uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 243
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 896

Małgorzata Musierowicz - Hihopter

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :333.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Małgorzata Musierowicz - Hihopter.pdf

uzavrano EBooki M Małgorzata Musierowicz
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 1,625 osób, 260 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 22 z dostępnych 22 stron)

Małgorzata Musierowicz Hihopter Wydawnictwo Akapit Press, Poznań 1993 r. Kurczak Muskułów to ja nie mam. Nie. Ręce mam takie cienkie, cienkie... Cały jestem cienki. I chudy. I jestem najmniejszy w naszej zerówce. Dlatego mówią na mnie Kurczak. Nie Bulwa, bo Bulwa mówią na grubego Krzy-cha. Nie Tojota, bo tak mówią na Wieśka, co go tata przywozi samochodem japońskim. Nie Tygrys, bo Tygrys to jest ten Jurek, co ma kurtkę w pasy żółte i czarne. Mówią na mnie Kurczak, bo jestem podobny do kurczaka. Jest mi przykro. Piję dużo mleka. Jem takie mnóstwo klusek i chleba, że aż mi brzuch pęka. Bo bardzo chcę być większy. Ale jakoś nic nie pomaga. Zrobiłem sobie taką miarkę na drzwiach mojego pokoju. I co dzień się mierzę. Ale co dzień jestem taki sam. 6 Wczoraj rano znów się zmierzyłem. I wyszło mi, że urosłem!!! Tak się ucieszyłem, aż tu wchodzi mama i mówi: - Zapomniałeś zdjąć drewniaczki przed mierzeniem. No tak. Zapomniałem. Byłem aż smutny ze złości. Taki zezłoszczony poszedłem do szkoły. Bo ja chodzę do szkoły, do zerówki. Padał deszcz i chciało mi się płakać. Wszedłem do sali i zobaczyłem, że pani wyjmuje z szafy gazetki i że znowu będzie nudno. Dzieciaki jeszcze chodziły, gadały i nagle ktoś zawołał: - O, Baśka idzie, w okularach! Baśka weszła, wystraszona taka, okulary miała duże i brzydkie. Dotąd nie nosiła okularów. Nikt w naszej grupie nie nosił. Ale były badania u okulis-tki i ona Baśce kazała. Więc dzisiaj Baśka przyszła w okularach. Ona jedna. Na całą klasę. Wszyscy się z niej zaczęli naśmiewać, że wygląda jak sowa. Baśka tłumaczyła: - To nie moja wina przecież. W sklepie okularowym nie było innych oprawek. - Ale nikt jej nie słuchał. Ja też się z Baśki naśmiewałem. Bo naprawdę wyglądała jak sowa. A przy tym byłem ciągle rozzłoszczony. I ja popchnąłem tę Baśkę, aż się przewróciła. I zawołałem: - Baśka ma zeza! Zezol! Zezol! Baśka popatrzyła na mnie z podłogi. Była taka smutna i zdziwiona. Ale nie płakała. Wstała, po- 7 prawiła okulary, a potem je zdjęła. Chciała je wyrzucić do kosza, ale pani zaczęła na nią krzyczeć i nie pozwoliła. Kazała jej natychmiast założyć okulary. I Baśka założyła. Siedziała przez całą lekcję w okularach, odwrócona od wszystkich. A na mnie już więcej nie spojrzała, chociaż chciałem tego. Po lekcjach poszedłem do domu i znów się zmierzyłem. Ale nic nie urosłem od rana. Potem zrobiła się noc, a ja źle spałem. Mama przyniosła mi rumianku do popicia. Chyba miałem gorączkę, bo mi się różne rzeczy zdawały. Zasnąłem i obudziłem się znowu. Wciąż była noc. Z okna świeciło prosto na moją poduszkę. Światło było takie niebieskie-niebieskie i białe i zdawało mi się, że poduszka świeci i że moje ręce świecą, i że cały pokój świeci tym światłem niebieskim. A to świecił księżyc.

Zdawało mi się, że pod oknem stoi Baśka i płacze. Wiedziałem, że tam nie ma nikogo, tylko wisi sukienka mamy. Wiedziałem, że ta Baśka to mi się tylko śni albo wydaje. Ale co z tego. I tak było mi jej okropnie żal. Baśki i w ogóle wszystkich ludzi. Z tego żalu zacząłem płakać. Myślałem, dlaczego musi tak być, że jeden człowiek dokucza drugiemu. Tyle się ma zmartwień. A to grypa, kiedy klasa idzie akurat do kina. Albo się zgubił piórnik chiński z pisakami. Albo mi nie kupili roweru, chociaż 8 obiecali. Na takie zmartwienia nie ma rady. Chyba one muszą być. Ale przecież dokuczać się nie musi! Tak sobie smutno myślałem. A księżyc świecił i świecił, i świecił. Pokój był ładny jak akwarium. Podłoga błyszczała i lustro błyszczało, i meble błyszczały, jakby były ze srebra, nie ze sklejki. Cicho było, bardzo cichutko. Może miałem gorączkę. A może mi się tylko śniło, że myślę. I wymyśliłem. Że jeden człowiek dokucza drugiemu, bo chce być od niego lepszy. Tak! Powie: jesteś brzydki i głupi, a sam zaraz się czuje mądry i ładny. Powiedziałem Zezol na Baśkę i ją popchnąłem, bo na mnie mówią Kurczak i ciągle ktoś mnie popycha i przewraca, i ja choć raz chciałem być lepszy od kogoś. Ale przecież wcale nie byłem lepszy. Tak naprawdę to nikt nie jest lepszy. Bardzo chciałem to zapamiętać. Bo wiedziałem, że jak się rano obudzę, to będzie jak z każdym snem, że zapomnę. Więc szybko złapałem kredkę olejną ze stolika i na ścianie koło łóżka nagryzmoliłem: NIKT NIE JEST LEPSZY OD NIKOGO 9 Potem pomyślałem: ciekawe, czy naprawdę piszę, czy mi się tylko śni. A potem otworzyłem oczy i już było rano. Leżałem z kredką w ręce, a koło łóżka stała mama i gniewała się, że dlaczego akurat na ścianie, ale na szczęście musiała zaraz lecieć do pracy. I napis został. Wstałem z łóżka i patrzyłem na te literki czerwone. Znaczy, że napisałem je naprawdę. Że mi się nie śniło to pisanie. A Baśka? Śniła mi się czy nie? Zaplątało mi się w głowie z tego myślenia. Jak przyszedłem do szkoły, to wszyscy już byli. Kleili czapki z kolorowej bibułki, na zabawę. Baśka w okularach siedziała smutno pod oknem. Ucieszyłem się. Jakbym zobaczył kogoś miłego. I właściwie to ta Baśka jest miła. Ma różowe policzki i czarne warkocze. I oczy brązowe. Nigdy się nie kłóci. I nie ma tych samych dolnych zębów co ja. Patrzyłem na nią, aż tu pani krzyczy: - Siadaj, czego stoisz na środku! Więc usiadłem koło Baśki. Ona na mnie nawet nie spojrzała. Tylko się odsunęła jak najdalej. Ja się przysunąłem, i mówię: - Ty, Baśka. Ona nic. 10 Pomyślałem, że ona na pewno mnie nie lubi. Powiedziałem jednak: - Baśka. Gniewasz się? A ona szybko: - Tak. Daj mi spokój. - Nie gniewaj się, co? - ja na to. Ona nic. Poczerwieniała, zacisnęła usta, brwi zmarszczyła. I klei czapkę z różowej bibuły. Całkiem do niczego ta czapka. Poczekałem chwilę i mówię: - Ja cię popchnąłem wczoraj i przezywałem. Bo chciałem być od ciebie lepszy. Bo na mnie mówią Kurczak. Baśka nawet nie spojrzy. Jeszcze bardziej się zrobiła czerwona.

Trochę się rozgniewałem. Co ja tak gadam, a ona ciągle obrażona. Ale potem pomyślałem, że spróbuję jeszcze raz, i mówię: - A ja coś wymyśliłem. Ona wciąż na mnie nie patrzy. Ale nagle ta czapka z bibuły rozlazła się jej tam, gdzie sklejone. I Baśka się zawstydziła, i szybko burknęła: -No, co tam wymyśliłeś, co? - Że nikt nie jest lepszy - powiedziałem. - Od nikogo. Ona pomyślała trochę i mówi: - No, masz rację. Kurczak. Podałem jej drucik: - Tym zwiąż, bo ci się ta czapka rozleci. I nie mów na mnie Kurczak. - A jak? - pyta ona. 11- Maciek. - Dobra. Mogę mówić Maciek. - A ja cię już nigdy nie popchnę i zawsze będę cię bronić, zawsze. Chcesz? - Chcę - powiedziała Baśka i spojrzała na mnie wreszcie brązowymi oczami przez te swoje okulary. Uśmiechnęła się, a potem mówi: - Na pewno mnie obronisz, bo jesteś większy ode mnie. - Ja? O, nie - zasmuciłem się. - Ja jestem najmniejszy z całej klasy. - A wcale nie! - ona na to. - Byłeś najmniejszy, Maciek, ale ostatnio urosłeś. Chodź, zmierzymy się. Wstaliśmy i przymierzyliśmy się, i rzeczywiście byłem wyższy! Nagle zobaczyłem, że Baśka trochę ugięła kolana, żeby się zmniejszyć. Ale nie było mi tak przykro, jak wtedy, gdy zapomniałem do mierzenia zdjąć drewniaki. Sam nie wiem, czemu teraz było mi wesoło. Już dawno tak się nie cieszyłem! No, naprawdę. Kredki Ja jestem najładniejsza z całej zerówki. I imię też mam najładniejsze: Paulinka. Mam najdłuższy warkoczyk. I babcia mi go co dzień zaplata wstążką, i wiąże na końcu piękną kokardę. Mam fartuszek granatowy, z falbankami. Te falbanki są sztywne i namarszczone i tak ślicznie szeleszczą. W zerówce jestem najlepszą uczennicą. Mam czyściuteńki zeszyt i pięknie rysuję, i umiem wszystkie cyferki i literki duże i małe. Lubię chodzić do zerówki. Rano, po śniadaniu, babcia kiwa mi z okna, a ja maszeruję sobie przez podwórze i już zaraz, za sklepem spożywczym, jest nasza szkoła. I tylko szkoda, że zawsze muszę spotkać tego chudego Jarka. Ten Jarek jest ze mną w zerówce, w tej samej grupie. Mieszka też w naszym bloku. I jak tylko 14 wyjdę, to on też wychodzi. Jakby specjalnie na mnie czekał. Kiedy mnie zobaczy, to robi się czerwony i mówi: - Czeeeść. I nic więcej. To ja się odwracam i idę sobie. Idę szybko do szkoły i już się nie rozglądam, bo mi nieprzyjemnie, że taki brzydki chłopiec za mną idzie. No bo przecież ja jestem taka ładna i najlepiej się uczę. A on nic nie umie i jest najgorszy. Ma stare buty i zniszczone spodnie. I taki jest ciągle wystraszony i blady, i chudy, i nie ma nawet worka na kapcie, tylko torebkę foliową. Ani kredek nie ma, ani zeszytu. Mówi, że zgubił. Ma jeszcze brudne ręce i nie lubi się uczyć. Jak się uczymy, to on patrzy w okno. Tylko jak rysujemy, to Jarek jest zadowolony. Sebastian mu pożycza jedną kredkę, bo mu więcej szkoda, i Jarek rysuje na kartce jakieś wielkie ptaki z okropnymi dziobami.

Wczoraj były moje urodziny. Dostałam prezenty od rodziców i babci. Od tatusia - temperówkę na korbkę. Od mamusi - nowe buciki, a od babci - cudowne woskowe kredki. Przyszłam do zerówki i pokazałam dzieciom moje prezenty. Pokazałam im, jakie mam nowiutkie buciki i jak ta temperówka ostrzy ołówek najostrzej na świecie, i kredki im pokazałam. One 15 są wspaniałe, mają dwadzieścia cztery kolory i leżą sobie równiutko w czerwonym, błyszczącym pudełku, każda w swojej przegródce. Wyglądają jak tęcza i tak ślicznie pachną. Dzieciaki mi zazdrościły. Ta gruba Hanka z czarnymi włosami powiedziała nawet: - Do niczego te kredki! Mój wujek przyśle mi sto razy lepsze! - Akurat - powiedziałam. - Nie ma lepszych. Te są najlepsze na świecie. - Akurat najlepsze! - Hanka na to. - Wszystko chcesz mieć najlepsze, myślisz pewnie, że ty sama jesteś najlepsza! - Pewnie, że jestem! - krzyknęłam i tak sobie rozmawiałyśmy, aż tu nagle patrzę, moich kredek nie ma! - Gdzie kredki?! - krzyknęłam. - Kto mi je zabrał? Nikt się nie odezwał. Zaczęłam strasznie płakać. A dzieci stały koło mnie i gadały wszystkie naraz. I nagle wszyscy pobiegli w drugi koniec klasy. Bo tam chudy Jarek bił się z Sebastianem. Przestałam płakać i też poszłam. Sebastian jest duży, ładny i nosi fajne spodnie sztruksowe. Uczy się dobrze i ładnie rysuje. Ale lubi wszystkim dokuczać. Więc najpierw myślałam, że 16 Sebastian dokucza Jarkowi. Ale nie, to Jarek rzucał się na Sebastiana. - Oddawaj! - krzyczał. - Ja widziałem! - i szarpał Sebastiana za sweter. Wreszcie chwycili się za szyje i tak się przepychali, jak to chłopaki. Jarek jest słabszy, ale jakoś udało mu się przewrócić Sebastiana na podłogę. Usiadł mu na plecach. Sebastian wierzgał i się wyrywał, a Jarek nic, tylko: - Gdzie kredki? - Wrzuciłem na szafę... - stęknął Sebastian i wtedy Jarek go puścił. Wlazł na krzesło i zajrzał na szafę. Kredki tam były. Wszystkie rozsypane. Jarek je pozbierał, zlazł z krzesła i położył kredki na moim stoliku. Zaczęłam układać je w pudełku. Nie brakowało ani jednej. Tak je układałam, układałam, a ten Jarek postał, postał i sobie poszedł. Zaraz potem zaczęły się zajęcia. Pani przyszła i rozdała nam po kartce białego papieru. Wyjęła też z szafy kredki, które dzieci tam przechowują. - Będzie konkurs - powiedziała. - Konkurs na rysunek o jesieni. Najlepsze prace zdobędą nagrody. Wszyscy zabrali się do rysowania. Ja też rozłożyłam swoje kredki i zaczęłam rysować. Narysowałam niebieściutkie niebo i wielkie liście żółte, pomarańczowe i brązowe. 17 Przy stoliku obok rysował Sebastian. Ten Jarek też siedział na swoim miejscu, ale nie rysował. - Po... pożycz kredkę - powiedział cicho do Sebastiana. - Teraz to pożycz kredkę, tak? - powiedział Sebastian tak głośno, że aż pani podniosła głowę. - A kto się bił?! Niech ci teraz twoja Paulina pożycza! Oho. Jeszcze czego. Żeby mi całą kredkę wysmarował? A zresztą ja muszę najładniej ze wszystkich narysować jesień! Wszystkimi kolorami! Wcale na niego nie spojrzałam. Niech myśli, że nie słyszę.

Ale on do mnie jednak podszedł. Najpierw długo nic nie mówił, a potem tak cicho poprosił: - No... tego... po-pożycz kredkę... - Nie, nie mogę - odpowiedziałam szybko. - Wszystkie są mi bardzo potrzebne. - To chociaż brązową... - powiedział Jarek jeszcze ciszej. Tak cicho, że właściwie wcale nie było go słychać. Więc mu nie odpowiedziałam. Pochyliłam się tylko nad kartką i zaczęłam rysować dużo, dużo brązowych kasztanów. Jarek postał jeszcze trochę, a potem sobie poszedł. Sebastian wstrętnie się zaśmiał, a w klasie było całkiem cicho. Tylko pani nic nie zauważyła, bo coś 18 tam pisała w zeszycie. Wszystkie dzieciaki przestały rysować i patrzyły na Jarka, jak stoi przy swoim stoliku i zakrywa sobie oczy. No, przecież ja naprawdę brązowej pożyczyć mu nie mogłam. Co on sobie myśli? Przecież ja muszę narysować kasztany. Sam sobie winien. Dlaczego nie ma własnych kredek? Znowu na niego spojrzałam. Ale Jarek nie stał już tam, gdzie przedtem. Podeszła do niego Wioletka, ta mała, co też źle się uczy i jest taka blada, i ma zniszczone sukienki. Nic nie powiedziała, tylko wzięła Jarka za rękę i pociągnęła do swojego stolika. I dała mu połowę swoich kredek, to znaczy dwie. Pomarańczową i brązową. - Ale ty nie zdążysz narysować wszystkiego - powiedział Jarek. - To co? Ale chociaż sobie porysujemy - uśmiechnęła się Wioletka. - A może będziemy się wymieniać - wymyślił Jarek. - Jak ty będziesz rysowała liście, to ja pień. A jak ty pień - to ja liście. Dobra? - Dobra. Usiedli obok siebie i zaczęli rysować. A wtedy pani podniosła głowę i spojrzała na nich, a potem na mnie. I miała taką poważną minę. Wioletka narysowała swój rysunek, a Jarek to nawet nie zdążył narysować wszystkich liści. To 19 jego drzewo było takie gole i bardzo mi się nie podobało. I naprawdę nie wiem, dlaczego pani i innym dzieciom akurat ich rysunki spodobały się najbardziej. I Jarek, i Wioletka dostali nagrody - po małym pudełku chińskich kredek. A dzisiaj rano Jarek już nie czekał na mnie, chociaż właśnie dziś było mi jakoś smutno i mogłabym sobie nawet z nim pogadać. A on dziś poszedł wcześniej do szkoły, widziałam go z daleka, nawet się nie obejrzał. Obraził się chyba. Ale o co? Co mam Co mam. Mam sześć lat. Mam rodziców i rower. I mam siostrę w wózku. Czego nie mam. Zębów na dole. Podwórka. I przyjaciela.

Dlatego jest mi smutno. Może na to nie wyglądam, ale jest mi smutno, bo nie mam przyjaciela. Również jest mi smutno, że nie mam podwórka. Ale zamiast podwórka mam śmietnik, trzepak do dywanów i bramę. W bramie zawsze stoją starsi chłopcy i śmieją się ze mnie, jak upadnę, albo zabierają mi rower, jak wyjdę z rowerem. Na trzepaku można wisieć i fikać kozły. Więc to mam zamiast podwórka. A zamiast przyjaciela? Nic. Raz rudy Bartkowiak, co chodzi już do trzeciej klasy i często stoi w bramie, chciał się ze mną zaprzyjaźnić. - Jak leci, Andrzej - pyta - nie masz czasem gumy do żucia? 22 _ Nie mam - mówię. - A forsę masz? - Mogę mieć - mówię. Poleciałem do domu i poprosiłem mamę, żeby mi dała na gumę Donald, i zaraz pobiegłem do kiosku. Oddałem Bartkowiakowi wszystkie cztery paczki, on pożuł, pożuł i mówi: przyjdź jutro, pobawimy się w wojnę. Ale w wojnę się nie bawił, tylko znów chciał gumę. Pobiegłem do domu, a mama pyta, na co mi tyle pieniędzy. - Na gumę dla Bartkowiaka - mówię. No i tak się skończyła przyjaźń z Bartkowia- kiem, bo bez gumy bawić się już nie chciał. W nic. Powiedziałem mamie, że przez nią straciłem przyjaciela. - Ale mi przyjaciel - mama na to - on lubi nie ciebie, ale to, co od ciebie dostaje. Dziewczyny to mnie lubią. Nie wiem dlaczego. Raz pytam jedną, a ona mi na to - bo masz takie loczki jak aniołek. No! Ja dziękuję za takie lubienie. Chcę mieć przyjaciela chłopaka, i już! Zacząłem chodzić do zerówki. Chłopaków dużo, ale wszyscy już się znają z przedszkola. W parze pani mnie ustawiła z Grzesiem. Grzesio jest chudy, mały i tak zabawnie mówi. Nie: szafa, a: fafa, nie: sok, a: fok. Dzieci się z niego śmieją. To on cicho siedzi, nie odzywa się, a jak pani go 23 pyta, to patrzy w drugą stronę i udaje, że nic nie słyszy. Dogadać się z nim nie można, taki wystraszony. Tłusty Krzysiek jest duży i mocny. Jego tata jest policjantem i daje czasem Krzyśkowi gwizdek do ponoszenia. Bardzo bym się chciał z Krzyśkiem zaprzyjaźnić. Ale on na mnie nie patrzy. On się przyjaźni z drugim mocnym i dużym, z Mariuszem. Razem są jeszcze mocniejsi i wszyscy ich się boją. To po co Krzyśkowi przyjaciel taki jak ja? Moja mama na to: przyjaciel powinien pomagać przyjacielowi, ale nie oczekiwać zapłaty. Ta gruba Hanka z czarnymi włosami przyjaźni się z Jolą. Chodzą sobie na przerwach pod rękę i gadają cały czas. A co Hanka zobaczy Grzesia, to mówi: kulfon, kulfon! - i w śmiech. Najpierw myślałem, że to jakaś zabawa, i też się roześmiałem. Grzesio myślał, że ja śmiałem się z niego. A Hanka jeszcze bardziej: kulfon, kulfon! A Jola też w śmiech i woła: kulfon! Dopiero zrozumiałem, że Hanka naprawdę chce zrobić Grzesiowi przykrość, a Jola ją naśladuje, bo jest jej przyjaciółką. No, wiecie! Już nawet nie musiałem pytać mamy. Sam zrozumiałem, że przyjaciel musi na przyjaciela nakrzyczeć, kiedy ten robi coś złego. A Grzesio stanął pod murkiem i popłakuje. 24 - Nie rycz, chłopie - mówię i klepię go po plecach. - Idź fobie - on na to i zakrywa twarz. Nic już nie mówiłem. W kieszeni miałem czerwony modelik volkswagena, a w drugiej kieszeni - przyczepkę do niego. Kempingówkę z czerwonymi firankami. Wyjąłem ją, zaczepiłem, zacząłem jeździć volkswagenem po żwirze obok Grześka

nogi i patrzę ukradkiem, czy Grzesiek beczy. Już nie beczy. Patrzy na kempingówkę, a oczy mu się świecą. - Chcesz pojeździć? - pytam go. - Jafne - on mi na to. Całkiem się pocieszył. Pani zawołała nas do sali. - Będziemy się uczyć piosenki - mówi. - Dobrze, dobrze - wołają dzieciaki, a Hanka najgłośniej, żeby pani słyszała. A jak się pani odwróciła, to ona znów do Grzesia: kulfon, kulfon. I w śmiech. A co pani spojrzy, to ta znów ma słodką minę. „Toś ty taka” - myślę sobie. A Grzesio znów się robi smutny. Więc jak się uczyliśmy tej piosenki, włożyłem Hance za kołnierz kłosek od trawy, zielony taki, rósł na boisku. Ona się obejrzała, a ja mówię: 25 - To za kulfona, to jest robal, wstrętny, z nogami, jak cię ugryzie, to będziesz miała bąble na plecach. Wrzasnęła, jak nie wiem co, a my z Grześkiem w śmiech. - Proszę pani, oj, proszę pani -woła Hanka. - Oj, Andrzej z Grześkiem wpuścili mi robala na plecy. Pani wystraszona pędzi do niej i pakuje jej rękę za kołnierz. Jak wyjęła kłosek, to nakrzyczała na nas, że koleżankę straszymy. A my z Grześkiem nic. Trochę nam się zrobiło głupio, ale Hanka miała za swoje! Grzesiek odprowadził mnie do domu, bo blisko mieszkam. Patrzymy, a tu Bartkowiak wraca ze szkoły. Gumę ciamka, zadowolony taki, a ja się zagapiłem i ryms! -przewróciłem się Bartkowiak owi pod nogi. Bartkowiak ryknął śmiechem, a Grzesio na to: - Cicho, łobuzie! Taki stary, a taki głupi! -podał mi rękę i pomógł wstać. A Bartkowiak tak się zdziwił, że stanął bez ruchu z otwartymi ustami. Patrzymy, a tu idzie moja mama z zakupami. - Cześć - mówię. - Cześć - mówi mama. - Kto to taki, ten\ sympatyczny chłopiec? - pyta i patrzy na Grzesia. - Ten chłopiec? -ja na to. - To mój przyjaciel, mamo. 26 Boję się Ja wszystkiego się boję. Psa na przykład się boję, bo tak okropnie szczeka i ma rozgniewane oczy. Albo wróbelka, który wypadł z gniazda i tak piszczy, i piszczy, a ja nie wiem, co robić - i płaczę. Boję się, jak policjant wchodzi do naszej bramy. Pani w zerówce się boję. Ona krzyczy, że zaraz oszaleje. Nie wiem, co trzeba robić, jak ktoś oszaleje. Dzwonić po pogotowie, czy co? Boję się czołgów i odrzutowców. I bardzo się boję tego wielkiego Darka z piątego piętra. On jest strasznie silny, chodzi i się nudzi, i lubi dokuczać małym dzieciom, a nawet bić. Najbardziej dokucza temu malutkiemu Pawełkowi, co mieszka na parterze. Ja też jestem mała. I mam warkocze. To on zawsze mnie dogoni i ciągnie za włosy albo szturcha pięścią. Ja nie tego się boję, że to boli, tylko tego, że on jest taki zły. Ten Darek. 28 Dziś niedziela. Na obiad było mięso. Mama nie chciała jeść, bo ona mięsa zupełnie, ale to zupełnie nie lubi. To ja też powiedziałam, że nie lubię. Bo było twarde i nie mogłam pogryźć. Tatuś bardzo się rozgniewał, krzyknął: - Nie

doprowadzaj mnie do rozpaczy! - I uderzył pięścią w stół. Ja się popłakałam. Już nic całkiem nie mogłam jeść i za karę, aż do szóstej, musiałam siedzieć w domu. Na dworze świeciło słońce i dzieci się ładnie bawiły. A ja siedziałam w moim pokoju i rysowałam smutne rysunki. Myślałam sobie, że to wszystko jedno. Gdybym wyszła, to i tak przecież nikt się ze mną nie będzie bawił. Dlatego, że ja się wszystkiego boję, a dzieci tego nie lubią. Mówią, że jestem tchórz. Ale o szóstej, kiedy mama powiedziała, żebym biegła na podwórko, pobiegłam. Dzieci już nie było. Usiadłam sobie taka smutna w piaskownicy. Z tego smutku zaczęłam przesypywać piasek. Najpierw usypałam małą górkę, potem większą. I pomyślałam, że dobrze by było zbudować wielki, wielki zamek, największy ze wszystkich. Nie chciałam iść do domu po łopatkę, więc wyszukałam w śmietniku starą dachówkę, puszkę blaszaną i patyk. Tą puszką usypałam wielką górę, a dachówką przyklepałam boki. A potem patykiem zrobiłam drzwi i okna, i przejście podziemne. Zbudowałam trzy wielkie wieże i obłożyłam ściany 29 kamykami. I ustawiłam płot z patyczków, i zrobiłam ogród z trawek i gałązek. Popatrzyłam na mój zamek. Wcale mi się nie wydawał skończony. Dobudowałam mu jeszcze długi mur i domek dla ogrodnika i zaczęłam kopać fosę. Kopałam i budowałam, i sypałam ten piach, aż nagle w telewizji skończyła się pszczółka Maja i dzieci wyszły na podwórko. Przyszedł ten mały Pawełek z parteru i przyszła Basia w czerwonym skafandrze. Przyszedł Andrzej w okularach, co zawsze chodzi z rowerem, i jeszcze przybiegł Kuba z piłką i rakietką. I powiedział: - Ojeju, patrzcie, ale fajny zamek zrobiła Ania! Ania to ja. Było mi przyjemnie i wesoło. Wszystkie dzieci oglądały mój zamek i mówiły, że piękny i wspaniały. Potem Basia pobiegła do domu po wiaderko z wodą i spryskaliśmy ściany zamku, bo już trochę zaczynały wysychać. Nawet Andrzej odstawił swój rower i powiedział, że trzeba nalać wody do fosy, to zamek nie wyschnie tak szybko. Może nawet wytrzyma kilka dni. Tylko trzeba by wyłożyć fosę kamykami, żeby woda nie wsiąkała. Zabraliśmy się do roboty. Nazbieraliśmy kamyków i wyłożyliśmy fosę. Pawełek przyniósł w wiaderku wody, a Andrzej przekopał kanały i woda spływała do jeziorka. 30 Było ślicznie! Wszyscy tak ładnie się bawiliśmy i nikt nie kłócił się z nikim. Słońce jeszcze świeciło, piasek był czysty i złoty, a woda błyszczała. Jak już wszystko zrobiliśmy, to usiedliśmy sobie na brzegu piaskownicy. Patrzyliśmy na nasz piękny zamek i jedliśmy dropsy miętowe. Były dobre, takie dobre, że aż się dziwiłam, bo ja miętowych nie lubię. Aż tu nagle przychodzi Darek, ten wielki, z piątego piętra. Od razu wiedzieliśmy, że on wszystko popsuje. Bałam się, że na pewno zaraz zburzy nasz zamek. Ale nie. Stanął koło piaskownicy i nic nie mówił, tylko jadł chleb ze smalcem. Jego cień zasłonił nasz zamek i woda już nie błyszczała. Wszyscy siedzieliśmy cicho i nic nie mówiliśmy, bo Darka lepiej nie zaczepiać. Może się znudzi i pójdzie. Ale nie. Stał i jadł, aż Kuba pierwszy nie wytrzymał i mówi: - Cześć, Darek! Darek na niego popatrzył i nic nie powiedział. To Kuba, wystraszony, mówi znowu: - Ale ładny zamek, co? A Darek połknął swój chleb ze smalcem i mówi: - Do kitu. Bawią się kupą błota, smarkacze. Odwrócił się i kiedy tak odchodził, to jeszcze kopnął wieżę. Od razu zawalił się cały środek zamku. Wszystkie dzieci aż krzyknęły, a on się zaśmiał i poszedł.

31 Ja płakałam najbardziej, bo Basia jest dzielniejsza, a chłopcy nie płakali wcale, z wyjątkiem Pawełka. Andrzej powiedział, że ten drań jeszcze popamięta. Chwycił kawałek dachówki i zaczął naprawiać zamek. Zaraz też wszyscy zabrali się do pracy i klepali piasek, kopali i sypali, i bardzo szybko naprawiliśmy wszystko, co Darek popsuł. Ledwie naprawiliśmy, on już był z powrotem. W ręce miał nowy kawał chleba ze smalcem. - No, co - mówi - wy, krety, znów się w piasku grzebiecie, zostawcie to lepiej, bo i tak wam zepsuję. Wynocha stąd - mówi - idźcie do domu, ja tu sobie posiedzę i wypalę papieroska. Na to Andrzej walnął dachówką, aż pękła na pół, i krzyczy: - A my nie pójdziemy! My tu jeszcze chcemy się bawić! Piaskownica jest dla dzieci! To ty sobie idź! Darek popatrzył na Andrzeja tak dziwnie, a potem powoli odłożył swój chleb na ławkę. Zaczęłam się nagle trząść ze strachu. Bardzo się boję, jak ktoś ma takie złe oczy. Zawsze uciekam. Ale teraz nie uciekłam. Bałam się o Andrzeja. Przysunęłam się bliżej i wzięłam go za rękę. Darek jest wielki, mocny i chodzi do technikum. A Andrzej do drugiej klasy. Bardzo się bałam o Andrzeja, więc się jeszcze przysunęłam i jeszcze mocniej ścisnęłam go za rękę. 32 Darek popatrzył nagle na mnie tymi oczami i się zezłościł. - A ty co, mała? Zjeżdżaj no, bo i ty dostaniesz! - I zamachnął się ręką, ale nie uderzył, tylko powiedział: -Wynocha. Ale już. Ostatni raz mówię. No i nie wiem, jak to było, ale nagle wszystkie dzieci stanęły obok nas i wzięły się za ręce. Staliśmy tak obok siebie i trzymaliśmy się za ręce, i nikt nic nie mówił. Tylko patrzyliśmy na tego Darka i zasłanialiśmy przed nim nasz zamek. Darek zdziwiony patrzy na nas i nic nie mówi, a my stoimy. - Co jest? - pyta wreszcie. A my nic. Ani słowa. Tylko wszyscy na niego patrzymy. - No, co się tak patrzycie! - wrzasnął Darek, a na to ja się odezwałam, sama nie wiem dlaczego: - Nie rycz tak, bo ci majtki zlecą! Jak to powiedziałam, to się przestraszyłam. Darek stanął nade mną i patrzył zdziwiony, a minę miał taką, jak nie wiem co. Myślałam, że mnie uderzy, i zamknęłam oczy, ale nagle Kuba wrzasnął: - O, patrzcie, już mu spadają! I wszystkie dzieci zaczęły się śmiać, i ja z nimi, bo ten głupi Darek myślał, że mu naprawdę spadają majtki, i zaczął sobie oglądać nogi. Przewracaliśmy się ze śmiechu i nagle on splunął, i sobie poszedł, 33 a my śmialiśmy się jeszcze głośniej, bo pokonaliśmy głupiego Darka. Potem z okien bloku rozległa się prognoza pogody i mamy zaczęły wołać, żeby wracać do domu. - To idziemy - powiedział Andrzej. A na to Basia: - A zamek? Jak go zostawimy, to Darek go zburzy. A ja na to: - E, tam, niech sobie zburzy. No bo rzeczywiście. To tylko kupka piachu. To wcale nie jest ważne. Ważne jest, że byliśmy odważni. I ważne, że jesteśmy razem. Teraz jest już wieczór. Całkiem ciemno. Leżę w łóżku i słucham, jak budzik tyka. Jeszcze trochę się boję różnych rzeczy, na przykład ciemności. Ale już o wiele, o wiele, o wiele mniej. Bijacz Przyszedł i od razu zaczął. Tak. Od pierwszego dnia.

Stłukł Wioletkę, bo pani ustawiła go z Wioletką w parze. Ona zawsze chodzi bez pary, bo ma brudne ubranie, bo jej tata pije. Bijaczowi nie podobało się, że musi z nią iść. A jak mu się coś nie podoba, to on bije. Wtedy Wioletką powiedziała: „Bijacz” -i wszystkie dzieciaki zaczęły go tak nazywać. Bijacz bije zawsze niespodziewanie albo kopie, z całej siły. Najczęściej od tyłu. A my jesteśmy słabsi i mniejsi od niego. Wielki facet z tego Bijacza. Ma sześć lat, jak my wszyscy, ale wygląda na starszego. Jest największy z całej zerówki. Gruby. Mocny. Ręce wielkie ma. Oczy małe. Nos mały. Tylko usta duże. I ciągle się ruszają - albo Bijacz żuje gumę, albo coś je. 36 No, a ja się garbię. Tak. Jestem chudy. I noszę okulary. I łatwo płaczę. I jeszcze nie dostałem żadnej piątki, bo jak pani na mnie krzykr „, to ja się zaraz denerwuję i zapominam, co miałem powiedzieć. Dlatego tak się chowam przed tym Bijaczem. Jak on kogoś bije, to udaję, że nie widzę i szybciutko odchodzę. A jak zobaczę Bijacza samego, to uciekam. Może dlatego tak mi się udawało. Aż do wczoraj. Wczoraj słońce ślicznie świeciło od rana, na drzewach różowe kwiaty, trawa zielona. Szedłem taki wesoły przez podwórko i wymachiwałem workiem od kapci - aż doszedłem do zerówki i otworzyłem drzwi. I co?... Wpadłem prosto na Bijacza. - Co jest? - spytał Bijacz groźnie i pchnął mnie ręką w czoło. - Co się tak pchasz, kościotrupku? Nie możesz uważać? Tak się przestraszyłem, że stałem całkiem bez ruchu. Bałem się nawet mrugnąć. - No - powiedział wreszcie Bijacz. - Zjeżdżaj do klasy. Zrobiłem dwa kroki, a wtedy on uderzył mnie w głowę - od tyłu. Tak mocno, że aż mi zadzwoniło w uchu. Pośliznąłem się i upadłem. Uderzyłem głową o ścianę. Bijacz stał i śmiał się głośno. 37 - Ale mazgaj - powiedział i wypluł gumę. Bo ja siedziałem pod ścianą i płakałem. Bijacz poszedł sobie, a ja wciąż siedziałem na posadzce. Wszystkie dzieciaki były już w sali, tylko Wioletka stała niedaleko i patrzyła na mnie okrągłymi oczami. Widziała, że płakałem. - Idź sobie! - krzyknąłem na nią. - Czego się gapisz, no?! Patrzę, a ona też płacze... Postała tak chwilę, pociągnęła nosem i weszła do sali. Poszukałem chusteczki w worku z kapciami, wytarłem nos i podniosłem z posadzki okulary. Spadły, jak mnie Bijacz uderzył. Wszedłem do klasy. Pani stała przy tablicy i rysowała literę „Z”. Przeszedłem przez całą klasę i powiedziałem: - Proszę pani! - No, co tam znowu? - spytała pani. - Ach, to ty. Znowu się spóźniłeś. Czego chcesz? Jak ty wyglądasz? Chciałem jej powiedzieć, chciałem naskarżyć na Bijacza, żeby go pani ukarała i żeby już nikogo nie bił. Powiedziałem: - Bo, proszę pani, on... - i popatrzyłem na Bijacza. 38 A on właśnie groził mi pięścią. To miało chyba znaczyć, że jak powiem, to znów dostanę. - No, co? - denerwowała się pani. - Jaki on? O co chodzi? - Nie, nic - powiedziałem. - Nic - i poszedłem na swoje miejsce.

Na przerwie znów chowałem się w szatni. A po zajęciach szybko uciekłem. Nie zjadłem nawet obiadu w stołówce, tylko pobiegłem do domu i czekałem na klatce, aż mama wróci z pracy - albo tata. Czekałem, aż zobaczyłem, jak tata idzie po schodach. W prawej ręce trzymał gazetę, w lewej teczkę, więc obie miał zajęte, i jak się do niego przytuliłem, to nie mógł mnie objąć. - Tato - powiedziałem. - Hm? - spytał tata. - Jeden chłopak mnie uderzył. W głowę. - Trzeba było mu oddać - powiedział tata i wsadził gazetę pod pachę. Wyjął klucze i otworzył drzwi. - Czemu nie oddałeś? On pomyśli, że z ciebie mazgaj. A przecież ty jesteś dzielnym chłopcem. - Ale on... - zacząłem. Chciałem powiedzieć, że Bijacz jest wielki i silny i że ja się go boję. Ale było mi wstyd. Przecież tata myśli, że ja jestem dzielny. 39 Wieczorem nie mogłem zasnąć, tylko martwiłem się, co mam robić - i nic nie wymyśliłem. Rano bałem się pójść do zerówki. Nawet udawałem, że jestem chory i że boli mnie brzuch i gardło - ale mama od razu poznała, że udaję, i kazała mi się ubierać. Znów słońce świeciło, tak było ładnie na naszym podwórzu i na ulicy też, ale ja już nie byłem wesoły. Szedłem powolutku, żeby się spóźnić i żeby Bijacz już był w sali, nie na korytarzu. I jak doszedłem do drzwi, zajrzałem najpierw przez szparę. Bijacza nie było widać. Więc wszedłem. I zobaczyłem go pod oknem z paprotkami. Zobaczyłem też Wioletkę - biegła szybko z szatni do klasy i ślizgała się w kapciach po posadzce. Tak, wszystko widziałem. Widziałem, jak Bijacz podłożył Wioletce nogę i jak ona okropnie się przewróciła, i długo nie mogła wstać. Więc szybko ją podniosłem, bo pamiętałem, jak to boli. Potem, nie wiem nawet, jak to się stało, podszedłem do Bijacza i powiedziałem: - Jesteś wstrętny! Pomyślałem, że dobrze by było, żeby się odwrócił i odszedł. Ja bym go wtedy trzasnął. Albo bym go kopnął, tak jak on to robi - od tyłu. Tylko że nie chciałbym być taki sam jak on. - Chcę się z tobą bić - powiedziałem. 40 Reszta dzieciaków szła do klasy i jak to powiedziałem - wszyscy zaczęli przystawać koło nas i słuchać, co się dzieje. - Co? Ty? Ze mną? - zaśmiał się Bijacz. - Ale głupi. Ja cię przewrócę jednym palcem. - To przewróć!!! - krzyknąłem i wysunąłem pięści. - Ja cię, mazgaju, rozgniotę jak kluskę! - To rozgnieć!!! -wrzasnąłem. Zdjąłem okulary i podałem je Wioletce. - No, dalej, Bijacz, na co czekasz? - i zamachałem mu pięściami przed samym nosem. Zrobiło się cicho. Wszystkie dzieciaki wokół nas przestały rozmawiać i śmiać się. Wszyscy tylko patrzyli. I czekali. Bijacz rozejrzał się wokół, ale nikt do niego nie powiedział ani słowa. Nikt nawet nie uśmiechnął się. Ani nie spojrzał. Wszyscy patrzyli na mnie. Bijacz zakaszlał i włożył ręce do kieszeni. - Co się wygłupiasz, mazgaju? - powiedział. - Czy ja chcę się bić? Ja wcale nie chcę się bić. No, co ty.

- Wcale nie jestem mazgajem! - wrzasnąłem. Bijacz cofnął się trochę i powiedział szybciutko: - Nie, nie jesteś. Zrobiłem dwa kroki i znów byłem przy nim. Blisko. 41 - Za to ty jesteś tchórzem - powiedziałem. - Bijesz słabszych. Albo dziewczynki. Powiedz uderzyłeś kiedyś silniejszego od siebie? Bij acz rozejrzał się i cały poczerwieniał. - Nie - sapnął. - Nigdy byś me uderzył. Bo się boisz. To przeproś teraz Wioletkę. - Za co? Za co? - zdenerwował się Bij acz i nos mu się spocił. - Za to, że nie umie chodzić? - Umie - powiedziałem. - Ty jej podstawiłeś nogę. - Ja? Ja nie podstawiłem! - kłamał Bijacz. - Sam widziałem! - I ja też widziałem! I ja! I ja! - zaczęły nagle wykrzykiwać dzieciaki. - Więc ją przeproś - powiedziałem i stanąłem przed Bijaczem, nos w nos. Wcale się nie bałem. Tylko trzęsły mi się ręce. I nogi. Bijacz spocił się na twarzy. - Przepraszam - mruknął, cały czerwony. I patrzymy - a on beczy. Jak prawdziwy mazgaj. Tak to było z Bijaczem. Teraz będziemy mówi4 na niego Jurek, bo on już nikogo nie bije. Wszystko jest w porządku. Tylko ja mam kłopot, bo ta Wioletka chodzi ze mną w parze i wciąż trzyma mnie za rękę. Ale właściwie to ona jest całkiem fajna. Lubię ją. 42 Hihopter Przyprowadziłem do zerówki brata. - Co to? - pytały dzieciaki. - Dlaczego on tu siedzi? Powiedziałem, dlaczego: - Bo mama poszła do sklepu. On by musiał siedzieć sam w domu albo stać z mamą. A dziś mróz. Więc go wziąłem. On ma trzy lata i pół, a na imię ma Micho. - Micho? - Micho. Sam tak na siebie mówi. A naprawdę to Michał. Mój brat w szarym płaszczyku i czerwonej czapce siedział tam, gdzie go posadziłem. Wyglądał, jakby go ktoś obraził. Ale on zawsze tak wygląda. Taki jest poważny. I mówi mało. Nie dlatego, że nie umie. Umie, umie. On mówi mało, bo nie ma na razie nic ważnego do powiedzenia. Zdjąłem mu płaszcz i czapkę. 44 Zajęcia się jeszcze nie zaczęły. Do klasy wchodziły dzieciaki. Na samym końcu wpadła ta gruba Hanka, ta gaduła. Ja od niej zawsze uciekam, bo tyle mówi i się śmieje, że aż mi w głowie huczy. Jak Hanka zobaczyła Micha, to zaraz do niego: - Uch, ty słodki, ty dzidziulku, uch, zjem ciebie, ile masz latek, malutki, daj mi rączki, daj mi buzi! Micho spojrzał na nią niechętnie, ale jeszcze był spokojny. Zdenerwował się dopiero, kiedy dobiegły Baśka i Jola i zaczęły się nim zachwycać. Wstał, ominął je i mówi: - Idę do domu. Już był koło drzwi, kiedy go zatrzymałem. - Stój - mówię. - Gdzie idziesz? A Micho na to:

- Nie podoba mi się tutaj. Podszedł do nas Sebastian. - A co ci się nie podoba? - pyta. Sebastian to mój najlepszy kolega. Siedzimy razem. Zawsze chodzimy w parze. I nieraz zamieniamy się śniadaniami. On ma często bułkę z masłem i szynką i tej szynki nie może jeść, bo wyleciały mu zęby. A ja mam chleb ze smalcem albo z pasztetową. On to bardzo lubi, bo mu w domu nigdy smalcu nie dają. Sebastian nosi sztruksowe spodnie i dobrze się uczy. Zna już wszystkie litery i od dawna umie czytać. 45 A ja nie umiem. I nie uczę się dobrze. Mania mówi, że jestem leń. Ale Sebastian mnie lubi. Może to przez ten smalec. Albo dlatego, że jestem większy od niego i zawsze go bronię, jak chłopaki mówią na niego „lala”. Ja się cieszę, że on mnie lubi. Bo on jest taki... lepszy. Więc teraz Sebastian chyba chciał mi pomóc. Odciągnął Micha za rękę od tych drzwi. - Chodź - mówi. - Chodź, Michu, dam ci bułkę z szynką. A Micho na to: - Nie potrzebuję. Też mam w domu pełno szynki. - To pokażę ci zabawki - namawia go Sebastian. - My tu mamy dużo ładnych zabawek, wiesz? A Micho się zapiera: - Idę do domu! - No, popatrz-mówi Sebastian. -Zobacz, jakie ładne. A wiesz, co to jest? - i pokazuje mu najlepsze zabawki z górnej półki. Mój brat zrobił dwa małe kroczki i stanął bokiem koło szafy z zabawkami. Potem dotknął palcem czerwonej, błyszczącej koparki. - Kupara - powiedział cichutko. 46 go on tak sobie wszystko po swojemu nazywa. Sebastian go nie dosłyszał. - No, co? Chcesz się pobawić? - pyta. Micho by chciał. Ale tak zaraz nie mógł się do tego przyznać. - No, to pobaw się, pobaw - Sebastian poklepał go po głowie. - Pewnie jeszcze nigdy nie widziałeś takiej ładnej koparki, co? Micho aż poczerwieniał. - Mam pełno takich w domu - mruknął. - A to? - pyta Sebastian i sięga na półkę z samolotami. - Co to jest, wiesz? Micho już się trochę rozkręcił, oczy mu się zaświeciły i wyciągnął rękę. - Hihopter!!! - zawołał. Tak głośno, że wszyscy usłyszeli. - Hihopter! - wrzasnął Sebastian i złapał się za brzuch ze śmiechu. - Oj, nie mogę! Hihopter! I naraz dzieciaki zaczęły się śmiać, i tak się wszystkie śmiały z tego małego Micha. A on stał wciąż w tym samym miejscu i głowę miał spuszczoną. - Przecież to nie hihopter, tylko helikopter - powiedział Sebastian takim głosem, jakby był naszą panią. - Bo co? - spytał mój brat ponuro. - Bo co? No, jak to?... No bo tak się mówi. I już. 47 - Nie! - powiedział Micho mocnym głosem - Mówi się hihopter. I już. A wszystkie dzieciaki znowu w śmiech. Śmiei’a się, śmieją, palcami wytykają. Hałas, że nie wiem. - Marek! - krzyknął mój brat do mnie. - Marek! No, powiedz im! Podszedłem do niego. Cały się trząsł. Złapałem

go za rękę, a on mnie ścisnął tak mocno, tak mocno. - Cicho! - zawołałem. - No, cicho bądźcie! Dlaczego się z niego śmiejecie? - Nie denerwuj się, Marek - Sebastian na to. - Przecież trzeba go nauczyć, jak się mówi. Przecież mówi się helikopter. No, Michu, powtórz: he- li-kopter. - Słuchaj - powiedziałem trochę za cicho, ale jakoś się bałem obrazić Sebastiana. - Słuchaj, no przecież on jest jeszcze mały, on nie rozumie... Mój brat nagle wyrwał mi rękę i odskoczył ode mnie. Odwrócił się twarzą do ściany. - Tak, mały, mały - śmiał się Sebastian. - Mały i nic nie wie... Micho wcisnął się w kąt, zakrył głowę rękami i tak stał. Nie wiedziałem, co mam robić. Było mi go żal. Tylko że przecież on naprawdę nie miał racji. I właściwie to mnie też złości, że on tak przekręca słowa. 48 Ale przecież nie mogłem go tak zostawić w tym kacie. Na pewno czuł się okropnie. On tak nie lubi być śmieszny. Podszedłem blisko. - Michu - powiedziałem. - Chodź, idziemy do domu. Ja się zwolnię u pani. Chodź, zobaczymy, może mama już przyszła. Mój brat nic. Stoi w tym kącie i nie rusza się wcale. - Michu, no, nie rób cudów - szepcę mu do ucha. - Chodź, idziemy sobie stąd. Micho nic. Uparł się. Tak staliśmy sobie z moim bratem pod ścianą, a dzieciaki wokół nas wciąż się śmiały. Najbliżej był Sebastian i wyglądał tak złośliwie, że o mało nie dałem mu w nos. Nagle obok nas stanęła ta gruba Hanka. - Misiu - powiedziała. - Oni nie mają racji! Mój brat odwrócił się i spojrzał na nią. Oczy miał mokre i usta w podkówkę. - Przecież każdy może mówić tak, jak lubi - powiedziała znowu Hanka. - No pewnie! - odpowiedział jej Micho. - Powiedz im. Powiedz im, co to jest! - i pokazał palcem ten srebrny helikopter. - To jest, Misiu - powiedziała Hanka głośno - to jest właśnie, Misiu, hihopter. Nikt się nie zaśmiał. 49 - Przecież mówiłem - mruknął Micho zadowolony i uśmiechnął się pod nosem. A Hanka spojrzała na mnie i mrugnęła. Potem Micho przez całą lekcję podawał jej kredki, bo rysowaliśmy Królową Śniegu. A ja nie usiadłem z Sebastianem, tylko też z Hanką. Teraz stoję na przerwie pod oknem i myślę. Czy ja byłem tchórzem?... Rybka Opowiem wam o chłopcu, który nie lubił być grzeczny. Chłopiec ten miał sześć lat, a nazywano go Rybką, bo był pieszczoszkiem swoich rodziców i babuni. - Moja Rybeńko - mówiła na przykład babunia i wiązała mu na szyi ciepły szalik. - Moja Rybeńko, idź sobie teraz na dwór, ale uważaj, żebyś się nie spocił.

- No to po co mi dajesz szalik? - pytał chłodno Rybka. Na to babcia, że za nic w świecie nie puści Rybki bez szalika, bo jest wczesna wiosna. Na to Rybka bez słowa zdejmował szalik i wrzucał go za szafkę z butami. Babuni natychmiast szkodziło to na serce. Więc łapała się za lewy bok i mówiła podniesionym głosem, że skoro tak, to Rybka wcale nie pójdzie 52 na dwór. Na to Rybka, że owszem, pójdzie, i wychodził. - Tylko żebyś mi się nie spocił, bo się przeziębisz! I nie biegaj, bo pochlapiesz spodenki! - wołała z okna babunia i zaraz siadała w fotelu trzymając się za serce, bo Rybka biegał po ogrodzie, jak opętany, deptał świeżo skopane grządki i obiema nogami wskakiwał we wszystkie co głębsze kałuże. Rybka był w ogóle przekorny i nieposłuszny. Nie chciał pić mleka, bo wciąż słyszał, że mleko jest pożywne. Nie jadał masła z tych samych powodów. Obgryzał paznokcie, ponieważ mu tego zabraniano. Smarował kopiowym ołówkiem na ścianach klatki schodowej słowo „głupi” i żałował jedynie, że nie potrafi jeszcze napisać nic innego. Któregoś dnia Rybka nie chciał iść z babunią po zakupy. Wolał zostać w domu. I został. Ale kiedy babunia wróciła z piekarni, mieszkanie było puste, a Rybki ani śladu. Po prostu poszedł sobie. Wrócił dopiero późnym wieczorem, kiedy to rodzice i babunia zdążyli już wypytać o niego we wszystkich szpitalach w mieście. - Rybko! Gdzie byłeś? - krzyknęła zapłakana mama, a tato przełożył Rybkę przez kolano i wlepił mu kilka solidnych klapsów. 53 Coś takiego zdarzyło się Rybce po raz pierwszy w życiu. Nigdy, nigdy dotąd nie dostał takiego lania! - Och!!! - krzyknął zrywając się na równe nogi i ani trochę nie żałując swego postępku. - Och!!! I tak zawsze będę robić tylko to, na co mam ochotę! Jeszcze zobaczycie! - Rybka tupnął nogą i pobiegł do swego pokoju trzaskając drzwiami. * Następnego dnia obudziły go śmiechy i tupanie. Otworzył oczy. Był szary, wczesny poranek. Rybce bardzo chciało się spać, ale spać nie mógł, bo przeszkadzały mu hałasy za drzwiami. Wstał więc i wyjrzał z pokoju. Zobaczył coś takiego, że musiał przetrzeć oczy, by się upewnić, że nie śpi. Babunia jeździła w przedpokoju na wrotkach!!! Tak, jeździła na wrotkach, znacząc brzydkie ślady na lśniącym linoleum. W ręce trzymała słoik konfitur i wyjadała je ze smakiem dużą łyżką. - Babciu! Co robisz?! - krzyknął Rybka przerażony. - Co, nie widzisz?! - zdziwiła się babunia i przejechała tuż obok Rybki, owiewając go słodkim zapachem smażonych truskawek. - Przecież sama zawsze mówiłaś, że nie wolno wyjadać konfitur! 54 - No to co? - powiedziała babunia. - Nic mnie nie obchodzi, że nie wolno. Ja tam lubię konfitury. I zjem sobie wszystkie, bo taką mam ochotę. Zanim Rybka zdołał odpowiedzieć, na korytarz wypadli rodzice, tupiąc, krzycząc wesoło i rzucając piłką futbolową. - Hej, co robicie! - wrzasnął Rybka, którego pchnęli na ścianę. ~ Nie wolno bawić się piłką w mieszkaniu! - A bo co? - burknął tatuś i oboje z mamą pobiegli do pokoju. Tam tato zgłówkował piłkę, która odbiła się od szafy i trzasnęła w zieloną doniczkę z kaktusem. - Zbiłeś doniczkę! - powiedział z wyrzutem Rybka.

- Wielkie rzeczy! - zaśmiał się tatuś i wypluł na podłogę gumę do żucia. Potem kopnął piłkę w kierunku bramki. Bramką był kąt pod stołem, o czym Rybka wiedział najlepiej, bo sam często strzelał tam gole. - Brzdęk! - ryknął tatuś zachwycony, kiedy ze stołu spadły dwie szklanki i stłukły się. - To mi się podoba! Rybka ma rację. Nie trzeba się niczym przejmować. Od dziś tak właśnie będziemy żyć. Rybka spojrzał na mamę i złapał się za głowę. Mama siedziała na podłodze, opierała buty o fotel i... obgryzała paznokcie! - Mamo! Co robisz?! - jęknął Rybka. 55 - Obgryzam paznokcie - powiedziała mama opryskliwie. - Postanowiłam żyć tak, jak mi się podoba. Zrozumiałam, że to ty masz rację, synku. Aha, nie idę dziś do pracy. - Ja też - rzekł tatuś. - Przecież wyrzucą was z pracy! - przestraszył się Rybka. - E, co tam -rzekł tata beztrosko. -Wyrzucą, to wyrzucą. Wolę się bawić. Nie lubię być posłuszny. - Tralala-la, hop-siup! - zawołała babunia wjeżdżając do pokoju na wrotkach. - Śniadania dziś nie będzie. Obiadu też! Kto jest głodny, niech sobie coś zje. Tylko nie konfitury. Konfitury to ja już zjadłam. - Zjem sobie galaretkę morelową na sucho! - ucieszył się tata. - I oranżadę w proszku bez wody! - Przecież to niezdrowo... - szepnął Rybka i poczuł, że kręci mu się w głowie. To, co się działo dziś w domu, było straszne. Czyżby wszyscy nagle zwariowali? Nie posprzątali mieszkania. Nie dali Rybce jeść. Wyszli z domu gryzmoląc po ścianach. Kiedy znaleźli się w ogrodzie, tatuś, wciąż ubrany w piżamę, wydał bojowy okrzyk i rąbnął piłką w pojemnik ze śmieciami. Mama i babcia, śpiewając wniebogłosy, biegały po grządkach, bawiąc się w berka kucanego. 56 A Rybka stał pod drzewem i się wstydził. Wstydził się, bo nagle zobaczył, jak okropnie wygląda niegrzeczne zachowanie, jeśli patrzy się na i s z boku. - Mamo! Tato! - błagał prawie z płaczem. - Przecież tak nie można... - Dlaczego? - zdziwił się tatuś. Każdy może robić to, na co ma ochotę. - Nie! Nie może! - krzyknął Rybka i rozpłakał się na dobre. -Bo... bo... trzeba się liczy ć z innymi... No, przestańcie już! Ale nikt go nie słuchał. Przez caluśki dzień, do późnego wieczora, rodzice i babunia zachowywali się tak samo okropnie. Rybka chodził za nimi, błagał, prosił, upominał - na nic. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nikt go nie nakarmił, nie wykąpał, nie położył spać. Zasnął wreszcie, spłakany, w ubraniu na fotelu... A kiedy się obudził, był znów poranek. Rybka leżał w swoim łóżku, ubrany w czystą piżamkę. Z kuchni dobiegał brzęk łyżeczek i zapach kawy. Wszystko to było takie zwyczajne i miłe. Rybka pomyślał, że wczorajsze straszne wydarzenia przyśniły mu się tylko. Wyszedł z pokoju i zobaczył rodziców. Siedzieli przy kuchennym stole, jak co dzień przed wyjściem do pracy, pili kawę i rozmawiali ze sobą poważnie -jak zwykle. Babunia stała przy kuchence i gotowała 57 kakao dla Rybki. A kiedy spytał, dlaczego wczoraj zachowywali się tak niegrzecznie, zdziwili się. - My? - spytali. - Może ci się to śniło? Rybka nie odpowiedział. Właśnie w tej chwili postanowił, że zawsze już, zawsze będzie grzeczny

i nawet w to wierzył. Bo dobrze wiedział, że to wczorajsze - to nie był sen. Miał na to dowody. Po pierwsze - kaktus tkwił w nowej, czerwonej doniczce. A po drugie - w całym domu nie było ani odrobiny truskawkowych konfitur. Tęcza Po południu długo się bawiłam na podwórku. Najpierw w chowanego, jak jeszcze były wszystkie dzieciaki. Biegaliśmy sobie z wrzaskiem po bramach i krzakach. Ja krzyczałam na cały głos, Sylwia, która jest moją przyjaciółką z zerówki, a mieszka też na parterze, bez przerwy się śmiała. Oj, ale nam było wesoło! Potem chłopaki poszli kopać piłkę, a nasze dwie koleżanki musiały wracać na dobranockę, bo już się zrobiła siódma. Nasze mamy też nas wołały, bo czas był na kolację, ale myśmy zaczęły błagać, żeby nam pozwoliły jeszcze zostać, bo chcemy skakać przez gumę. Mama Sylwii spojrzała na moją mamę (mieszkamy po obu stronach bramy), uśmiechnęły się do siebie i mówią: - No, dobrze, niech wam będzie. Taki ładny wieczór! - A mama Sylwii podała nam przez okno po świeżutkim rogaliku z rodzynkami. Usiadłyśmy na murku i jadłyśmy te pachnące rogaliki. Wcale nam się nie chciało wracać do 60 domów. Było tak cicho, ciepło i miło. Niebo było koloru chabrów, mocno świeciło czerwone słońce. powietrze ślicznie pachniało, bo wszystkie krzewy bzu na podwórku właśnie rozkwitły biało i liliowo. A jak podeszłyśmy do płotu ogródków działkowych, to zobaczyłyśmy, że tam kwitną wiśnie i jabłonie. Trawa pod nimi i ścieżki, i grządki - wszystko było zasypane białymi płateczkami. W trawie rosły mlecze i stokrotki, a na grządkach -jasnozielona sałata i kępy pierwiosnków żółtych, czerwonych i różowych. Ziemia miała kolor czekolady, w cieniu to nawet była fioletowa. - Ile może być kolorów na świecie? - zapytałam. - Trzy! - zawołała Sylwia, podskakując przy płocie. - Coś ty! - mówię. - Sto i sto, i sto, albo nawet jeszcze więcej. Samych białych kolorów jest mnóstwo. - Oj, Kaśka, mnóstwo to jest odcieni białego. A biały kolor jest tylko jeden! - No, dobrze, jak jesteś taka mądra, to powiedz: kolor cytrynowy i pomarańczowy, bananowy i kanarkowy - to przecież cztery kolory? - Nie - upiera się Sylwia. - To cztery odcienie żółtego. - A brązowy i beżowy? Czarny, szary i popielaty? 61 - Odcienie! - Sylwia na to. - Tata mi mówił, że kolory są tylko trzy. A reszta to odcienie i mieszanki. - To twój tata chyba nie widział czarnego! Z tego wszystkiego zaczęłyśmy Uczyć, iłe kolorów można znaleźć w ogródku. Doliczyłyśmy do dziesięciu; ale było na pewno więcej, tylko my nie umiemy liczyć powyżej dziesiątki. Bo jesteśmy dopiero w zerówce. Zresztą i tak nagle zaczął padać deszcz. Krople były duże, ciężkie i cieplutkie. Zaraz na ziemi porobiły się kałuże, błyszczące jak lusterka. Deszcz przeleciał dalej i w tych lusterkach odbijało się niebo i słońce, które już zachodziło. Zaczęłyśmy skakać przez kałuże i pochlapałyśmy sobie podkolanówki. Powietrze pachniało teraz inaczej, o wiele mocniej. Wszystko

wyglądało jeszcze bardziej kolorowo niż przedtem. Świat był taki piękny! Wróciłyśmy na podwórko, żeby wreszcie poskakać przez gumę, patrzymy, a tu mój tata stoi w oknie i spogląda w niebo. Jak nas zobaczył, zaczął wymachiwać rękami. - Patrzcie! Tęcza! - wołał. Obejrzałyśmy się - i naprawdę - zobaczyłyśmy ją! Ja widziałam tęczę po raz pierwszy w życiu. Wyglądała jak ogromny, ogromny łuk z kolorowego blasku, daleko za ogródkami, nad dachami 62 Śródmieścia. Była w paski! Zaczynała się od paska czerwonego, a kończyła na fioletowym. - Siedem! - policzyła Sylwia wszystkie paski koloru. - No coś ty, coś ty, no przecież o wiele więcej! -Zdenerwowałam się. - Pomiędzy tymi paskami kolory są mieszane! - No bo to są właśnie odcienie! - wrzasnęła Sylwia. Znowu zaczęłyśmy się sprzeczać. Właściwie to nawet ociupinkę się pokłóciłyśmy. Więc nawet nie zauważyłam, jak podszedł do nas chłopiec ze swoją mamą. Stanął koło nas i słucha. A jego mama mówi: - Przepraszam, dziewczynki, gdzie tu mieszka pani Filipiak, ta, co chce sprzedać wózek? - Aaaa! -zawołałyśmy obie. -Pani Filipiak! Ona mieszka tu, w naszej bramie. Na pierwszym piętrze. - O, dziękuję - mówi ta mama. - No, Jasiu, to poczekaj sobie tu, na dworze, a ja zaraz wracam. Dopiero teraz zobaczyłyśmy, po co tej pani wózek: brzuszek miała duży, ten dzidziuś miał się chyba urodzić już niedługo. Tata popatrzył jeszcze na tęczę, a potem dał nam po bananie. A Jasio stał bez ruchu, troszkę się uśmiechał i patrzył prosto na mnie. Oczy miał niebieskie i trochę zdziwione. 63 - Widziałeś tęczę? O, tam! - pokazała mu Sylwia, ale on się nie ruszył. - Tam, o! Popatrz! - machnęłam ręką, bo patrzył ciągle na mnie. - Nie widzisz? - Nie widzę - odpowiedział. - Dlaczego? - zdziwiłam się. - Bo jestem niewidomy - odpowiedział spokojnie ten chłopiec. Ojejku! Ojejku! Obie zrobiłyśmy się czerwone, Sylwia złapała się za usta. Tak to strasznie głupio i niedobrze wypadło! Aleja przecież nie chciałam... no, skąd miałam wiedzieć... Wyglądał zupełnie normalnie. No, może... dziwne było to, że patrzy zawsze w to samo miejsce i nie rozgląda się nigdy. I ma głowę lekko przechyloną, jakby nasłuchiwał. - A o co tak się sprzeczałyście, jak przyszedłem? - zapytał. Spojrzałam na Sylwię, a Sylwia na mnie. - O... o tęczę... - powiedziałam ja. - O... kolory i odcienie... - szepnęła Sylwia. I zaczerwieniłyśmy się znowu. Bo nagle zrozumiałyśmy, że Jasio nie zobaczy nigdy tęczy ani żadnych kolorów, ani odcieni, ani słoneczka, ani nieba, ani kwiatów. Nigdy się nie dowie, jak pięknie wygląda ogród z kwitnącymi jabłoniami albo trawnik pełen mleczy. On nawet nie widzi, jak wygląda jego mama! 64 A jak się już ten dzidziuś urodzi, to Jasio też go nie zobaczy! Sylwia, która zawsze płacze z nas dwu pierwsza, miała już mokre oczy. Ja się jeszcze trzymałam, ale było mi okropnie smutno i żal. - Chcesz banana? - spytałam szybko.

- Nie, dziękuję, zaraz mam kolację - mówi Jasio. - A kto pyta? - Ja. Kasia. Chłopiec przysunął się bliżej i czubkami palców zaczął dotykać mojej buzi. Minę miał bardzo uważną. -No, teraz już wiem, jak wyglądasz-powiedział. -Jesteś miła. Masz zadarty nos i warkoczyki, i często się śmiejesz. Jesteś wesoła i odważna. - Tak, tak! - zawołała Sylwia. - Ona taka właśnie jest! Jasio zaczął teraz dotykać jej buzi. - A ty? Jak masz na imię? - Sylwia - chlipnęła moja przyjaciółka. - Aha! - mówi Jasio. - Ty masz loczki. Duże oczy. I pyzate policzki. Wszystkich lubisz. - Tak! - zawołałam, zdziwiona. - To prawda! Ona taka właśnie jest! A skąd ty to wiesz? - spytałam. Bo sama dotąd nie wiedziałam, jaka fajna jest moja przyjaciółka. - Nie wiem, skąd wiem. Ale wiem - odpowiedział Jasio. Dotknął palcem łezki, co spływała 65 powoli po policzku Sylwii. - Nie płacz -powiedział. - Niewidomi nie chcą, żeby się nad nimi litować. - Przepraszam! - wystraszyła się Sylwia. I dopiero w bek! - Chcesz... banana? - wychlipała wreszcie. - Nie, dziękuję, dziękuję - mówi Jasio. - Ale banany są takie pyszniutkie, takie zdrowe - Sylwia na to. - No, poczęstuj się. Proszę cię. No, proooooszę... Jasio się uśmiechnął. Tak naprawdę miło. - No, dobra. Dawaj - mówi. I znowu się wydarzyło coś okropnego. Ona wyciągnęła do niego rękę z bananem, a on tego przecież nie widział. Ręka Sylwii zawisła w powietrzu. A Jasio stał spokojnie z przekrzywioną głową i uśmiechał się. Szybko chwyciłam rękę Jasia i włożyłam w nią banana Sylwii. Sam obdarł go ze skórki, nie potrzebował żadnej pomocy. Ugryzł i mówi: - O, dobry, dobry. Naprawdę. Pyszny po prostu - i znów się uśmiechnął. Sylwia już nie płakała. Śmiała się od ucha do ucha. - Świeżutki - mówi. - Jedz, jedz. Same witaminy. Jasio jadł, Sylwia się uśmiechała, a tymczasem z piętra zeszła mama Jasia z panią Filipiakową. Pani Filipiakową, która jest bardzo gruba i ma spuchnięte nogi, schodziła powoli i przez cały 66 czas poklepywała się po bokach, szukając klucza od piwnicy. - No, gdzie on może być? - pomrukiwała. - W kieszeni fartucha - podpowiedziałam. Pani Filipiakową od razu znalazła klucz. - A, faktycznie - mówi. - No, co ja bym bez ciebie, Kaśka, zrobiła. To teraz chodź mi jeszcze otworzyć piwnicę, bo nie widzę bez okularów. W bramie było już prawie ciemno. Zapomniałam, że ciągle ktoś u nas kradnie żarówki na klatce schodowej - i przycisnęłam kontakt. Ale ciemno było nadal. Nie mogłam zobaczyć dziurki od klucza patentowego. Wetknęłam klucz na oślep, ale nie pasował. Wtedy mama Jasia powiedziała: - Synku, pomóż. - Więc podałam Jasiowi klucz i tylko się zastanawiałam, jak on niby ma trafić do dziurki od klucza, skoro ja nie mogę. Ale zaraz zobaczyłam, że Jasio dotyka klucza czubkami palców, potem wyciąga rękę i odnajduje zamek na drzwiach piwnicy. I jak tylko sięgnął ręką z kluczem - zaraz trafił na dziurkę. Przekręcił zgrabnie klucz i drzwi się otworzyły. Pani Filipiakową zapaliła światło w piwnicy i zeszły obie po ten wózek. A my z Sylwią gapiłyśmy się na Jasia z podziwem. - Poradziłeś sobie o wiele lepiej niż ja! -powiedziałam wreszcie.

67 - Bo ja nie muszę widzieć, żeby wiedzieć - wytłumaczył Jasio. Usiedliśmy na murku przed bramą i czekaliśmy, aż mama Jasia skończy oglądać ten wózek. Jasio wyjął z plecaka książkę. Jej kartki były z miękkiej tekturki, pełne wytłaczanych kropeczek. Dotykał tych kropeczek palcami - bo to był alfabet dla niewidomych! I czytał nam piękną bajkę o królewnie - chociaż było już ciemno! A najbardziej to się zawstydziłyśmy, jak powiedział, że on też chodzi do zerówki. Bo my z Sylwią jeszcze się nawet nie nauczyłyśmy całego alfabetu! Kółko Tak mi się fajnie spało! Śniła mi się wielka aż pod sufit komoda z małymi szufladkami. A w każdej szufladce było coś innego: w jednej - czekoladki Malaga, w drugiej - wafelki Milky Way, w trzeciej - krówki śmietankowe, a w czwartej... właśnie zaglądałem do czwartej, gdzie błysnęło coś w złotym papierku, kiedy rozległ się ohydny pisk budzika. Więc po omacku wyciągnąłem rękę spod kołdry i pacnąłem w budzik. Zamilkł od razu. Wysunąłem tę szufladkę do końca i patrzę, a tam wielkie jajo marcepanowe, owinięte w złotko i celofan. Zawsze marzyłem, żeby spróbować, jak to smakuje! Ale jest za drogie i mama nie może mi go kupić. Sięgam do szufladki, już czuję ciężar tego jajka... aż tu słyszę gniewny głos: - Bartek! Ile razy mam cię wołać?! Oho! Mama. Co tam. Śpię dalej. Muszę przecież zobaczyć, czy to jajko jest w czekoladzie. Znów wkładam całą 70 łapę do szufladki, wyjmuję jajko, odwijam z boku celofan... - Bartek!!! Wstawaj, ale już! Chciałem powiedzieć: „Jeszcze nie” - ale wyszło mi tylko: - Mmmm - bbb - mm - nnnie... - Popatrz no - mówi głos mamy. - Jakie słońce, jaka pogoda! Bzzzyt! - mama odsunęła zasłony. Nawet przez zamknięte powieki widziałem, jak jest jasno, a na czoło padło mi ciepło słońca. Mama widocznie otworzyła okno na oścież, bo owiał mnie wiaterek, a śpiewy ptaków to słyszałem wprost nad głową. Jajo marcepanowe było oblane czekoladą! - widziałem poprzez naderwane złotko, pod celofanem. Głos mamy: - Popatrz! Kasia już dawno wstała i skacze z Sylwią przez gumę. No, rzeczywiście. One mogą skakać przez gumę od rana do wieczora. I co, ja mam dlatego wyłazić z łóżka? Nie ma mowy. Śpię dalej. A tu: tup-tup, klap-klap! Kaśka, wywołana przez mamę, zbliża się do naszego okna. Kaśka jest fajna. Ładna. Odważna, jak nie wiem. Raz chłopaki się z nią założyli, że nie przejdzie po tym wysokim murze ceglanym za śmietnikami. A ona nie tylko przeszła, ale jeszcze przez cały czas miała zamknięte oczy! Cieszę się, że chodzimy razem do zerówki. 71 No, no. Udało mi się rozwinąć całe jajko. Czekolada pachniała tak, że aż mi popłynęła ślinka. - Czy Bartek wstaje, czy nie? - z podwórka pod oknem doleciał głos taty i trzaśniecie drzwiczek samochodowych. - Bartek, śpisz? - słyszę głos Kaśki, która na pewno się oparła łokciami o nasz parapet, jak zwykle, i zagląda teraz do pokoju. \ Zakryłem się cały kołdrą. Z głową. \ - Baaartek... śpisz?

- Śpię!!! - Jak to? - Kaśka na to. - Śpisz, a odpowiadasz? - No, to dobrze: nie śpię. - Jak nie śpisz, to dlaczego nie wstajesz? - Bo mi się chce spać! - ryknąłem spod kołdry. Rozzłościłem się, bo to jajko marcepanowe rozwiało się jak dym i znikło. - Aha - mówi Kaśka. Włączyła się moja mama: - Dosyć tego, Bartek, wstawaj, do licha! A na to Kaśka, takim śmiejącym się głosem: - A musi? Tak sobie słodziutko śpi... jak dzi-dziulek. - Musi! - twardo mówi moja mama. - Przecież dziś niedziela! - droczy się Kaśka. Mama, przez zęby: - Czy w niedzielę nie trzeba wstawać? 72 - No... - śmieje się Kaśka. - Trzeba, ale nie tak wcześnie... - A jak się ma jechać z rodzicami do lasu? Na wycieczkę planowaną od tygodnia? - A! - poddała się Kaśka. - To co innego. Ja bym w takiej sytuacji wstała. - No widzisz. A Bartek nie wstaje. - Ciekawe, dlaczego - mówi Kaśka. A ja: - Bo śpię!!! Moja mama straciła cierpliwość. - Trudno -mówi. -Nie, to nie. Kasia, a może ty pojedziesz z nami? Zamiast Bartka. - A! Chętnie, naprawdę bardzo chętnie - ucieszyła się Kaśka. Bo oni nie mają samochodu. - Nad jezioro! - mówi mama. - Bartek sobie poleży w łóżku cały dzień, a my - do lasu. - Ojejku, proszę pani, proszę pani, ale fajnie! - Zabierzemy - mówi mama - cały koszyk bułeczek z powidłami. Świeżutkie. Specjalnie wstałam o szóstej, żeby je upiec dla Bartka. O mało nie wyskoczyłem spod kołdry. Bułeczki z powidłami! Moje ulubione bułeczki z chrupiącą skórką i słodkimi rodzynkami! - To ja wezmę wody z sokiem ! - woła Kaśka. - Mam taką wielką butlę po Fancie. A lody? Kupimy sobie gdzieś lody? 73 No, ładnie. Nie dość, że mi zjedzą moje bułeczki to jeszcze będą się opychać lodami! - Kupimy, kupimy - odpowiada mama. - Czekoladowe. Nie wytrzymałem i wyskoczyłem spod kołdry. - Ja nie lubię czekoladowych! - wrzasnąłem. Patrzę, a Kaśka pęka ze śmiechu w tym oknie, obiema rękami trzyma się za buzię, żeby nie parsknąć! Moja mama - surowa i zagniewana - spogląda na mnie ponad okularami i mówi: - Nie szkodzi, zupełnie nie szkodzi, że nie lubisz czekoladowych. Przecież nie jedziesz? Zostajesz w łóżku przez całą niedzielę? Wystraszyłem się. - Oj, mamo, no, chwileczkę, przecież ja tylko żartowałem! - Ach, żartowałeś! - mama na to. - No, chyba że tak. - Pokiwała głową i wyszła na dwór, do taty, który ją wołał. Stałem pośrodku pokoju w gatkach od wuefu, takich granatowych (lubię w nich spać, kiedy jest wiosna). Popatrzyłem na Kaśkę. Słońce oświetlało jej włosy (ona ma takie... błyszczące). Tak, jak myślałem, opierała się łokciami o nasz parapet. Patrzyła na mnie i wciąż się śmiała.

Podniosłem z podłogi koszulkę i szybko wciągnąłem ją przez głowę. Zaraz poczułem się pewniej. 74 - Oj, Bartek, ale ty jesteś! -powiedziała Kaśka. - A, bo widzisz... mama mnie nie rozumie! - wyjaśniłem jej. - Wieczorem, kiedy tak dobrze się bawię - ona wygania mnie do łóżka. A znów rano, kiedy mi się najlepiej śpi - mama każe wstawać! - Och, och, jakie to dziwne, jakie dziwne! - mówi Kaśka. Ej, ona sobie chyba ze mnie żartuje! No, tak. A ja myślałem, że mnie lubi... - Żartujesz sobie ze mnie, co? - krzyknąłem. - Tak! - Kaśka na to. - Ale dlaczego?! - Bo jesteś moim przyjacielem -powiedziała (po raz pierwszy, odkąd się znamy!). Mogę albo z ciebie żartować, albo na ciebie krzyczeć. - Niby dlaczego?! - No, bo cię lubię - powiedziała, patrząc na mnie bez uśmiechu. Pierwszy raz, odkąd się znamy. Pierwszy raz! - Muszę - mówi - pilnować, żebyś był OK. - A co, nie jestem OK? - Nie. - A dlaczego, co? - Bo nawalasz. - Co to znaczy: nawalasz? Kaśka wzięła zza parapetu mojego matchboxa. 75 - Kręcisz się w inną stronę. Patrz tutaj: jakby w samochodzie jedno koło kręciło się do tyłu, co by było? - Samochód nie ruszyłby z miejsca. - No. To samo w rodzinie - mówi Kaśka. - Kiedy wszystkie kółka kręcą się w tę samą stronę, wszystko gra. - Sekundę, o co chodzi! - mówię. - Przecież ja muszę tylko umyć zęby i włożyć klapki. I już możemy ruszać! Leć no tylko po ten sok. Ja też mam dużą butlę po Coli, naleję tam pełno wody z cytryną. Dzisiaj będzie upał! I już niedługo potem jechaliśmy naszym fia-cikiem przez zielone pola! Troszkę nam było ciasno na tylnym siedzeniu, bo zabrała się z nami jeszcze i Sylwia. Ale za to było nam bardzo wesoło! Opowiedziałem im swój sen o komodzie, a one obiecały, że jak będę miał imieniny, to mi kupią do spółki takie jajko marcepanowe w czekoladzie. Owinięte złotkiem. Mama co chwilę oglądała się na nas, ale nic nie mówiła, tylko uśmiechała się do siebie. Ja myślę, że ona lubi Kaśkę!