Ten piękny dzień zaczął się od płaczu.
Tak, od płaczu - chociaż był to wakacyjny poranek, słoneczny i rozwichrzony, kwiaty w
ogrodzie tańczyły, a białe prześcieradła rozwieszone między drzewami, trzepotały wesoło i głośno
jak żagle.
Mimo to dzień zaczął się dla Emilki od płaczu, ponieważ zginęły spinki do włosów. Były to
spinki Zosi - czerwone, lakierowane, w kształcie kokardek - i starsza siostra spojrzała na Emilkę
surowo, mówiąc: - To na pewno twoja sprawka!
Emilka zakrztusiła się z oburzenia, a kakao, które właśnie piła na śniadanie, bryznęło jej z
buzi wprost na obrus, gdzie też pozostało w formie brzydkiej plamy. - Moja sprawka? Moja
sprawka? Wcale nie! - wykasłała Emilka. Ale Zosia nie dawała się przekonać. Ktoś zabrał jej
spinki, powiedziała, a tym kimś mogła być tylko Emilka, bo mały Boluś nie potrafi jeszcze
otwierać torebki, zaś Andrzej, starszy brat, nie interesuje się ani torebkami swych sióstr, ani ich
spinkami.
Emilka, która dziś jeszcze nie zdążyła zajrzeć do torebki Zosi, poczuła się głęboko
skrzywdzona. Wybuchnęła więc płaczem. A jak już Emilka się rozpłacze, to naprawdę z całego
serca. Teraz łzy trysnęły obficie z jej błękitnych oczek, głośny szloch wprost rozrywał jej piersi, a
cała miła okrągła buzia przybrała kolor buraczka.
Zosia już tego nie widziała, bo weszła do łazienki. Wobec tego Emilka postanowiła pójść
po pociechę do Andrzeja.
Najstarszy brat leżał jak długi pod jabłonią i czytał grubą książkę, zjadając bezustannie
jabłka, jedno po drugim. Kosmaty trzmiel zaplątał mu się we włosy, ale Andrzej czytał z takim
zajęciem, że nie zauważył ani buczącego trzmiela, ani buczącej siostrzyczki, choć tę ostatnią
słychać było bardzo dobrze. Kiedy szlochając, przypadła do jego ramienia, Andrzej poklepał ją z
roztargnieniem po głowie i doradził:
- Idź do mamy, ona ci zabandażuje.
- Co mi zabandażuje? - zdenerwowała się w jednej chwili Emilka. - Jestem skrzywdzona, a
nie skaleczona!
- To idź do taty, on ci zawiąże - powiedział nieprzytomnie Andrzej i przewrócił kartkę
książki.
- Co mi zawiąże?! - wrzasnęła Emilka zapominając o płaczu. - Przecież tu nie chodzi o
sznurowadło!
- To weź moje - rzekł Andrzej niecierpliwie. - Zawiąż sobie i daj mi czytać.
Emilkę zatkało z oburzenia, ale ponieważ starszy brat nawet na nią nie spojrzał, tupnęła
nogą i poszła się użalić tatusiowi.
Tata, ubrany tylko w dżinsy, brodaty, bosy i zamyślony, siedział na trawie i uważnie
naprawiał rower. - Hm, co, mała? - spytał, postukując kluczem w nakrętkę. - Co się stało?
Płakałaś?
- Płakałam, tato! - zapłakała Emilka. - I płaczę, tato! Jestem skrzywdzona, a on myśli, że ja
chcę sznurowadło!
- Idź z tym do mamy - rzekł tatuś troskliwie i przykręcił śrubę. - I nie płacz, kupię ci nowe
sznurowadło.
- Ja nie chcę sznurowadła! - wrzasnęła Emilka, wymachując rękami, ale tatuś przerwał jej z
całą surowością, mówiąc:
- No, no, Misiulku, to chcesz sznurowadło, to nie chcesz sznurowadła... Ej, coś mi się zdaje,
że kaprysisz!
Tego już było stanowczo za wiele.
Emilka poszła do mamy.
Mama była w domku, w kuchni i zmieniała właśnie pieluchę swojemu najmłodszemu
dziecku. Czajnik gwizdał tu przeraźliwie, a mały Boluś darł się tak, jakby chciał zagłuszyć czajnik.
Mama była czerwona na twarzy i sapiąc, zawiązywała synkowi plastykowe majteczki. Boluś tego
nie lubił. Skręcał się jak śruba, wyrywał, wierzgał i kopał, ponieważ chciał jak najszybciej się
znaleźć na podłodze i znów tupać po niej nowymi butkami.
- Mamo! - zaczęła Emilka, ale w tej samej chwili Boluś zawył długo i przeciągle jak
lokomotywa. Było jasne, że nikt tu Emilki nie usłyszy. Nawet nie warto było zaczynać rozmowy.
Emilka wyszła na ganek pełna poczucia krzywdy i powiedziała sobie zawzięcie: - Ach, tak!
No dobra. Idę sobie od was. Wszyscy tylko zajęci i zajęci, nikt nie ma czasu dla biednego dziecka.
Pójdę sobie w świat, zobaczycie.
Już była koło furtki, kiedy nagle przystanęła.
Jeszcze nigdy nie wyruszała sama w świat.
Trzeba by chyba uprzedzić mamusię.
Wróciła do kuchni. Czajnik wciąż gwizdał, Boluś wciąż wył.
- Uprzedzam cię, mamusiu, że wyruszam w świat! - zawołała co sił. - Dobrze! -
odkrzyknęła mama nieuważnie, wciągając Bolusiowi porteczki.
- Lala! - wrzasnął Boluś przeraźliwie. - Lala tiki tiki! Go!
- W daleki świat! - powtórzyła głośniej Emilka, bo nie była pewna, czy mama słyszy.
- Dodo! - krzyknął Boluś świdrującym głosem. - Dodo tiki tiki! Go!
- Tylko wróć na obiad - powiedziała mama zdyszanym głosem. - I nie objadaj się
słodyczami, lepiej zjedz jabłko.
- Jajo! - ryknął Boluś, aż się ściany zatrzęsły. - Jajo tiki tiki! Go!
- O, jaki to mądry chłopczyk! - ucieszyła się nagle mama i pocałowała Bolusia w czubek
bielutkiej czuprynki.
- Ciągle tylko Boluś i Boluś - powiedziała Emilka urażonym tonem. - No, nie, no po prostu
z nikim się nie można dogadać w tym domu!
Odwróciła się na pięcie i zdecydowanym krokiem wyruszyła w świat. Zaraz za furtką
poczuła się raźniej. Cudownie wyglądało słońce na ciemnobłękitnym niebie, radośnie dął mocny
wiatr. Emilka szła przed siebie wśród ciągłego szumu drzew, droga uciekała spod jej sandałków, a
kretonowa sukienka furkotała. A po drodze było mnóstwo rzeczy do oglądania, takich jak ogródki
sąsiadów, domki letnie, płoty i żywopłoty, psy goniące się w kółko, traktory, mrówki i kury księdza
proboszcza, wóz konny z cegłami i listonosz na rowerze, zaskroniec pod liściem łopianu i sąsiad
Michałek bawiący się z kolegami w wojnę laserową, i ostatni domek letniska, ten z czerwono
kwitnącą fasolą i polanka, gdzie rosły maliny i nagle już drzewa, drzewa i drzewa. Był to las i
Emilka była w nim całkiem sama, i to okazało się o wiele ciekawsze, niż chodzenie za rączkę z
kimś starszym. Na przykład, proszę, obok ścieżki na powalonym pniu siedział wielki, tłusty i
zielony smok w szlafroku i obżerał się śmietankowymi krówkami.
A ponieważ nikt Emilki nie ciągnął za rękę i nie przynaglał, mogła teraz najspokojniej
przystanąć, podejść bliżej i rzec z najmilszym uśmiechem:
- Dzień dobry!
- Moje uszanowanie, kochanie - rzekł łaskawie smok i łypnął na Emilkę żółtym okiem spod
zielonej powieki. Potem mlasnął ze smakiem, rozwinął trzy kolejne krówki, papierki rzucił sobie
pod nogi, a cukierki wpuścił do paszczy i zjadł, błogo przymykając powieki.
Emilka zrobiła jeszcze jeden mały kroczek i zerknęła w głąb złocistej torby, którą smok
trzymał na kolanach. Było tam pełno krówek. Pełniusieńko. Chyba cały kilogram.
- Wyglądają pysznie - zauważyła.
- One są pyszne - rzekł smok niedbale i oblizał się jaskrawo różowym jęzorem, wydając ten
rodzaj stęknięcia, który nieomylnie zdradza naturę łakomczucha.
- Słodycze to świetna rzecz - zauważyła Emilka z roztargnieniem.
- Tak - zgodził się smok, zazdrośnie tuląc torbę. - Tylko, że tuczą. Okropnie tuczą. Znam
mnóstwo małych dziewczynek, które w swym łakomstwie zapomniały o wszelkim umiarze i
pożerając słodycze doprowadziły się do stanu jak najbardziej obrzydliwej i niewskazanej otyłości.
Stały się, krótko mówiąc, tak potwornie grube, że brzuch im się ciągnął po ziemi.
- Komu się ciągnął? - zdziwiła się Emilka.
- Tym dziewczynkom. Tym łakomym.
- Czy to był ich wspólny brzuch? - spytała Emilka, która lubiła wszystko wiedzieć
dokładnie.
Nie wiadomo dlaczego niewinne to pytanie bardzo rozdrażniło smoka. Warknął groźnie, a z
nozdrzy buchnął mu sinawy dymek o zapachu siarki.
- Młoda osobo - rzekł wściekłym głosem - zapamiętaj sobie moją radę: nigdy, ale to nigdy
nie kpij z wybitnych poetów. Poetom należy się cześć. Spokój, znów będę jeść.
- Proszę?... - spytała niepewnie Emilka, która nie rozumiała z tej przemowy prawie nic. - Ja
nie znam przecież żadnego poety.
Smok cmoknął z politowaniem. - Cóż za wiejski głuptasek! - rzekł głosem nadal pełnym
wściekłości. - To ja jestem wybitnym poetą, ty wiejski głuptasku, a nazwisko me, które musiało
przynajmniej obić ci się o uszy, brzmi Bambolczyk. Ale, momencik, czegóż to ja wymagam od
takiego dziecka. Przecież ty chyba nawet nie umiesz czytać?
- O, przepraszam - obraziła się Emilka. - Umiem czytać doskonale, choć mam lat sześć i
jeszcze nigdy w życiu nie chodziłam do szkoły. Nauczyła mnie czytać moja siostra Zosia.
- Znałem kiedyś pewną Zosię - stwierdził smok. - To ona nauczyła mnie jeść krówki, co
wkrótce stało się prawdziwą namiętnością mojego życia. - To mówiąc, znów sypnął papierkami
pod nogi, a do paszczy wrzucił sobie kolejną porcję krówek. - A więc - rzekł przeżuwając -
czytałaś oczywiście zbiór moich poematów pod tytułem “W locie i pocie kuł się mój znój”?
- Kuł się? - powtórzyła Emilka z namysłem. - Nie. Znam tylko wiersz o kukułce.
- Bzdura - zirytował się smok. - Nigdy w życiu nie napisałem ani słowa o kukułce. Pisałem,
owszem, o skowronku, ale chyba przyznasz, że jest poważna różnica między kukułką a
skowronkiem.
- A jaka? - spytała ciekawie Emilka, wlepiając w smoka błękitne oczęta.
Smok ryknął: - Aaaah!!! Jesteś jeszcze większym głuptaskiem, niż przypuszczałem. Słuchaj
i już nic nie gadaj!
Zagiął starannie brzegi złocistej papierowej torby i wpuścił ją do wielkiej kieszeni
szlafroka, po czym wskoczył na zwalony pień i zaryczał:
Skowronek
O, niewinny idioto, o, mały skowronku,
o, ty polny śpiewaku szary!
O, fruwaczu podniebny o mizernym ogonku
i mizernych skrzydełkach do pary!
O, czyś widział latając pod niebem wysoko,
o, czyś spotkał tam kiedy kogo,
co by bardziej ode mnie myślące miał oko,
i wspanialsze skrzydła lub ogon?
O, skowronku, śpiewaku, artysto ubogi,
o, czyś widział poetę większego,
niż genialny Bambolczyk, szlachetny i drogi,
i piękniejszy niż ty, kolego?
O, już nie płacz, skowronku, nie popadaj w rozterkę,
o, nie zazdrość mi mej wielkości!
O, leć sobie wysoko, zarzucając kuperkiem,
o, daj upust ptaszęcej radości!
O, twą rolą ćwierkanie cichutkie i nudne,
mnie zaś wielka przypadła rola.
O, twe życie jest proste, o, me życie jest trudne.
Jam poeta - a ty leć nad pola!
- I cóż? - spytał Bambolczyk, kładąc zieloną łapę na sercu i skłaniając głowę w poetyckiej
zadumie. - Jakie wrażenia?
- Przepraszam, ale nie rozumiem, o co pan pyta - powiedziała Emilka, pocierając nosek
palcem.
- Pytam, wiejski głuptasku, co myślisz o moim wierszu?!
- Myślę o pana wierszu - odpowiedziała grzecznie Emilka - że bardzo często używa pan
literki “o”.
- Chrrr! Czy to jest wszystko, co myślisz o moim wierszu? - spytał z irytacją smok.
- Nie - odparła Emilka po krótkim zastanowieniu. - Myślę także o pana wierszu, że to wcale
nie jest wiersz o skowronku. Tylko o panu. Ja bardzo lubię skowronki. Skowronki wcale nie
zarzucają kuperkiem. To kaczki zarzucają kuperkiem. I smoki.
Bambolczyk omal się nie rozpłakał. - Smoki kuperkiem?! - zawył. - A cóż to za ohydna
plotka! I jak śmiesz jednym tchem mówić o mnie i o kaczce?! Opuszczam cię natychmiast,
ponieważ twa obecność jest dla mnie obelgą! Precz mi z oczu! - to rzekłszy, smok mimo woli
zarzucił kuperkiem, po czym poderwał się w powietrze z łopotem błoniastych skrzydeł i wkrótce
zniknął za lasem.
Emilka wzruszyła ramionami i powędrowała dalej w świat, żałując tylko jednego: że
niesympatyczne smoczysko nie poczęstowało jej krówką.
Kiedy dotarła w okolice jeziora, apetyt na krówki zmienił się jej w apetyt na wszystko. Cóż,
była w drodze już od przeszło godziny, a na śniadanie piła tylko kakao, bo po sporze z Zosią nie
mogła już przełknąć niczego. Tymczasem słońce wznosiło się powoli, lecz stale, południe było
coraz bliżej i żołądek Emilki zaczął przypominać o sobie, wydając krótkie, naglące odgłosy.
- Hejże, co słyszę? Burczy mi w brzuchu - powiedziała sobie Emilka, przystając na
trawiastym brzegu jeziora.
Zjadłabym coś, cokolwiek, po prostu cokolwieczek,
bo jeść naprawdę musi mały jak ja człowieczek.
Zjadłabym tort w całości, oczywiście bez świeczek,
zjadłabym górę kremu i wielki stos ciasteczek.
A potem bym z rozkoszą pożarła sto bułeczek
(one byłyby z szynką, a w każdej - ogóreczek!)
A na deser: przepyszna galaretka z porzeczek,
hałda lodów, śmietany i w końcu - cukiereczek.
Co prawda, brat mnie straszy, że zgrubiał mi tyłeczek
i on ma może rację, tak, może, ja nie przeczę,
lecz jeść naprawdę musi mały jak ja człowieczek,
więc dajcie mi coś teraz, cokolwiek, cokolwieczek!
Ledwie wyrzekła te słowa, ujrzała czyjeś krótkie, grube nóżki wyciągnięte na trawie, za
krzakiem leszczyny. Poprzez targane wiatrem listowie ujrzała również należący do nóżek pękaty
brzuch śpiącej za krzakiem osoby. Widoczny był też wysoki okrągły koszyk, z którego apetycznie
wyzierała serwetka w biało-czerwoną kratkę. Koszyk wyglądał dokładnie tak, jak zwykły wyglądać
koszyki zawierające smakowite drugie śniadanko wycieczkowe.
Zachęcona tym widokiem Emilka podeszła bliżej.
Niestety. Nie był to nikt znajomy. Za krzakiem leżał różowy Grubasek w pasiastym
podkoszulku i sportowych spodenkach. Leżał sobie i od czasu do czasu cichutko szlochał przez
sen.
Emilka odeszła na bok, przysiadła na trawie, wrzuciła do pomarszczonej od wiatru wody ze
trzy kamyki, wreszcie zakasłała.
- A!!! - przebudził się Grubasek i zerwał tak, jakby strzelił w niego piorun. Spojrzał na
Emilkę oczami okrągłymi z przerażenia i przycisnął ręce do ust.
- Przepraszam - odezwała się Emilka. - Nie chciałam cię budzić. Czy nie widziałeś w
okolicy czegoś do zjedzenia?
- Ja jestem niedobry! - kwiknął Grubasek składając ręce.
- Hm? Nie wierzę - powiedziała Emilka nieco zdziwiona.
- Jestem niedobry! Jestem skwaśniały! Jestem zgorzkniały! - piszczał Grubasek, drżąc na
całym ciele.
- No coś ty, na pewno jesteś dobry - pocieszała go Emilka.
Grubasek runął na kolana.
- Nie! Nie pożeraj mnie, szlachetna istoto! - zawołał cienko, śliniąc się ze strachu.
- Bzdury - powiedziała gniewnie Emilka. - Wcale nie chcę cię pożreć, też pomysł! Pytałam
tylko, czy nie ma tu czegoś do zjedzenia.
- Wszystko - bełkotał Grubasek popadając w jeszcze większe przerażenie. - Wszystko, co
widzisz! Tak jest, szlachetna istoto, oczywiście, szanowna osobo, wszystko do zjedzenia oprócz
Grubaska, o pani!
To mówiąc zaczął gwałtownie gmerać w koszyczku, wyjmując po kolei całą jego zawartość
i rozkładając ją na trawie: serwetkę w kratkę, papierek od krówki, ogryzioną do kości nogę
kurczaka, pustą butelkę po oranżadzie oraz pół herbatnika. - To wszystko, co posiadam, o pani -
jęknął drżąc gwałtownie i załamał ręce. - Ale nie mnie, nie mnie, błagam! Nie zjadaj mnie!
- Przestań już powtarzać w kółko tę bzdurę - powiedziała z niesmakiem Emilka. - Jesteś
niesłychanie tchórzliwy, Grubasku. Skąd w ogóle przyszło ci do głowy, że mogłabym cię pożreć?!
- Miałem ci ja pyszne drugie śniadanko - mamrotał Grubasek wciąż nieprzytomny ze
strachu - pyszne drugie śniadanko wycieczkowe. Tak się cieszyłem, że sobie podjem nad tym
pięknym jeziorem! Ale w chwili, gdy zjadłem pierwszą krówkę, z drzewa spadł potworny smok,
ścisnął mi gardło i zagroził, że mnie pożre, chyba że oddam mu wszystko, co mam w koszyku. - Tu
Grubasek chlipnął żałośnie. - Zjadł mi kurczaka, bułeczki z sałatą oraz pasztet, pochłonął wszystkie
ciasteczka, a na zakończenie zabrał mi całe kilo krówek śmietankowych w złocistej torebce po
kawie!
- Co?! - zawołała Emilka.
Grubasek zaszlochał krótko i wysmarkał nos.
- Teraz rozumiem. Obudziłeś się tak nagle i w pierwszej chwili wziąłeś mnie za jakiegoś
mniejszego smoka? - spytała Emilka.
- Tak jest, bez urazy, szlachetna istoto, za pozwoleniem, wzniosła damo! - siąkał Grubasek.
- A ja przecież jestem zwykłą dziewczynką, która wędruje sobie w świat! - wyjaśniła mu
Emilka. - Jestem bardzo głodna, a w dodatku spotkałam niedawno tego smoka, który się właśnie
obżerał krówkami ze złocistej torebki! I wyobraź sobie - ten wstręciuch nie poczęstował mnie
wcale!
- Bydlę z niego - rzekł nagle Grubasek głosem dziarskim i znów wysmarkał nos w
chusteczkę. - Zbir, zbój i zbrodniarz. Niech no on mi się jeszcze kiedyś nawinie, złamię mu pysk
jak pietruszkę, stłukę go tak, że przeleży w gipsie aż do Gwiazdki!
- Oho-ho, naprawdę? - spytał złośliwym tonem smok Bambolczyk, spływając z powietrza
na płasko rozpostartych skrzydełkach.
- A! A! - wrzasnął Grubasek cienko i z przerażenia padł plackiem na brzuch.
- Pysk jak pietruszkę, hm? W gipsie aż do Gwiazdki, hm? - dopytywał się groźnie
Bambolczyk. - Wszystko słyszałem, kochasiu, wszyściutko! No, a teraz - chodź tutaj, moje pulchne
maleństwo! Mniamm, ile to tłuszczyku na nim! - chwycił Grubaska za kark, podniósł na wysokość
swych oczu i wolną ręką uszczypnął w pośladek.
- A! a! - krzyknął przeraźliwie Grubasek. - Pomocy, ratunku! Jedzą mnie!
- Puść go! - wrzasnęła w tejże chwili Emilka i dzielnie uwiesiła się poły smoczego
szlafroka, ciągnąc co sił. - Puść go natychmiast! - lecz niespodziewanie znalazła się w powietrzu,
tuż obok wierzgającego Grubaska. Smok podniósł ją za pasek sukienki i trzymał przed samym
swoim nosem! - A-chrrrr! - ryknął, co pozwoliło Emilce ujrzeć wypełniające smoczą paszczę
wspaniałe, lśniące i ostre uzębienie z dużą plombą w dolnym trzonowcu. - Chrrr - powiedział
Bambolczyk. - Już po was, moje pulchne pączusie. Chrrr, chrrr, że tak powiem...
Nagle niebezpieczeństwo zostało oddalone. Na skraju trawiastej plaży pojawiła się bowiem
wdzięczna długonoga postać o aksamitnych oczach, ciemnych włosach i podrapanych kolankach.
Była to Marysia, koleżanka z sąsiedniego letniska, osoba w wieku szkolnym, o tyle starsza, że
Emilka mogła ją podziwiać z całego serca. Ta Marysia, nazywana w domu Maśką, była
rzeczywiście świetną dziewczynką. Właśnie wyszła z kąpieli. Miała na sobie rozwleczone, niegdyś
różowe, a obecnie dziwnej barwy kąpielówki, które nosiła z nieporównanym szykiem. Kąpielówki
nieustannie zjeżdżały po jej płaskim brzuszku, wskutek czego Maśka zmuszona była podciągać je
co jakiś czas jedną ręką. W drugiej trzymała mokry ręcznik, zwinięty przy wyżymaniu w śrubę. na
widok smoka unoszącego dwie wrzeszczące postacie Maśka bez namysłu podskoczyła bliżej i z
całej siły trzepnęła Bambolczyka po łydkach tym właśnie mokrym, ciasno zwiniętym ręcznikiem.
- Puszczaj ich, stary tłuściochu! - wrzasnęła i przyłożyła smokowi po pęcinach jeszcze raz,
a kiedy i to nie pomogło - smok bowiem zamarł z bólu i zdumienia - Maśka cisnęła ręcznik w
trawę i wspięła się na smoka od tyłu, włażąc na niego tak zwinnie, jak małpka wchodzi na
rozłożyste drzewo. Kiedy znalazła się na odpowiedniej wysokości, natychmiast zaczęła bezlitośnie
łaskotać smoka pod pachami. Dopiero ten sposób poskutkował. - Hu, hu! - ryknął smok. - Hu-hu!
Hi! hi! hi! - i zwijając się oraz chichocząc, wypuścił swoje ofiary. Spadli oboje, Emilka i Grubasek,
wprost na miękką trawę, ale i tak przez dłuższą chwilę nie mogli się pozbierać. Maśka zeskoczyła
na trawę obok nich i znów złapała za ręcznik. Ledwie się zamierzyła, smok podskoczył ze strachu.
- Ręce precz od Bambolczyka! - ryknął. Porwał Grubaska pod pachę, po czym wzbił się w
powietrze i frunąc z dużą prędkością wnet znikł za czubkami sosen. Jeszcze przez chwilę słychać
było rozpaczliwe krzyki Grubaska wzywającego pomocy, ale i one wnet ucichły.
Dziewczynki zostały same.
- Ładna heca - powiedziała Maśka, gniewnie wykręcając resztki wody z ręcznika. - Znów
ten drań tu się kręci.
- Znasz go? - spytała Emilka.
- Pewnie. Ty też go znasz, tylko że nie pamiętasz. Kiedy ostatnio go widziałaś, miałaś dwa
lata. Spytaj tylko Zosi i Andrzeja, oni ci opowiedzą, jakie to były awantury. Mnie już nieraz
opowiadali.
- Właściwie to oni i mnie opowiadali - przypomniała sobie Emilka. - A mama nawet to
opisała. Ale zawsze myślałam, że to taka bajka.
- A skąd? - mruknęła Maśka i z wdziękiem podciągnęła kąpielówki.
- Wszystko prawda. Psiakość, czuję, że znów będą kłopoty. W zeszłym roku, kiedy was nie
było na letnisku, Bambolczyk też tu grasował. Naszej mamie wyżarł z werandy wszystkie galaretki
porzeczkowe, całe dwadzieścia osiem słoików. On uwielbia słodycze, ten tłuścioch.
- Mimo to może pożreć tego biednego Grubaska - Emilka była bliska płaczu.
- Przestań mrugać - skarciła ją Maśka. - On chyba nie jest taki straszny.
Ale obie zamyśliły się smutno. Biedny Grubasek. Co się z nim teraz dzieje?
- Idę - oświadczyła nagle Maśka.
- Dokąd? - spytała Emilka patrząc z podziwem na starszą koleżankę.
- Tropem Bambolczyka. Nie mógł ulecieć zbyt daleko z Grubaskiem pod pachą. Zbyt
przytył ostatnio, ma zadyszkę przy lataniu. Jestem pewna, że zaraz musiał lądować. Znajdę go bez
trudu. Idę!
- Ja z tobą! - krzyknęła z zapałem Emilka.
- A nie będziesz beczeć o byle co? - upewniła się Maśka.
- N-nie wiem - odpowiedziała uczciwie Emilka, która znana była z tego, że miała oczy na
mokrym miejscu.
- W każdym razie postaraj się, z łaski swojej - powiedziała Maśka. - Bo inaczej będę
zmuszona odesłać cię do domu.
Zdjęła z sosnowego sęczka swój podkoszulek i spodenki, trzepnęła parę razy sandałkami o
pień, żeby usunąć z nich piasek i kamyki - i już była gotowa. Ruszyły, zabierając oczywiście
koszyk Grubaska, a w nim serwetkę w kratkę i mokry ręcznik Maśki.
Ładny to był widok, jak tak sobie wędrowały leśną ścieżką - szczuplutka Marysia, podobna
do wesołego źrebaczka z ciemną grzywą i Emilka - pulchna, opalona i mocna jak orzeszek. Wiatr
nachylał nad ich głowami szumiące, potargane czupryny sosen, słońce paliło jak szalone, a na
jeziorze drgały płonące kreseczki blasku. Wszystko wokół było wyraźnie widoczne w czystym
powietrzu, z wyjątkiem jakichkolwiek śladów smoka i Grubaska - tych nie było wcale, ani jednego.
Dziewczynki wędrowały lasem jeszcze jakiś czas, a ścieżka wiodła je wokół jeziora.
Wreszcie poczuły, że są głodne nie na żarty, więc zatrzymały się na słonecznej polanie i objadły się
wspaniałymi, pachnącymi malinami wprost z krzaka. Usmarowały się przy tym po uszy słodkim
różowym sokiem, a zaraz potem zagryzły kawałkiem czekolady, który był cieplutki i miękki, bo go
Maśka wyjęła z kieszeni. Toteż wkrótce usmarowane były także na brązowo.
Emilka oblizała palce. - Prawdę mówiąc - zauważyła - mama prosiła mnie, żebym się nie
opychała słodyczami przed obiadem.
Maśka też oblizała palce. - Prawdę mówiąc - rzekła spokojnie - wydaje mi się, że nie
będziesz dziś jadła obiadu. Nie wiadomo, moja droga, czy jeszcze kiedykolwiek zjesz obiad we
własnym domu. Być może zabłądzimy w puszczy lub oddamy życie w naszej niebezpiecznej
wyprawie.
- Taa-ak? - przeciągnęła żałośnie Emilka, a do jej oczu natychmiast napłynęły łzy.
- Przestań mrugać - skarciła ją Maśka. - I zastanów się szybko: może wolisz wracać do
domu, do mamusi?
- Oj tak, wolę - odpowiedziała szczerze Emilka, ale Maśka, jakby nie słysząc, pytała dalej:
- Może wolisz siedzieć przed telewizorem i dłubać w nosie, moja droga, zamiast prowadzić
barwne życie pełne przygód i niebezpieczeństw, które doprowadzą do uwolnienia Grubaska?
- Nigdy nie dłubię w nosie - obraziła się Emilka.
- No, więc widzisz - powiedziała Maśka łaskawie. - To idziemy dalej.
I ruszyły, śpiewając gromko i z zapałem:
O, nie dłubmy dłużej w nosie
przed telewizorem,
lecz nurzajmy się we wrzosie
sierpniowym wieczorem.
Lub wędrujmy w świat po rosie
sierpniowym porankiem,
lub spróbujmy sprawdzić, co się
kryje za kurhankiem,
albo złówmy dwa łososie
w przejrzystym strumieniu
i spożyjmy oba w sosie
w miłym leśnym cieniu.
Wytarzajmy się jak łosie
wśród wysokiej trawy
i podpalmy drwa na stosie
dla lepszej zabawy.
Tylko prosię dłubie w nosie -
oto słuszne słowa.
Więc nie dłubmy, przecież chcemy
Grubaska ratować.
Minęły podmokłą łąkę, pełną zielonych pokrzyw i żółtych jaskrów, przeskoczyły potoczek i
znalazły się na skraju niedużego ogrodu, który, jeśli wierzyć tabliczce przybitej pośrodku furtki,
był własnością Teodora Blumke. W głębi pod gruszą stała przyjemna zielona chałupka z ławeczką.
Na ławeczce, w miłym cieniu, siedział sam pan Teodor Blumke, chudy i opalony na ciemny brąz, z
wyjątkiem czoła, które było białe, jak to zwykle się zdarza ludziom dużo pracującym na świeżym
powietrzu i używającym kapelusza albo czapki. Otóż pan Blumke wolał kapelusz. Właśnie się nim
wachlował, drugą rękę wspierając na sękatej lasce.
- Dzień dobry - powiedziała uprzejmie Maśka, gdy podeszły. - Czy nie widział pan dzisiaj
wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem?
- Co takiego, co, co? - spytał pan Blumke donośnie.
Maśka powtórzyła swoje pytanie.
- Musisz mówić głośniej - rzekł głośno pan Blumke. - Nie dlatego, żebym uważał, że to
ładnie. Ale dlatego, że jestem odrobinę głuchy.
- Czy nie widział pan dzisiaj - huknęła Maśka - wielkiego zielonego szlafroka w smoku z
małym różowym Grubasiem?
- Niewątpliwie - zgodził się pan Blumke, kiwając przyjaźnie głową. - Nie masz to jak
nawóz naturalny.
- Proszę pana! - wrzasnęła Maśka co sił w płucach, aż jej krew nabiegła do twarzy. - Czy
nie widział pan dzisiaj naturalnego różowego smoka w Grubasku z wielkim zielonym szlafrokiem?
- O, nie - rzekł pan Blumke stanowczo. - Co to, to nie. Nigdy nie stosuję nawozów
sztucznych. Nie ma nic gorszego niż nawozy sztuczne, zwłaszcza dla sałaty, zupełnie słusznie,
panienko.
Powachlował się znów kapeluszem, po czym nagle wstał i poszedł w kąt ogrodu, gdzie z
wielkim niezadowoleniem nabił jakiś papierek na czubek swej laski.
- Co to się latoś nie wyrabia - gderał niecierpliwie. - Deszczu ani na lekarstwo, koper
całkiem uschnie, a jak już co leci z nieba, to są to papierki od krówek!
- Papierki od krówek?! - wrzasnęły jednym głosem Maśka i Emilka i skoczyły w kąt ogrodu
za panem Blumke.
- Mamy ślad! - powiedziała Maśka rozglądając się czy nie widać w okolicy jeszcze innych
papierków. - Na pewno przelatywali tędy.
- Ale w którą stronę? - spytała Emilka.
- Trzeba zbadać kierunek wiatru - rzekła Maśka, splunęła sobie w dłoń i wystawiła palec w
powietrze.
- Moim zdaniem - orzekła - dmucha z południowego zachodu.
- Albo z zachodniego południa - dorzuciła Emilka, która chciała udowodnić, że też się na
czymś zna.
- To niemożliwe - prychnęła Maśka.
- Dlaczego, dlaczego? Możliwe, mówię ci.
- Oczywiście - wtrącił swoje pan Blumke. - Oczywiście, bez deszczu ani rusz. Tak, tak,
moje miłe panienki, co to, to prawda. Bez deszczu ani rusz.
Tak sobie pogadali, po czym Maśka zdecydowała, że natychmiast należy się udać tropem
poszukiwanych. Ponieważ nie ustalono ostatecznie, skąd wieje wiatr, ani jaki to ma związek z
kierunkiem pościgu, obie dziewczynki ruszyły po prostu dalej, przed siebie, tam gdzie je
prowadziła piaszczysta dróżka leśna.
- Wypatruj papierków od krówek - powtarzała Maśka co chwila, rozglądając się uważnie po
obu stronach ścieżki. Emilka zaś patrzała pod nogi, na boki, w niebo i w tył, toteż nie można
powiedzieć, by droga się jej dłużyła. Spostrzegła też, że kiedy człowiek się rozgląda idąc, to
zauważa mnóstwo rzeczy, jakich nie zauważyłby bez rozglądania się, takich jak mrowiska,
poziomki, ślimaki winniczki, szafirowe ważki i zielone muchy, obłoczki w kształcie baranków,
baranki w kształcie obłoczków, koleiny odciśnięte w piasku i piasek w koleinach, dzięcioła na pniu
sosny, ślady wielkich bosych stóp, papierek od krówki...
- Jest!!! - wrzasnęła.
- Gdzie? - podskoczyła w miejscu Maśka, której Emilka ryknęła wprost w lewe ucho.
- Tu, o tu. Obok tych wielkich śladów.
- Co też to są za ślady?
- Są to na pewno ślady Bambolczyka, Masiu. Tylko on może mieć taką wielką stopę.
- Moja Emilko, wielką stopę może mieć każdy.
- Na pewno nie każdy i na pewno aż tak wielką.
- Przestań się kłócić.
Ani zauważyły, jak zgubiły ścieżkę. Zbyt bowiem uparcie trzymały się wielkich śladów. A
ślady wiodły w bok i najpierw widoczne były na mokrym piasku, potem zanikły, bo trawa się
zrobiła gęstsza i wyższa, a potem znów odnalazły się w grząskim czarnym błotku, pokrywającym
stok wzgórza. Wokół stało się chłodno i wilgotnie, zielone światło sączyło się słabo z wysoka,
przez sklepienie z bukowych liści.
- Nie podoba mi się tu - szepnęła Emilka.
- Przestań mrugać - powiedziała Maśka i energicznie podciągnęła spodenki, które zjeżdżały
jej z brzuszka równie często jak kąpielówki. - O co ci znów chodzi. Las jak las.
- Ale ponury taki - odpowiedziała Emilka lękliwie.
- Ponure lasy też muszą być - oświadczyła Maśka i ostrożnie obejrzała się przez ramię, bo
jej się wydało, że coś sapie za krzakiem leszczyny. W rzeczy samej, sapnęło nawet dość głośno, po
czym odezwało się zza liści znudzonym basem:
Hej, hej, hej,
kiedy byłem nieletnim smoczęciem,
to wszyściutko robiłem z przejęciem.
Ale kiedy podrosłem już nieco,
to zrobiło się ze mnie byle co
i przestałem robić wszystko z przejęciem.
Dzisiaj nadal przejmuję się mało,
sam doprawdy nie wiem, co się stało,
może winna jest temu ma tusza,
lecz kompletnie mnie nic nie porusza,
choćby nie wiem co wokół się działo.
Wszystko wokół mnie męczy i nudzi,
już nie lubię ni smoków, ni ludzi.
Nie chce mi się zachwycać przyrodą,
ani mą niewątpliwą urodą,
bowiem nawet i ona mnie nudzi.
Jeszcze tylko z przejęciem bym dręczył,
prześladował, dokuczał i męczył.
To przyjemne, gdy ktoś mnie się lęka,
gdy się trwoży, całuje po rękach,
prosząc, żebym go więcej nie dręczył.
Hej, hej, hej.
- Ach, łaski! Łaski! - zakrzyknął nagle jakiś zbolały głosik i ucichł zaraz, jakby ktoś go siłą
zdławił. Dziewczynki podkradły się bliżej, rozchyliły gałęzie leszczyny i ujrzały Bambolczyka.
Siedział sobie wygodnie na sągu złożonym z grubych pni bukowych i jadł beztrosko krówki,
rzucając papierki gdzie popadło. Jedna z jego wielkich zielonych stóp spoczywała na trawie, a
drugą opierał na plecach Grubaska.
Nieszczęsny Grubasek leżał posłusznie i płasko, przyciśnięty ciężką smoczą stopą, siąkał
nosem, ronił łzy, a od czasu do czasu wierzgał nogami i machał rękami, lecz daremnie. Smok ani
myślał pofolgować.
- Nie kręć się, nie kręć - mruknął i przycisnął Grubaska mocniej do ziemi.
- Łaski, przecudny królewiczu! - zawrzasnął Grubasek na nowo. - Wypuść mnie, świetlista
postaci, pozwól mi odejść!
- He he he, nie ma mowy - powiedział Bambolczyk spokojnie. - Przecież doskonale wiesz,
że zaraz zostaniesz zjedzony.
- A! a! - zakrzyknął w trwodze biedny Grubasek i zalał się łzami.
- Tylko, sam rozumiesz, muszę cię przedtem trochę podręczyć - dodał z zadowoleniem
smok.
Ukryte za krzakiem dziewczynki spojrzały po sobie z oburzeniem.
- Świnia nie smok - mruknęła Maśka.
- Ach, biedny Grubasek - szepnęła Emilka.
- Musimy go ocalić!
- To już wiemy, tylko jak?!
- Na pewno jakoś tak - odpowiedziała Maśka - żeby przy okazji i nas nie pożarł.
Odeszły na paluszkach nieco dalej i ukryły się za pniem potężnego buka dla odbycia
narady.
- Co robić?
- Chyba nie ma wyjścia. Bambolczyk go pożre!
- Musi być jakiś sposób - upierała się Maśka.
- Ach - szepnęła Emilka ze łzami w oczach. - Mówię ci, że nie ma innego wyjścia, jak
usiąść i załamać ręce.
- Nigdy nie załamuj rąk, jeśli masz choć odrobinę sprawnego rozumu - powiedziała Maśka
surowo. - I przestań mrugać. Zaraz coś wymyślę.
Nadęła się i myślała usilnie przez jakieś dwie minuty, drapiąc się w przybrudzone kolanko,
wreszcie jej buzia pojaśniała, a wszystkie zęby, nowe i stare, ukazały się w uśmiechu. - Już
wymyśliłam! - ogłosiła, po czym przepasała się ręcznikiem, owiązała głowę kraciastą serwetką,
nasuwając jej brzeg na oczy, i przewiesiła sobie koszyk przez rękę. Następnie zaczerpnęła pełną
garść błotka z przydrożnej kałuży i wysmarowała nim policzki oraz nogi. Tak odmieniona nie do
poznania wyglądała na ubogą sierotę zbierającą chrust w lesie.
- Jeśli się ma do czynienia z silniejszym przeciwnikiem - powiedziała - należy przede
wszystkim użyć inteligencji. Zaraz zobaczysz, jaki wspaniały podstęp obmyśliłam. Obserwuj mnie.
Gdy usłyszysz, że wołam: Muszę go zobaczyć z bliska! - wypadnij z krzaków, porwij Grubaska i
uciekajcie co sił w nogach w stronę jeziora. Resztę zostawcie mnie.
I nie zwlekając ni chwili, ta dzielna dziewczynka przeszła przez zarośla leszczynowe i
stanęła przed zdumionym Bambolczykiem.
- Kim jesteś? - spytał smok ciekawie.
- Jestem ubogą sierotą zbierającą chrust w lesie - powiedziała Maśka głosem jękliwym i
zawodzącym. - Usłyszałam, jak ktoś deklamuje wiersze niezwykłej piękności. Ojejusiu, jak mi się
podobały. Czy nie wie pan, kto tak pięknie deklamował?
Bambolczyk rozpromienił się natychmiast. - Ależ tak, uboga sieroto! Wiem. Tym kimś,
moje dziecię, byłem ja. A te wiersze, moje dziecię, były moje. Jestem wybitnym poetą, a nazwisko
moje brzmi: Bambolczyk. - To rzekłszy, smok uczynił przerwę, dając ubogiej sierocie czas na
przypomnienie sobie tego nazwiska.
- Ach! - zawołała Maśka piskliwie i podciągnęła spodenki wraz z ręcznikiem. - Czy to być
może? Sławny Bambolczyk w naszej ubogiej okolicy?
- Tak, moje urocze maleństwo, to ja we własnej osobie - potwierdził Bambolczyk zupełnie
rozanielony.
- Bambolczyk! Sam mistrz Bambolczyk! - wrzasnęła przeraźliwie Maśka. - Muszę go
zobaczyć z bliska! - to mówiąc, z szaleńczą odwagą wgramoliła się smokowi na kolana i z
rozmachem wsadziła mu koszyk na głowę. Koszyk był akurat tego rozmiaru, że pomieścił i
unieruchomił głowę Bambolczyka, zatrzymując się na jego ramionach. Smok, zaskoczony, zerwał
się naturalnie na równe nogi, uwalniając niechcący swą ofiarę. Wtedy Emilka, która jak burza
wypadła z leszczyny, porwała Grubaska za rękę i pociągnęła za sobą, wołając: - Szybko,
uciekajmy!
Podczas gdy uciekali w stronę jeziora, Bambolczyk kręcił się w kółko ogłupiały, rycząc,
obijając się o drzewa i usiłując zerwać koszyk z głowy, co mogłoby się udać tylko w wypadku,
gdyby się zdecydował na utratę nosa. Tymczasem Maśka wdrapała się na sąg drewna, zaczekała na
odpowiednią chwilę i natężywszy wszystkie siły, zepchnęła leżącą z wierzchu ciężką kłodę wprost
na ogon Bambolczyka. Przygwoździła go tym sposobem do ziemi i co sił w nogach pognała w
stronę jeziora.
***
- Najgorsze w tym wszystkim jest - powiedziała Emilka, kiedy już wykąpali się wszyscy w
jeziorze, dla ochłody, dla orzeźwienia, a także dlatego by zmyć z siebie sok malinowy, czekoladę,
błoto i kurz. - Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mi zawsze każdego żal. Na przykład teraz
okropnie żal mi Bambolczyka, który z koszykiem na głowie, przygwożdżony za ogon do ziemi,
wyje i rozpacza w samotności pośród wilgotnych ciemnych lasów i nikt absolutnie nie może mu
pomóc.
- Bez przesady, bez przesady - powiedziała Maśka przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu
czegoś jadalnego. - Po pierwsze, sama wiesz, że nie było innego sposobu na uratowanie Grubaska.
A po drugie, pomóc Bambolczykowi może każdy przechodzień, co radziłabym wam uwzględnić i
czym prędzej wiać z tego miejsca.
- Jestem głodny - oznajmił Grubasek.
- Ja też - burknęła Maśka. - O! - ożywiła się nagle, grzebiąc w tylnej kieszeni. - Popatrzcie,
co znalazłam! - wyjęła monetę i podrzuciła ją na dłoni. - He, he. Można za to kupić coś do
jedzenia.
- O, ja mam więcej! - ucieszył się Grubasek, wyjmując banknot z kieszeni swych porteczek.
- A tu opodal jest wioska, a w niej mały kiosk spożywczy. Chodźmy tam jak najszybciej,
oczywiście przez las, unikając odkrytych terenów i jak najczęściej spoglądając w niebo.
W najlepszych humorach ruszyli więc przez las - Emilka tuż za Maśką, a za nimi Grubasek,
ledwie nadążając na swych krótkich nóżkach.
- Ach, jakie dzielne dziewczynki, Grubaska uwolniły!
O, już nie jęczy w niewoli Grubasek nasz przemiły!
Och, jakież one odważne, i smoka przechytrzyły!
Ach, och, to nie do wiary, że miały tyle siły!
O, tak, niewiarygodne, a przecież to zrobiły!
Tego biednego malca po prostu ocaliły! -
- wykrzykiwały dziewczynki na całe gardło, a Grubasek przyśpiewywał rytmicznie: -
Turum-durum! Turum-durum!
Wioska Promienko była całkiem niedaleko, a kiosk spożywczy znajdował się na skraju lasu,
tak że mogli dokonać zakupów nie wychodząc nawet na odkrytą przestrzeń. Byli więc spokojni i
zupełnie pewni, że Bambolczyk, nawet gdyby jakimś cudem się uwolnił, nie mógł ich dotąd
wyśledzić z powietrza.
Kupili w kiosku sporo świeżych rogalików, słoik dżemu śliwkowego oraz dwa topione
serki, zapakowali wszystko do plastykowej torebki i ruszyli z powrotem do lasu, unikając
otwartych przestrzeni i jak najczęściej spoglądając w niebo.
Do posiłku zasiedli na niewielkiej zacisznej polanie, pod zielonym pagórkiem. Słońce
rzucało ruchliwe złote plamy przez korony dębów, a trawa była bujna i pachnąca. Maśka rozścieliła
na niej kraciastą serwetkę, a Emilka ułożyła pięknie trzy rogaliki, kładąc przy każdym po stokrotce.
- To rozumiem - rzekł Grubasek z zadowoleniem i oparł się plecami o zielony pagórek. - To
jest dopiero naprawdę kulturalny posiłek. Dwie urocze i eleganckie damy do towarzystwa,
wytworne nakrycie i kwiaty na stole - oto jak powinien wyglądać posiłek dżentelmena. W tych
warunkach smakuje nawet suche pieczywo z dżemem. W dodatku szczególną przyjemność sprawia
mi myśl, że ten łajdak Bambolczyk, ta nędzna kreatura, obija się w tej chwili po omacku między
drzewami, o ile oczywiście udało mu się pozbyć tej kłody.
- Nędzna kreatura, hm? - powtórzył ktoś wściekłym głosem.
Zapadła cisza.
- Czy mówiłaś coś, Masiu? - spytała Emilka niepewnie.
- O to samo chciałam zapytać ciebie - odpowiedziała równie niepewnie Maśka.
- Otóż ja, Masiu, nic nie mówiłam.
- Ja też nic nie mówiłem, od czasu gdy wspomniałem o kłodzie - dorzucił Grubasek
przerażonym głosem.
- A więc kto powiedział “nędzna kreatura, hm?”... - spytała drżąc Emilka.
- Ja! - wrzasnął tryumfalnie pagórek za plecami Grubaska i poruszył się gwałtownie. Już za
moment spod narzuconej ziemi i kęp trawy wyłonił się Bambolczyk i śmiejąc się obrzydliwie
stanął w całej swej okazałości. A w następnej chwili zgarnął serwetkę z rogalikami i dżemem,
wsadził ją sobie do kieszeni, po czym capnął Grubaska za kark i uleciał wraz z nim w powietrze,
wrzeszcząc:
- Nikt nie wygra z Bambolczykiem! Nikt nie wygra z Bambolczykiem!
- Oj, ratunku, ratunku! - rozdarł się Grubasek. - Ratujcie mnie, najsłodsze dziewczynki, nie
zostawiajcie mnie w łapach tego potwora! A! A! - dorzucił następnie, gdyż Bambolczyk ukarał go
natychmiast, trzepnąwszy dwa razy po pośladkach. - Nie bij mnie, wieszczu, nie bij! Ja już będę
grzeczny, ja już nic nie powiem!
Jego żałosne wrzaski rozbrzmiewały jeszcze przez jakiś czas, aż wreszcie - ponieważ
Bambolczyk zdecydowanie odleciał - ucichły w oddali.
***
Było już około drugiej, gdy zmęczone dziewczynki dotarły lasami do stacji kolejowej
Letnisko Leśne. Przy kupie żwiru, tam gdzie naprawiano tory, stała jaskrawo żółta i niebywale
brudna ciężarówka z dźwigiem. Za to biały budyneczek stacji otoczony był zielenią i kwiatami, a
wszędzie panowała wspaniała czystość. Koło budynku, wsparty plecami o ganek, stał rumiany i
tęgi zawiadowca stacji, w mundurze i sztywnej czapce. Stał sobie, patrząc pogodnie w dal i dłubał
w zębach zapałką.
- Czy widziałem wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem
pod pachą? - powtórzył serdecznym tonem zadane mu pytanie. - No cóż, macie doprawdy duże
szczęście, że zwróciłyście się do mnie w tej sprawie. Zawsze powtarzam, że nie masz to jak
zwrócić się z właściwym pytaniem do właściwej osoby, oczywiście o właściwym czasie i we
właściwym miejscu. Ale chwileczkę, muszę teraz przepuścić pociąg - przerwał zawiadowca na
dźwięk dzwonka wewnątrz budynku, po czym udał się do swej korbki, którą kręcąc energicznie,
opuścił szlaban.
- Na czym to stanęliśmy? - spytał kordialnie, gdy wrócił już na swe poprzednie miejsce. -
Aha, już wiem. Na udzielaniu porad życiowych oraz odpowiedzi na zadane przez was pytanie...
(ale dlaczego tak przebieracie nogami i gryziecie palce?), a więc, na pytanie... ale przepraszam was
na moment, pociąg się zbliża - przerwał sam sobie zawiadowca i zająwszy widoczne z dala
stanowisko, wyprostował się w pozycji służbowej, z chorągiewką powiewającą na wietrze. Kiedy
pociąg towarowy przetoczył się z łoskotem przez stację, zawiadowca starannie zwinął
chorągiewkę, schował ją, podniósł szlaban, zatarł dłonie i zwrócił się do dziewczynek, które z
niecierpliwości ogryzły już wszystkie paznokcie i podeptały sobie nawzajem palce, nieustannie
przestępując z nogi na nogę. - No, już jestem - powiedział. - A więc, o czym ja mówiłem, aha, o
tym, że stałem tu sobie dzisiaj podziwiając pogodę, a jaka pogoda jest dzisiaj od rana, to już
zapewne wiecie same...
- Wiemy, wiemy! - wrzasnęły dziewczynki, łapiąc się za głowy i tupiąc z niecierpliwości
nogami.
- A więc stałem tak sobie - rzekł zawiadowca spoglądając na nie ze zdziwieniem. - A było
to jakieś pół godzinki temu, tak, pal mnie licho, pół godziny, bo właśnie szedł osobowy z
Pobiedzisk, gdy wtem ujrzałem przelatującego...
- Smoka!!!! - wyrwał się dziewczynkom zbiorowy okrzyk.
- Skąd - odparł zawiadowca, patrząc na nie karcąco. - Kormorana. Jak ja się zdziwiłem, nie
macie pojęcia.
Kormoran to rzadkość w tych stronach.
Już prędzej bym mógł się spodziewać cielęcia
o czterech zielonych ogonach.
Już mniej by mnie zdziwił na przykład wieloryb,
sunący truchcikiem po dróżce,
lub takie ptaszyska, co zwą się kondory,
leżące ponuro w pietruszce.
Już raczej bym mógł oczekiwać wielbłąda,
co piwkiem posila się smacznie, -
lecz nie kormorana! Kormoran wygląda
w tych stronach po prostu dziwacznie!
To rzekłszy, zawiadowca odchrząknął, cmoknął, splunął, po czym spojrzał na rozczarowane
miny dziewczynek i dorzucił od niechcenia...
- A, prawda, a potem, jakiś kwadransik temu... tak, chyba kwadransik, bo szedł właśnie
towarowy z Olsztyna...
Dziewczynki zbladły i chwyciły się za ręce.
- ...Zobaczyłem wielkiego zielonego smoka w szlafroku, przelatującego nad tą oto stacją.
Smok miał przy sobie jakieś różowe, wrzeszczące stworzenie, lecz nie zdążyłem go zapytać, czy
jest ono Grubaskiem, czy nie.
Emilka i Maśka zaczęły przebierać nogami, ledwie już stojąc na miejscu.
- W którą stronę poleciał - krzyknęła ostro Maśka, łapiąc zawiadowcę za klapy munduru i
patrząc mu w oczy mocnym spojrzeniem.
- Zaraz, niech pomyślę - rzekł zawiadowca nieporuszony. - Pamiętam, że słońce świeciło mi
prosto w twarz. Zważywszy, że mamy lipiec i że jest to w dodatku czwartek, cóż, myślę, że
poleciał prosto jak strzelił w kierunku sklepu spożywczego Gminnej Spółdzielni “Samopomoc
Chłopska”.
- Mamy go! - wrzasnęła Maśka i jak strzała pomknęła w dół drogi, a Emilka ruszyła za nią,
nie bacząc na rozczarowanie zawiadowcy, który zamierzał im opowiedzieć jeszcze parę
interesujących przypadków ze swego życia, więc wołał, żeby zaczekały minutkę, bo tak się z nimi
miło gawędzi.
Zipiąc, sapiąc i ociekając potem, dziewczynki dopadły sklepu spożywczego, lecz ten
niestety był już zamknięty z powodu przerwy obiadowej. Drzwi chroniła potężna zasuwa, a
wewnątrz, za wielką szybą, nie było nikogo. Natomiast opodal, na ławeczce stojącej na skraju
wielkiego boiska sportowego, siedziała jakaś obdarta postać i wydawała z siebie głośne chrapanie.
Postacią tą był nie kto inny, jak znany w okolicy nierób i włóczęga, Plugawy Pawełek.
Mimo niemłodego już wieku Plugawy Pawełek trudnił się wyłącznie spaniem na ławeczkach,
podkradaniem kur mieszkańcom okolicznych wiosek, oraz, w dni chłodniejsze, zamieszkiwaniem
w rozchwierutanym barakowozie z kominkiem, który to barakowóz został ongiś zapomniany przez
brygadę remontową.
Kiedy dziewczynki zbudziły go przy pomocy delikatnego szarpania za rękaw, Plugawy
Pawełek popadł w prawdziwą wściekłość, i w chwili, gdy Maśka zapytała go uprzejmie, czy nie
widział w okolicy wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem,
odkrzyknął:
- Jakim prawem budzicie mnie dla takich głupstw?!
- A dawno już pan tu tak śpi? - spytała grzecznie Emilka.
- Jak długo mi się podoba! - odpalił Plugawy Pawełek, wymachując z oburzeniem
łachmanami. - Chwileczkę - dodał nagle innym tonem, przyglądając się uważnie plastykowej
torbie, którą trzymała Maśka.
- O co pytałaś?
- Pytałam, czy nie widział pan tu w okolicy wielkiego zielonego Grubaska z małym
szlafrokiem w różowe smoki? - wychrypiała Maśka.
- Hm, niech pomyślę - zamamrotał Plugawy Pawełek. - Słuchajcie, czy nie macie przy sobie
przypadkiem odrobiny pieczywa? - podrapał się w porośnięty szczeciną podbródek i zapuścił
łakome spojrzenie w plastykową torbę.
- Proszę - dziewczynka sięgnęła do torby i podała mu rogalika. - A więc, czy mógłby pan
nam powiedzieć...
- Mógłbym - rzekł obiecująco Plugawy Pawełek. - Ale czy nie macie przypadkiem przy
sobie odrobiny topionego serka?
- Proszę! - powiedziała Maśka wręczając mu serek topiony. - A teraz, czy nie mógłby pan
nam jednak powiedzieć...
- Nie bądź taka niecierpliwa - rzekł karcąco Plugawy Pawełek. - Czy nie macie
przypadkiem przy sobie odrobiny pieniędzy?!
- Proszę! - powiedziała Maśka ze wzburzeniem i wsypała mu w garść resztę monet
pozostałych po zakupach w kiosku spożywczym. - Ale więcej pieniędzy już nie mamy i w związku
z tym, czy mógłby nam pan wreszcie odpowiedzieć, czy widział pan tu ostatnio wielkiego
zielonego smoka z małym różowym Grubaskiem?
- Nie, nie widziałem - rzekł Plugawy Pawełek i ryknął śmiechem.
Emilka omal się nie rozpłakała, natomiast Maśka omal nie kopnęła Plugawego Pawełka w
kostkę. Zaklęła cicho, tupnęła nogą i powiedziała do Emilki:
- Chodźmy!
Odeszły parę kroków, gdy usłyszały głos Plugawego Pawełka.
- Chwileczkę! - wołał. - Zupełnie nie znacie się na żartach. Ale jeśli mi dacie jeszcze
jednego rogalika, to wam coś powiem.
- Nie! - odparła Emilka.
- Nie! - poparła ją stanowczo Maśka. - Pan nic nie wie, a oszukuje takie małe dziewczynki
jak my!
- Ja nic nie wiem? - obraził się Plugawy Pawełek. - Ja wiem wszystko, moje dzieweczki,
ponieważ jestem znawcą życia. Wiem mnóstwo różnych rzeczy, na przykład, kto kupował w tym
sklepie przed pół godziną dosłownie aż trzy kilogramy krówek śmietankowych!
- Krówek? - krzyknęły dziewczynki jednym głosem i odwróciły się do Pawełka.
- Aha! Krówek! Krówek! - drwiąco przedrzeźniał je włóczęga. - Nie wierzycie Pawełkowi,
a on wie wszystko. Wielki zielony smok w szlafroku z małym różowym Grubaskiem pod pachą
kupował w sklepie krówki i chciał płacić złotą monetą. Kiedy sprzedawczyni stanowczo odmówiła
przyjęcia takiej zapłaty, łobuz zaśmiał się szyderczo i wyleciał przez okno nie płacąc. Krówki
oczywiście zabrał ze sobą.
- Ale w którą stronę poleciał?! - zakrzyknęły dziewczynki.
- A to właśnie - rzekł Plugawy Pawełek - jest rzecz, którą wam powiem i to już za chwilę,
pod warunkiem oczywiście, że ofiarujecie mi z własnej i nieprzymuszonej woli jeszcze dwa
rogaliki.
- Dwa?!
- Nie, nie dwa. Trzy! - poprawił się Pawełek i znów ryknął śmiechem.
- Ale... ale... - wahały się dziewczynki.
Plugawy Pawełek przestał się śmiać i udał niezmierne zdumienie.
- Nie wierzę własnym oczom - rzekł. - Żal wam trzech głupich rogalików i kawałka
topionego sera? Trzy głupie rogaliki i kawałek sera topionego to za wiele dla człowieka, który jest
zbyt ubogi, by móc je sobie kupić?
- Nie było przedtem mowy o serze topionym! - zauważyła Maśka niepewnie.
- Ale teraz jest mowa o serze topionym! - zarechotał Plugawy Pawełek i wyciągnął czarną
od brudu rękę, na której Maśka z najwyższą niechęcią złożyła trzy rogaliki i kawałek sera
topionego, dokładając w końcu zupełnie już niepotrzebną, pustą torbę plastykową.
- Teraz wam coś powiem! - oznajmił Plugawy Pawełek. - Powiem wam, bo nie jesteście
skąpe. - Tu spiesznie skrył swą zdobycz pomiędzy ohydne łachmany. - Smok z Grubaskiem i
krówkami odleciał w kierunku południowo-zachodnim.
- To jest - w którym?! - krzyknęła rozpaczliwie Maśka.
- W tym! - rzekł uroczyście Pawełek i machnął łachmanem w kierunku drogi prowadzącej
nad jezioro.
***
- Kręcimy się w kółko - powiedziała Emilka ze zniechęceniem. - Już przecież dzisiaj szłam
tą drogą. O, tu, tu właśnie natknęłam się na smoka po raz pierwszy.
Ze zmęczeniem przysiadła na leżącym pniu, a Maśka, znużona, podciągnęła ospale
spodenki i rzuciła się na trawę. - Co dalej? Pić mi się chce. Jeść mi się chce. Chce mi się też wrócić
do domu. I pomyśleć, że jeszcze dziś rano miałam ochotę z niego odejść!
- Przestań mrugać. A co będzie z Grubaskiem, jeśli wrócimy? - spytała Maśka z
westchnieniem, podczas gdy słońce wolniutko wysunęło się zza korony dębu i strzeliło w
dziewczynki oślepiającym, gorącym promieniem. - Myślisz, że już nie ma sensu go szukać?
Myślisz, że Bambolczyk już go zjadł?
Emilka wzdrygnęła się. - Och, nie wierzę w to. Pewnie jeszcze go dręczy. Powinnyśmy
natychmiast wstać i ruszyć mu na pomoc.
- Ale w którą stronę ruszyć? - spytała bezradnie Maśka i położyła głowę na rękach. - Las
jest wielki. A Bambolczyk sprytny. Czy mamy cały dzień błąkać się po lesie, wypatrując
papierków od krówek?
- To beznadziejne - zgodziła się Emilka. I już miała zamiar wpaść w nastrój łzawy, gdy
wtem zza zakrętu wyjechał z wielkim łoskotem i szczękiem jakiś szalony rowerzysta, w którym
Emilka rozpoznała sąsiada Michałka. Był to niezwykle poważny blondyn o okrągłych oczach i
cienkich nogach szarych od kurzu.
- Cześć, Emilka! - rzekł hamując z szurgotem opon i wzniecając kolosalny tuman. - Co ty tu
robisz?
Emilka była tak zmęczona, że zamiast odpowiedzi machnęła tylko beznadziejnie ręką.
- Byłem właśnie nad jeziorem - oznajmił Michałek. - Zrobiłem rundkę naokoło i wpadłem
na stację Promno. Kupiłem tam trochę oranżady - to mówiąc wyjął z torby na kierownicy sporą
butelkę i podał Emilce. - Łyknij sobie - powiedział życzliwie - bo widzę, że ledwie żyjesz.
Ach! Była to najsmaczniejsza oranżada, jaką Emilka piła kiedykolwiek w życiu. Zimna,
pomarańczowa, orzeźwiająca, z gryzącymi w nos bąbelkami i landrynkowym zapachem. Emilka
mogłaby ją pić i pić bez końca, ale w porę przypomniała sobie, że przecież Maśka jest tak samo
spragniona. Z niemałym trudem (tak, było to trudne!) przestała pić i podała butelkę Masi.
A tu tymczasem Michał wyjął z kieszeni kilka krówek śmietankowych i poczęstował
Emilkę.
- Skąd to masz?! - krzyknęła dziewczynka, zrywając się na równe nogi.
- No, wiesz, to właściwie jest bardzo dziwne - rzekł z ociąganiem Michałek. - Myślę, że mi
zupełnie nie uwierzysz, jak ci powiem.
- Powiedz! Proszę!
- Ale nie śmiej się, dobrze? - upewnił się Michałek. - No więc, wyobraź sobie, jadę z tego
Promna, a tu nad jeziorem leży okropnie wielki zielony facet z ogonem - ja wiem, że to śmieszne,
co mówię - i obżera się krówkami. A drugi, uwiązany za nogę do drzewa, wrzeszczy bez przerwy o
pomoc, tylko że ten zielony mówi, że różowy jest wariat. No i kiedy zatrzymałem się przy nich, ten
zielony pogłaskał mnie po głowie i dał trzy krówki tylko za to, żebym sobie poszedł.
- To oni! - krzyknęły jednym głosem dziewczynki i poderwały się z trawy, zapominając o
zmęczeniu. - To smok i Grubasek!
Bez najmniejszego trudu namówiły zaciekawionego Michała, by pojechał z nimi. Maśka
usiadła na bagażniku, Emilka na ramie, a Michał z pewnym wysiłkiem pedałował. Siłą rzeczy nie
posuwali się zbyt prędko, ale z całą pewnością szybciej niż pieszo.
Gdy nadjechali chwiejnie nad jezioro, nie ujrzeli tam już nikogo. Tylko kupka papierków
znaczyła miejsce, gdzie spoczywał Bambolczyk. Po krótkich poszukiwaniach odnaleziono jednak
świeże ślady jego stóp, wiodące w bok ścieżki poprzez wilgotny piasek i pas trawnika aż do
znanego już dziewczynkom terenu, pokrytego grząskim czarnym błotkiem. Ślady Bambolczyka
były tu tak świeże, że jeszcze wciąż nabiegały wodą. Tym razem jednak koło sągu drewna nie było
nikogo. Las stał wokół cichy i ponury, nie drgnął nawet listek pod sklepieniem buków, choć
przecież gdzieś tam, wysoko, hulał pewnie gorący, wesoły wiatr.
Tu było chłodno, posępnie i jakoś straszno. A ślady stóp Bambolczyka prowadziły wciąż
dalej i dalej, w coraz bardziej odpychające ostępy.
- Chyba wrócę już do domu - oznajmił Michałek. - Nie podoba mi się tutaj.
Ledwie wyrzekł te słowa, w krzakach coś zaszeleściło i szarozielone stworzenie w burej
spiczastej czapeczce wypadło na ścieżkę. Ujrzawszy dzieci stworzenie podskoczyło, wydało dziki
kwik i przebiegłszy ukosem przez błotnistą ścieżkę, zaszyło się w gąszcz.
- O rany! - powiedziała Maśka z trudem dochodząc do siebie. - Dawno się tak nie
wystraszyłam. Co to było?
- Nie wiem, ale było okropne - jęknęła Emilka. - Wyglądało jak oblepione mchem i błotem
niemowlę.
- To był Błotniak! - wyszeptał Michał, który miał oczy jeszcze większe i bardziej okrągłe
niż zwykle. - To był Błotniak, wiem na pewno. Dziadek pokazywał mi kiedyś Błotniaki.
Płynęliśmy łódką i przy samym brzegu jeziora one się babrały w błocie. Dziadek mówił, że nie
trzeba się ich bać, one są poczciwe i nie szkodzą nikomu.
W tym momencie w krzakach po drugiej stronie rozległ się znów szelest, potem
szamotanina, i kolejny Błotniak wyrwał się spomiędzy zarośli, wypadając w wielkim pośpiechu na
ścieżkę. Na widok grupki z rowerem zamarł z przerażenia, po czym podskoczył w miejscu,
kwiknął i przebiegłszy ścieżkę na ukos, dał nura w poszycie leśne.
- Co się dzieje? - spytała Maśka ze zdumieniem, gdy trzeci Błotniak, oglądając się na
wszystkie strony i dysząc, przebiegł opodal nawet ich nie widząc.
- Nie wiem - odparł Michał. - Patrz, pędzą trzy następne! One uciekają!
W istocie, trzy drobne Błotniaczki najwyraźniej młodego wieku przebiegły po prawej,
sapiąc i wyciągając nogi. Kiedy mijały stojące dzieci, ostatni z biegnących potknął się i upadł - i to
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ Światełko
Ten piękny dzień zaczął się od płaczu. Tak, od płaczu - chociaż był to wakacyjny poranek, słoneczny i rozwichrzony, kwiaty w ogrodzie tańczyły, a białe prześcieradła rozwieszone między drzewami, trzepotały wesoło i głośno jak żagle. Mimo to dzień zaczął się dla Emilki od płaczu, ponieważ zginęły spinki do włosów. Były to spinki Zosi - czerwone, lakierowane, w kształcie kokardek - i starsza siostra spojrzała na Emilkę surowo, mówiąc: - To na pewno twoja sprawka! Emilka zakrztusiła się z oburzenia, a kakao, które właśnie piła na śniadanie, bryznęło jej z buzi wprost na obrus, gdzie też pozostało w formie brzydkiej plamy. - Moja sprawka? Moja sprawka? Wcale nie! - wykasłała Emilka. Ale Zosia nie dawała się przekonać. Ktoś zabrał jej spinki, powiedziała, a tym kimś mogła być tylko Emilka, bo mały Boluś nie potrafi jeszcze otwierać torebki, zaś Andrzej, starszy brat, nie interesuje się ani torebkami swych sióstr, ani ich spinkami. Emilka, która dziś jeszcze nie zdążyła zajrzeć do torebki Zosi, poczuła się głęboko skrzywdzona. Wybuchnęła więc płaczem. A jak już Emilka się rozpłacze, to naprawdę z całego serca. Teraz łzy trysnęły obficie z jej błękitnych oczek, głośny szloch wprost rozrywał jej piersi, a cała miła okrągła buzia przybrała kolor buraczka. Zosia już tego nie widziała, bo weszła do łazienki. Wobec tego Emilka postanowiła pójść po pociechę do Andrzeja. Najstarszy brat leżał jak długi pod jabłonią i czytał grubą książkę, zjadając bezustannie jabłka, jedno po drugim. Kosmaty trzmiel zaplątał mu się we włosy, ale Andrzej czytał z takim zajęciem, że nie zauważył ani buczącego trzmiela, ani buczącej siostrzyczki, choć tę ostatnią słychać było bardzo dobrze. Kiedy szlochając, przypadła do jego ramienia, Andrzej poklepał ją z roztargnieniem po głowie i doradził: - Idź do mamy, ona ci zabandażuje. - Co mi zabandażuje? - zdenerwowała się w jednej chwili Emilka. - Jestem skrzywdzona, a nie skaleczona! - To idź do taty, on ci zawiąże - powiedział nieprzytomnie Andrzej i przewrócił kartkę książki. - Co mi zawiąże?! - wrzasnęła Emilka zapominając o płaczu. - Przecież tu nie chodzi o sznurowadło! - To weź moje - rzekł Andrzej niecierpliwie. - Zawiąż sobie i daj mi czytać. Emilkę zatkało z oburzenia, ale ponieważ starszy brat nawet na nią nie spojrzał, tupnęła nogą i poszła się użalić tatusiowi.
Tata, ubrany tylko w dżinsy, brodaty, bosy i zamyślony, siedział na trawie i uważnie naprawiał rower. - Hm, co, mała? - spytał, postukując kluczem w nakrętkę. - Co się stało? Płakałaś? - Płakałam, tato! - zapłakała Emilka. - I płaczę, tato! Jestem skrzywdzona, a on myśli, że ja chcę sznurowadło! - Idź z tym do mamy - rzekł tatuś troskliwie i przykręcił śrubę. - I nie płacz, kupię ci nowe sznurowadło. - Ja nie chcę sznurowadła! - wrzasnęła Emilka, wymachując rękami, ale tatuś przerwał jej z całą surowością, mówiąc: - No, no, Misiulku, to chcesz sznurowadło, to nie chcesz sznurowadła... Ej, coś mi się zdaje, że kaprysisz! Tego już było stanowczo za wiele. Emilka poszła do mamy. Mama była w domku, w kuchni i zmieniała właśnie pieluchę swojemu najmłodszemu dziecku. Czajnik gwizdał tu przeraźliwie, a mały Boluś darł się tak, jakby chciał zagłuszyć czajnik. Mama była czerwona na twarzy i sapiąc, zawiązywała synkowi plastykowe majteczki. Boluś tego nie lubił. Skręcał się jak śruba, wyrywał, wierzgał i kopał, ponieważ chciał jak najszybciej się znaleźć na podłodze i znów tupać po niej nowymi butkami. - Mamo! - zaczęła Emilka, ale w tej samej chwili Boluś zawył długo i przeciągle jak lokomotywa. Było jasne, że nikt tu Emilki nie usłyszy. Nawet nie warto było zaczynać rozmowy. Emilka wyszła na ganek pełna poczucia krzywdy i powiedziała sobie zawzięcie: - Ach, tak! No dobra. Idę sobie od was. Wszyscy tylko zajęci i zajęci, nikt nie ma czasu dla biednego dziecka. Pójdę sobie w świat, zobaczycie. Już była koło furtki, kiedy nagle przystanęła. Jeszcze nigdy nie wyruszała sama w świat. Trzeba by chyba uprzedzić mamusię. Wróciła do kuchni. Czajnik wciąż gwizdał, Boluś wciąż wył. - Uprzedzam cię, mamusiu, że wyruszam w świat! - zawołała co sił. - Dobrze! - odkrzyknęła mama nieuważnie, wciągając Bolusiowi porteczki. - Lala! - wrzasnął Boluś przeraźliwie. - Lala tiki tiki! Go! - W daleki świat! - powtórzyła głośniej Emilka, bo nie była pewna, czy mama słyszy. - Dodo! - krzyknął Boluś świdrującym głosem. - Dodo tiki tiki! Go! - Tylko wróć na obiad - powiedziała mama zdyszanym głosem. - I nie objadaj się słodyczami, lepiej zjedz jabłko.
- Jajo! - ryknął Boluś, aż się ściany zatrzęsły. - Jajo tiki tiki! Go! - O, jaki to mądry chłopczyk! - ucieszyła się nagle mama i pocałowała Bolusia w czubek bielutkiej czuprynki. - Ciągle tylko Boluś i Boluś - powiedziała Emilka urażonym tonem. - No, nie, no po prostu z nikim się nie można dogadać w tym domu! Odwróciła się na pięcie i zdecydowanym krokiem wyruszyła w świat. Zaraz za furtką poczuła się raźniej. Cudownie wyglądało słońce na ciemnobłękitnym niebie, radośnie dął mocny wiatr. Emilka szła przed siebie wśród ciągłego szumu drzew, droga uciekała spod jej sandałków, a kretonowa sukienka furkotała. A po drodze było mnóstwo rzeczy do oglądania, takich jak ogródki sąsiadów, domki letnie, płoty i żywopłoty, psy goniące się w kółko, traktory, mrówki i kury księdza proboszcza, wóz konny z cegłami i listonosz na rowerze, zaskroniec pod liściem łopianu i sąsiad Michałek bawiący się z kolegami w wojnę laserową, i ostatni domek letniska, ten z czerwono kwitnącą fasolą i polanka, gdzie rosły maliny i nagle już drzewa, drzewa i drzewa. Był to las i Emilka była w nim całkiem sama, i to okazało się o wiele ciekawsze, niż chodzenie za rączkę z kimś starszym. Na przykład, proszę, obok ścieżki na powalonym pniu siedział wielki, tłusty i zielony smok w szlafroku i obżerał się śmietankowymi krówkami. A ponieważ nikt Emilki nie ciągnął za rękę i nie przynaglał, mogła teraz najspokojniej przystanąć, podejść bliżej i rzec z najmilszym uśmiechem: - Dzień dobry! - Moje uszanowanie, kochanie - rzekł łaskawie smok i łypnął na Emilkę żółtym okiem spod zielonej powieki. Potem mlasnął ze smakiem, rozwinął trzy kolejne krówki, papierki rzucił sobie pod nogi, a cukierki wpuścił do paszczy i zjadł, błogo przymykając powieki. Emilka zrobiła jeszcze jeden mały kroczek i zerknęła w głąb złocistej torby, którą smok trzymał na kolanach. Było tam pełno krówek. Pełniusieńko. Chyba cały kilogram. - Wyglądają pysznie - zauważyła. - One są pyszne - rzekł smok niedbale i oblizał się jaskrawo różowym jęzorem, wydając ten rodzaj stęknięcia, który nieomylnie zdradza naturę łakomczucha. - Słodycze to świetna rzecz - zauważyła Emilka z roztargnieniem. - Tak - zgodził się smok, zazdrośnie tuląc torbę. - Tylko, że tuczą. Okropnie tuczą. Znam mnóstwo małych dziewczynek, które w swym łakomstwie zapomniały o wszelkim umiarze i pożerając słodycze doprowadziły się do stanu jak najbardziej obrzydliwej i niewskazanej otyłości. Stały się, krótko mówiąc, tak potwornie grube, że brzuch im się ciągnął po ziemi. - Komu się ciągnął? - zdziwiła się Emilka. - Tym dziewczynkom. Tym łakomym.
- Czy to był ich wspólny brzuch? - spytała Emilka, która lubiła wszystko wiedzieć dokładnie. Nie wiadomo dlaczego niewinne to pytanie bardzo rozdrażniło smoka. Warknął groźnie, a z nozdrzy buchnął mu sinawy dymek o zapachu siarki. - Młoda osobo - rzekł wściekłym głosem - zapamiętaj sobie moją radę: nigdy, ale to nigdy nie kpij z wybitnych poetów. Poetom należy się cześć. Spokój, znów będę jeść. - Proszę?... - spytała niepewnie Emilka, która nie rozumiała z tej przemowy prawie nic. - Ja nie znam przecież żadnego poety. Smok cmoknął z politowaniem. - Cóż za wiejski głuptasek! - rzekł głosem nadal pełnym wściekłości. - To ja jestem wybitnym poetą, ty wiejski głuptasku, a nazwisko me, które musiało przynajmniej obić ci się o uszy, brzmi Bambolczyk. Ale, momencik, czegóż to ja wymagam od takiego dziecka. Przecież ty chyba nawet nie umiesz czytać? - O, przepraszam - obraziła się Emilka. - Umiem czytać doskonale, choć mam lat sześć i jeszcze nigdy w życiu nie chodziłam do szkoły. Nauczyła mnie czytać moja siostra Zosia. - Znałem kiedyś pewną Zosię - stwierdził smok. - To ona nauczyła mnie jeść krówki, co wkrótce stało się prawdziwą namiętnością mojego życia. - To mówiąc, znów sypnął papierkami pod nogi, a do paszczy wrzucił sobie kolejną porcję krówek. - A więc - rzekł przeżuwając - czytałaś oczywiście zbiór moich poematów pod tytułem “W locie i pocie kuł się mój znój”? - Kuł się? - powtórzyła Emilka z namysłem. - Nie. Znam tylko wiersz o kukułce. - Bzdura - zirytował się smok. - Nigdy w życiu nie napisałem ani słowa o kukułce. Pisałem, owszem, o skowronku, ale chyba przyznasz, że jest poważna różnica między kukułką a skowronkiem. - A jaka? - spytała ciekawie Emilka, wlepiając w smoka błękitne oczęta. Smok ryknął: - Aaaah!!! Jesteś jeszcze większym głuptaskiem, niż przypuszczałem. Słuchaj i już nic nie gadaj! Zagiął starannie brzegi złocistej papierowej torby i wpuścił ją do wielkiej kieszeni szlafroka, po czym wskoczył na zwalony pień i zaryczał: Skowronek O, niewinny idioto, o, mały skowronku, o, ty polny śpiewaku szary! O, fruwaczu podniebny o mizernym ogonku i mizernych skrzydełkach do pary! O, czyś widział latając pod niebem wysoko,
o, czyś spotkał tam kiedy kogo, co by bardziej ode mnie myślące miał oko, i wspanialsze skrzydła lub ogon? O, skowronku, śpiewaku, artysto ubogi, o, czyś widział poetę większego, niż genialny Bambolczyk, szlachetny i drogi, i piękniejszy niż ty, kolego? O, już nie płacz, skowronku, nie popadaj w rozterkę, o, nie zazdrość mi mej wielkości! O, leć sobie wysoko, zarzucając kuperkiem, o, daj upust ptaszęcej radości! O, twą rolą ćwierkanie cichutkie i nudne, mnie zaś wielka przypadła rola. O, twe życie jest proste, o, me życie jest trudne. Jam poeta - a ty leć nad pola! - I cóż? - spytał Bambolczyk, kładąc zieloną łapę na sercu i skłaniając głowę w poetyckiej zadumie. - Jakie wrażenia? - Przepraszam, ale nie rozumiem, o co pan pyta - powiedziała Emilka, pocierając nosek palcem. - Pytam, wiejski głuptasku, co myślisz o moim wierszu?! - Myślę o pana wierszu - odpowiedziała grzecznie Emilka - że bardzo często używa pan literki “o”. - Chrrr! Czy to jest wszystko, co myślisz o moim wierszu? - spytał z irytacją smok. - Nie - odparła Emilka po krótkim zastanowieniu. - Myślę także o pana wierszu, że to wcale nie jest wiersz o skowronku. Tylko o panu. Ja bardzo lubię skowronki. Skowronki wcale nie zarzucają kuperkiem. To kaczki zarzucają kuperkiem. I smoki. Bambolczyk omal się nie rozpłakał. - Smoki kuperkiem?! - zawył. - A cóż to za ohydna plotka! I jak śmiesz jednym tchem mówić o mnie i o kaczce?! Opuszczam cię natychmiast, ponieważ twa obecność jest dla mnie obelgą! Precz mi z oczu! - to rzekłszy, smok mimo woli
zarzucił kuperkiem, po czym poderwał się w powietrze z łopotem błoniastych skrzydeł i wkrótce zniknął za lasem. Emilka wzruszyła ramionami i powędrowała dalej w świat, żałując tylko jednego: że niesympatyczne smoczysko nie poczęstowało jej krówką. Kiedy dotarła w okolice jeziora, apetyt na krówki zmienił się jej w apetyt na wszystko. Cóż, była w drodze już od przeszło godziny, a na śniadanie piła tylko kakao, bo po sporze z Zosią nie mogła już przełknąć niczego. Tymczasem słońce wznosiło się powoli, lecz stale, południe było coraz bliżej i żołądek Emilki zaczął przypominać o sobie, wydając krótkie, naglące odgłosy. - Hejże, co słyszę? Burczy mi w brzuchu - powiedziała sobie Emilka, przystając na trawiastym brzegu jeziora. Zjadłabym coś, cokolwiek, po prostu cokolwieczek, bo jeść naprawdę musi mały jak ja człowieczek. Zjadłabym tort w całości, oczywiście bez świeczek, zjadłabym górę kremu i wielki stos ciasteczek. A potem bym z rozkoszą pożarła sto bułeczek (one byłyby z szynką, a w każdej - ogóreczek!) A na deser: przepyszna galaretka z porzeczek, hałda lodów, śmietany i w końcu - cukiereczek. Co prawda, brat mnie straszy, że zgrubiał mi tyłeczek i on ma może rację, tak, może, ja nie przeczę, lecz jeść naprawdę musi mały jak ja człowieczek, więc dajcie mi coś teraz, cokolwiek, cokolwieczek! Ledwie wyrzekła te słowa, ujrzała czyjeś krótkie, grube nóżki wyciągnięte na trawie, za krzakiem leszczyny. Poprzez targane wiatrem listowie ujrzała również należący do nóżek pękaty brzuch śpiącej za krzakiem osoby. Widoczny był też wysoki okrągły koszyk, z którego apetycznie wyzierała serwetka w biało-czerwoną kratkę. Koszyk wyglądał dokładnie tak, jak zwykły wyglądać koszyki zawierające smakowite drugie śniadanko wycieczkowe. Zachęcona tym widokiem Emilka podeszła bliżej. Niestety. Nie był to nikt znajomy. Za krzakiem leżał różowy Grubasek w pasiastym podkoszulku i sportowych spodenkach. Leżał sobie i od czasu do czasu cichutko szlochał przez sen. Emilka odeszła na bok, przysiadła na trawie, wrzuciła do pomarszczonej od wiatru wody ze trzy kamyki, wreszcie zakasłała.
- A!!! - przebudził się Grubasek i zerwał tak, jakby strzelił w niego piorun. Spojrzał na Emilkę oczami okrągłymi z przerażenia i przycisnął ręce do ust. - Przepraszam - odezwała się Emilka. - Nie chciałam cię budzić. Czy nie widziałeś w okolicy czegoś do zjedzenia? - Ja jestem niedobry! - kwiknął Grubasek składając ręce. - Hm? Nie wierzę - powiedziała Emilka nieco zdziwiona. - Jestem niedobry! Jestem skwaśniały! Jestem zgorzkniały! - piszczał Grubasek, drżąc na całym ciele. - No coś ty, na pewno jesteś dobry - pocieszała go Emilka. Grubasek runął na kolana. - Nie! Nie pożeraj mnie, szlachetna istoto! - zawołał cienko, śliniąc się ze strachu. - Bzdury - powiedziała gniewnie Emilka. - Wcale nie chcę cię pożreć, też pomysł! Pytałam tylko, czy nie ma tu czegoś do zjedzenia. - Wszystko - bełkotał Grubasek popadając w jeszcze większe przerażenie. - Wszystko, co widzisz! Tak jest, szlachetna istoto, oczywiście, szanowna osobo, wszystko do zjedzenia oprócz Grubaska, o pani! To mówiąc zaczął gwałtownie gmerać w koszyczku, wyjmując po kolei całą jego zawartość i rozkładając ją na trawie: serwetkę w kratkę, papierek od krówki, ogryzioną do kości nogę kurczaka, pustą butelkę po oranżadzie oraz pół herbatnika. - To wszystko, co posiadam, o pani - jęknął drżąc gwałtownie i załamał ręce. - Ale nie mnie, nie mnie, błagam! Nie zjadaj mnie! - Przestań już powtarzać w kółko tę bzdurę - powiedziała z niesmakiem Emilka. - Jesteś niesłychanie tchórzliwy, Grubasku. Skąd w ogóle przyszło ci do głowy, że mogłabym cię pożreć?! - Miałem ci ja pyszne drugie śniadanko - mamrotał Grubasek wciąż nieprzytomny ze strachu - pyszne drugie śniadanko wycieczkowe. Tak się cieszyłem, że sobie podjem nad tym pięknym jeziorem! Ale w chwili, gdy zjadłem pierwszą krówkę, z drzewa spadł potworny smok, ścisnął mi gardło i zagroził, że mnie pożre, chyba że oddam mu wszystko, co mam w koszyku. - Tu Grubasek chlipnął żałośnie. - Zjadł mi kurczaka, bułeczki z sałatą oraz pasztet, pochłonął wszystkie ciasteczka, a na zakończenie zabrał mi całe kilo krówek śmietankowych w złocistej torebce po kawie! - Co?! - zawołała Emilka. Grubasek zaszlochał krótko i wysmarkał nos. - Teraz rozumiem. Obudziłeś się tak nagle i w pierwszej chwili wziąłeś mnie za jakiegoś mniejszego smoka? - spytała Emilka. - Tak jest, bez urazy, szlachetna istoto, za pozwoleniem, wzniosła damo! - siąkał Grubasek.
- A ja przecież jestem zwykłą dziewczynką, która wędruje sobie w świat! - wyjaśniła mu Emilka. - Jestem bardzo głodna, a w dodatku spotkałam niedawno tego smoka, który się właśnie obżerał krówkami ze złocistej torebki! I wyobraź sobie - ten wstręciuch nie poczęstował mnie wcale! - Bydlę z niego - rzekł nagle Grubasek głosem dziarskim i znów wysmarkał nos w chusteczkę. - Zbir, zbój i zbrodniarz. Niech no on mi się jeszcze kiedyś nawinie, złamię mu pysk jak pietruszkę, stłukę go tak, że przeleży w gipsie aż do Gwiazdki! - Oho-ho, naprawdę? - spytał złośliwym tonem smok Bambolczyk, spływając z powietrza na płasko rozpostartych skrzydełkach. - A! A! - wrzasnął Grubasek cienko i z przerażenia padł plackiem na brzuch. - Pysk jak pietruszkę, hm? W gipsie aż do Gwiazdki, hm? - dopytywał się groźnie Bambolczyk. - Wszystko słyszałem, kochasiu, wszyściutko! No, a teraz - chodź tutaj, moje pulchne maleństwo! Mniamm, ile to tłuszczyku na nim! - chwycił Grubaska za kark, podniósł na wysokość swych oczu i wolną ręką uszczypnął w pośladek. - A! a! - krzyknął przeraźliwie Grubasek. - Pomocy, ratunku! Jedzą mnie! - Puść go! - wrzasnęła w tejże chwili Emilka i dzielnie uwiesiła się poły smoczego szlafroka, ciągnąc co sił. - Puść go natychmiast! - lecz niespodziewanie znalazła się w powietrzu, tuż obok wierzgającego Grubaska. Smok podniósł ją za pasek sukienki i trzymał przed samym swoim nosem! - A-chrrrr! - ryknął, co pozwoliło Emilce ujrzeć wypełniające smoczą paszczę wspaniałe, lśniące i ostre uzębienie z dużą plombą w dolnym trzonowcu. - Chrrr - powiedział Bambolczyk. - Już po was, moje pulchne pączusie. Chrrr, chrrr, że tak powiem... Nagle niebezpieczeństwo zostało oddalone. Na skraju trawiastej plaży pojawiła się bowiem wdzięczna długonoga postać o aksamitnych oczach, ciemnych włosach i podrapanych kolankach. Była to Marysia, koleżanka z sąsiedniego letniska, osoba w wieku szkolnym, o tyle starsza, że Emilka mogła ją podziwiać z całego serca. Ta Marysia, nazywana w domu Maśką, była rzeczywiście świetną dziewczynką. Właśnie wyszła z kąpieli. Miała na sobie rozwleczone, niegdyś różowe, a obecnie dziwnej barwy kąpielówki, które nosiła z nieporównanym szykiem. Kąpielówki nieustannie zjeżdżały po jej płaskim brzuszku, wskutek czego Maśka zmuszona była podciągać je co jakiś czas jedną ręką. W drugiej trzymała mokry ręcznik, zwinięty przy wyżymaniu w śrubę. na widok smoka unoszącego dwie wrzeszczące postacie Maśka bez namysłu podskoczyła bliżej i z całej siły trzepnęła Bambolczyka po łydkach tym właśnie mokrym, ciasno zwiniętym ręcznikiem. - Puszczaj ich, stary tłuściochu! - wrzasnęła i przyłożyła smokowi po pęcinach jeszcze raz, a kiedy i to nie pomogło - smok bowiem zamarł z bólu i zdumienia - Maśka cisnęła ręcznik w trawę i wspięła się na smoka od tyłu, włażąc na niego tak zwinnie, jak małpka wchodzi na
rozłożyste drzewo. Kiedy znalazła się na odpowiedniej wysokości, natychmiast zaczęła bezlitośnie łaskotać smoka pod pachami. Dopiero ten sposób poskutkował. - Hu, hu! - ryknął smok. - Hu-hu! Hi! hi! hi! - i zwijając się oraz chichocząc, wypuścił swoje ofiary. Spadli oboje, Emilka i Grubasek, wprost na miękką trawę, ale i tak przez dłuższą chwilę nie mogli się pozbierać. Maśka zeskoczyła na trawę obok nich i znów złapała za ręcznik. Ledwie się zamierzyła, smok podskoczył ze strachu. - Ręce precz od Bambolczyka! - ryknął. Porwał Grubaska pod pachę, po czym wzbił się w powietrze i frunąc z dużą prędkością wnet znikł za czubkami sosen. Jeszcze przez chwilę słychać było rozpaczliwe krzyki Grubaska wzywającego pomocy, ale i one wnet ucichły. Dziewczynki zostały same. - Ładna heca - powiedziała Maśka, gniewnie wykręcając resztki wody z ręcznika. - Znów ten drań tu się kręci. - Znasz go? - spytała Emilka. - Pewnie. Ty też go znasz, tylko że nie pamiętasz. Kiedy ostatnio go widziałaś, miałaś dwa lata. Spytaj tylko Zosi i Andrzeja, oni ci opowiedzą, jakie to były awantury. Mnie już nieraz opowiadali. - Właściwie to oni i mnie opowiadali - przypomniała sobie Emilka. - A mama nawet to opisała. Ale zawsze myślałam, że to taka bajka. - A skąd? - mruknęła Maśka i z wdziękiem podciągnęła kąpielówki. - Wszystko prawda. Psiakość, czuję, że znów będą kłopoty. W zeszłym roku, kiedy was nie było na letnisku, Bambolczyk też tu grasował. Naszej mamie wyżarł z werandy wszystkie galaretki porzeczkowe, całe dwadzieścia osiem słoików. On uwielbia słodycze, ten tłuścioch. - Mimo to może pożreć tego biednego Grubaska - Emilka była bliska płaczu. - Przestań mrugać - skarciła ją Maśka. - On chyba nie jest taki straszny. Ale obie zamyśliły się smutno. Biedny Grubasek. Co się z nim teraz dzieje? - Idę - oświadczyła nagle Maśka. - Dokąd? - spytała Emilka patrząc z podziwem na starszą koleżankę. - Tropem Bambolczyka. Nie mógł ulecieć zbyt daleko z Grubaskiem pod pachą. Zbyt przytył ostatnio, ma zadyszkę przy lataniu. Jestem pewna, że zaraz musiał lądować. Znajdę go bez trudu. Idę! - Ja z tobą! - krzyknęła z zapałem Emilka. - A nie będziesz beczeć o byle co? - upewniła się Maśka. - N-nie wiem - odpowiedziała uczciwie Emilka, która znana była z tego, że miała oczy na mokrym miejscu.
- W każdym razie postaraj się, z łaski swojej - powiedziała Maśka. - Bo inaczej będę zmuszona odesłać cię do domu. Zdjęła z sosnowego sęczka swój podkoszulek i spodenki, trzepnęła parę razy sandałkami o pień, żeby usunąć z nich piasek i kamyki - i już była gotowa. Ruszyły, zabierając oczywiście koszyk Grubaska, a w nim serwetkę w kratkę i mokry ręcznik Maśki. Ładny to był widok, jak tak sobie wędrowały leśną ścieżką - szczuplutka Marysia, podobna do wesołego źrebaczka z ciemną grzywą i Emilka - pulchna, opalona i mocna jak orzeszek. Wiatr nachylał nad ich głowami szumiące, potargane czupryny sosen, słońce paliło jak szalone, a na jeziorze drgały płonące kreseczki blasku. Wszystko wokół było wyraźnie widoczne w czystym powietrzu, z wyjątkiem jakichkolwiek śladów smoka i Grubaska - tych nie było wcale, ani jednego. Dziewczynki wędrowały lasem jeszcze jakiś czas, a ścieżka wiodła je wokół jeziora. Wreszcie poczuły, że są głodne nie na żarty, więc zatrzymały się na słonecznej polanie i objadły się wspaniałymi, pachnącymi malinami wprost z krzaka. Usmarowały się przy tym po uszy słodkim różowym sokiem, a zaraz potem zagryzły kawałkiem czekolady, który był cieplutki i miękki, bo go Maśka wyjęła z kieszeni. Toteż wkrótce usmarowane były także na brązowo. Emilka oblizała palce. - Prawdę mówiąc - zauważyła - mama prosiła mnie, żebym się nie opychała słodyczami przed obiadem. Maśka też oblizała palce. - Prawdę mówiąc - rzekła spokojnie - wydaje mi się, że nie będziesz dziś jadła obiadu. Nie wiadomo, moja droga, czy jeszcze kiedykolwiek zjesz obiad we własnym domu. Być może zabłądzimy w puszczy lub oddamy życie w naszej niebezpiecznej wyprawie. - Taa-ak? - przeciągnęła żałośnie Emilka, a do jej oczu natychmiast napłynęły łzy. - Przestań mrugać - skarciła ją Maśka. - I zastanów się szybko: może wolisz wracać do domu, do mamusi? - Oj tak, wolę - odpowiedziała szczerze Emilka, ale Maśka, jakby nie słysząc, pytała dalej: - Może wolisz siedzieć przed telewizorem i dłubać w nosie, moja droga, zamiast prowadzić barwne życie pełne przygód i niebezpieczeństw, które doprowadzą do uwolnienia Grubaska? - Nigdy nie dłubię w nosie - obraziła się Emilka. - No, więc widzisz - powiedziała Maśka łaskawie. - To idziemy dalej. I ruszyły, śpiewając gromko i z zapałem: O, nie dłubmy dłużej w nosie przed telewizorem, lecz nurzajmy się we wrzosie sierpniowym wieczorem.
Lub wędrujmy w świat po rosie sierpniowym porankiem, lub spróbujmy sprawdzić, co się kryje za kurhankiem, albo złówmy dwa łososie w przejrzystym strumieniu i spożyjmy oba w sosie w miłym leśnym cieniu. Wytarzajmy się jak łosie wśród wysokiej trawy i podpalmy drwa na stosie dla lepszej zabawy. Tylko prosię dłubie w nosie - oto słuszne słowa. Więc nie dłubmy, przecież chcemy Grubaska ratować. Minęły podmokłą łąkę, pełną zielonych pokrzyw i żółtych jaskrów, przeskoczyły potoczek i znalazły się na skraju niedużego ogrodu, który, jeśli wierzyć tabliczce przybitej pośrodku furtki, był własnością Teodora Blumke. W głębi pod gruszą stała przyjemna zielona chałupka z ławeczką. Na ławeczce, w miłym cieniu, siedział sam pan Teodor Blumke, chudy i opalony na ciemny brąz, z wyjątkiem czoła, które było białe, jak to zwykle się zdarza ludziom dużo pracującym na świeżym powietrzu i używającym kapelusza albo czapki. Otóż pan Blumke wolał kapelusz. Właśnie się nim wachlował, drugą rękę wspierając na sękatej lasce. - Dzień dobry - powiedziała uprzejmie Maśka, gdy podeszły. - Czy nie widział pan dzisiaj wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem? - Co takiego, co, co? - spytał pan Blumke donośnie. Maśka powtórzyła swoje pytanie. - Musisz mówić głośniej - rzekł głośno pan Blumke. - Nie dlatego, żebym uważał, że to ładnie. Ale dlatego, że jestem odrobinę głuchy. - Czy nie widział pan dzisiaj - huknęła Maśka - wielkiego zielonego szlafroka w smoku z małym różowym Grubasiem? - Niewątpliwie - zgodził się pan Blumke, kiwając przyjaźnie głową. - Nie masz to jak nawóz naturalny.
- Proszę pana! - wrzasnęła Maśka co sił w płucach, aż jej krew nabiegła do twarzy. - Czy nie widział pan dzisiaj naturalnego różowego smoka w Grubasku z wielkim zielonym szlafrokiem? - O, nie - rzekł pan Blumke stanowczo. - Co to, to nie. Nigdy nie stosuję nawozów sztucznych. Nie ma nic gorszego niż nawozy sztuczne, zwłaszcza dla sałaty, zupełnie słusznie, panienko. Powachlował się znów kapeluszem, po czym nagle wstał i poszedł w kąt ogrodu, gdzie z wielkim niezadowoleniem nabił jakiś papierek na czubek swej laski. - Co to się latoś nie wyrabia - gderał niecierpliwie. - Deszczu ani na lekarstwo, koper całkiem uschnie, a jak już co leci z nieba, to są to papierki od krówek! - Papierki od krówek?! - wrzasnęły jednym głosem Maśka i Emilka i skoczyły w kąt ogrodu za panem Blumke. - Mamy ślad! - powiedziała Maśka rozglądając się czy nie widać w okolicy jeszcze innych papierków. - Na pewno przelatywali tędy. - Ale w którą stronę? - spytała Emilka. - Trzeba zbadać kierunek wiatru - rzekła Maśka, splunęła sobie w dłoń i wystawiła palec w powietrze. - Moim zdaniem - orzekła - dmucha z południowego zachodu. - Albo z zachodniego południa - dorzuciła Emilka, która chciała udowodnić, że też się na czymś zna. - To niemożliwe - prychnęła Maśka. - Dlaczego, dlaczego? Możliwe, mówię ci. - Oczywiście - wtrącił swoje pan Blumke. - Oczywiście, bez deszczu ani rusz. Tak, tak, moje miłe panienki, co to, to prawda. Bez deszczu ani rusz. Tak sobie pogadali, po czym Maśka zdecydowała, że natychmiast należy się udać tropem poszukiwanych. Ponieważ nie ustalono ostatecznie, skąd wieje wiatr, ani jaki to ma związek z kierunkiem pościgu, obie dziewczynki ruszyły po prostu dalej, przed siebie, tam gdzie je prowadziła piaszczysta dróżka leśna. - Wypatruj papierków od krówek - powtarzała Maśka co chwila, rozglądając się uważnie po obu stronach ścieżki. Emilka zaś patrzała pod nogi, na boki, w niebo i w tył, toteż nie można powiedzieć, by droga się jej dłużyła. Spostrzegła też, że kiedy człowiek się rozgląda idąc, to zauważa mnóstwo rzeczy, jakich nie zauważyłby bez rozglądania się, takich jak mrowiska, poziomki, ślimaki winniczki, szafirowe ważki i zielone muchy, obłoczki w kształcie baranków, baranki w kształcie obłoczków, koleiny odciśnięte w piasku i piasek w koleinach, dzięcioła na pniu sosny, ślady wielkich bosych stóp, papierek od krówki...
- Jest!!! - wrzasnęła. - Gdzie? - podskoczyła w miejscu Maśka, której Emilka ryknęła wprost w lewe ucho. - Tu, o tu. Obok tych wielkich śladów. - Co też to są za ślady? - Są to na pewno ślady Bambolczyka, Masiu. Tylko on może mieć taką wielką stopę. - Moja Emilko, wielką stopę może mieć każdy. - Na pewno nie każdy i na pewno aż tak wielką. - Przestań się kłócić. Ani zauważyły, jak zgubiły ścieżkę. Zbyt bowiem uparcie trzymały się wielkich śladów. A ślady wiodły w bok i najpierw widoczne były na mokrym piasku, potem zanikły, bo trawa się zrobiła gęstsza i wyższa, a potem znów odnalazły się w grząskim czarnym błotku, pokrywającym stok wzgórza. Wokół stało się chłodno i wilgotnie, zielone światło sączyło się słabo z wysoka, przez sklepienie z bukowych liści. - Nie podoba mi się tu - szepnęła Emilka. - Przestań mrugać - powiedziała Maśka i energicznie podciągnęła spodenki, które zjeżdżały jej z brzuszka równie często jak kąpielówki. - O co ci znów chodzi. Las jak las. - Ale ponury taki - odpowiedziała Emilka lękliwie. - Ponure lasy też muszą być - oświadczyła Maśka i ostrożnie obejrzała się przez ramię, bo jej się wydało, że coś sapie za krzakiem leszczyny. W rzeczy samej, sapnęło nawet dość głośno, po czym odezwało się zza liści znudzonym basem: Hej, hej, hej, kiedy byłem nieletnim smoczęciem, to wszyściutko robiłem z przejęciem. Ale kiedy podrosłem już nieco, to zrobiło się ze mnie byle co i przestałem robić wszystko z przejęciem. Dzisiaj nadal przejmuję się mało, sam doprawdy nie wiem, co się stało, może winna jest temu ma tusza, lecz kompletnie mnie nic nie porusza, choćby nie wiem co wokół się działo. Wszystko wokół mnie męczy i nudzi,
już nie lubię ni smoków, ni ludzi. Nie chce mi się zachwycać przyrodą, ani mą niewątpliwą urodą, bowiem nawet i ona mnie nudzi. Jeszcze tylko z przejęciem bym dręczył, prześladował, dokuczał i męczył. To przyjemne, gdy ktoś mnie się lęka, gdy się trwoży, całuje po rękach, prosząc, żebym go więcej nie dręczył. Hej, hej, hej. - Ach, łaski! Łaski! - zakrzyknął nagle jakiś zbolały głosik i ucichł zaraz, jakby ktoś go siłą zdławił. Dziewczynki podkradły się bliżej, rozchyliły gałęzie leszczyny i ujrzały Bambolczyka. Siedział sobie wygodnie na sągu złożonym z grubych pni bukowych i jadł beztrosko krówki, rzucając papierki gdzie popadło. Jedna z jego wielkich zielonych stóp spoczywała na trawie, a drugą opierał na plecach Grubaska. Nieszczęsny Grubasek leżał posłusznie i płasko, przyciśnięty ciężką smoczą stopą, siąkał nosem, ronił łzy, a od czasu do czasu wierzgał nogami i machał rękami, lecz daremnie. Smok ani myślał pofolgować. - Nie kręć się, nie kręć - mruknął i przycisnął Grubaska mocniej do ziemi. - Łaski, przecudny królewiczu! - zawrzasnął Grubasek na nowo. - Wypuść mnie, świetlista postaci, pozwól mi odejść! - He he he, nie ma mowy - powiedział Bambolczyk spokojnie. - Przecież doskonale wiesz, że zaraz zostaniesz zjedzony. - A! a! - zakrzyknął w trwodze biedny Grubasek i zalał się łzami. - Tylko, sam rozumiesz, muszę cię przedtem trochę podręczyć - dodał z zadowoleniem smok. Ukryte za krzakiem dziewczynki spojrzały po sobie z oburzeniem. - Świnia nie smok - mruknęła Maśka. - Ach, biedny Grubasek - szepnęła Emilka. - Musimy go ocalić! - To już wiemy, tylko jak?! - Na pewno jakoś tak - odpowiedziała Maśka - żeby przy okazji i nas nie pożarł.
Odeszły na paluszkach nieco dalej i ukryły się za pniem potężnego buka dla odbycia narady. - Co robić? - Chyba nie ma wyjścia. Bambolczyk go pożre! - Musi być jakiś sposób - upierała się Maśka. - Ach - szepnęła Emilka ze łzami w oczach. - Mówię ci, że nie ma innego wyjścia, jak usiąść i załamać ręce. - Nigdy nie załamuj rąk, jeśli masz choć odrobinę sprawnego rozumu - powiedziała Maśka surowo. - I przestań mrugać. Zaraz coś wymyślę. Nadęła się i myślała usilnie przez jakieś dwie minuty, drapiąc się w przybrudzone kolanko, wreszcie jej buzia pojaśniała, a wszystkie zęby, nowe i stare, ukazały się w uśmiechu. - Już wymyśliłam! - ogłosiła, po czym przepasała się ręcznikiem, owiązała głowę kraciastą serwetką, nasuwając jej brzeg na oczy, i przewiesiła sobie koszyk przez rękę. Następnie zaczerpnęła pełną garść błotka z przydrożnej kałuży i wysmarowała nim policzki oraz nogi. Tak odmieniona nie do poznania wyglądała na ubogą sierotę zbierającą chrust w lesie. - Jeśli się ma do czynienia z silniejszym przeciwnikiem - powiedziała - należy przede wszystkim użyć inteligencji. Zaraz zobaczysz, jaki wspaniały podstęp obmyśliłam. Obserwuj mnie. Gdy usłyszysz, że wołam: Muszę go zobaczyć z bliska! - wypadnij z krzaków, porwij Grubaska i uciekajcie co sił w nogach w stronę jeziora. Resztę zostawcie mnie. I nie zwlekając ni chwili, ta dzielna dziewczynka przeszła przez zarośla leszczynowe i stanęła przed zdumionym Bambolczykiem. - Kim jesteś? - spytał smok ciekawie. - Jestem ubogą sierotą zbierającą chrust w lesie - powiedziała Maśka głosem jękliwym i zawodzącym. - Usłyszałam, jak ktoś deklamuje wiersze niezwykłej piękności. Ojejusiu, jak mi się podobały. Czy nie wie pan, kto tak pięknie deklamował? Bambolczyk rozpromienił się natychmiast. - Ależ tak, uboga sieroto! Wiem. Tym kimś, moje dziecię, byłem ja. A te wiersze, moje dziecię, były moje. Jestem wybitnym poetą, a nazwisko moje brzmi: Bambolczyk. - To rzekłszy, smok uczynił przerwę, dając ubogiej sierocie czas na przypomnienie sobie tego nazwiska. - Ach! - zawołała Maśka piskliwie i podciągnęła spodenki wraz z ręcznikiem. - Czy to być może? Sławny Bambolczyk w naszej ubogiej okolicy? - Tak, moje urocze maleństwo, to ja we własnej osobie - potwierdził Bambolczyk zupełnie rozanielony.
- Bambolczyk! Sam mistrz Bambolczyk! - wrzasnęła przeraźliwie Maśka. - Muszę go zobaczyć z bliska! - to mówiąc, z szaleńczą odwagą wgramoliła się smokowi na kolana i z rozmachem wsadziła mu koszyk na głowę. Koszyk był akurat tego rozmiaru, że pomieścił i unieruchomił głowę Bambolczyka, zatrzymując się na jego ramionach. Smok, zaskoczony, zerwał się naturalnie na równe nogi, uwalniając niechcący swą ofiarę. Wtedy Emilka, która jak burza wypadła z leszczyny, porwała Grubaska za rękę i pociągnęła za sobą, wołając: - Szybko, uciekajmy! Podczas gdy uciekali w stronę jeziora, Bambolczyk kręcił się w kółko ogłupiały, rycząc, obijając się o drzewa i usiłując zerwać koszyk z głowy, co mogłoby się udać tylko w wypadku, gdyby się zdecydował na utratę nosa. Tymczasem Maśka wdrapała się na sąg drewna, zaczekała na odpowiednią chwilę i natężywszy wszystkie siły, zepchnęła leżącą z wierzchu ciężką kłodę wprost na ogon Bambolczyka. Przygwoździła go tym sposobem do ziemi i co sił w nogach pognała w stronę jeziora. *** - Najgorsze w tym wszystkim jest - powiedziała Emilka, kiedy już wykąpali się wszyscy w jeziorze, dla ochłody, dla orzeźwienia, a także dlatego by zmyć z siebie sok malinowy, czekoladę, błoto i kurz. - Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mi zawsze każdego żal. Na przykład teraz okropnie żal mi Bambolczyka, który z koszykiem na głowie, przygwożdżony za ogon do ziemi, wyje i rozpacza w samotności pośród wilgotnych ciemnych lasów i nikt absolutnie nie może mu pomóc. - Bez przesady, bez przesady - powiedziała Maśka przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu czegoś jadalnego. - Po pierwsze, sama wiesz, że nie było innego sposobu na uratowanie Grubaska. A po drugie, pomóc Bambolczykowi może każdy przechodzień, co radziłabym wam uwzględnić i czym prędzej wiać z tego miejsca. - Jestem głodny - oznajmił Grubasek. - Ja też - burknęła Maśka. - O! - ożywiła się nagle, grzebiąc w tylnej kieszeni. - Popatrzcie, co znalazłam! - wyjęła monetę i podrzuciła ją na dłoni. - He, he. Można za to kupić coś do jedzenia. - O, ja mam więcej! - ucieszył się Grubasek, wyjmując banknot z kieszeni swych porteczek. - A tu opodal jest wioska, a w niej mały kiosk spożywczy. Chodźmy tam jak najszybciej, oczywiście przez las, unikając odkrytych terenów i jak najczęściej spoglądając w niebo.
W najlepszych humorach ruszyli więc przez las - Emilka tuż za Maśką, a za nimi Grubasek, ledwie nadążając na swych krótkich nóżkach. - Ach, jakie dzielne dziewczynki, Grubaska uwolniły! O, już nie jęczy w niewoli Grubasek nasz przemiły! Och, jakież one odważne, i smoka przechytrzyły! Ach, och, to nie do wiary, że miały tyle siły! O, tak, niewiarygodne, a przecież to zrobiły! Tego biednego malca po prostu ocaliły! - - wykrzykiwały dziewczynki na całe gardło, a Grubasek przyśpiewywał rytmicznie: - Turum-durum! Turum-durum! Wioska Promienko była całkiem niedaleko, a kiosk spożywczy znajdował się na skraju lasu, tak że mogli dokonać zakupów nie wychodząc nawet na odkrytą przestrzeń. Byli więc spokojni i zupełnie pewni, że Bambolczyk, nawet gdyby jakimś cudem się uwolnił, nie mógł ich dotąd wyśledzić z powietrza. Kupili w kiosku sporo świeżych rogalików, słoik dżemu śliwkowego oraz dwa topione serki, zapakowali wszystko do plastykowej torebki i ruszyli z powrotem do lasu, unikając otwartych przestrzeni i jak najczęściej spoglądając w niebo. Do posiłku zasiedli na niewielkiej zacisznej polanie, pod zielonym pagórkiem. Słońce rzucało ruchliwe złote plamy przez korony dębów, a trawa była bujna i pachnąca. Maśka rozścieliła na niej kraciastą serwetkę, a Emilka ułożyła pięknie trzy rogaliki, kładąc przy każdym po stokrotce. - To rozumiem - rzekł Grubasek z zadowoleniem i oparł się plecami o zielony pagórek. - To jest dopiero naprawdę kulturalny posiłek. Dwie urocze i eleganckie damy do towarzystwa, wytworne nakrycie i kwiaty na stole - oto jak powinien wyglądać posiłek dżentelmena. W tych warunkach smakuje nawet suche pieczywo z dżemem. W dodatku szczególną przyjemność sprawia mi myśl, że ten łajdak Bambolczyk, ta nędzna kreatura, obija się w tej chwili po omacku między drzewami, o ile oczywiście udało mu się pozbyć tej kłody. - Nędzna kreatura, hm? - powtórzył ktoś wściekłym głosem. Zapadła cisza. - Czy mówiłaś coś, Masiu? - spytała Emilka niepewnie. - O to samo chciałam zapytać ciebie - odpowiedziała równie niepewnie Maśka. - Otóż ja, Masiu, nic nie mówiłam. - Ja też nic nie mówiłem, od czasu gdy wspomniałem o kłodzie - dorzucił Grubasek przerażonym głosem.
- A więc kto powiedział “nędzna kreatura, hm?”... - spytała drżąc Emilka. - Ja! - wrzasnął tryumfalnie pagórek za plecami Grubaska i poruszył się gwałtownie. Już za moment spod narzuconej ziemi i kęp trawy wyłonił się Bambolczyk i śmiejąc się obrzydliwie stanął w całej swej okazałości. A w następnej chwili zgarnął serwetkę z rogalikami i dżemem, wsadził ją sobie do kieszeni, po czym capnął Grubaska za kark i uleciał wraz z nim w powietrze, wrzeszcząc: - Nikt nie wygra z Bambolczykiem! Nikt nie wygra z Bambolczykiem! - Oj, ratunku, ratunku! - rozdarł się Grubasek. - Ratujcie mnie, najsłodsze dziewczynki, nie zostawiajcie mnie w łapach tego potwora! A! A! - dorzucił następnie, gdyż Bambolczyk ukarał go natychmiast, trzepnąwszy dwa razy po pośladkach. - Nie bij mnie, wieszczu, nie bij! Ja już będę grzeczny, ja już nic nie powiem! Jego żałosne wrzaski rozbrzmiewały jeszcze przez jakiś czas, aż wreszcie - ponieważ Bambolczyk zdecydowanie odleciał - ucichły w oddali. *** Było już około drugiej, gdy zmęczone dziewczynki dotarły lasami do stacji kolejowej Letnisko Leśne. Przy kupie żwiru, tam gdzie naprawiano tory, stała jaskrawo żółta i niebywale brudna ciężarówka z dźwigiem. Za to biały budyneczek stacji otoczony był zielenią i kwiatami, a wszędzie panowała wspaniała czystość. Koło budynku, wsparty plecami o ganek, stał rumiany i tęgi zawiadowca stacji, w mundurze i sztywnej czapce. Stał sobie, patrząc pogodnie w dal i dłubał w zębach zapałką. - Czy widziałem wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem pod pachą? - powtórzył serdecznym tonem zadane mu pytanie. - No cóż, macie doprawdy duże szczęście, że zwróciłyście się do mnie w tej sprawie. Zawsze powtarzam, że nie masz to jak zwrócić się z właściwym pytaniem do właściwej osoby, oczywiście o właściwym czasie i we właściwym miejscu. Ale chwileczkę, muszę teraz przepuścić pociąg - przerwał zawiadowca na dźwięk dzwonka wewnątrz budynku, po czym udał się do swej korbki, którą kręcąc energicznie, opuścił szlaban. - Na czym to stanęliśmy? - spytał kordialnie, gdy wrócił już na swe poprzednie miejsce. - Aha, już wiem. Na udzielaniu porad życiowych oraz odpowiedzi na zadane przez was pytanie... (ale dlaczego tak przebieracie nogami i gryziecie palce?), a więc, na pytanie... ale przepraszam was na moment, pociąg się zbliża - przerwał sam sobie zawiadowca i zająwszy widoczne z dala stanowisko, wyprostował się w pozycji służbowej, z chorągiewką powiewającą na wietrze. Kiedy
pociąg towarowy przetoczył się z łoskotem przez stację, zawiadowca starannie zwinął chorągiewkę, schował ją, podniósł szlaban, zatarł dłonie i zwrócił się do dziewczynek, które z niecierpliwości ogryzły już wszystkie paznokcie i podeptały sobie nawzajem palce, nieustannie przestępując z nogi na nogę. - No, już jestem - powiedział. - A więc, o czym ja mówiłem, aha, o tym, że stałem tu sobie dzisiaj podziwiając pogodę, a jaka pogoda jest dzisiaj od rana, to już zapewne wiecie same... - Wiemy, wiemy! - wrzasnęły dziewczynki, łapiąc się za głowy i tupiąc z niecierpliwości nogami. - A więc stałem tak sobie - rzekł zawiadowca spoglądając na nie ze zdziwieniem. - A było to jakieś pół godzinki temu, tak, pal mnie licho, pół godziny, bo właśnie szedł osobowy z Pobiedzisk, gdy wtem ujrzałem przelatującego... - Smoka!!!! - wyrwał się dziewczynkom zbiorowy okrzyk. - Skąd - odparł zawiadowca, patrząc na nie karcąco. - Kormorana. Jak ja się zdziwiłem, nie macie pojęcia. Kormoran to rzadkość w tych stronach. Już prędzej bym mógł się spodziewać cielęcia o czterech zielonych ogonach. Już mniej by mnie zdziwił na przykład wieloryb, sunący truchcikiem po dróżce, lub takie ptaszyska, co zwą się kondory, leżące ponuro w pietruszce. Już raczej bym mógł oczekiwać wielbłąda, co piwkiem posila się smacznie, - lecz nie kormorana! Kormoran wygląda w tych stronach po prostu dziwacznie! To rzekłszy, zawiadowca odchrząknął, cmoknął, splunął, po czym spojrzał na rozczarowane miny dziewczynek i dorzucił od niechcenia... - A, prawda, a potem, jakiś kwadransik temu... tak, chyba kwadransik, bo szedł właśnie towarowy z Olsztyna... Dziewczynki zbladły i chwyciły się za ręce. - ...Zobaczyłem wielkiego zielonego smoka w szlafroku, przelatującego nad tą oto stacją. Smok miał przy sobie jakieś różowe, wrzeszczące stworzenie, lecz nie zdążyłem go zapytać, czy jest ono Grubaskiem, czy nie.
Emilka i Maśka zaczęły przebierać nogami, ledwie już stojąc na miejscu. - W którą stronę poleciał - krzyknęła ostro Maśka, łapiąc zawiadowcę za klapy munduru i patrząc mu w oczy mocnym spojrzeniem. - Zaraz, niech pomyślę - rzekł zawiadowca nieporuszony. - Pamiętam, że słońce świeciło mi prosto w twarz. Zważywszy, że mamy lipiec i że jest to w dodatku czwartek, cóż, myślę, że poleciał prosto jak strzelił w kierunku sklepu spożywczego Gminnej Spółdzielni “Samopomoc Chłopska”. - Mamy go! - wrzasnęła Maśka i jak strzała pomknęła w dół drogi, a Emilka ruszyła za nią, nie bacząc na rozczarowanie zawiadowcy, który zamierzał im opowiedzieć jeszcze parę interesujących przypadków ze swego życia, więc wołał, żeby zaczekały minutkę, bo tak się z nimi miło gawędzi. Zipiąc, sapiąc i ociekając potem, dziewczynki dopadły sklepu spożywczego, lecz ten niestety był już zamknięty z powodu przerwy obiadowej. Drzwi chroniła potężna zasuwa, a wewnątrz, za wielką szybą, nie było nikogo. Natomiast opodal, na ławeczce stojącej na skraju wielkiego boiska sportowego, siedziała jakaś obdarta postać i wydawała z siebie głośne chrapanie. Postacią tą był nie kto inny, jak znany w okolicy nierób i włóczęga, Plugawy Pawełek. Mimo niemłodego już wieku Plugawy Pawełek trudnił się wyłącznie spaniem na ławeczkach, podkradaniem kur mieszkańcom okolicznych wiosek, oraz, w dni chłodniejsze, zamieszkiwaniem w rozchwierutanym barakowozie z kominkiem, który to barakowóz został ongiś zapomniany przez brygadę remontową. Kiedy dziewczynki zbudziły go przy pomocy delikatnego szarpania za rękaw, Plugawy Pawełek popadł w prawdziwą wściekłość, i w chwili, gdy Maśka zapytała go uprzejmie, czy nie widział w okolicy wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem, odkrzyknął: - Jakim prawem budzicie mnie dla takich głupstw?! - A dawno już pan tu tak śpi? - spytała grzecznie Emilka. - Jak długo mi się podoba! - odpalił Plugawy Pawełek, wymachując z oburzeniem łachmanami. - Chwileczkę - dodał nagle innym tonem, przyglądając się uważnie plastykowej torbie, którą trzymała Maśka. - O co pytałaś? - Pytałam, czy nie widział pan tu w okolicy wielkiego zielonego Grubaska z małym szlafrokiem w różowe smoki? - wychrypiała Maśka.
- Hm, niech pomyślę - zamamrotał Plugawy Pawełek. - Słuchajcie, czy nie macie przy sobie przypadkiem odrobiny pieczywa? - podrapał się w porośnięty szczeciną podbródek i zapuścił łakome spojrzenie w plastykową torbę. - Proszę - dziewczynka sięgnęła do torby i podała mu rogalika. - A więc, czy mógłby pan nam powiedzieć... - Mógłbym - rzekł obiecująco Plugawy Pawełek. - Ale czy nie macie przypadkiem przy sobie odrobiny topionego serka? - Proszę! - powiedziała Maśka wręczając mu serek topiony. - A teraz, czy nie mógłby pan nam jednak powiedzieć... - Nie bądź taka niecierpliwa - rzekł karcąco Plugawy Pawełek. - Czy nie macie przypadkiem przy sobie odrobiny pieniędzy?! - Proszę! - powiedziała Maśka ze wzburzeniem i wsypała mu w garść resztę monet pozostałych po zakupach w kiosku spożywczym. - Ale więcej pieniędzy już nie mamy i w związku z tym, czy mógłby nam pan wreszcie odpowiedzieć, czy widział pan tu ostatnio wielkiego zielonego smoka z małym różowym Grubaskiem? - Nie, nie widziałem - rzekł Plugawy Pawełek i ryknął śmiechem. Emilka omal się nie rozpłakała, natomiast Maśka omal nie kopnęła Plugawego Pawełka w kostkę. Zaklęła cicho, tupnęła nogą i powiedziała do Emilki: - Chodźmy! Odeszły parę kroków, gdy usłyszały głos Plugawego Pawełka. - Chwileczkę! - wołał. - Zupełnie nie znacie się na żartach. Ale jeśli mi dacie jeszcze jednego rogalika, to wam coś powiem. - Nie! - odparła Emilka. - Nie! - poparła ją stanowczo Maśka. - Pan nic nie wie, a oszukuje takie małe dziewczynki jak my! - Ja nic nie wiem? - obraził się Plugawy Pawełek. - Ja wiem wszystko, moje dzieweczki, ponieważ jestem znawcą życia. Wiem mnóstwo różnych rzeczy, na przykład, kto kupował w tym sklepie przed pół godziną dosłownie aż trzy kilogramy krówek śmietankowych! - Krówek? - krzyknęły dziewczynki jednym głosem i odwróciły się do Pawełka. - Aha! Krówek! Krówek! - drwiąco przedrzeźniał je włóczęga. - Nie wierzycie Pawełkowi, a on wie wszystko. Wielki zielony smok w szlafroku z małym różowym Grubaskiem pod pachą kupował w sklepie krówki i chciał płacić złotą monetą. Kiedy sprzedawczyni stanowczo odmówiła przyjęcia takiej zapłaty, łobuz zaśmiał się szyderczo i wyleciał przez okno nie płacąc. Krówki oczywiście zabrał ze sobą.
- Ale w którą stronę poleciał?! - zakrzyknęły dziewczynki. - A to właśnie - rzekł Plugawy Pawełek - jest rzecz, którą wam powiem i to już za chwilę, pod warunkiem oczywiście, że ofiarujecie mi z własnej i nieprzymuszonej woli jeszcze dwa rogaliki. - Dwa?! - Nie, nie dwa. Trzy! - poprawił się Pawełek i znów ryknął śmiechem. - Ale... ale... - wahały się dziewczynki. Plugawy Pawełek przestał się śmiać i udał niezmierne zdumienie. - Nie wierzę własnym oczom - rzekł. - Żal wam trzech głupich rogalików i kawałka topionego sera? Trzy głupie rogaliki i kawałek sera topionego to za wiele dla człowieka, który jest zbyt ubogi, by móc je sobie kupić? - Nie było przedtem mowy o serze topionym! - zauważyła Maśka niepewnie. - Ale teraz jest mowa o serze topionym! - zarechotał Plugawy Pawełek i wyciągnął czarną od brudu rękę, na której Maśka z najwyższą niechęcią złożyła trzy rogaliki i kawałek sera topionego, dokładając w końcu zupełnie już niepotrzebną, pustą torbę plastykową. - Teraz wam coś powiem! - oznajmił Plugawy Pawełek. - Powiem wam, bo nie jesteście skąpe. - Tu spiesznie skrył swą zdobycz pomiędzy ohydne łachmany. - Smok z Grubaskiem i krówkami odleciał w kierunku południowo-zachodnim. - To jest - w którym?! - krzyknęła rozpaczliwie Maśka. - W tym! - rzekł uroczyście Pawełek i machnął łachmanem w kierunku drogi prowadzącej nad jezioro. *** - Kręcimy się w kółko - powiedziała Emilka ze zniechęceniem. - Już przecież dzisiaj szłam tą drogą. O, tu, tu właśnie natknęłam się na smoka po raz pierwszy. Ze zmęczeniem przysiadła na leżącym pniu, a Maśka, znużona, podciągnęła ospale spodenki i rzuciła się na trawę. - Co dalej? Pić mi się chce. Jeść mi się chce. Chce mi się też wrócić do domu. I pomyśleć, że jeszcze dziś rano miałam ochotę z niego odejść! - Przestań mrugać. A co będzie z Grubaskiem, jeśli wrócimy? - spytała Maśka z westchnieniem, podczas gdy słońce wolniutko wysunęło się zza korony dębu i strzeliło w dziewczynki oślepiającym, gorącym promieniem. - Myślisz, że już nie ma sensu go szukać? Myślisz, że Bambolczyk już go zjadł?
Emilka wzdrygnęła się. - Och, nie wierzę w to. Pewnie jeszcze go dręczy. Powinnyśmy natychmiast wstać i ruszyć mu na pomoc. - Ale w którą stronę ruszyć? - spytała bezradnie Maśka i położyła głowę na rękach. - Las jest wielki. A Bambolczyk sprytny. Czy mamy cały dzień błąkać się po lesie, wypatrując papierków od krówek? - To beznadziejne - zgodziła się Emilka. I już miała zamiar wpaść w nastrój łzawy, gdy wtem zza zakrętu wyjechał z wielkim łoskotem i szczękiem jakiś szalony rowerzysta, w którym Emilka rozpoznała sąsiada Michałka. Był to niezwykle poważny blondyn o okrągłych oczach i cienkich nogach szarych od kurzu. - Cześć, Emilka! - rzekł hamując z szurgotem opon i wzniecając kolosalny tuman. - Co ty tu robisz? Emilka była tak zmęczona, że zamiast odpowiedzi machnęła tylko beznadziejnie ręką. - Byłem właśnie nad jeziorem - oznajmił Michałek. - Zrobiłem rundkę naokoło i wpadłem na stację Promno. Kupiłem tam trochę oranżady - to mówiąc wyjął z torby na kierownicy sporą butelkę i podał Emilce. - Łyknij sobie - powiedział życzliwie - bo widzę, że ledwie żyjesz. Ach! Była to najsmaczniejsza oranżada, jaką Emilka piła kiedykolwiek w życiu. Zimna, pomarańczowa, orzeźwiająca, z gryzącymi w nos bąbelkami i landrynkowym zapachem. Emilka mogłaby ją pić i pić bez końca, ale w porę przypomniała sobie, że przecież Maśka jest tak samo spragniona. Z niemałym trudem (tak, było to trudne!) przestała pić i podała butelkę Masi. A tu tymczasem Michał wyjął z kieszeni kilka krówek śmietankowych i poczęstował Emilkę. - Skąd to masz?! - krzyknęła dziewczynka, zrywając się na równe nogi. - No, wiesz, to właściwie jest bardzo dziwne - rzekł z ociąganiem Michałek. - Myślę, że mi zupełnie nie uwierzysz, jak ci powiem. - Powiedz! Proszę! - Ale nie śmiej się, dobrze? - upewnił się Michałek. - No więc, wyobraź sobie, jadę z tego Promna, a tu nad jeziorem leży okropnie wielki zielony facet z ogonem - ja wiem, że to śmieszne, co mówię - i obżera się krówkami. A drugi, uwiązany za nogę do drzewa, wrzeszczy bez przerwy o pomoc, tylko że ten zielony mówi, że różowy jest wariat. No i kiedy zatrzymałem się przy nich, ten zielony pogłaskał mnie po głowie i dał trzy krówki tylko za to, żebym sobie poszedł. - To oni! - krzyknęły jednym głosem dziewczynki i poderwały się z trawy, zapominając o zmęczeniu. - To smok i Grubasek!
Bez najmniejszego trudu namówiły zaciekawionego Michała, by pojechał z nimi. Maśka usiadła na bagażniku, Emilka na ramie, a Michał z pewnym wysiłkiem pedałował. Siłą rzeczy nie posuwali się zbyt prędko, ale z całą pewnością szybciej niż pieszo. Gdy nadjechali chwiejnie nad jezioro, nie ujrzeli tam już nikogo. Tylko kupka papierków znaczyła miejsce, gdzie spoczywał Bambolczyk. Po krótkich poszukiwaniach odnaleziono jednak świeże ślady jego stóp, wiodące w bok ścieżki poprzez wilgotny piasek i pas trawnika aż do znanego już dziewczynkom terenu, pokrytego grząskim czarnym błotkiem. Ślady Bambolczyka były tu tak świeże, że jeszcze wciąż nabiegały wodą. Tym razem jednak koło sągu drewna nie było nikogo. Las stał wokół cichy i ponury, nie drgnął nawet listek pod sklepieniem buków, choć przecież gdzieś tam, wysoko, hulał pewnie gorący, wesoły wiatr. Tu było chłodno, posępnie i jakoś straszno. A ślady stóp Bambolczyka prowadziły wciąż dalej i dalej, w coraz bardziej odpychające ostępy. - Chyba wrócę już do domu - oznajmił Michałek. - Nie podoba mi się tutaj. Ledwie wyrzekł te słowa, w krzakach coś zaszeleściło i szarozielone stworzenie w burej spiczastej czapeczce wypadło na ścieżkę. Ujrzawszy dzieci stworzenie podskoczyło, wydało dziki kwik i przebiegłszy ukosem przez błotnistą ścieżkę, zaszyło się w gąszcz. - O rany! - powiedziała Maśka z trudem dochodząc do siebie. - Dawno się tak nie wystraszyłam. Co to było? - Nie wiem, ale było okropne - jęknęła Emilka. - Wyglądało jak oblepione mchem i błotem niemowlę. - To był Błotniak! - wyszeptał Michał, który miał oczy jeszcze większe i bardziej okrągłe niż zwykle. - To był Błotniak, wiem na pewno. Dziadek pokazywał mi kiedyś Błotniaki. Płynęliśmy łódką i przy samym brzegu jeziora one się babrały w błocie. Dziadek mówił, że nie trzeba się ich bać, one są poczciwe i nie szkodzą nikomu. W tym momencie w krzakach po drugiej stronie rozległ się znów szelest, potem szamotanina, i kolejny Błotniak wyrwał się spomiędzy zarośli, wypadając w wielkim pośpiechu na ścieżkę. Na widok grupki z rowerem zamarł z przerażenia, po czym podskoczył w miejscu, kwiknął i przebiegłszy ścieżkę na ukos, dał nura w poszycie leśne. - Co się dzieje? - spytała Maśka ze zdumieniem, gdy trzeci Błotniak, oglądając się na wszystkie strony i dysząc, przebiegł opodal nawet ich nie widząc. - Nie wiem - odparł Michał. - Patrz, pędzą trzy następne! One uciekają! W istocie, trzy drobne Błotniaczki najwyraźniej młodego wieku przebiegły po prawej, sapiąc i wyciągając nogi. Kiedy mijały stojące dzieci, ostatni z biegnących potknął się i upadł - i to