już nic nie powiem - rzekł pacjet i zaślinił ząb. Babunia ujęła gumową gruszkę i podmuchała nią pacjentowi prosto w otwarte usta. - A teraz proszę nie zamykać - powiedziała. - Dzieci, wyjdźcie na korytarz. Nie przeszkadzajcie, zaraz skończę. Rzeczywiście, wyszła już po pięciu minutach, a za nią pacjent - uśmiechnięty i zadowolony. - Dziękuję, pani doktor, dziękuję i do widzenia - powtarzał, nie widząc dookoła siebie nic, nawet smoka. Babunia tymczasem przyjrzała się się Bambolczykowi przez okulary. - Smok - stwierdziła. - Po łacinie Draco vulgaris. Ciekawy okaz. Pigment zielony. Interesujące. Skąd wzięłyście smoka, kochane dzieci? - Sam się wziąłem - powiedział smok. I natychmiast poczuł łupnięcie w zębie. Umilkł więc i bezbronnie patrzał tylko na babunię, która stała przez chwilę w osłupieniu. Ona również nie przypuszczała, że smok umie mówić. - Boli go ząb - odezwała się Zosia. - Proszę, zrób mu plombkę. - Plombkę - powtórzył smok z jękiem. 15 - A, doskonale - ucieszyła się babunia. - Po raz pierwszy w życiu będę leczyć smoka.. Proszę za mną. I weszła do gabinetu. W gabinecie dentystycznym pachnie bardzo szczególnie. Pod ścianami stoją oszklone szafki z błyszczącymi narzędziami, wśród których nie brak strzykawek. Błękitno-fioletowym ogniem płoną palniki spirytusowe, brzęczą maszyny do borowania. Nic nowego dla Andrzeja i Zosi. Byli już nieraz w gabinecie dentystycznym i nie bali się wcale. Ale Tchórzliwy Wicio poczuł się tu bardzo źle, choć, jak wiadomo, nie miał ani jednego zęba. Powiedział, że woli poczekać obok, i wyskoczył czym prędzej na korytarz. Stamtąd lękliwie wyglądał jednym oczkiem, by sprawdzić co się dzieje. Smok Bambolczyk zaś był tak udręczony bólem, że właściwie wszystko mu było jedno. - Proszę na fotel! - powiedziała babunia. - Proszę otworzyć usta ... to

jest .. paszczę. Aha, dziura jest bardzo duża. - Postukała w chory ząb metalowym haczykiem. - Aaaaaa! - ryknął smok, aż mury szpitala zatrzęsły się od fundamentów po dach. - Aż tak boli? - zdziwiła się babunia. - Aż tak to nie - powiedział smok, trzymając się za policzek. - Ale w ogóle to boli. Ja nie chcę, żeby mi pani wierciła w tym zębie. Ja się boję. I już. - To mówiąc, stanowczym ruchem podniósł się z fotela i odszedł na bezpieczną odległość. - Tak, tak - powiedziała babunia, która już nieraz widywała podobne zachowanie. - A więc mamy bojaźliwego pacjenta. Andrzejku, chodź, pokażemy smokowi, jak się leczy zęby. - Dobra - zgodził się Andrzej. Miał właśnie jeden taki ząb, któremu przydałaby się maleńka plomba. Więc usiadł w fotelu dentystycznym, a babunia szybko, zręcznie i bezboleśnie wyczyściła wiertłem dziurę w zębie, zaplombowała i polała ciepłym woskiem. Trwało to niedługo. Smok Bambolczyk przez cały czas przesuwał się coraz bliżej fotela, wreszcie stanął tuż za plecami babuni i zaglądał do buzi Andrzeja. Ponieważ chłopiec siedział spokojnie i wyglądał na zadowolonego, smok przestał się bać. - Dlaczego go nie boli? - spytał basem. - Bo dziura w zębie była jeszcze maleńka - wyjaśniła babunia. - Bolą na ogół zęby zaniedbane. Czy pan jadł ostatnio dużo słodyczy? 16 - Ostatnio tak - przyznał smok. - A mył pan starannie zęby? - O, nie, ale to dlatego, że zapomniałem szczotki ... - A mleko pan pije? - spytała babunia. Smok milczał zgnębiony. - Wszystko jasne! - babunia odpięła serwetkę z szyi wnuka. - No, gotowe. A teraz kolej na pana smoka. - Dobra, spłóbujmy jeszcze raz - zgodził się Bambolczyk. - Ale nie będzie bolało? - Nie będzie - zapewniła go babunia. Wyjęła z szafki podłużne szklane naczynie z metalowym dziobkiem. Przycisnęła ten dziobek i rozpyliła w otwartej paszczęce smoka chłodny płyn o pomarańczowym zapachu. - Mniam! Oranżadka! - ucieszył się smok oblizując wargi. Przesunął językiem po zębach. - Co to? - zdziwił się. - Nie boli! Babunia stuknęła w chory ząb metalowym narzędziem. - Au! - ryknął smok okropnym głosem. - Boli? - zdziwiła się babunia. - Nie, ani trochę - odparł smok pogodnie. - To dlaczego pan ryczy? - Na wszelki wypadek. Dlaczego mnie nie boli? - Lekarstwo działa. Teraz możemy stukać w ząb, wiercić, plombować, nic pan nie poczuje. - Ale po co mamy stukać, wiełcić i plombować? - zdziwił się smok. - Przecież mnie już nic nie boli! Jestem zdłów! Dziękuję i żegnam. Daremnie babunia starała się wytłumaczyć, że nie zaplombowana dziura w zębie będzie się powiększać i że lekarstwo wkrótce przestanie działać, a ząb na pewno znów zacznie boleć, tylko o wiele mocniej - wszystko nie zdało się na nic. Smok zaparł się w fotelu, obiema łapami zacisnął paszczę i żadną siłą nie można go było skłonić, by pozwolił sobie wiercić w zębie. Niespodziewanie babunię wezwano do chorego, który prosił o zastrzyk. Wyszła spiesznie z gabinetu, mówiąc, że daje dzieciom trzy minuty na przekonanie smoka. Gdy zamknęły się za nią drzwi, rozległ się nagle zdyszany cienki głosik od strony okna: - Część stryju! Wszyscy spojrzeli w okno i zobaczyli stojącego na parapecie małego smoka w dżinasach, podkoszulku i granatowych tenisówkach.

- Całe szczęście, że stryjo ryknął - zauważył smoczek, sfruwając lekko do wnętrza gabinetu. - Po tym ryku to bym stryja poznał na końcu świata. 17 Latałem pół dnia nad miastem i już myślałem, że stryja nie odnajdę, ble-ble. Andrzej i Zosia spojrzeli po sobie. Znów to „ble-ble"! Czy była w tym jakaś tajemnica? Smok wciąż ze zdumieniem wpatrywał się w malca. - Bambolo! Uściskaj mnie, bo zdaje mi się, że śnię! - zawołał wreszcie, wyciągając ramiona. - Dzień dobry, dzień dobry - kłaniał się Bombolo na wszystkie strony. - Chodźże już tu, u licha! Bambolo, no dawaj pycha! - cieszył się smok, przygarniając malca do piersi. - Ojeja, stryju - wyrwał się smoczek, który widać nie lubił rodzinnych czułości. - Stryjo tu traci czas, a tymczasem ... - To dopiero niespodzianka! - Bombolczyk zasypywał pocałunkami zniecierpliwionego Bambola. - Stryju, no niechże stryjo słucha - wywijał się spod zielonych warg Bambolo. - Tata mnie wysłał po stryja. Bo, stryju, Bambolina ... Smok znieruchomiał nagle. - Bambolina! - powtórzył z trwogą. - Bambolina, niestety ... - Co? Mów! - Bambolina została porwana. - Ach! - smok ryknął z przerażenia. Czy to może powietrzni piraci? .. - Skądże, stryju. Po co im Bambolina? Zresztą spotkałem ich po drodze. To oni mi powiedzieli, że znajdę stryja w Poznaniu. Nie, powietrzni piraci nie mieli z tym nic wspólnego. To sprawa znacznie poważniejsza. - Czyżby to miało związek z .. - zaczął smok i urwał. - Tak, chyba tak, stryju. Z „ble-ble" I znów to „ble-ble"! Andrzej i Zosia trącili się łokciami. Bambolczyk milczał boleśnie, zasłaniając oczy łapą. - Ach, Bambolinka, moja kruszyn- ka .. - szepnął wreszcie. Zosia nie mogła opanować ciekawości. - Kto to jest Bambolinka? - spytała. - To moja siostra - rzekł Bambolo. Smok Bombolczyk wyjął z kieszeni na piersiach maleńki portrecik malowany na porcelanie. Bez słowa podał go Zosi i zaraz zazdrośnie odebrał. Przez chwilę jednak dzieci zdołały dojrzeć na miniaturze jasnozieloną smoczą panienkę w białych falbankach, z różową kokardą na czubku zielonej główki. - Bambolinka - rozrzewnił się smok, całując czule portrecik. I nagle nasrożył się, a z jego nozdrzy buchnęły płomienie i dym. - No, ktokolwiek ją porwał, ze mną będzie miał do czynienia! - Tak, właśnie, stryju - wtrącił szybciutko Bambolo. - Tata właśnie prosił o pośpiech. W ogóle jest heca, bo mamy nie ma w domu już od miesiąca. Poleciała gdzieś na wakacje. Teraz połowa straży zamkowej szuka jej po całym świecie. Więc spieszmy się, stryju, bo ... 18 - Ani słowa! - majestatycznie przerwał smok Bambolczyk. - Ani jednego zbędnego słowa. Natychmiast startujemy. Przy dobrej szybkości, za kilka godzin dotrzemy do Bambolandii. Bambolandia! Straż zamkowa! Porwanie! Z tych słów powiało przygodą. - Czy my też możemy polecieć? - zawołali jednocześnie Andrzej i Zosia. - Jeśli helikopterem, to zgoda - powiedział smok, podwijając poły szlafroka i wciskając je za pasek. Potem stanął na parapecie okna i ugiął się lekko w kolanach. - Byle tylko nikt nie chciał podróżować na moich plecach. To by znacznie zwolniło mój lot. Andrzej gwizdnął na palcach i jego czarodziejski czerwony helikopter

natychmiast przyfrunął. Z warkotem wylądował na dachu szpitala. A ponieważ okno gabinetu było tuż pod dachem, Andrzej i Zosia przedostali się do helikoptera bez większego trudu. Smoczek Bombolo oświadczył, że jest już okropnie zmęczony. Woli lecieć helikopterem, niż o własnych siłach przemierzać tyle kilometrów drogą powietrzną. Wyfrunął więc przez okno tuż za Wiciem, który zresztą był tego samego zdania co on. Razem wpakowali się do helikoptera na tylne siedzenia. Toteż gdy po trzech minutach babunia weszła do gabinetu, nie zastała tam nikogo. Tylko zza okna doleciał głos Andrzeja: - Babciu! Powiedz mamie, że wrócimy na kolację! Przerażona babunia dopadła okna, chcąc ratować dzieci, zawołać, zabronić, zganić, przestrzec i skłonić do opuszczenia dachu, ale było już za późno. Smok Bambolczyk był już tylko małą, czarną plamką na tle jasnoszarych chmur, a czerwony helikopter, wesoło warcząc, oddalał się szybko, doganiając smoka. Z okienek wychyliła się mała różowa dłoń i pomachała babuni na do widzenia. - Coś takiego ... - mruknęła babunia, złapała słuchawkę telefoniczną i zadzwoniła do swojej córki (czyli mamy Andrzeja i Zosi). - Moja droga - powiedziała. - Twoje dzieci lecą dokądś helikopterem. Kazały cię zawiadomić, że wrócą na kolację. Ale jak je znam, to również dobrze możesz się ich spodziewać za tydzień. - 0, na pewno wrócą na czas - zabrzęczał w słuchawce głos mamy. Zawsze wierzyła, że w połowie najlepszej zabawy i w sercu najciekawszej przygody dzieci potrafią przypomnieć sobie, że obiecały wrócić na kolację. Nikogo z czytelników nie trzeba przekonywać, że mama była w błędzie. To babunia miała rację. Jak zwykle. 19 Pod wieczór, kiedy czerwone słońce stało już nisko nad horyzontem, a niebo było cytrynowe, pomarańczowe i malinowe, kiedy lasy nabrały odcieni śliwkowych, a morze truskawkowych, o tej właśnie porze smok Bambolczyk i helikopter przylecieli nad wyspę Bambolandię. Piękna to była kraina: góry, lasy, doliny pełne bujnych tropikalnych roślin. Dookoła morze i białe brzegi. Pośrodku wyspy piętrzył się potężny granitowy masyw skalny. Na jego szczycie zaś wznosił się ponury kamienny zamek z wieżą, basztami i fosą. Smok Bambolczyk wskazał Andrzejowi kierunek. Helikopter posłusznie skręcił i zniżył lot. Pod nimi były teraz ciemne lasy, przecięte wstążką jasnej piaszczystej drogi. Była to jedyna droga na wyspie - prowadziła od morza do zamku i kończyła się tuż przed zwodzonym mostem nad fosą. Andrzej prowadził swój helikopter pewną ręką i pilnie słuchał objaśnień smoczka Bambolo. Lecieli właśnie nad drogą i Bambolo tłumaczył, czemu nie ma więcej dróg w Bombolandii. - W naszym państwie - mówił - mieszkają wyłącznie smoki. Wszyscy mamy skrzydła, więc poruszamy się w powietrzu. Tę drogę kazał wysypać mój pradziad, kiedy paraliż dotknął go na stare lata. Nie mógł fruwać, więc tylko zażywał spacerów. Zosia popatrzyła z góry na drogę biegnącą między lasami. - Andrzejku - powiedziała nagle. - Patrz, jakiś wózek! Rzeczywiście, dwa szare cienie pchały po piasku złocisty wózek. - No, Andrzejku! - nalegała Zosia. - Uhm - mruknął brat. Właśnie wykonywał ostry zwrot i musiał uważać, bo skały spiętrzyły się przed helikopterem niebezpiecznie blisko. Za to Bambolo rzucił się do oszklonych drzwi kabiny. - Ona! - wrzasnął. - Ona! Wiozą Bambolinę! Andrzej o nic nie pytał. Wystarczyło mu tylko usłyszeć wrzask Bambola, by zrozumieć, że musi natychmiast działać. Przycisnął dźwignię, 20 i helikopter poleciał gwałtownie w dół.

Zbyt gwałtownie. Wszystkim trochę zaćmiło się w oczach i kiedy doszli do siebie na tyle, by wyjrzeć w dół, ujrzeli pod sobą już tylko pustą drogę. - Minęliśmy ich! - zaskrzeczał Wicio. - Zawracaj! Tuż na piaszczystą drogą Andrzej wykonał ryzykowny zwrot i skierował helikopter w przeciwną stronę, na spotkanie wózka. - Zauważyli nas! - wrzasnął znów Bambolo, łomocząc w szybę kabiny. - O, pędzą ile sił! Skręcają w las! Andrzej, szybko! Za późno. Lecąc z przeciwka, zdołali tylko dostrzec na gwałtownie skręcającym wózku coś zielono-białego, z różową kokardą na głowie. Jeszcze sekunda - i dwa szare stwory z wózkiem zniknęły w gęstwinach tropikalnego lasu. Zbite masy bujnych liści, gałęzi, kwiatów i pnączy skryły uciekinierów całkowicie. Z helikoptera nie można było ich dostrzec. - Ląduję! - krzyknął Andrzej. - Znajdźcie punkty orientacyjne! Bombolo i Zosia odszukali wzrokiem miejsce, gdzie uciekinierzy skryli się wśród zieleni. - Między tym żółtym krzewem a uschłą palmą! - zawołał Bombolo. - Prędzej, prędzej! Czerwony helikopter osiadł na drodze. Jeszcze wirowało jego małe srebrzyste śmigło, kiedy Bombolo i Zosia wyskoczyli na drogę i pognali w stronę uschłej palmy. Tymczasem Andrzej wyłączył silnik, wyskoczył i zasunął drzwi kabiny. - Co się dzieje? - rozległ się z góry bas smoka Bambolczyka. Widząc dziwne manewry helikoptera, zawrócił również i teraz zawisł w powietrzu trochę powyżej czubków drzew, wachlując delikatnie skrzydłami. - Jest Bambolinka! - krzyknął do niego Andrzej, osłaniając usta złożonymi rękami. - Cooooo? - z gwizdem zjechał z powietrza smok. - Gdzie? Jak?! Andrzej pokazał mu tylko Zosię i Bambola, którzy właśnie dobiegali do ściany lasu i niebawem zniknęli między żółto kwitnącym krzewem a uschłą palmą. Smok natychmiast ruszył za nimi. Pobiegł też i Andrzej, tylko ptak Wicio, ostrożny jak zwykle, wolał nie narażać się na nieznane niebezpieczeństwa. Zawołał więc z daleka do pędzącego Andrzeja: - Zostanę tu, na straży! - i spokojniutko usiadł na helikopterze, pod śmigłem. Schował dziób pod skrzydło i zamknął oczy. I zasnął - niestety. Gdyby nie zasnął, miałby szansę uratować porwaną Bambolinkę. Ale Wicio był przecież niczym innym, tylko gadającym ptakiem - tchórzliwym MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. Puchatka 8 iel. 58 88 91 Filia lir 2 Wypożyczalnia dla dzieci 21 i dosyć już zmęczonym podróżą. Więc zasnął i nie wiedział nic o świecie. Z wolna zapadał zmierzch. Pohukiwania i nawoływania poszukiwaczy oddalały się coraz bardziej w głąb lasu. A Wicio spał. Wokół panowała cisza. I nagle w tej ciszy zaszeleściły ciche, ostrożne kroki. Dał się słyszeć stłumiony skrzyp wózka. Słońce zapadało za horyzont i zaraz ciemnofioletowy mrok wypełzł spod drzew jak dym. A razem ze zmierzchem wytoczył się z lasu dziecięcy wózek pchany przez dwa małe, szaro odziane smoki. Skrzypienie kół ustało, kiedy wózek wjechał na piaszczystą drogę. Cichutko przetoczył się obok helikoptera. W wózku leżała uśpiona Bambolina - czteroletnia siostra Bambola. A Wicio spał!

Dwa małe smoki minęły helikopter, nie zauważywszy skulonego pod śmigłem ptaka. - Wykiwaliśmy ich, słowo daję! - cieszył się jeden ze smoczków. - Będą nas szukać bez końca w tamtej części lasu, a my tymczasem przejdziemy na drugą stronę drogi. Nawet nie musimy uciekać za daleko. Nie przyjdzie im do głowy, że jesteśmy po przeciwnej stronie. - A ja ci mówię - szepnął drugi smoczek - że trzeba znaleźć kryjówkę. Najlepiej gdzieś w gęstwinie. Szepcząc i popychając wózek, porywacze dotarli do przeciwnej ściany lasu i wjechawszy w wąską ścieżkę przystanęli. Gdyby Wicio nie spał ... Ale, niestety, zasnął tak mocno, że nie obudziły go ani szepty, ani chichoty, ani nawet szuranie suchej liściastej gałęzi, którą jeden ze smoczków zamiatał drogę, żeby zatrzeć ślady. Po chwili koleiny, wyryte w białym piasku, znikły zasypane i zamiecione, i już nic nie wskazywało kierunku, w którym pojechał wózek. Ostatnie skrzypnięcie kół - i wszystko ucichło. Las skrył zarówno małe smoki, jak złocisty wózek z Bambolina. Późnym wieczorem, kiedy niebo pełne było wielkich, jasnych gwiazd, czerwony helikopter wyleciał zza ciemnej ściany lasu. Migocząc światełkami, zatoczył łuk nad potężnym, ciemnym i uśpionym zamkiem, wreszcie łagodnie osiadł na jego wewnętrznym dziedzińcu. Teraz już i smok Bambolczyk siedział w kabinie. Był zbyt zmęczony, by lecieć o własnych siłach. Zresztą, zmęczeni i przygnębieni byli wszyscy - poszukiwania trwały tak długo i nie zdały się na nic. Daremnie przedzierali się przez gęstwinę, daremnie kaleczyli dłonie kolczastymi 22 gałęziami, próżno zaglądali pod każdy niemal krzaczek. Bambolina i porywacze znikli! Toteż po wylądowaniu siedzieli przez chwilę bez ruchu w przytulnej kabinie helikoptera. Nikt nic nie mówił, i właściwie nikomu nie chciało się wysiąść. Dopiero Wicio, który był wesoły, bo świetnie się wyspał, przerwał milczenie: - Co myślicie o kolacji? - spytał i wszyscy naraz poczuli, jak napływa im do ust ślinka. - O! - powiedział Bambolczyk. - Ten ptaszek ma rację, chodźmy na kolację. Oczywiście zapraszam i na nocleg. Wzdychając i powłócząc nogami, zmęczona gromadka weszła po szerokich kamiennych schodach. U ich szczytu wznosiła się brama, a przed bramą stał mały, złośliwy smok w zbroi strażnika. - Do kogo? - spytał. - Proszę o przepustkę. Ble-ble. - To ja, Bambolo, i mój stryj, i nasi goście. - Jacy goście? Niech okażą przepustkę. Ble-ble. - Nasi goście, przyjacielu - wtrącił basem smok Bambolczyk - nie potrzebują przepustek. Są bardzo zasłużeni w sprawie poszukiwania Bamboliny. - A ja i tak ich nie wpuszczę. Przepis to przepis. Ble-ble. - Bez kawałów. Jesteśmy zmęczeni i głodni. - A nie wpuszczę! Pana wpuszczę i panicza Bambola wpuszczę, A obcych wpuszczać mi nie wolno. Rozkaz księcia. Ble-ble. - Ty durny służbisto! - ryknął smok Bombolczyk. - Wołaj mi tu zaraz księcia! - Jego Wysokość już śpi. Ble-ble. - No więc jakie widzisz wyjście, ty matołku! - Ja tu nie jestem od widzenia wyjścia. Ja tu jestem od widzenia wejścia. Ble-ble - powiedział zadowolonym głosem strażnik i zagrodził halabardą przejście. - Ojej, stryju - mruknął Bambolo. - Po co się stryjo z nim użera? Bierzmy ich na plecy i lećmy na piętro! - Masz słuszność, Bombolo - rzekł smok i wziął Andrzeja na plecy, po czy uleciał z nim w powietrze. Zosia, jako osóbka znacznie lżejsza od brata, usiadła na plecach Bambola. A Wicio, stworzenie latające samodzielnie, wzbił się na wysokość pierwszego piętra.

Jednakże kiedy wszyscy stanęli na szerokim kamiennym balkonie, przekonali się, że czujny strażnik nie dał za wygraną. Z wnętrza zamku dochodził przeraźliwy dźwięk wielu dzwonków, a po chwili do ich chóru dołączyło się basowe urywane buczenie ochrypłej syreny okrętowej. Andrzej i Zosia popatrzyli na siebie i parsknęli śmiechem. Jeżeli książę istotnie spał, to miał przykre przebudzenie. Właśnie włączyła się jeszcze jedna syrena alarmowa. Cały zamek aż trząsł się w posadach. 23 Książę Bambolarz, jak się okazało, jeszcze nie spał. Leżał tylko w łóżku i myślał o porwaniu, a także o innych trudnych sprawach minionego dnia. Kiedy usłyszał sygnały alarmowe, wdział spiesznie szlafrok z pąsowego aksamitu, złapał wielostrzałowy pistolet spod poduszki i podążył na spotkanie gości. Na widok brata i syna uspokoił się zupełnie. - Kolacja! Ble-ble! - krzyknął i w mgnieniu oka sala, w której wszyscy się znajdowali, zaroiła się smokami w fartuszkach i smokami w liberiach, biegnącymi w różne strony, niosącymi świece w lichtarzach i otwierającymi drzwi. Za chwilę do sali wjechał wielki stół na kółkach, załadowany najwspanialszymi smakołykami. Andrzej zaczął przepraszać księcia za tak późne odwiedziny, ale ten przerwał mu już po kilku słowach. - I tak nie spałem - warknął. - Szkoda, że ten idiota na dole narobił hałasu. Ble-ble. To ciągle powtarzanie „ble-ble" brzmiało naprawdę zagadkowo. A równie zagadkowe było to, że smoczek Bambolo, kiedy tylko znalazł się przed obliczem ojca, natychmiast zaczął także mówić „ble-ble", i to niezwykle często. Opowiadanie o tym, jak dzielnie zachowali się Andrzej i Zosia, szukając przez wiele godzin Bamboliny, pełne było tego bleblania i kończyło się też okrzykiem „Ble-ble!". Książe Bambolarz słuchał bez słowa, nie zmieniając pozycji. Siedzieli wszyscy wokół biało nakrytego stołu i Andrzej widział dokładnie straszną paszczę Bambolarza - zupełnie niepodobną do paszczy jego brata, Bambolczyka. O, książę Bambolarz był zupełnie inny niż jego brat. Od razu widać było, że jest bardzo zły i groźny. Jego paszcza nie znała uśmiechu. Jego głos był straszny i charkotliwy. Jego oczy były nieufne i pełne wściekłości. Jego mina zdradzała brzydki charakter i niecne zamiary. Siedzieli wszyscy pośrodku ponurej sali. Była tak wysoka, że sufit ginął w ciemnościach. Ciemno było także nawet wokół stołu. Drżący blask świec, osadzonych w metalowych lichtarzach, oblewał tylko biały obrus i - piramidy, stosy, budowle z jedzenia. Trufle, raki, homary, łososie, kawior', pasztet z gęsich wątróbek zapiekany w wieży z ciasta, pieczona dziczyzna, wina, soki, i owoce - wszystko to było zgromadzone na stole w wymyślnych kształtach i choć nasi podróżnicy jedli już od pół godziny - w górach smakołyków nie dawał się dostrzec uszczerbek. Tylko Zosia jadła mało. Sennie i bez zapału dłubała widelcem w talerzu z sałatką. Wreszcie główka się jej kiwnęła raz i drugi i dziewczynka zasnęła nagle, opierając czoło z jasną grzywką o wielką szynkę. Biedna Zosia, była dzisiaj okropnie zmęczona. 24 Andrzej też był senny, ale niepokój kazał mu zachować trzeźwość umysłu. Zastanawiał się, czy tym razem przygoda nie jest trochę zbyt wspaniała. Noc, dom daleko, rodzice nie wiedzą nawet, dokąd poleciały dzieci ... znikąd ratunku w razie niebezpieczeństwa. A tu tajemniczy i ponury zamek ... a naokoło smoki ... smoki ... i tylko smoki ... - kawałek łososia stanął Andrzejowi w gardle, więc popił go sokiem z kryształowego kielicha. Smok Bambolczyk natomiast pił dużo wina i w trosce o swój ząb unikał jedzenia. Wkrótce zrobił się osowiały, wzdychał ciężko i gadał coś pod nosem o małej Bambolinie. Smoczek Bambolo zaś jadł straszne ilości wszystkiego, jakby głodował od tygodni.

- Synu, kończ - powiedział książę Bambolarz. - Wszyscy niech już idą spać. Jutro dalsze poszukiwania. Znajdziemy Bambolinę i znajdziemy porywaczy! I do wieży ich! Ble-ble! - ostatnie słowa wyryczał głosem tak okropnym, że Andrzejowi zimny dreszcz przebiegł po plecach. Coraz mniej podobała się chłopcu przygoda. Postanowił, że trzeba jak najprędzej wracać z Zosią do Poznania. Ech, można wyruszyć jeszcze dziś, gdyby nie to, że Zośka właśnie zasnęła. Ale jutro o świcie .... - Jutro o świcie - powiedział nagle książę Bambolarz głosem coraz bardziej charkotliwym - pobudka. My wszyscy i strażnicy. Nikogo nie może brakować. I sfora psów. Przeczeszemy całą wyspę. Ble-ble. - Dziwi mnie, drogi bracie, żeś dotychczas tego nie zrobił. Ble-ble - odezwał się z wyrzutem smok Bambolczyk. Książę rzucił mu złe spojrzenie. - Myślałem, że są na innej wyspie. Albo jeszcze dalej. Ble-ble. - To głupio myślałeś - zauważył smok Bambolczyk nieostrożnie, gdyż wypił już nieco za wiele wina. Zrozumiał to w jednej chwili, gdy w ślepiach księcia zapaliły się jakby dwa czerwone płomyki, a jego zielona łapa schwyciła nóż tkwiący w pieczeni i cisnęła go przez całą długość stołu. Ostrze świsnęło obok głowy śpiącej Zosi, błysnęło przed nosem Andrzeja i wbiło się w oparcie krzesła, tuż za głową smoka Bambolczyka. - Uważaj, co mówisz! Ble-ble! - warknął książę Bambolarz. - Prze ... przepraszam - wyjąkał przerażony Bambolczyk i podniósł się od t stołu. - Wybacz, drogi bracie, nagle poczułem się senny. - A gdzie „ble-ble"?! - ryknął książę. - Ble-ble, oczywiście, ble-ble! - posłusznie odpowiedział Bambolczyk i spiesznie wyszedł. Andrzej szarpnął za łokieć śpiącą siostrzyczkę. Podniosła głowę. - My też już się pożegnamy - powiedział Andrzej, ciągnąc Zosię za rękę. - A gdzie „ble-ble"? - zaryczał książę, kierując ku Andrzejowi swoje czerwone oczy. - Jakie znów „ble-ble"? - spytał chłopiec. 25 - On nie wie! Bambolo, wyjaśnij mu. Ble-ble. - Tak jest, tato. Więc Andrzeju, musisz wiedzieć, że tata ... - Jego Wysokość książę Bamboiarz, ble-ble! - ryknął smok na syna. - Tak jest, Wasza Wysokość. Otóż Jego Wysokość książę Bamboiarz wprowadził w naszym kraju nowy język, znacznie lepszy od poprzedniego.Jest to język „ble-ble". - Smoczek Bambolo spuścił oczy, jakby zakłopotany, i drewnianym głosem mówił szybko dalej: - Język „ble-ble" jest fantastycznie prosty. Zamiast wielu różnych słów mówi się po prostu „ble-ble". I już. Nie ma gramatyki, nie ma ortografii, nie ma składni i innych niepotrzebnych głupstw. Nikt nie robi błędów, bo mówi się wyłącznie „ble-ble". Ble-ble. - 0 - powiedział Andrzej niepewnie. - Chciałbym coś usłyszeć w tym języku. - Bleble. Bleble ble bleble - rzekł Bambolo i spojrzał wyczekująco na Andrzeja. - Hm ... - mruknął chłopiec. - Prawdę mówiąc, nie rozumiem. - Pewnie, ale to nic - powiedział Bambolo. - Czy koniecznie musisz rozumieć? Ble-ble. - No, wolałbym rozumieć, prawdę mówiąc. - A więc powiedziałem: „Proszę. Piękna dziś pogoda". - Nie, Bambolo. Powiedziałeś tylko kilka razy „ble-ble". - A ten znów czego się mądrzy?! - wrzasnął książę Bamboiarz, waląc pięścią w stół. - Widzi przecież, że jeszcze pracujemy nad szczegółami! W każdym razie niech pamięta, że język „ble-ble" obowiązuje absolutnie wszystkich mieszkańców i gości wyspy. Jeśli ktoś ma naprawdę coś ważnego do powiedzenia, może mówić normalnie, ale zawsze na zakończenie musi dodać „ble-ble" na cześć mojego pomysłu! Ble-ble! - Ależ to strasznie głupie! - nie wytrzymał Andrzej. I roześmiał się głośno.

A to był wielki błąd. W jednej chwili stół z kolacją, kryształami, zastawą i kwiatami w wazonach poleciał przez całą salę, rzucony potężnymi ramionami księcia Bambolarza. Okropny ryk wydarł się z książęcego gardła, z nozdrzy trysnęły płomienie i dym, a z paszczy potoczyła się piana. - Do wieży! Do wieży z nim! - ryczał Bamboiarz, tupiąc nogami. Przerażona Zosia wubuchnęła płaczem. Potem przypadła do brata i objęła go ramionami. Wicio, osłabły ze strachu, schował się za kamienną kolumną i siedział tam cicho jak mysz pod miotłą. Smoczek Bambolo, nie mniej niż inni wystraszony, stał nieruchomo i wykręcał sobie paluszki. - Ble, ble, tata - rzekł wreszcie nieśmiało. - Nie gniewaj się, przecież wiesz, że jesteś genialny. Ble-ble. - Ma mówić „ble-ble"! - wrzasnął Bamboiarz, pokazując paluchem Andrzeja. - Nie powiem - wycedził Andrzej przez zęby. - Nie powiem. - Straż! Zabrać tę dziewczynę! I do wieży! - zaryczał smok, łapiąc Zosię za ramię. 26 - Powiem! - krzyknął Andrzej, wydzierając siostrę z uchwytu księcia. - Ble-ble! - Jeszcze raz! Ble-ble! - Ble-ble! Ble-ble! A teraz dobranoc, Wasza Wysokość - powiedział Andrzej, mocno przyciskając Zosię. Tak bardzo ją kochał w tej chwili. - Dobranoc, ble-ble. - Zaprowadzę was do sypialni - szybko rzekł smoczek Bambolo i spuścił oczy, żeby nie widzieć znaków, jakie dawał mu ojciec. - Wasza Wysokość, czy możemy odejść? - A gdzie „ble-ble"? - powoli i groźnie spytał książę. - Ble-ble, tato. Ble-ble. - No, jazda, precz mi z oczu! Ble-ble! - ryknął Bambolarz i rzucił 0 kamienną ścianę kryształowym pucharem. I kiedy okruchy szklane z brzękiem i dzwonieniem toczyły się po kamiennej posadzce, a chichot księcia rozbrzmiewał w całej wielkiej sali - dzieci i smoczek Bambolo co sił w nogach pędzili długim, ciemnym 1 zimnym korytarzem. Nad nimi, a czasem i przed nimi łopotał skrzydłami gadający ptak Wicio. - To tu - cicho powiedział Bambolo i nacisnął ogromną żelazną klamkę. Masywne dębowe drzwi uchyliły się powoli, ukazując jasno oświetlone wnętrze niedużej sypialni. Pod ścianami stały naprzeciw siebie dwa rzeźbione łóżeczka z ciemnego drzewa. Nad każdym z nich zwisał błękitny baldachim. - To nasz pokój - szepnął Bambolo. - Teraz nie mogę tu spać. Za karę, że nie dopilnowałem Bamboliny, muszę spać na podłodze, w pokoju taty. No, dobranoc. - Bambolo, poczekaj! - Andrzej przytrzymał smoczka za rękę. - Chcę cię jeszcze o coś spytać ... - Nie, nie mogę, nie mogę - zaszeptał Bambolo, odwracając oczy. - Muszę zaraz wrócić. Tata będzie mnie przepytywał z „ble-ble". Co wieczór to robi. Lecę, dobranoc! - Do jutra! - Andrzej klepnął smoczka w ramię. Było mu go żal. Biedny Bambolo nie miał lekkiego życia w tym wspaniałym zamku. Zniknął za drzwiami i zamknął je z hukiem i zgrzytaniem. Andrzej i Zosia weszli dalej, do sypialni. Wicio siedział już na rzeźbionym gzymsie szafy i wyglądał na niespokojnego. - Nie podoba mi się tu - oświadczył. - Całkiem ładnie, o co ci chodzi? - sprzeciwił się Andrzej, rozglądając się po pokoju smocząt. Ściany były tu obite błękitnym aksamitem, haftowa- 28 nym w złote serduszka. Pod ścianami stały długie, lśniące półki, pełne najpiękniejszych książek z bajkami i zabawek ze złota i kości słoniowej.

W oszklonej szafie stały rzędem śliczne lalki-smoki w haftowanych sukienkach albo złotych mundurkach. Był również pokoik tych smoko-lalek, w którym wszystkie sprzęty, meble i nawet lampy zrobione były z niezwykłą starannością i wyglądały jak prawdziwe. Tak, smoczki były bogate. Ale czy były szczęśliwe? - Chcę stąd wyjść - powiedział stanowczym głosem ptak Wicio. - Mówię wam, trzeba uciekać! Jeśli nie stało nam się nic złego dziś, to stanie się jutro, na pewno! - Racja - zgodził się Andrzej i zdecydowanie odstawił na półkę maleńki złoty powóz, zaprzężony w sześć srebrnych koników. - Racja - zgodziła się Zosia i odłożyła na miejsce cudowną książkę z obrazkami, która na tytułowej stronie miała napis: „Dla Bambola na urodziny - od mamy". - Co prawda - dodał Andrzej - jestem strasznie senny. - Usiadł na brzegu łóżka pełnego falbanek, koronek i haftowanych kołderek. - Jeśli mam prowadzić helikopter przez całą noc, muszę teraz przespać się choć z godzinkę. - Jeszcze nigdy nie spałam w takim ślicznym łóżeczku - powiedziała Zosia rozmarzonym głosem i niby od niechcenia położyła głowę na poduszce z wyhaftowanym napisem BAMBOLINKA. - O, jak mięciutko... Jak cieplutko ... - zrzuciła sandałki i wsunęła się pod kołdrę. - Jak dob- rze... - wymruczała jeszcze i za chwilę spała już głęboko. - Ona śpi! - gniewnie zaskrzeczał Wicio. - No, nie będziemy jej przecież budzić - ziewnął Andrzej. - Miała dziś ciężki dzień. Daj spokój. Wiciu, prześpijmy się trochę. Nic złego nam się nie stanie tej nocy, na pewno wszyscy już zasnęli - mówiąc to, zdejmował koszulkę. - A jutro uciekamy. Wiesz, że mój helikopter przyleci na każde gwizdnięcie. - No, jak tam chcesz - powiedział Wicio obrażonym głosem. - Jesteś taki mądry, to sobie zostań. Ale ja uciekam. Proszę tylko, żebyś otworzył mi okno, bo sam nie potrafię. - To dziwne - rzekł Andrzej rozglądając się po pokoju. - Tu nie ma ani jednego okna. - Wobec tego otwórz drzwi. Andrzej podszedł do ciężkich dębowych drzwi, którymi niedawno weszli, i nacisnął klamkę. Nacisnął raz, potem drugi. - Wiciu - powiedział . - Tylko się nie przestrasz. Wiciu ... te drzwi ktoś zamknął. Od zewnątrz. - No, tak - powiedział Wicio głosem świszczącym z przestrachu. - A więc proszę. A ja mówiłem. Ja ostrzegałem. Nikt mnie nie słuchał. 29 Jesteśmy oczywiście uwięzieni. - Na to wygląda - odrzekł Andrzej, mocując się z klamką. - Kto nas zamknął? Czyżby Bambolo? - Jasne, że on! - wybuchnął Wicio. - Nie mógł ci spojrzeć w oczy, kiedy wychodził! I tak się niby spieszył! - To jeszcze nic złego - bronił Andrzej Bambola. - Nie mógł patrzeć mi w oczy, bo jeszcze nie jest całkiem zły. A ty co chciałbyś, żeby nas tu zamknął, ale przedtem patrzał nam w oczy? - Nie, wolałbym żeby nas w ogółe nie zamykał! - zirytowanym głosem odparł Wicio. - A ty go jeszcze bronisz! Przecież to smok! Taki sam gagatek, jak jego ojciec! - Wcale nie taki sam - powiedział Andrzej odchodząc od drzwi. Nalał wody z porcelanowego dzbana do ślicznej staroświeckiej umywalni i zaczął się myć. - Nawet nasz Bambolczyk boi się księcia, choć to jego brat. - Prawda, Bombolarz jest jednak dużo okropniejszy, niż wszystkie smoki razem wzięte - przyznał Wicio, wzdrygając się na wspomnienie strasznych scen w jadalni. - Zupełne wariactwo z tym „ble-ble" - Andrzej umył twarz i szyję i teraz wycierał się puszystym ręcznikiem. - Dlaczego książę tak się wściekał,

kiedy powiedziałem, że „ble-ble" jest głupie? - Bo tym samym powiedziałeś, że ON jest głupi - wytłumaczył Wicio. - A ja z własnego doświadczenia wiem, że najbardziej się obrażam, kiedy ktoś ma rację. Powiedz mądremu, że jest głupi. Czy się obrazi? Skąd. Wcale go to nie obejdzie. Ale głupiec zaraz wpadnie w szał. Tak właśnie jest, chociaż nie wiem dlaczego. - To „ble-ble" jest naprawdę idiotyczne - Andrzej zaczął myć nogi. - Gdyby wszyscy rzeczywiście mówili tylko „ble-ble", to działyby się głupie rzeczy. Człowiek nie miałby nic do powiedzenia, bo i tak nikt by go nie zrozumiał. A jakby nie miał po co mówić, to pewnie przestałby myśleć. A jakby nie miał już żadnej porządnej myśli, to stałby się zupełnym zerem. - Kto wie, czy księciu nie o to właśnie chodzi? - zastanowił się Wicio. - Może łatwiej mu rządzić samymi zerami? - Pewnie, że łatwiej. Ale nie wierzę, żeby jego poddani dobrowolnie bleblali. Jest tyle pięknych słów, prawda, Wiciu? - Oj, prawda, Andrzeju. I każde piękne słowo oznacza jakąś piękną rzecz. Czy gdyby nie było pięknych słów, to te piękne rzeczy stałyby się brzydsze? - Zupełnie możliwe, Wiciu. Na przykład, gdyby nie było słowa „kocham" - powiedział Andrzej. - Gdyby zamiast tego słowa było „ble-ble" ... Co wtedy mówiłaby mama? - Mówiłaby ci „ble-ble", mój chłopcze. Czemu masz smutną minę? - Ja? Skądże znowu! - rzekł Andrzej dziarsko, bo nie lubił przyznawać się do słabości. A właśnie teraz miał łzy pod powiekami bo przyszło mu do głowy, że kto wie, kiedy znów zobaczy dom i rodziców .... - Kto wie, kiedy ich zobaczymy - szepnął Wicio, całkiem jakby słyszał myśl Andrzeja. - Może już nigdy ... I dwie łzy spłynęły po jego żółtym dziobie. - Wiciu, nie becz - powiedział Andrzej miękko. - Pamiętaj, nie wolno nam tracić odwagi. I nie wolno straszyć Zośki. To przecież dziewczyna. Będziemy udawać, że wszystko jest w porządku, co? - Uhm - mruknął Wicio i otarł łzy skrzydłem. - A teraz spać! Jeśli nic nie poradzimy na zamknięte drzwi, to nie warto tracić nocy. Kto wie, co nas jutro czeka. Mężczyzna wyspany to mężczyzna dzielny, mój Wiciu. Było to ulubione zdanie tatusia. Jasne i bezchmurne było niebo następnego dnia. Wschodzące słońce błyszczało jak malinowa kulka nad ciemnoniebieskim paskiem lasu. I w lesie, i w ogrodzie uwijały się ptaki. Właśnie niedawno się obudziły i teraz świergotały beztrosko. Na tarasie zamku zgromadziła się obława: siedem przysadzistych smoków w lekkich zbrojach i skórzanych butach. Byli to wszyscy strażnicy, jakich miał obecnie pod dowództwem książę Bambolarz. Zazwyczaj pełnili oni wartę przy wejściu i na wieży - dziś jednak zostali odwołani do pomocy w poszukiwaniach. Bambolina musiała być odnaleziona za wszelką cenę! Stali więc na tarasie, trzymając na uwięzi kilkanaście psów myśliwskich. Psy wyrywały się, skomliły albo ochryple szczekały grubymi głosami. Zewsząd dawał się słyszeć monotonny bełkot - to strażnicy rozmawiali między sobą językiem „ble-ble". . Na tarasie pojawił się teraz książę Bambolarz w stroju myśliwskim. Miał na sobie krótkie zielone pumpy, kurtkę z kieszeniami i kapelusik tyrolski z piórkiem. Obwieszony był najróżniejszą bronią, jakby wybierał się na kilkumiesięczne polowanie do Afryki. - Śniadanie, ble-ble! - zarządził podchodząc do stołu. Służący podsunął mu krzesło i książę zasiadł uroczyście przy stole, lekceważąc prześliczny widok, jaki roztaczał się z tarasu. Nie interesowało go wschodzące słońce ani góry, ani doliny, ani morze, ani las. Mamrocząc pod nosem „ble-ble", służący podał białą kawę, bułki i całą salaterkę jaj na

miękko, które książę Bambolarz wrzucał do paszczy po kilka sztuk i gryzł z chrzęstem, zasypując je garstką soli. Śniadanie dzisiejsze było wyjątkowo skromne ze względu na pośpiech. Kiedy zjawił się ziewający, zaspany Bambolo, książę przede wszystkim dał mu po uchu, a następnie za karę pozbawił śniadania. - Mówiłem, pobudka o świcie! - zakończył krótko. Smok Bambolczyk, który też zaspał, wszedł na taras przeciągając się rozkosznie. Ubrany był w swój granatowy szlafrok i biały szalik. Widok ten rozwścieczył księcia Bambolarza tak bardzo, że aż zakrztusił się jajkiem. 32 Ziewający Bambolczyk nie zauważył tego od razu. - Śliczny poranek - zagadnął brata. - Mój drogi, każ znaleźć dla mnie strój myśliwski. Nie będę przecież przedzierał się przez chaszcze w moim najlepszym szlafroku. - A gdzie „ble-ble"? - ryknął z furią książę Bambolarz. - Szlafroku, ble-ble - dokończył szybko Bambolczyk. Usiadł przy stole. Nalał sobie kawy i połknął bułkę z masłem. - A gdzież to nasi przyjaciele, tak zasłużeni w poszukiwaniach Bamboliny? - spytał. - Pod kluczem - burknął Bambolarz. - Zaraz każę ich przenieść do wieży. Ble-ble. - Do wieży?! - krzyknął Bambolczyk i zerwał się na równe nogi. - Ależ, drogi bracie, za co?! Ble-ble. - Nie podobają mi się. Gadają za dużo. Myślą za dużo. Nie mówią „ble-ble". Ble-ble. - Wasza Wysokość, ble-ble, - proszę się zastanowić - z naciskiem powiedział smok Bambolczyk. - Oni mają helikopter. - No to co, ble-ble?! - Mogą nam bardzo pomóc. Dwie pary oczu więcej! No a ten ich ptaszek też nie jest głupi, ble-ble. - Kto głupi? Kto głupi?! - uniósł się gniewem książę. - Nikt nie jest głupi, Wasza Wysokość, ble-ble, nikt absolutnie. Mówiłem 0 tym ptaszku, że niegłupi. Ble-ble. Bambolarz zamyślił się głęboko. - Ach, ten... - mruknął. - Niegłupi, co? Dobrze, żeś mi powiedział! Hej, straż, ptaka do wieży, ble-ble! - A dzieci? - spytał smok Bambolczyk. - Wypuścić. Warunkowo. Znajdą Bambolinę, to będą wolne. A jak nie znajdą, to do wieży! Ble-ble. I tym sposobem Andrzej i Zosia zostali uwolnieni z pokoju małych smocząt. Nie wiedzieli nawet, jak wielkie groziło im niebezpieczeństwo. Zwyczajnie obudzili się, umyli, ubrali i usłyszeli, jak zazgrzytał klucz w zamku drzwi. Strażnik z psem zajrzał do pokoju, machnął ręką 1 powiedział: „Ble-ble! Andrzej domyślił się, że mają wychodzić. Ujął rękę Zosi, skinął na Wicia i poszedł do drzwi. Ale Wicio nie ruszył się z miejsca. Siedział nastroszony na pięcioramiennym świeczniku pod sufitem. Wbił oburzone spojrzenie w strażnika i ani drgnął. Strażnik, który przybył tu, by zabrać Wicia i zamknąć go w wieży, podszedł urzędowym krokiem pod świecznik i zaczął wymachiwać halabardą, wołając: - Bleble, bleble! - Co to za głupek! - rozległy się wtedy wyraźne i głośne słowa Wicia 33 i rozzłoszczony ptak śmignął pod sufitem jak czerwona błyskawica. W jednej chwili znalazł się na korytarzu, korzystając z tego, że strażnik w swej głupocie zostawił drzwi, otwarte na oścież. Na korytarzu zaś było okno / na szczęście - uchylone. Andrzej i Zosia, stojący nie opodal, usłyszeli tylko skrzek: - Cześć, dzieciaki! Lecę po pomoc do domu! - i ujrzeli Wicia już wysoko pod błękitnym niebem. Oddalał się coraz szybciej i coraz wyżej. To samo poranne słońce, które oświetlało taras zamku Bambolarza,

padało ukośnymi promieniami na balkon domu przy ulicy Słowackiego. Na balkonie stała mama Andrzeja i Zosi i aż do bólu w oczach wpatrywała się w niebo, czy nie leci czerwony helikopter. Nie. Nie leciał. Tatuś siedział w pokoju przy telefonie i zamawiał zamiejscowe rozmowy do wszystkich krewnych i znajomych w kraju i za granicą. Robił to bez przerwy od wczorajszego wieczora, kiedy zrozumiał, że dzieci już na pewno nie wrócą na kolację. Ale u żadnej cioci, u żadnego kolegi, u żadnego wujka nie było Andrzeja i Zosi. Andrzej i Zosia byli przecież w Bambolandii. Ale tego rodzice nie wiedzieli, bo i skąd? Ochrypłe szczekanie rozniosło się po całym wielkim lesie. Obława posuwała się naprzód. Siedmiu strażników, rozstawionych w sporych odstępach, smok Bambolczyk i książę przyodziani w stroje myśliwskie, mały Bambolo w kaloszach i Andrzej z Zosią w helikopterze - tak oto przedstawiał się skład obławy. Tuż przed akcją książę Bambolarz wydał rozkazy. Uważał, że najlepiej będzie, jeśli strażnicy nie użyją skrzydeł, tylko pójdą z psami przez zarośla. On sam oraz jego brat Bambolczyk i syn Bambolo mieli iść ze strażnikami. Księciu wydawało się bowiem, że psy na pewno wywęszą Bambolinę. Dano im przecież jej czapeczkę do powąchania. W takim przypadku wolał być na miejscu, kiedy strażnicy złapią porywaczy. Zadaniem Andrzeja było pilnowanie helikoptera, Zosia natomiast miała pilnie wypatrywać porywaczy. Gdyby ujrzała coś podejrzanego - Andrzej miał wystrzelić czerwoną rakietę sygnalizacyjną. Żaden ze strażników nie przyznał się jeszcze, że Wicio nie siedzi w więzieniu. Nie było na to czasu, a poza tym - strażnicy nie mieli odwagi. Nigdy dotąd bowiem, w całej historii Bambolandii, nie zdarzyło się, by jakikolwiek rozkaz księcia nie został wykonany. Książę nie wiedział więc, że Wicio przebywa na wolności. A ponieważ nie wiedział, nie zaprzątał sobie nim głowy, tylko całą uwagę skupił na poszukiwaniach. Obława przedzierała się równomiernie przez gęstwiny leśne, ale psy już dawno zgubiły trop. Nic dziwnego. Poszukiwania rozpoczęto przecież od owego miejsca między żółtym krzewem a uschłą palmą. Nikt nie wiedział, że porywacze z Bamboliną wcale nie poszli tą częścią lasu. I podczas kiedy książę Bambolarz ze swoją obławą szedł przez najgorsze wertepy, dwaj porywacze i Bamboliną wędrowali właśnie lasem po drugiej stronie drogi, w zupełnie przeciwną stronę. Czerwony helikopter wzbił się wysoko, i Zosia, która pilnie wyglądała w dół, popatrzyła także i za siebie. - O! - zawołała. - Andrzejku! Oni są chyba tam! Andrzej widział przez przednią szybę rozciągnięty szereg smoków, widział z jakim trudem posuwają się naprzód przez gęstwinę. Ich ślad znaczyły wycięte krzaki i stratowana zieleń. - Kto? - spytał niecierpliwie. - O kim mówisz? - Widzę porywaczy! I Bambolinę! - No popatrz, rzeczywiście - zdziwił się Andrzej. Zatoczył łuk helikopterem i skierował go w stronę przeciwną do trasy obławy. Z daleka, na wznoszącym się stromo wzgórzu, widniała duża polana. A na polanie widać było wyraźnie podskakującą osóbkę w białej sukience i z różową kokardą na głowie. Dwa małe smoki prowadziły ją za ręce w stronę wózka, który stał pod lasem. - Wystrzel rakietę! - zawołała Zosia. - Chwileczkę - odparł Andrzej. - Po co zaraz rakietę? Żeby wpadli w łapy Bambolarza? - Ale to Bamboliną! To na pewno ona! - Ja jednak najpierw chcę porozmawiać z porywaczami - uparł się Andrzej.

I nie wystrzelił rakiety. Helikopter był już nad polaną. Uciekinierzy zauważyli go oczywiście i zaczęli pędzić, ile sił w nogach, ku skrajowi lasu. Andrzej przyśpieszył i przeciął im drogę. Wylądował pod lasem i porywacze nie mieli już dokąd uciekać. Polana była duża i do przeciwległej kępy drzew nie zdążyliby dobiec. - Stójcie spokojnie - powiedział Andrzej, wyskakując na trawę. Dwa 35 małe, szaro ubrane smoki oraz Bambolina w swojej strojnej sukience odskoczyli przestraszeni i chwycili się za łapki. Było to bardzo dziwne. Bambolina, porwana córka księcia Bambolarza, wcale się nie ucieszyła z tego, że ją odnaleziono. Niespodziewanie rzuciła się na szyję jednemu z porywaczy i zaczęła głośno płakać. Potem puściła go, tupnęła zieloną nóżką, podbiegła do drzewa i znów zapłakała obejmując szeroki pień. - 0 co chodzi? - zdumiał się Andrzej. - Coście jej zrobili? Dlaczego ona beczy? Dwa małe smoki spojrzały po sobie wymownie. Byli to dwaj malcy wzrostu Andrzeja i chyba też w jego wieku. Mieli sprytne, błyszczące oczka i inteligentne miny. Ich odzież była znoszona, uboga, ale połatana starannie i czysta. - Kim jesteś? - spytali przyglądając się bacznie Andrzejowi. - Ja? - zaczął Andrzej i urwał. Kim był właściwie? Strażnikiem w służbie księcia Bambolarza? - Pomagam ojcu Bamboliny - wykrztusił wreszcie. - Czy jesteś po stronie Bambolarza? Czy po naszej stronie? - wyższy ze smoków spojrzał Andrzejowi prosto w oczy. Było to sympatyczne spojrzenie. Nie było w nim ani (strachu, ani złości, ani podstępnych zamiarów. Za to była ciekawość i jakby wyzwanie. - Och ... sam nie wiem ... - zaśmiał się Andrzej. - Na pewno nie jestem po stronie Bambolarza. Przed chwilą nie posłuchałem jego rozkazu. Nie wystrzeliłem rakiety. - To miał być sygnał? - zrozumiał od razu mniejszy smok. - Aha. Ale chciałem najpierw zobaczyć się z wami. I porozmawiać. - O czym tu mówić? Porwaliśmy Bambolinę, bo na księcia już nie ma sposobu. Ale byliśmy dla niej mili, choć książę uwięził naszych rodziców i krewnych. Wszystkich pozamykał. Na całej wyspie wolni jesteśmy tylko my dwaj. Wszystkie inne smoki siedzą w wieży. - Jak to? Za co? - Za byle co. Ale najczęściej z powodu „ble-ble". - O rety! - Kiedy zamknął naszych rodziców, byliśmy przypadkiem na wagarach. I dlatego nam się udało zwiać. Od razu porwaliśmy Bambolinę i wysłaliśmy list do Bambolarza. Że albo odda krewnych i rodziców, albo nigdy nie zobaczy Bamboliny. Byliśmy pewni, że zaraz wszystkich uwolni. - A on ani myśli - rzekł Andrzej. - I co teraz zrobimy, u licha? - Ty nic nie musisz. Możesz wystrzelić rakietę. - Wiesz, stary, że tego nie zrobię. Najchętniej poleciałbym z siostrą do domu, ale nie mogę was tak zostawić. Nie macie szans. Pamiętajcie o tym, że wyspa nie jest w końcu taka wielka. Znajdą was prędzej czy później. - Nie znajdą. Możemy wciąż wędrować. Bambolina śpi w wózku. My 36 potrafimy przespać noc na mchu, pod drzewem. A lasy tu mamy gęste. - Ach, to wytropią was psy. Już ten Bambolarz coś wymyśli. Słowo daję, chciałbym wam jakoś pomóc - powiedział Andrzej. Większy smok szturchnął go przyjacielsko w bok. - Dziękujemy - rzekł. - Jak ci na imię? - Andrzej. A to Zośka, moja siostra. - Ja jestem Ringo. - A ja Dżoni - z przejęciem przedstawił się mniejszy smok. - Ale naprawdę to tak się nie nazywamy. Naprawdę to ja jestem Bambo, a on Bambi, ale nie cierpimy naszych imion.

- To zrozumiałe - przyznał Andrzej. Spojrzał na Zośkę, która prowadziła ku nim szlochającą Bambolinkę. - Czego ta mała wciąż ryczy? - Przyzwyczaiła się do nas. Pewnie myśli, że będzie musiała wracać do pałacu. Mówi ciągle, że z nami jest jej wesoło, a w domu tata krzyczy, zamyka w piwnicy i każe mówić „ble-ble". Ona w ogóle nie chce wracać. Jest to, jak widzicie, nasz poważny kłopot. - O to możecie się nie martwić, ble-ble - rozległ się nagle groźny bas i zza krzaków wyłonił się smok Bambolczyk. - Bambolinko, skarbie jedyny, chodź do stryjka! - Nie chcę! - wrzasnęła Bambolina i schowała się za Ringa. - Chodź, kochana Bambolino, nie zasmucaj mnie swą miną - powiedział smok Bambolczyk, który jak zwykle w przystępach dobrego humoru mówił wierszem. Nie podoba ci się u taty, to polecisz do stryjka chaty. - Nie chcę! - pisnęła cienko Bambolina i podkasawszy białe falbanki zaczęła uciekać wielkimi susami przez polanę. - Stój! - rozległ się ochrypły głos księcia Bambolarza, który wyłonił się zza kolejnej kępy drzew. - Straż, wychodzić, ble-ble! Strażnicy w milczeniu wyłonili się z lasu i stanęli półkolem, zagradzając Bambolinie drogę halabardami. - Ręce do góry! - ryknął książę i wycelował do Andrzeja z dwu pistoletów. - Ten tu od razu mi się nie podobał! To zdrajca! Do wieży z nim! I resztę też do wieży! Ble-ble! - Gra skończona, mój pulpecie - powiedział smok Bambolczyk, wiążąc Andrzejowi ręce na plecach. - Lubię cię, ale nie daruję ci tego, że przyłączyłeś się do porywaczy. Jak tylko zobaczyliśmy, że helikopter zawraca, natychmiast powzięliśmy podejrzenia. I wszyscy zgodnie unieśliśmy się w powietrze, lecąc po prostu za tobą. Bardzo ładnie doprowadziłeś nas do naszej najdroższej Bamboliny. - Smok podszedł do Zosi i też związał jej ręce. - A teraz prosimy za nami. Ble-ble! Związał jeszcze Ringa i Dżoniego, którzy znieśli to w pełnym godności milczeniu. - No - powiedział książę Bambolarz. - Polowanie się udało. He-he-he! 37 Straż, otoczyć jeńców! I do wieży z nimi! Do wieży! Ble-ble! - Na dworze już pewnie ciemno - powiedział smętnie Ringo, a może był to Dżoni - Andrzej nie rozpoznał, który to z nich. W wieży było mroczno, pochodnia, tkwiąca w skalnej ścianie, paliła się małym płomykiem i oświetlała tylko najbliżej siedzące smoki. Nie było tu okna ani żadnego w ogóle otworu, przez który mogłoby się przedostać światło dzienne. Małe, grube drzwiczki, zamknięte od strony korytarza na potężne zasuwy, były jedynym stąd wyjściem. A korytarz prowadził prosto do wartowni. Zimno i wilgotno było w wieży. Na kamiennej posadzce siedziały smoki: mamy-smoki, dzieci-smoki, tatusiowie i dziadkowie, i babcie - wszystkie smutne i zniechęcone. Od czasu do czasu któryś z nich wzdychał i mówił: - Wstrętny, okrutny Bambolarz - po czym zapadało milczenie, póki inny jakiś smok nie odezwał się: - Niech go diabli porwą, tego bleblarza, ble-ble. Rzecz oczywista, że od podobnego gadania nic zmienić się nie mogło, tylko że smok, który sobie ponarzekał, czuł się przez chwilę lepiej. Andrzej i Zosia siedzieli na wiązce słomy pod ścianą, niedaleko Ringa. Nic nie mówili. Myśleli o Wiciu. A tymczasem Wicio jeszcze znajdował się w Bambolandii. Kiedy rano udało mu się uciec z sypialni tuż przed nosem strażnika, był z siebie tak zadowolony, że przede wszystkim postanowił odpocząć, zjeść śniadanie i pozachwycać się własną odwagą i sprytem. Na tych zajęciach zeszedł mu czas do południa. Potem pomyślał, że należałoby się zdrzemnąć w ogrodzie zamkowym, bo słońce stało już wysoko i przypiekało zbyt silnie. Wreszcie pod wieczór, przebudziwszy się z rozkosznej drzemki, ujrzał Andrzeja i Zosię prowadzonych przez straż do wieży, i zrozumiał, że

popełnił karygodny błąd. Niestety, było już za późno, by go naprawić. Minął przecież calutki dzień! Gdyby Wicio wyruszył rano - byłby już teraz niedaleko Poznania. Albo w południe - wtedy zdążyłby przed nocą zawiadomić rodziców Andrzejka i Zosi o niebezpieczeństwie, jakie groziło dzieciom. Sprowadziłby pomoc. A teraz, kiedy ten smok zamknie dzieci w wieży, trudno je będzie stamtąd uwolnić. Nadchodzi przecież noc... Gdyby Wicio nawet odważył się lecieć samotnie po ciemku przez lądy i morza - to i tak dotarłby do Poznania dopiero rano... Ach, bardzo się opóźnił ratunek dla dzieci! Wicio przestępował z nogi na nogę, przyglądając się z goryczą, jak strażnicy wpychają do wieży Andrzeja i Zosię i dwa małe smoczki. Zupełnie nie wiedział, co robić. Kiedy drzwi wieży zatrzasnęły się z wielkim łoskotem, Wicio poczuł jak mocno bije jego małe, wystraszone ptasie serce. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Oto przez swoje lenistwo i brak zdecydowania naraził przyjaciół na prawdziwe niebezpieczeństwo! Postanowił lecieć do Poznania natychmiast. Była to dla niego trudna decyzja. Musiał przełamać swój strach. Ale zdecydował się od razu. Czuł, że jego honor domaga się tego czynu. Zjadł posilną kolację - około dwunastu bardzo smacznych, tłustych gąsienic - i postanowił przed odlotem zorientować się w planach księcia Bambolarza. Ściemniło się. Ostrożnie, cicho, podfrunął Wicio do otwartego, oświetlonego okna na pierwszym piętrze zamku. Jak pamiętał, była tam sala jadalna. Przy wielkim stole, jak wczoraj zastawionym nieprawdopodobną ilością potraw, siedzieli dwaj bracia: książę Bambolarz i poeta Bambolczyk. Byli w świetnych humorach, zajadali, popijali, gawędzili, klepali się nawzajem po ramionach i ściskali przyjaźnie. Bambolo i Bambolina siedzieli na szerokiej ławie tuż pod oknem. Zjedli już kolację i pozwolono im wstać od stołu. Teraz skubali bez apetytu winogrona z wielkiej srebrnej tacy i bawili się małą piłeczką, turlając ją po parapecie okna. Wicio też znajdował się na parapecie, ukryty za kamienną kolumienką, przedzielającą okno na dwie połowy. Mógł widzieć i słyszeć wszystko, co działo się w sali jadalnej, sam nie będąc widocznym dla nikogo. - Ha, Ha! - ryczał Bambolarz, tupiąc nogami i oblewając sobie brodę winem. - Pij, bracie! Co za udane polowanie! Ble-ble! - Byliśmy znakomici, znakomici, kochany książę -zgadzał się Bambolczyk, pijąc kielich za kielichem. - Oni tędy, a my owędy! Oni tam, a mytu! I ciach! I już ich mamy! Ble-ble! - cieszył się książę. - Wszystko to pięknie, Wasza Wysokość - zastanowił się nagle Bambol- czyk. - Ale co Wasza Wysokość zamierza teraz zrobić z tymi wszystkimi więźniami? Myślę, że w tych dniach wieża pęknie w szwach. Jeńców cała masa po wieży nam hasa. - Wszystkim w łeb - zdezydował krótko książę Bambolarz. - Ble-ble! 39 - Wypadnie to dosyć niezręcznie - ostrożnie ciągnął Bambolczyk - Kim bowiem będziesz rządzić, drogi książę, jeśli w twoim państwie nie będzie ani jednego poddanego? Ble-ble. Książę Bambolarz zastanowił się poważnie. - Co racja, to racja - przyznał. - Nie będę miał poddanych. A to niedobrze. Bo ja bardzo lubię rządzić. Wiem! Wypuszczę kilku więźniów. Potem ich znów zamknę, a wypuszczę następnych. I tak dalej. Ble-ble. - Genialny pomysł. Wasza Wysokość! A co z dzieciakami, ble-ble? Wicio poruszył się za kolumienką i zdwoił uwagę. - Hm - zastanowił się książę. - Rządzić nimi byłoby trudno. Wypuścić ich, to stąd uciekną. Muszę coś wymyślić. Ble-ble.

„Niedobrze!" - uświadomił sobie Wicio i pióra mu się zjeżyły ze strachu. - Co robić? Co robić? - posłyszał nagle rozpaczliwy szept. To Bambolo płakał, opierając głowę na zielonych łapkach. - Ach, Bambolino, to przeze mnie! To ja ich zamknąłem w pokoju! Ach, jaki jestem głupi! - Nie płacz, nie płacz, Bombolo - pocieszała go bezradnie Bambolina. Ale była za mała na to, by móc coś poradzić. - Ukradnę strażnikowi klucz! - szepnął nagle Bambolo. - W nocy podejdę do wieży i wypuszczę wszystkich na wolność. - Ekhm, ekhm - chrząknął cicho Wicio i ostrożnie wyjrzał zza kolumienki. Bambolina i Bambolo umilkli, przestraszeni niespodziewanym odgłosem. - Nie bójcie się, to ja - szepnął Wicio i wysunął się bardziej. - O! - zdumiał się Bambolo. - Wicio! Co tu robisz?! - Cśśś - szepnął ptak. - Głupie pytanie. Podsłuchuję. Z tym kluczem kiepsko wymyśliłeś. Co z tego, że wszystkich wypuścisz, kiedy Jego Wysokość odgadnie zaraz, kto to zrobił. I sam trafisz do wieży. - O tym nie pomyślałem - przyznał się Bambolo. - Mam lepszy plan - powiedział Wicio. - Można tu gdzieś zdobyć kilka cukierków? - Czego? - Cukierków. - A co to jest? - Uff - szepnął Wicio. - Czy w Bambolandii cukierki są całkiem nie znane? - Całkiem - rzekł Bambolo. - Całkiem. - A co macie słodkiego? - Miód. Od leśnych pszczół. Bardzo dobry, ale tata trzyma go w swojej szafce przy łóżku i nikomu nie pozwala polizać. - Trzeba wykraść ten miód! - powiedział Wicio. - Wykraść i dostarczyć Bambolczykowi. - Stryjowi? 40 - Jemu. - I co wtedy? - Zobaczycie. Widziałem już, jak wasz stryj je miód. Myślę, że to rozwiąże wszystkie nasze problemy. Postarajcie się tylko być przy tym i powiedzieć mu jedno słowo: stomatolog. - Stoma ...tolog? - Tak. Wasz stryj będzie wiedział, o co chodzi. Cześć, lecę do Poznania. Tu Wicio wyobraził sobie, jak smok Bambolczyk już wkrótce minie go w drodze do Poznania, prując powietrze z szybkością rakiety, i nie mógł powstrzymać radosnego chichotu. Niestety, chichot ten był zbyt głośny i w dodatku przypadł na tę chwilę, kiedy oba smoki spełniały właśnie kolejny toast. W sali jadalnej panowała wtedy cisza. - Co to, ble-ble! - ryknął książę Bambolarz, jednym susem dopadając okna. Wicio, który nie spodziewał się ataku, został całkowicie zaskoczony. Ujrzawszy przed sobą pysk Bambolarza, zamarł i nie mógł ruszyć się z miejsca. - To on! - zaryczał Bambolarz, wyciągając wielkie, zielone łapsko. - To ten głupi ptaszek! Ble-ble! Wicio nagle odzyskał siły i poderwał się do lotu, rozpaczliwie łopocząc skrzydłami. Niestety. Łapa Bambolarza zamknęła się wokół jego nóżek i zacisnęła z całych sił. - Mam go! - ryknął książę. - Straż! Do wieży z nim! Do wieży! Ble-ble! Był późny wieczór. Pochodnia już się dopaliła. Smoki pokładły się po ciemku na wiązkach słomy, zaścielających zakamarki wieży. Skądeś doniosło się gromkie chrapanie. Ktoś szeptał. Ktoś wzdychał. Mama Ringa i Dżoniego usypiała swoich synków, mrucząc im smoczą kołysankę.

Andrzej i Zosia przytulili się do siebie dla rozgrzewki. Próbowali zasnąć, ale jakoś nie mogli. Leżeli i myśleli o domu i o rodzicach, i o tym, że Wicio już na pewno dolatuje do Poznania. Już wkrótce usiądzie na parapecie okna i zastuka dziobem w szybę. Rodzice się obudzą, Wicio opowie im wszystko i ... Zadzwoniły łańcuchy, szczęknęły zasuwy na drzwiach. Snop światła wpadł z korytarza do ciemnego wnętrza wieży. - Co się dzieje? Kto nas budzi? - szmerały niezadowolone smoki zasłaniając oczy od światła. 41 Brzęcząc kluczem, w progu stanął strażnik. W prawej dłoni trzymał coś trzepoczącego się i złorzeczącego. Wrzucił to coś z rozmachem do wnętrza i czym prędzej zatrzasnął dzwi. Andrzej czuł, jak zamiera w nim serce. W nowym więźniu rozpoznał Wicia. Małego, tchórzliwego Wicia, który o tej porze miał już być w Poznaniu! A więc nie ma nadziei. Nie ma ratunku. Andrzej poczuł w oczach łzy, a w gardle uparte dławienie. Zacisnął zęby. - Hej Wiciu - zawołał po chwili wesołym głosem w ciemności. - Tu jesteśmy. Chodź do nas. Już pora spać. 42 0 trzeciej w nocy Poznań śpi. Pracują tylko piekarnie i drukarnie, i elektrownia ... Z rzadka przejeżdżają nocne tramwaje. Czasem taksówka pędzi w kierunku dworca kolejowego. Pustą ulicą przemknie się jakiś spóźniony przechodzień. 1 prawie wszystkie okna są ciemne. Tylko przy ulicy Słowackiego w jednym z okien widać było światło. Rodzice Zosi i Andrzeja nie spali. Mama płakała i zażywała kropelki na serce, tatuś podawał jej szklankę z wodą i pocieszał, ale już całkiem bez przekonania. Właśnie w chwili, gdy powiedział ostatnie słowo pocieszenia, oboje z mamą usłyszeli głośny świst powietrza, jakby złowieszczy wiatr przeciągnął za szybą. Spojrzeli w okno. - Och! - krzyknęła mama. - To on! - To smok, rzeczywiście! - Otwórz okno! - Halo, smoku, niech pan zaczeka! Smok ani myślał odlatywać. Nie po to przybył w środku nocy z dalekiej Bambolandii. Zawisł, utrzymując się w powietrzu przy pomocy ciągłego ruchu skrzydeł, i czekał niecierpliwie, aż okno zostanie szeroko otwarte. - Gdzie dzieci? - to były pierwsze słowa, jakie smok Bambolczyk usłyszał, gdy tylko znalazł się w pokoju. - Gdzie babcia-stomatolog? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Płoszę o adłes, bo umiełam z bólu. - Jego paszcza była z jednej strony skrzywiona od opuchlizny. - Czy dzieci zdrowe? Czy całe? Czy nie wróciły razem z panem? - rodzice zasypywali smoka pytaniami, obstąpiwszy go z obu stron. - Zdłowe, zdłowe - burknął Bambolczyk, trzymając się oburącz za policzek. - Zdłowe jak łybki. Łatujcie mnie, bo ja nie mogę. Mama i tata uspokoili się nieco. - Och, a więc zdrowe! Co za szczęście! - wołali. - Boli mnie - jęknął smok. - Jadłem miód, i teraz boli. Byłem już w szpitalu, ale tam nie ma babuni. - Babunia nie ma dziś nocnego dyżuru - powiedziała mama, wracając powoli do normalnego stanu. - Jest u siebie w domu i śpi. I 43

- Obudzić! Obudzić ją! - Nie, nie można - powiedziała mama, z wyrzutem patrząc na smoka. - W szpitalu jest przecież lekarz dyżurny. - Ja nie chcę dyżułnego! Ja chcę tylko babunię! - Po cóż mamy ją budzić - tłumaczyła mama smokowi. - Jest zmęczona po całym dniu pracy. Nich sobie pośpi. - Żona ma rację, panie Bambolczyk - włączył się do sporu tatuś. - Mogę pana zawieźć do szpitala i poprosić lekarza dyżurnego, żeby panu pomógł. - Nie! Ja chcę babunię! Tylko ona mnie łozumie! - nudził smok. Rozpłakał się, wreszcie upadł na kolana i błagał o pomoc. - Jeśli mnie zapłowadzicie do babuni, to ja was zawiozę do dzieci! - przysięgał. Rodzice nie potrafili się dłużej opierać. - No, trudno - powiedziała mama. - Może babunia nam wybaczy, że ją budzimy w środku nocy. Zaraz do niej zadzwonię. I podeszła do telefonu. W kwadrans potem tatuś i smok Bambolczyk dzwonili do drzwi babuni. Tatuś był blady od niewyspania, smok cierpiał. Obaj wyglądali nie najlepiej. Natomiast babunia, którą obudzono w środku nocy, była jak zwykle różowa, energiczna i wesoła. - Proszę, witam - powiedziała otwierając dzwi. - A, panie Bambolczyk, widzi pan, jak pan spuchł? A ja uprzedzałam! - Rzeczywiście, pani doktoł - pokornie przyznał smok. - Proszę za mną. - Babunia pierwsza weszła do pokoju, w którym był domowy gabinet. Zapaliła reflektor. Zimne światło oblało fotel dentystyczny i stolik z błyszczącymi narzędziami. - To ciekawe - powiedział smok słabym głosem. - Zupełnie przestało boleć. Zupełnie. - Uhm, znamy ten objaw - powiedziała babunia, silną ręką łapiąc smoka za łokieć i prowadząc go na fotel. - Proszę siadać. Nic nie będzie bolało. Smok usiadł. .- No i co? - spytała babunia, otwierając pudełko z metalowymi wiertłami i grzechocząc niklowanymi przyborami. - Czy wiadomo już, gdzie są dzieci? - Tak - odparł tatuś. - Pan Bambolczyk obiecał zawieźć mnie tam jeszcze tej nocy. - Doskonale. Proszę otworzyć usta... to jest, pyszczek... to jest, paszczę - powiedziała babunia. Rozpyliła w paszczęce smoka pachnące lekarstwo. - Znieczulimy i do roboty - powiedziała. 44 - Ja się boję! - jęknął smok. I próbował wstać. - Siadaj, mały, siadaj - powiedziała do niego babunia takim głosem, jakim zwykle mówiła do małych, tchórzliwych chłopców. - Zachowuj się jak mężczyzna. Nieszczęsny Bambolczyk ani się obejrzał, jak już wiertło maszyny dentystycznej jeździło mu w zębie i czyściło ową fatalną dziurę. - Jadło się miodek? - zauważyła babunia. - Ehe-he - jęknął smok z otwartą paszczą. - Ogromna dziura - z troską powiedziała babunia. - Dawno takiej nie widziałam. - Ehe-he ... Babunia zwróciła się do taty: - Mój drogi, przynieś z kuchni duży garnek. Nie mam tu odpowiedniego naczynia do rozrobienia cementu. - Włączyła maszynę i zaczęła wiercić w zębie na nowo. - A to co?! - krzyknęła zdumiona. Odłożyła wiertło