LWY Z LUCERNY
Przekład TOMASZ WILUSZ
Tę książkę dedykuję mojej pięknej żonie Trish,
która jest moim życiem, moją miłością
i moją najlepszą przyjaciółką.
W interesie bezpieczeństwa kraju w powieści zmieniono pewne nazwiska, miejsca i
procedury taktyczne.
Fortes Fortuna adjuvat. Odważnym szczęście sprzyja.
Prolog
Fawcett, w eleganckich domowych pantoflach z monogramem, przeszedł wielkimi
krokami po
wyfroterowanej posadzce.
- Panowie senatorowie - powiedział. - Ogromnie się cieszę, że mogliście przyjechać.
Gabinet od podłogi po sufit zastawiony był pięknymi, oprawnymi w skórę książkami, w
większości pierwszymi wydaniami. Szczelnie zaciągnięte aksamitne kotary zasłaniały
widok na lodowate wody słynnego jeziora Geneva w południowym Wisconsin.
Niecierpliwie
wyczekiwani goście przemysłowca siedzieli w dwóch skórzanych fotelach przy kominku.
Senator Russell Rolander wstał pierwszy.
- Miło cię widzieć, Donaldzie. - Wyciągnął potężną dłoń. Rolander i Fawcett mieszkali w
jednym pokoju podczas studiów na Uniwersytecie Illinois. Senator, była gwiazda
uniwersyteckiej ligi futbolu, przez wiele lat brylował w Chicago Bears, nim zajął się
polityką.
Od dawien dawna znany jako jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Waszyngtonie, był
ważnym członkiem Senatu, zajmował prestiżowe stanowisko w komisji finansów
publicznych i miał
dom na wsi niedaleko Fawcetta.
Senator David Snyder z Nowego Jorku podniósł się nieco wolniej. Uścisnął dłoń
Fawcetta, dopiero gdy została mu podana. Uważany przez nieprzyjaciół za podstępnego
sukinsyna, Snyder wspiął się na skaliste szczyty amerykańskiego pejzażu politycznego
dzięki przestrzeganiu prostej zasady: „Czyń drugiemu, zanim on tobie uczyni”. Był
mistrzem nieczystych zagrywek i niewielu w Waszyngtonie śmiało wejść mu w drogę. Ci,
którzy to zrobili, szybko kończyli swój polityczny żywot. Snyder, drobny, żylasty
mężczyzna o łagodnych rysach twarzy, był przeciwieństwem tęgiego, szorstkiego,
jasnowłosego
Rolandera. Niedostatki postury z nawiązką nadrabiał intelektem, który - w połączeniu z
wybitnym zmysłem strategicznym - zapewnił mu stałe miejsce w senackiej komisji służb
specjalnych. W ciągu ostatnich siedmiu lat nie przeprowadzono żadnej tajnej operacji, w
której Snyder nie maczałby palców.
Fawcett, jak zawsze skłonny do popisów, wyjął pilota z inkrustowanej egipskiej skrzynki
na biurku i wymierzył go w ścianę książek na prawo od kominka. Fałszywy regał odsunął
się, ukazując wejście do mniejszego pokoju, o wymiarach jakieś pięć metrów na pięć.
Białe ściany z rokokowymi
ozdobami także i tu były zastawione oprawnymi w skórę tomami. Całe pomieszczenie
przenikał
zapach miodu. Drewnianą posadzkę przykrywał duży orientalny dywan. W południowo-
zachodnim
kącie stał mały kominek wykończony marmurem i
połączony jednym przewodem kominowym z kominkiem w gabinecie. Miało to pomóc
ukryć ten
pokój przed osobami z zewnątrz. Na ścianach wisiało kilka pozłacanych luster, w których
odbijał się wielki zabytkowy sekretarzyk z żaluzjowym zamknięciem. Naprzeciw niego
stała pluszowa kanapa z pięknie rzeźbionymi nogami. Fawcett gestem zaprosił gości do
środka.
Kiedy weszli, wcisnął guzik pilota i ściana zamknęła się za nimi. Koniuszkami palców
musnął jeden z regałów. Najpierw wysunął się zza niego komplet fałszywych grzbietów
książek, a potem
kryształowe karafki.
- Brandy? - Fawcett wyjął duży kieliszek i karafkę z bursztynowym płynem.
- Ja poproszę - odparł Rolander.
- Szkocką z lodem, jeśli można - powiedział Snyder.
Fawcett zaczął nalewać i dał gościom znak, by usiedli na kanapie. Rolander, wyraźnie
rozluźniony, bezceremonialnie zajął miejsce na zabytkowej sofie. Snyderowi się nie
spieszyło i przez kilka następnych sekund udawał, że podziwia wystrój małego pokoju.
Nowoczesny wykrywacz podsłuchu,
udający biper, wibrował bez opamiętania na jego biodrze, gdy szli długimi korytarzami
posiadłości do gabinetu Fawcetta. Jako wytrawny znawca systemów alarmowych i
monitoringowych, Snyder
zauważył wiele widocznych zabezpieczeń i domyślił
się, gdzie są te, których nie dostrzegł. Fawcett na pewno miał wszystko, co najlepsze. Był
nadzwyczaj ostrożny, nie pozostawiał niczego przypadkowi. Tyle Snyder o nim wiedział i
to był
jeden z powodów, dla których zaangażował się tak głęboko.
Ledwie weszli do ukrytego pokoju, wykrywacz przestał wibrować i Snyder uspokoił się,
że nikt ich nie podsłuchuje. Wziął od Fawcetta szkocką, i usiadł na sofie obok Rolandera.
- Wiesz, Donaldzie, zawsze powinniśmy się spotykać w tym pokoju - powiedział
Rolander. -
Podoba mi się tu. Powiem więcej: to chyba jeden z moich ulubionych pokojów w całym
domu.
- Co tak pachnie? - wtrącił Snyder. Skądś znał ten aromat, ale nie mógł skojarzyć skąd, ani
dlaczego go tak podnieca. - Jest jakoś dziwnie znajomy.
- Miód - odparł Fawcett. -A ściśle, wosk pszczeli. Polerujemy nim posadzki.
Kiedy Fawcett wypowiedział słowo „miód”, Snyder zrozumiał, dlaczego ten zapach jest
tak znajomy i tak podniecający.
8
Mitchell Conti czy, jak wszyscy woleli go nazywać, Mitch, został asystentem senatora Sny
dera przed dwoma laty, w wakacje. Był zabójczo przystojnym dwudziestotrzylatkiem i
szybko zrobiło się o nim głośno na Kapitolu. Przebojem torował sobie drogę, spotykał się
z wieloma asystentkami i
dziewczynami-gońcami. Gdy patrzyło się z zewnątrz, wydawało się, że interesowały go
wyłącznie kobiety, ale David Snyder wiedział lepiej. Już przy pierwszym spotkaniu
zaiskrzyło między nimi i pewnego weekendu, kiedy Mitch przyniósł senatorowi do domu
jakieś papiery do podpisu,
powłóczyste spojrzenia znad kieliszków zaprowadziły ich prosto do sypialni.
Mitch bardzo lubił produkt o nazwie Pył Miodowy Kama Sutra, wyszperany w jakimś
sex-shopie. W
zasadzie był to nie tyle pył, ile drobno zmielony puder, który pachniał i smakował
jak miód. Mitch rozprowadzał go po ciele Sny dera małą miotełką do kurzu, a potem
zlizywał.
Sprawiało to przyjemność nie tylko Davidowi, ale i licznym kobietom, z którymi dzielił
łoże w przerwach między wizytami Mitcha.
Opróżniony do połowy pojemnik miodowego pudru stojący pod umywalką w łazience był
jedyną pamiątką po dwudziestotrzyletnim kochanku Sny-dera. Kilka miesięcy po tym jak
nawiązali romans, senator odkrył, że Mitch nie tylko spotykał się na boku z innym
facetem, ale zamierzał też zaszanta-żować jego, Davida Snydera, jednego z najbardziej
wpływowych senatorów w historii
Nowego Jorku. Snyder za daleko zaszedł, by pozwolić, żeby to wszystko runęło przez
jakąś miłostkę.
Dwa tygodnie później Mitch i ten drugi zginęli, zastrzeleni z przejeżdżającego
samochodu, co w Waszyngtonie nie było rzadkością. Politycy nie posiadali się z
oburzenia, że coś takiego mogło się znowu zdarzyć, zwłaszcza komuś z Kapitolu. Burza
jednak szybko ucichła.
Zabójstwo stało się, zgodnie z przewidywaniami Davida Snydera, jeszcze jedną przykrą
statystyką w raportach policji waszyngtońskiej.
- Cały ten pokój, łącznie z podłogą pokrytą woskiem, jest wierną kopią tajnego gabinetu
Ludwika XV
w Wersalu - powiedział Fawcett. - Nawiasem mówiąc, ten sekretarzyk -
przesunął dłonią po gładkim drewnie -jest oryginalnym sekretarzykiem Ludwika. To
pierwszy, jaki powstał. W Wersalu jest tylko kopia, choć kutafony mają czelność wciskać
ludziom, że to autentyk.
- Opowiadałem ci, jak go zdobyliśmy, prawda? - powiedział Fawcett do senatora
Rolandera.
- Tak, wcześniej stał w twoim domu w Chicago.
- Ale senator Snyder nie zna tej historii. - Fawcett spojrzał na Snydera i uniósł brew, jakby
chciał
powiedzieć: „Nie uwierzysz”. - Kiedy lud francuski zajął pałac w Wersalu, ocalili obrazy,
a meble sprzedali. Mądrale, którzy dziś zarządzają Wersalem, szukają ich teraz po całym
świecie, żeby je odkupić.
9
- Jasno powiedzieli, że uważają sekretarzyk za skarb narodowy i zrobią wszystko, by go
odzyskać.
Twierdzą, że rozmawiali bezpośrednio z właścicielem, ale to bujda. Właściciel, stary
cwaniak, po cichu namówił Sotheby’s, żeby zorganizowali bardzo dyskretną ostrą
licytację. Uczestniczyłem w niej anonimowo, reprezentowany przez adwokata z
Amsterdamu.
Francuzi od razu zaczęli podbijać cenę, my dotrzymywaliśmy im kroku. Ani myślałem
pozwolić, żeby to cacko trafiło w ich ręce. Przez jakiś czas przy licytacji kręcił się Bill
Gates i bałem się, że narobi nam kłopotów, ale w końcu mu się znudziło. Kiedy reszta
odpadła, a my szliśmy łeb w łeb z
Francuzami, daliśmy im wygrać.
Snyder wychylił się do przodu, zaskoczony.
- Jeśli dałeś im wygrać, jak to się stało, że masz ten sekretarzyk?
- Już ci mówię - odparł Fawcett - i nie chwaląc się, to było genialne. Mieliśmy wtyczkę,
dziewczynę z bankowości. Sotheby’s ma bardzo surowe zasady dotyczące transakcji,
zwłaszcza takiego kalibru.
Nieważne, czy nazywasz się Charlie de Gaulle, czy Charlie Kartofel, jeśli nie zapłacisz,
wypadasz z kolejki. Kiedy nie wpłynęły pieniądze od Francuzów, Sotheby’s spytało nas,
czy zapłacimy
wylicytowaną kwotę. Żabojady ze skóry wychodziły, żeby ustalić, co się stało. To było
piękne.
Nasza dziewczyna załatwiła to tak, że nikt jej nie podejrzewał. Cała wina spadła na
francuski bank.
Udało nam się dostać sekretarzyk za ułamek tego, co musielibyśmy zapłacić na otwartej
licytacji. I, przyznam szczerze, przyjemnie było dokopać Francuzom.
Rolander słyszał już tę opowieść, ale przebiegłość starego kumpla ze studiów sprawiła, że
i tak się uśmiechnął. Nie mógł się nadziwić temu, jak wiele Fawcett osiągnął dzięki swojej
osobowości i sile woli. Czasem się zastanawiał, gdzie on sam byłby dziś, gdyby potrafił
być równie bezwzględny.
Jasne, być senatorem to niezła fucha, a Russ Rolander nie zawdzięczał
tego, co osiągnął, siedzeniu z założonymi rękami, ale co by było, gdyby miał pieniądze i
wpływy Fawcetta? Gdyby mógł finansować swoje słabostki z własnych środków, zamiast
być zdanym na
regularne wpłaty Fawcetta na jego konto w banku na Karaibach?
Cóż, jak już masz siedzieć w czyjejś kieszeni, rozumował Rolander, niech przynajmniej
będzie
głęboka.
Reakcja Snydera niewiele się różniła. Jego też zadziwiło to, jak daleko Fawcett gotów był
się posunąć, by zdobyć coś, na czym mu zależało. Miał dziwne uczucie, że rozpoznał w
nim bratnią
duszę. Obaj byli bez reszty oddani swoim namiętnościom i nie cofnęliby się przed niczym,
by dostać od świata to, czego chcieli. Choć tyle mieli ze sobą wspólnego, Snyder jedno
wiedział na pewno: Donald Fawcett nigdy nie dorówna mu sprytem.
- I tak oto - ciągnął Fawcett - powstał mój mały pokoik a la Ludwik XV. O co się
założycie, że posuwał Marię Antoninę na tej samej kanapce, na której teraz siedzicie?
in
Snyder próbował się powstrzymać, mimo to lekki uśmiech przemknął mu po twarzy.
Fawcett może
miał kasy jak lodu, ale nie miał pojęcia o historii. Maria Antonina była żoną Ludwika
XVI, nie Ludwika XV.
- Zawsze dostaję to, czego chcę. Prawda, Russ?
- Pewnie - wykrztusił Rolander, który zachłysnął się brandy, kiedy przechodzący za
kanapą Fawcett klepnął go w plecy.
Snyderowi nie podobało się to, jak Fawcett krąży po pokoju - niczym myszołów
wypatrujący rannej zwierzyny - więc odetchnął, kiedy gospodarz wreszcie zasiadł za
sekretarzykiem.
- Dość tych pogaduszek - powiedział Fawcett i zakręcił kieliszkiem brandy, uwalniając
słodki, metaliczny aromat. - Na czym stoimy?
Rolander wyprostował swoje potężne cielsko tak, że zajął większą część kanapy, i
odchrząknął.
- Jak wiesz, Donaldzie, wszystko przebiega zgodnie z planem. Nasi przyjaciele z
zagranicy sana miejscu, a wstępne informacje potwierdzają nasze przewidywania… tak
jak tego oczekiwaliśmy. W
przypadku podobnego przedsięwzięcia nigdy dość przypominania, jak ważne jest, by
osłonić własne tyłki…
Fawcett przerwał senatorowi Rolanderowi.
- Właśnie dlatego nigdy nie lubiłem polityków. Zamiast robić, co do nich należy, martwią
się o własne tyłki.
- Słuchaj no, Donaldzie - powiedział Rolander - nie traktuj mnie jak durnia, do cholery.
Sprawa jest poważna, więc jeśli myślisz, że się nie zabezpieczę ze wszystkich stron, to
srodze się mylisz.
- Russ, nie ma nic złego w tym, że chcesz się zabezpieczyć. Bylebyś nie poświęcił zbyt
wiele czasu na pilnowanie własnej dupy, bo umknie ci to, co masz przed oczami.
Rozumiesz?
- Rozumiem, jasne. Ty też, mam nadzieję. To nie jakieś tam strzelanie do ryb w beczce.
Żarty się skończyły. Najmniejszy błąd i zrobi się taka chryja, że wszyscy będziemy
musieli zapaść się pod ziemię. W najlepszym razie.
- Russ, nie praw mi kazań. Wiem, że sprawa jest poważna. Mogę stracić miliardy dolarów.
Jezu, w samej Kalifornii mają tyle problemów z prądem! Wydawałoby się, że powinniśmy
lepiej
wykorzystywać paliwa kopalne, a nie z nich rezygnować. Co oni sobie, do cholery, myślą?
Alternatywne źródła energii? Raz - są niebezpieczne i niepewne, dwa - po prostu za
ciężko będzie przekonać do nich Amerykanów.
- Zapominasz o gazach cieplarnianych i globalnym ociepleniu - wtrącił
Rolander.
- Pieprzyć gazy cieplarniane, pieprzyć układ z Kioto, pieprzyć globalne ocieplenie -
warknął
Fawcett. - Stek nieudowodnionych bzdur. Wydałem dziesiątki milionów dolarów na to,
żebyście wy i wasi koledzy z Waszyngtonu
1
wreszcie przejrzeli na oczy. Boże, jeśli zobaczę jeszcze jednego lobbystę czy polityka z
ręką wyciągniętą po pieniądze, szlag mnie trafi. Tyle gadania, tyle kosztów, i co z tego
mam? Nic.
Nie chcę nawet myśleć, ile stracę, jeśli wycofają się z paliw kopalnych. Nie dość, że rząd
zmusza nas, żebyśmy sprzedawali energię za bezcen takim stanom jak Kalifornia, to teraz
chcą pójść krok dalej i wypchnąć nas z rynku. Próbowałem wszystkiego; pora wziąć
sprawy w swoje ręce.
- Co wiąże się z tym, o czym mówiłem wcześniej, Donaldzie. Żeby nie było skandalu,
nasza strategia musi być bezbłędna - powiedział Rolander.
- Wyluzuj, Russ. Mówiłem ci już, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Myślisz, że
chcę, żeby plan diabli wzięli? Poza tym trop urywa się tak daleko od waszych drzwi, że
nawet Rudolf
Czerwononosy Renifer go nie podejmie. Rozumiemy się?
- Ja cię rozumiem - odpowiedział Rolander — ale i ty zrozum mnie. Wszystko mi jedno,
ile pieniędzy w to włożyłeś i ile możesz stracić. Żadnych więcej zmian. Działamy zgodnie
z planem. Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, jakie to ważne. Nasi zagraniczni
wspólnicy nie są zadowoleni z
przyspieszenia terminu finalizacji.
- Zostaw ich mnie - powiedział Fawcett. - Zresztą, jak już mówiłem, wszystko zostaw
mnie.
Każdy uczestnik tej gry jest hojnie opłacany. Nikt nie ma powodu do niepokoju. Termin
finalizacji został przyspieszony, bo tak musiało być. Tak to już jest w tym biznesie.
Wszyscy tu jesteśmy profesjonalistami, więc weźmy się w garść i róbmy swoje. No
dobrze. - Fawcett niecierpliwie zatarł
dłonie i wychylił się nad biurkiem. - Jakie informacje od Astronoma? -
Dwie pary oczu spoczęły na senatorze Snyderze w oczekiwaniu na meldunek.
Snyder odetchnął głęboko i wygładził zagięcie w lewej nogawce spodni.
- Zgodnie z oczekiwaniami, zgodził się wziąć udział w grze, ale zgłosił pewne
zastrzeżenia.
- Chyba nie inne od tych, które przewidywaliśmy?
- Nie - powiedział Snyder.
Ten element gry Fawcett lubił najbardziej. Psychologia. Doskonale wiedział, jak
Astronom
zareaguje. Z początku będzie oburzony, uzna propozycję za coś, co zupełnie nie wchodzi
w rachubę.
A wtedy przyjdzie czas na kij i marchewkę. Marchewką będą komplementy, kijem groźby.
Taktyka
znana od wieków i od wieków skuteczna. Im bardziej człowiek zapatrzony w siebie, tym
łatwiej go przekonać. Astronom zaś był egocentrykiem, jakich mało, choć świetnie się
maskował. Ta zdolność kamuflażu była jego najmocniejszym punktem.
Najmocniejszym punktem Donalda Fawcetta zaś było to, że potrafił dostrzec prawdziwe
oblicze
człowieka, zgłębić jego motywy i obrócić je na swoją korzyść.
10
- O czym wy mówicie? - obruszył się Rolander.
- O tym - odparł Snyder - że pan Fawcett czyta w Astronomie jak w otwartej książce.
Trafnie
przewidział jego obiekcje i obawy. Wiedział, jakimi kartami zagrać i w jakiej kolejności,
by
przeciągnąć go na naszą stronę. Astronom przedstawił nam krótką listę swoich żądań, bez
których spełnienia nie weźmie udziału w operacji. Lista wygląda tak, jak oczekiwał pan
Fawcett.
Rolander spojrzał na Fawcetta z uznaniem.
- Zgodził się?
- W rzeczy samej - odparł Snyder. - A co do jego warunków… Fawcett usiadł wygodnie i
uśmiechnął
się.
- Warunek numer jeden: po sfinalizowaniu umowy prezydent ma wrócić do swojego
gabinetu… - Snyder zawiesił głos - .. .żywy.
1
zadźwięczał sygnał uprzedzający o oblodzeniu i Gerhard Miner trochę mocniej chwycił
skórzaną kierownicę swojego czarnego audi A6. Jego stopa w bucie od Gucciego
docisnęła pedał
gazu. Słońce zachodziło nad Jeziorem Czterech Kantonów i zimny wiatr, wiejący od pory
lunchu, zaczął przybierać na sile. Ach, co to był za lunch, myślał Miner, kiedy jego
smukły czarny sedan jechał wzdłuż brzegu wzburzonego szwajcarskiego jeziora. Palce
lizać.
Claudia Mueller, śledcza z Prokuratury Federalnej, od jakiegoś czasu nalegała na
rozmowę w cztery oczy z Minerem o zaginięciu zapasów broni z bazy wojskowej pod
Bazyleą. Skrzynie specjalnych
noktowizorów, granatów ogłuszających, szwajcarskich karabinów szturmowych SWAT,
pocisków
przeciwczołgowych, plastiku i parę sztuk obezwładniającej broni nowej generacji, znanej
jako
pistolet błyskowy, wszystko to zniknęło w tajemniczych
okolicznościach.
Choć Claudia przekonywała, że chodzi tylko o rutynowe pytania, Miner unikał jej przez
przeszło dwa miesiące. Twierdził, że ma tyle pracy, iż nie jest w stanie znaleźć wolnej
chwili na spotkanie. W
końcu bezpieczeństwo Szwajcarii, za które odpowiadał, jest chyba ważniejsze od kilku
„rutynowych”
pytań.
W głębi ducha liczył, że to wystarczy, ale tak się nie stało. Claudii bardzo zależało na
rozmowie z nim i miała po temu dobry powód.
Przed pięcioma laty Miner stanął na czele specjalnej komórki wywiadu szwajcarskiego,
która miała za zadanie skontrolować bezpieczeństwo baz wojskowych i miejsc
rozlokowania broni na terenie
tego małego kraju. Pokonywał wszelkie zabezpieczenia z taką łatwością, że komórkę
rozwiązano w obawie przed kompromitacją wojskowego establishmentu, a on sam został
przeniesiony do innego
wydziału.
Miner nie tylko kierował specjalną komórką, nazwaną Nebel, czyli Mgła, ale i ją stworzył.
Pomysł jej powołania zrodził się podczas wspólnych amerykańsko-szwajcarskich ćwiczeń
w Little Creek w Wirginii. To właśnie
w Little Creek stacjonowały elitarne oddziały Navy SEALs, sił specjalnych amerykańskiej
marynarki wojennej uczestniczące w działaniach na Atlantyku, w Ameryce Łacińskiej i
Europie. Mieściła się tam również siedziba Grupy Marynarki Wojennej do spraw Operacji
Specjalnych, nie mylić z
„Grupą Dev”, elitarną jednostką antyterrorystyczną, dawniej znaną jako Oddział Szósty,
której kwatera główna znajdowała się w Dam Neck w Wirginii Grupa Operacji
Specjalnych była instytucją doradczą SEAL, która pracowała nad nowymi rodzajami
broni, sprzętem, systemami
komunikacyjnymi i taktyką
Miner nie miał najmniejszej ochoty wysłuchiwać długiej listy nudnych pytań jakiejś
agentki, ale ciekawość w końcu wzięła górę i zażyczył sobie kopii akt osobowych Claudii
Mueller.
Jako jeden z najwyższych rangą oficerów wywiadu szwajcarskiego, dostał je bez trudu.
Jego prośba nikogo nie zdziwiła.
Przewertował akta bez większego zainteresowania. Zwolnił tempo dopiero pod koniec. To
tam, na ostatnie strony, zawsze trafiały najciekawsze rzeczy W tym przypadku były to
zdjęcia Mueller z legitymacji i paszportu oraz co najlepsze, fotografia gazetowa zrobiona
na wygranych przez nią zawodach wspinaczkowych. Jaskrawo kontrastująca z poważnymi
zdjęciami z dokumentów, pokazywała dumną energiczną kobietę o ogorzałej twarzy
zaczerwienionej od adrenaliny i emocji towarzyszących zawodom. Claudia Mueller
wyglądała na niej pięknie. Nie było powodu, by dłużej odwlekać spotkanie Miner
wiedział
już, że musi się z nią nie tylko zobaczyć, ale i ją posiąść.
Godzinę i piętnaście minut drogi od niego, w Bernie, w Prokuraturze Federalnej, Claudia
Mueller tysięczny już raz studiowała akta Gerharda Minera Ze wszystkich osób, które
przesłuchała w ramach śledztwa, Minera najtrudniej było dorwać. Jasne, miał powody, by
być nieuchwytny, i wszystkie się potwierdziły, kiedy Claudia nakłoniła szefa, żeby
porozmawiał
ze swoimi znajomymi z Ministerstwa Obrony. Coś jej nie pasowało, może to przez tę jej
szwajcarską pedanterię. Coś z Minerem było po prostu nie tak.
Miał pięćdziesiąt trzy lata i nigdy się nie ożenił. Był przystojny, wysoki - około metra
osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu - i doskonale wysportowany. Jego siwe
włosy były
nienaganne, podobnie jak drogie szyte na zamówienie włoskie garnitury. Niemal każda
kobieta
uznałaby go za smaczny kąsek. Claudia któryś już raz oglądała zdjęcia Minera, wpatrzona
w jego ciemnobrązowe oczy, kiedy zadzwonił telefon.
- Halo? - powiedziała, nie odrywając wzroku od rozłożonych przed nią akt.
- Fraulein Mueller, mówi Gerhard Miner z SND. - Nazwa Strategischer Nachrichtendienst
w
szwajcarskim dialekcie niemieckiego brzmiała zwodniczo niegroźnie: „Służba Informacji
Strategicznych”. Nachrichtendienst był ściśle tajnym wydziałem Ministerstwa Obrony,
odpowiedzialnym za kontr-16
wywiadowcze zabezpieczenie Szwajcarii. Poza tym nawet najbardziej światli i
ustosunkowani
obywatele szwajcarscy niewiele mogli o nim powiedzieć. Claudia natychmiast oderwała
się od
oglądania zdjęć.
- Herr Miner, czemu zawdzięczam tę miłą niespodziankę? - spytała uprzejmie. Starała się
ukryć, jak bardzo jest podekscytowana. Po dwóch miesiącach zostawiania Minerowi
wiadomości i znoszenia jego uników wreszcie z nim rozmawiała.
Miner usiadł wygodnie i zaczął się zastanawiać, co też Claudia może mieć na sobie.
Wyobraził ją sobie w mocno wyzywającym stroju, raczej niestosownym dla kobiety na jej
stanowisku. Wciąż jeszcze błądził myślami gdzie indziej, kiedy odpowiedział gładko:
- Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio jakaś kobieta
uganiała się za mną tak natarczywie jak pani.
- Nie sądzę, żeby moje wielokrotne prośby o pomoc w oficjalnym dochodzeniu należały
do tej
kategorii, o której pan myśli, Herr Miner.
- Oczywiście. Proszę wybaczyć. Wie pani co, jeśli nadal chce się pani ze mną spotkać,
mam jutro trochę czasu, potem będę dość zajęty, obowiązki, rozumie pani.
- Załatwione - odparła Claudia. - Będę w pańskim biurze, powiedzmy, o…
- Och, jeszcze raz muszę panią przeprosić.
- Za co?
- Jutro nie ma mnie w biurze. Biorę wolne, będę w moim domu w Lucernie.
Nie było w tym nic niezwykłego. Wielu urzędników państwowych miało małe mieszkania
w stolicy, a na weekendy wracali do własnych domów. Szwajcarzy byli wyjątkowo
przywiązani do swoich
kantonów i rodzinnych gniazd. Claudia też często spędzała weekendy z rodziną w
Grindelwaldzie, w domu, który po śmierci rodziców miał przejść na nią.
Milczała, licząc w pamięci, ile czasu zajmie jej podróż z Berna do Lucerny i czy lepiej
będzie pojechać samochodem czy pociągiem.
- Wie pani co - zaczął Miner.
A ten znowu z tym swoim „wie pani co”, pomyślała Claudia. Po dwóch miesiącach
uników Minera gotowa była skoczyć mu do gardła, ale wiedziała, że musi zachować
ostrożność.
Niedawno złożyła wniosek o przeniesienie na inne stanowisko, a depcząc po odciskach
jednemu z najbardziej szanowanych funkcjonariuszy Ministerstwa Obrony nie zwiększy
swoich szans na awans.
Claudia była już mocno zmęczona pracą w Bundesanwaltschafcie. Zatrudniła się w
Prokuraturze Federalnej zaraz po studiach prawniczych. Znała biegle wszystkie języki
urzędowe Szwajcarii: niemiecki, włoski, francuski
7 — I \f\i -7 I iicprnv
17
i nawet rzadko używany retoromański. Mówiła też płynnie po angielsku. Godny
pozazdroszczenia dar do języków, a także wytrwałość i bystre oko do szczegółów czyniły
z niej idealną kandydatkę do Bundespolizei, wydziału śledczego Bundesanwaltschaftu. I
choć praca w
wywiadzie cywilnym z początku bardzo jej odpowiadała, Claudia marzyła o awansie,
który
pozwoliłby jej skończyć z nużącą pracą detektywa -jeśli to nie za duże słowo - i zająć się
o wiele ciekawszymi sprawami, w których mogłaby występować jako oskarżyciel przed
sądem.
Jednak bez względu na to, jak bardzo zależało jej na przejściu do innego wydziału, za nic
w świecie nie zaszkodziłaby trwającemu dochodzeniu. Lepiej narazić się paru ważniakom
z Ministerstwa
Obrony, niż nie rozwiązać sprawy. Była pewna, że gdyby nawaliła, zostałaby tu, gdzie
jest, albo, co jeszcze gorsze, zdegradowaliby ją lub wyrzucili.
Przełożona Claudii, Arianne Kiiess, została mianowana naczelnym prokuratorem
trybunału ONZ do spraw zbrodni wojennych. W konsekwencji sprawa zaginionej broni
przypadła bardzo
antypatycznemu wiceprokuratorowi federalnemu Ursowi Schnellowi. Było to jego
pierwsze
śledztwo, więc chciał zamknąć je najszybciej, jak się da. Uznał je za priorytet i Claudii
ciężko było udźwignąć to brzemię. Problem tkwił w tym, że nie poczyniła żadnych
postępów, ponieważ wszystkie tropy szybko się urywały.
- Zjedzmy razem lunch. Odpowiada to pani? - Nawet nie czekając na odpowiedź, Miner
kontynuował: - Spotkamy się w restauracji Hotel des Balances na Starym Mieście.
Powiedzmy, o wpół do pierwszej?
Nie, podróż do Lucerny wcale a wcale jej nie odpowiadała, ale Claudia musiała
porozmawiać z
Minerem, więc zgodziła się i odłożyła słuchawkę. Tego wieczora długo myślała, w co się
ubrać.
Chciała wyglądać profesjonalnie, ale znając słabość Minera do kobiet, nie mogła nie
wykorzystać atutu swojej urody. Owszem, wiedziała, że to - delikatnie mówiąc - etycznie
wątpliwe, ale była zdesperowana. Wybrała ładną, obcisłą granatową spódnicę, która
kończyła się tuż nad kolanami, granatowy, dobrze leżący żakiet i modną srebrną bluzkę.
Górny guzik zostawiła rozpięty, a drugi od góry rozpięła, kiedy następnego dnia o
dwunastej dwadzieścia pięć weszła do hotelowego lobby.
Miner miał dość taktu, by wybrać stolik w spokojniejszej części restauracji. Boks z jednej
strony sąsiadował z oknem wychodzącym na rzekę Reuss. Za żelaznymi stolikami na
tarasie grupa
lucerneńskich łabędzi przepływała dostojnie obok zabytkowego, krytego mostu
Kapellbriicke. Miner zdawał się im przyglądać, kiedy unosiły śnieżnobiałe ogony i
nurkowały w głąb wartkiego nurtu w poszukiwaniu pokarmu. W rzeczywistości
obserwował w szybie agentkę Mueller, a także
pozostałych klientów, którzy weszli do restauracji przez ostatnich dwadzieścia minut.
Zaczekał, aż Claudia przemierzy prawie całą salę, i kiedy podeszła do stolika, udał
zaskoczonego.
18
- Dzień dobry, Herr Miner. Przepraszam, że pana wystraszyłam. - Claudia schyliła się, by
uścisnąć jego dłoń, pewna, że widział, jak weszła. Gra się rozpoczęła.
Dwie godziny później, niezadowolona i rozgniewana, opuściła Hotel des Balances.
Musiała się
przejść, żeby ochłonąć. Ruszyła krótkim, brukowanym podjazdem hotelu w stronę
Weinmarkt na
Starym Mieście.
Stare Miasto w prawobrzeżnej Lucernie było zamkniętą dla ruchu kołowego enklawą
starych,
brukowanych kocimi łbami ulic i budowli pochodzących z okresu od XVI do XVIII
wieku.
Wiele fasad zdobiły freski ukazujące życie w Szwajcarii. Na parterach budynków
znajdowały się butiki, restauracje i małe sklepy. Nie dało się przejść dwóch metrów, żeby
nie zobaczyć witryny wypełnionej zegarkami lub zegarami z kukułką. Dzielnica ta miała
oczywiście przyciągać głównie turystów, ale jej piękno zawsze działało na Claudię kojąco.
Szła bez celu obok sklepów przy Kapellgasse i usiłowała cokolwiek zrozumieć ze
swojego spotkania z Minerem. Odnosił się do niej z serdecznością, ale ta serdeczność była
podszyta lekceważeniem.
Szybko zorientowała się, że niczego jej nie wyjawi, przynajmniej nie z własnej inicjatywy.
Zupełnie nie chciał pomóc, zasłaniał się bezpieczeństwem kraju, ilekroć zadawała
bezpośrednie pytanie.
- Gdzie pan był tej nocy, kiedy doszło do kradzieży broni?
- Na misji.
- Jakiej misji i gdzie?
- Nie mogę powiedzieć.
- Nie może pan powiedzieć, gdzie pan był ani jaka to była misja?
- Jedno i drugie.
- A dlaczego nie może mi pan tego powiedzieć?
- Przez wzgląd na bezpieczeństwo kraju.
- Pana zdaniem zaginięcie dużej ilości nowoczesnej broni ze szwajcarskiego składu nie
ma znaczenia dla bezpieczeństwa kraju?
- Mogę powiedzieć tylko tyle, że to pani sprawa, nie moja.
- Herr Miner, mam rozumieć, że nie może mi pan powiedzieć, gdzie pan przebywał tamtej
nocy, czy że po prostu pan tego nie zrobi?
- Jedno i drugie - odparł. - Nie zrobię tego, bo nie mogę.
- Herr Miner, zdaje pan sobie sprawę, że mogę uzyskać nakaz sądowy, by zmusić pana do
udzielenia odpowiedzi na moje pytania?
- Tak.
- No to może ułatwi pan życie nam obojgu: odpowie pan na moje pytania, a ja wrócę do
Berna, żeby kontynuować dochodzenie.
- Fraulein Mueller, nie jestem od tego, żeby ułatwiać ludziom życie. Służę Federalnej
Republice Szwajcarii. Nie wolno mi odpowiedzieć na zadawane
przez panią pytania. Gdyby zechciała pani spróbować mnie do tego zmusić, zapewniam,
że pani
wysiłki napotkają silny opór. Wykonuję w imieniu ludu Szwajcarii pracę, która jest
delikatna.
Robiłem to, kiedy jeszcze pani na świecie nie było. Człowiek na moim stanowisku nie
musi
odpowiadać na pani pytania. Uprzedzałem, że nie będzie miała pani ze mnie pożytku, a
mimo to
chodziła pani za mną.
Claudia była zdeterminowana, by cokolwiek z niego wyciągnąć, i dlatego spróbowała
podejść go od innej strony.
- Może więc, jako ekspert w dziedzinie zabezpieczeń baz wojskowych, ma pan
podejrzenia co do
tego, jak mogło dojść do tego rodzaju kradzieży i gdzie złodzieje mogą przechowywać
broń albo komu ją sprzedali, jeśli taki był ich cel.
- Fraulein Mueller, jak się osobiście przekonałem, jest wiele sposobów, by niepostrzeżenie
dostać się na teren naszych baz. Sprawca bądź sprawcy mogli zrobić to przy pomocy
kogoś z wewnątrz albo bez. Czy były ślady włamania?
- Jak wynika z dochodzenia, nie.
- Czy zabezpieczenia funkcjonowały należycie w czasie, kiedy przypuszczalnie doszło do
kradzieży?
- Tak.
- Oczywiście przesłuchała pani cały personel bazy, by stwierdzić, czy ktoś widział lub
słyszał
coś niezwykłego?
- Naturalnie.
- I?
- I nic. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał.
- Dobrze więc, możemy przejść do pani następnego pytania. Co się tyczy miejsca, gdzie
taki łup mógł
zostać ukryty, odpowiedź brzmi: wszędzie. A w czyje ręce mógł trafić? Każdego.
Mówiąc krótko, ma pani za mało dowodów, by choćby zacząć formułować hipotezę, co
się stało.
Ugania się pani za duchami i jeśli mam być szczery, czarno widzę pani szanse na
pomyślne
zakończenie śledztwa. Jednak ten dzień nie jest dla pani zupełnie stracony. Skoro
przyjechała pani taki kawał drogi z Berna, może pani choć zjeść lunch, a później zaproszę
panią na spacer.
Przez resztę lunchu Claudia ciągnęła go za język, a Miner zręcznie migał się od
odpowiedzi.
W dodatku bezczelnie próbował ją uwieść. Claudia wpadła mu w oko i, wstyd przyznać,
starała się to wykorzystać, by wyciągnąć z niego trochę więcej informacji. On jednak,
zamiast cokolwiek
zdradzić, przystawiał się jeszcze bardziej natarczywie. Powinna była to przewidzieć. Choć
wszystko wskazywało, że kobiety są namiętnością Minera, namiętność nie była
równoznaczna ze słabością i, grając tą kartą, Claudia popełniła błąd.
on
Koniec lunchu był nie mniej frustrujący niż początek. Miner bez pytania zamówił deser
dla nich obojga. Bezczelność. Krew już się w Claudii gotowała, a w tym momencie
dosłownie zaczęła wrzeć.
Po pierwsze, zamówił alkohol, którego Claudia nie tykała podczas pracy, a po drugie,
zganił ją za brak gustu, kiedy podziękowała za wyśmienite wino deserowe, które
kierownik hotelowej
gastronomii trzymał w piwnicy specjalnie dla niego. Ani chybi, pomyślała, Miner ma
niezłego haka na kierownika, skoro może liczyć na takie traktowanie.
Zanotowała sobie w pamięci, by sprawdzić to po powrocie do Berna.
Nie wystarczyło, że powiadomił ją, iż wino to rarytas, który hotel sprowadza specjalnie
dla niego. O
nie, musiał dopilnować, by niewykształcona mała Claudia w pełni zdała sobie sprawę, co
ją omija.
Wyniosłym tonem - pasował do niego idealnie - wygłosił wykład, który brzmiał jak
wyuczony na
pamięć tekst reklamowy.
Wino deserowe Vin de Constance pochodziło z winnicy Constantia w Republice
Południowej Afryki.
Jego wielkim miłośnikiem był Napoleon Bonaparte, który sprowadzał trzydzieści butelek
miesięcznie na Elbę, by złagodzić udrękę wygnania. Uwielbiali je także król Prus i
Ludwik XVI. Dickens
zachwycał się nim w Tajemnicy Edwina Drooda, a Baudelaire napisał, że „tylko smak ust
kochanki przewyższa jego niebiańską słodycz”. Rocznie produkowano zaledwie
dwanaście tysięcy butelek i większość znajdowała nabywców, nim mogły trafić na rynek.
Znajomy z Ameryki, od którego Miner pierwszy raz usłyszał o tym winie, załatwił mu
całą skrzynkę. Było to nie lada osiągnięcie.
W trakcie tego absurdalnego wywodu Claudia myślała głównie o tym, gdzie Miner
mógłby wsadzić
to swoje wino, gdyby w piwnicy hotelu zrobiło się za ciasno. Choć uprzejmie odrzuciła
jego
propozycję, i tak nalał drogiego trunku do jej kieliszka. Skrzywił się lekko, kiedy
chwyciła butelkę za szyjkę i powtórzyła: „Powiedziałam nie, dziękuję”. Grymas, szybko
zamaskowany sztucznym
uśmiechem, udowodnił Claudii, że nie ma do czynienia z całkowicie nieprzystępnym
człowiekiem.
Uznała to za jedno skromne zwycięstwo po serii druzgocących porażek, które poniosła w
czasie
lunchu.
Ogromnie zależało jej na tym, by przesłuchać Minera, bo był ostatniąoso-bą, od której
mogła się czegoś dowiedzieć. Wszystkie inne tropy się urwały. Wiele razy przesłuchiwała
personel bazy
wojskowej. Sprawdziła konta bankowe i ostatnie zakupy ludzi z bazy w nadziei, że
wspólnik złodziei popełni błąd i dokona dużej wpłaty albo dużego zakupu, z których nie
będzie w stanie się
wytłumaczyć. Dotąd nie znalazła nic. Ani w Szwajcarii, ani na czarnych rynkach innych
krajów.
Pomijając wykład o Vin de Constance, Claudia miała wrażenie, że wie nie więcej niż
wiedziała
wczoraj i że jej wyprawa do Lucerny była stratą
Tl
czasu. Co do zaginionej broni, rzeczywiście, Miner miał większe możliwości, by ją ukraść
niż
ktokolwiek inny w Szwajcarii. Tu Claudia trafiła w dziesiątkę. Ale samo to, że kiedyś
uczestniczył w zleconej przez rząd tajnej kontroli zabezpieczeń szwajcarskich baz
wojskowych, nie znaczyło, że miał cokolwiek wspólnego z tą kradzieżą.
A poza tym miał rację: wszelkie próby przekonania sądu, by nakazał mu odpowiedzieć na
jej pytania, napotkają opór ze strony najwyższych władz. Bez dowodów świadczących
przeciwko Minerowi nikt nie miał szans zmusić go do współpracy.
Skoro Miner nie chciał jej pomóc, Claudia nie miała czego się chwycić. W swoim
śledztwie
ponosiła klęskę za klęską. Choć instynkt mówił jej co innego, to na zdrowy rozsądek
wiedziała, że szanse, by zrobić z Minera podejrzanego numer jeden, są praktycznie
zerowe.
Dochodzenie Claudii
Mueller - i jej kariera - utknęły w martwym punkcie.
Gerhard Miner wjechał na parking długoterminowy przy lotnisku międzynarodowym w
Zurychu. Nie myślał już o Claudii; teraz znów skupił się tylko na swojej misji. Nagła
zmiana
harmonogramu zaniepokoiła go, ale tak to już było w tej branży. Przywódcy państw często
skracali podróże albo zmieniali plany w ostatniej chwili. Ponieważ akurat ten wyjazd
prezydenta miał zbiec się w czasie z urodzinami jego piętnastoletniej córki, Miner
zakładał, że o ile nie dojdzie do jakiegoś międzynarodowego incydentu, prezydent będzie
na nartach najdłużej jak to możliwe. Fakt, że
postanowił wrócić parę dni wcześniej, był niedogodnością, ale zadanie z tego powodu
bynajmniej nie stało się niewykonalne.
Miner ruszył do pustego wejścia dla pasażerów pierwszej klasy i okazał bilet oraz
paszport.
Choć nie miał na to ochoty, ostro poflirtował z dziewczynami z obsługi, zdumionymi, że
taki
przystojniak leci do Aten bez atrakcyjnej towarzyszki.
W poczekalni Swissair zmienił taktykę i nakrzyczał na młodą kelnerkę, która wylała mu
na spodnie kieliszek cabernet. Biedaczka myślała, że to ona jest wszystkiemu winna; tak
naprawdę jednak, kiedy kładła serwetkę na stoliku, Miner dyskretnie trącił ramieniem jej
tacę.
Nagrodą za jego wybuch były wylewne przeprosiny kierownika Swissair do spraw usług
lotniskowych, które trwały od poczekalni aż po wejście do samolotu. Kiedy Miner zajął
miejsce, kierownik przeprosił go raz jeszcze i kazał głównej stewardesie pierwszej klasy
szczególnie troskliwie zaopiekować się ciężko doświadczonym pasażerem. Miner osiągnął
swój cel. Co najmniej pięć osób będzie mogło potwierdzić, że wsiadł do samolotu linii
Swissair do Grecji.
Następne półtora tygodnia spędził w Paros i Mykonos, popularnych portach, gdzie szastał
pieniędzmi, podejmując nowych znajomych, i naprawiał
22
uporczywie powtarzające się „mechaniczne usterki” w wynajętej żaglówce. Dawał
kelnerom,
barmanom i kapitanom portów przesadnie wysokie napiwki. Nie tylko zostanie
zapamiętany, ale
wielu będzie z niecierpliwością wyczekiwać powrotu tego rozrzutnego gościa w
następnym sezonie.
Spokojny, że zapewnił sobie żelazne alibi, Miner pożeglował na nieza-mieszkaną wyspę
Despotiko, około trzech godzin na południowy zachód od Mykonos. Tam już czekał jego
kuzyn ze szwajcarskiego Hochdorfu, łudząco doń podobny stolarz.
Zadowolony z darmowych wakacji i świadomy tego, jak delikatną funkcję pełni jego
kuzyn, stolarz z Hochdorfu o nic nie pytał. Plan był taki, że popłynie dalej na południe na
Santoryn, a potem na Kretę, gdzie zostawi wynajęty jacht, podając jako powód serię
usterek. Następnie uda się do zachod-niogreckiego portu Patras, gdzie miał
zarezerwowaną kabinę pierwszej klasy na statku
wycieczkowym Minoan Linę do Wenecji.
Podróżować miał z paszportem Minera i jego kartą kredytową Visa. Miner wiedział, że w
pierwszej klasie to stewardzi okazują celnikom paszporty pasażerów, nie obawiał się więc,
że jego kuzyn lub paszport wzbudzą niepożądane zainteresowanie. Stolarz miał spędzić
tydzień w północnych
Włoszech, a stamtąd pojechać pociągiem do Francji.
Miner zarezerwował mu bilet w przedziale pierwszej klasy nocnego pociągu. Pociąg
dotrze na
granicę w środku nocy, dlatego steward, żeby nie budzić pasażerów, zbierze od nich
paszporty
jeszcze przed odjazdem, okaże je straży granicznej i odda właścicielom rano, kiedy będzie
roznosił
śniadanie.
Po tygodniu spędzonym we Francji stolarz wsiądzie do ostatniego nocnego pociągu do
Szwajcarii.
Steward znów zbierze paszporty przed odjazdem i przyniesie rano, razem ze śniadaniem.
Kiedy kuzyn Minera odzyska dokument, włoży go do grubej szarej koperty, wraz ze
skasowanymi biletami na
pociąg, rachunkami z karty kredytowej i innymi drobiazgami, które miał gromadzić w
czasie swoich wymarzonych wakacji. Kopertę zaadresowano na skrytkę pocztową w
Lucernie i oklejono aż nadto
wystarczającą liczbą znaczków. Po przyjeździe do Berna stolarz wrzuci ją do skrzynki na
stacji, a potem złapie pociąg, którym wróci do Hochdorfu.
Teraz, kiedy miał zapewnionych świadków, wpisy w dokumentacji celnej i szlak opłat
kartą
kredytową, który będzie wiódł przez trzy kraje europejskie, Miner wjechał z Grecji do
Turcji na fałszywym maltańskim paszporcie, z grupą wycieczkową, niemal w stu
procentach pewien, że jego alibi, jeśli okaże się potrzebne, będzie niepodważalne.
Dwadzieścia cztery godziny później osoby siedzące w lotniskowej poczekalni nie
zwracały żadnej uwagi na wymiętego zachodnioeuropejskiego biznesmena, który czytał
wczorajszy
„International Herald Tribune”. W przebraniu, na które składały się blond włosy, bujna
broda, niebieskie szkła
91
kontaktowe i ubranie z podbiciem nadającym mu wygląd człowieka z dwudziestoma kilo
nadwagi,
Miner podróżował z paszportem holenderskim jako Henk Van DenHuevel z
Utrechtu.
Czytał artykuł, na który natrafił zupełnie przypadkowo. Dotyczył on zbliżającego się
wyjazdu
prezydenta Stanów Zjednoczonych Jacka Rutledge’a na narty z córką Amandą, i
przedstawiał
wyliczenia, ile ta eskapada będzie kosztować amerykańskich podatników.
Kiedy obsługa zaczęła wpuszczać pasażerów pierwszej klasy na pokład samolotu 7440 ze
Stambułu do Nowego Jorku, Miner wziął złożoną gazetę pod pachę i ruszył w stronę
wyjścia, myśląc:
„Bladego pojęcia nie mają ile ten wyjazd będzie kosztować”.
2
buperancki dzień, co? - spytał młody pracownik obsługi wyciągu, kiedy Scot Harvath i
Amanda
Rutledge wysunęli się naprzód w oczekiwaniu na następne krzesełko. Miał na myśli to, że
od rana sypał śnieg.
- E tam. Za biało. Nic nie widać - odparła Amanda.
Scot nie mógł powstrzymać śmiechu. Amanda jeszcze nie nauczyła się dobrze jeździć na
nartach, a już podłapywała slang i dziwactwa rozkapryszonych narciarzy.
- Co w tym śmiesznego? - powiedziała, kiedy krzesełko stuknęło ich delikatnie za
kolanami i usiedli, by wjechać na Squaw Peak w Deer Valley.
- Ty, ot co.
- Ja? Jak to?
- Nie zrozum mnie źle, Mandie; robisz duże postępy, ale jeździłaś na nartach może, pięć,
sześć razy w życiu.
- Tak, no i co?
- I za każdym razem na tym syfie ze wschodniego wybrzeża. Sam lód, mam rację?
- No i?
- Cóż, to zabawne, że narzekasz na widoczność, kiedy szusujesz po śniegu, za który ludzie
daliby się pokroić.
- Może i tak, ale musisz przyznać, że prawie nic nie widać.
Co do tego Amanda Rutledge miała stuprocentową rację. Śnieg sypał równo od tygodnia.
W
nadziei, że trafi się okazja, by popatrzeć na gwiazdy - astronomia była jego konikiem -
Scot wziął ze sobą teleskop. W Wa-24
szyngtonie było za dużo świateł, by cokolwiek zobaczyć na nocnym niebie. Niestety,
pogoda w Park City dotąd nie chciała pójść mu na rękę, a już tego dnia szczególnie.
Widoczność była tak kiepska, warunki tak fatalne, że Scot zaniepokojony zasugerował, by
prezydent i jego córka odpuścili sobie dziś narty i zaczekali, co przyniesie jutro. Jednak
prezydent, nie bacząc na zdanie szefa swojej straży przedniej, jasno powiedział, że on i
Amanda przyjechali tu jeździć na nartach i to właśnie zamierzali robić.
Nieszczęśliwie dla planów urlopowych prezydenta, sklecona przez niego koalicja, mająca
przeforsować ustawę o ograniczeniach w używaniu paliw kopalnych - ustawę, która
mogła mieć
katastrofalne skutki dla wielkich koncernów naftowych, ale tchnęłaby nowe życie w
sektor
alternatywnych źródeł energii - zaczynała pękać w szwach. Aby postawić na swoim,
Rutledge musiał
poprowadzić za rękę niezdecydowanych kongresmenów, których głos mógł
okazać się kluczowy. Według sondaży, najbliższe wybory miały zmienić układ sił w
Kongresie, a to źle wróżyło hołubionemu przez prezydenta projektowi. Prawda była taka:
ustawa mogła przejść tylko podczas tej sesji.
Choć prezydent skrócił swój urlop już przed wyjazdem z Waszyngtonu, teraz zastanawiał
się, czy nie skrócić go jeszcze bardziej. Scot rozumiał jego pragnienie, by jak najwięcej
najeździć się na nartach i spędzić z córką tyle czasu, ile się da, zanim będzie musiał
wrócić do stolicy.
- Masz dziewczynę? - spytała Amanda.
Nagła zmiana tematu zbiła Scota z tropu i oderwała jego myśli od kłopotów prezydenta i
pogody.
- Czy mam dziewczynę? A kogo to interesuje? - droczył się. Amanda odwróciła się
zarumieniona, ale nie zamilkła.
- Mnie. To znaczy, jakoś nigdy o nikim nie mówisz.
Scotowi uśmiech cisnął się na usta, ale nie pozwolił, by to zobaczyła. Pomyślał, że cały
dzień musiała zbierać się w sobie, żeby go o to spytać.
Amanda podkochiwała się w Scotcie od czasu, kiedy przyszedł na stałe do Białego Domu,
i wszyscy to wiedzieli. Prezydent nieraz musiał ją upominać, żeby nie przeszkadzała
agentowi na służbie.
Mandie, jak Scot ją nazywał, była dobrym dzieciakiem. Choć ledwie parę lat wcześniej
straciła matkę - zmarłą na raka piersi - wydawała się taka, jak każda dziewczyna w jej
wieku. Była bystra, wysportowana. Pewnego dnia wyrośnie na piękną kobietę. Scot
postanowił zmienić temat.
- Super było wczoraj na twoich urodzinach - powiedział.
- Niezła imprezka. Jeszcze raz dzięki za płyty. Nie musiałeś mi nic kupować.
- No coś ty, w końcu to twoje urodziny. I to ważne, szesnaste. Chciałem ci dać samochód,
ale
doradca twojego taty do spraw bezpieczeństwa narodowego uznał, że za kółkiem byłabyś
zbyt dużym zagrożeniem dla kraju.
25
Dlatego dopóki go nie przekonamy, żeby zmienił zdanie, ferrari będzie stało w moim
garażu.
Amanda parsknęła śmiechem.
- Płyty były czadowe. I dzięki za dzisiejsze lekcje.
Zanim wstąpił do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, skąd został zwerbowany
do Secret
Service, Scot był znakomitym narciarzem; wywalczył sobie nawet miejsce w
amerykańskiej reprezentacji w narciarstwie freestyle’owym. Wbrew życzeniu ojca,
postanowił
odłożyć studia na później i poświęcić się sportowi. Przez kilka lat trenował z drużyną
właśnie tutaj, w Park City w stanie Utah. Osiągał świetne wyniki w zawodach Pucharu
Świata i był
faworytem do medalu na olimpiadzie. Kiedy jego ojciec, instruktor w ośrodku
szkoleniowym Navy SEALs w ich rodzinnym Coronado w Kalifornii, zginął w wypadku
na ćwiczeniach, Scot był
zdruzgotany. Choć próbował ile sił, nie potrafił już skupić się na narciarstwie
wyczynowym.
Postanowił więc pójść w ślady ojca. Po ukończeniu studiów z wyróżnieniem, wstąpił do
SEAL i
dostał przydział do Oddziału Drugiego, znanego jako spece od walki w niskiej
temperaturze, czyli Foki Polarne.
Scot zdawał sobie sprawę, że nie tylko to, iż świetnie znał Park City, ale też jego
przeszłość i doświadczenie przesądziły o wyznaczeniu go na szefa prezydenckiej straży
przedniej na czas tego wyjazdu. Wiedział również, że to dlatego prezydent Rutledge
przystał na prośbę córki, by Scot jądziś ochraniał i przy okazji dał jej lekcję jazdy na
nartach.
Amanda nie posiadała się z radości i choć było „za biało”, uznała, że jest to jej
wymarzony dzień.
- Lekcje z tak wzorową uczennicą to sama przyjemność. - Trzaski w radiostacji Scota
przerwały ich rozmowę. Uniósł dłoń na znak, że słucha głosu w słuchawce. Amanda
zamilkła.
- Wiking, tu Wrzask. Odbiór - zatrzeszczało w motoroli Scota. „Wiking” był jego
sygnałem wywoławczym od czasu służby w SEAL. Muskularny, mierzący metr
siedemdziesiąt pięć wzrostu i
ważący osiemdziesiąt kilo, o brązowych włosach i lodowato niebieskich oczach,
przystojny Scot Harvath wyglądał raczej jak Niemiec niż jak Skandynaw. Przydomek
zawdzięczał nie swojemu
typowi urody, lecz… skandynawskim stewardesom, z którymi spotykał się podczas służby
w
marynarce.
Głosem w motoroli Scota, przedstawiającym się jako „Wrzask”, był szef ochrony
prezydenta Sam Harper. Harper wziął Scota pod swoje skrzydła, kiedy ten trafił do
Białego Domu.
Szefem Secret Service w Białym Domu i bezpośrednim przełożonym Harpera i Scota był
William Shaw - sygnał wywoławczy „Wściekłość”. Shaw i Harper tworzyli razem
„Wściekłość i Wrzask”, a każdy, kto odwalał fuszerkę, mógł się przekonać, jak trafne to
było określenie.
jf.
Przez ostatni tydzień łączność działała bez zarzutu, ale dziś z jakiegoś powodu się rwała.
Może zawiniła pogoda?
- Tu Wiking, Wrzask, słyszę cię. Odbiór - powiedział Scot do mikrofonu
na krtani.
- Wiking, Hat-Trick chce wiedzieć, co u Złotowłosej. Odbiór.
- Mandie - Scot odwrócił się do Amandy - twój tata pyta, jak się masz.
Kiedy ówczesny wiceprezydent Rutledge, trzykrotnie uznany za jednego z
najseksowniejszych polityków w Waszyngtonie, obejmował urząd prezydenta, znajomi
zaczęli
nazywać go w żartach „Hat-Trick”, co w hokeju oznacza zdobycie trzech bramek w
jednym meczu.
Choć Jack Rutledge był nieco zażenowany tym, że media interesowały się głównie jego
urodą,
przydomek przypadł mu do gustu, a na dobre przyjął się za sprawą Departamentu Obrony,
przydzielającego kryptonimy prezydentom i wiceprezydentom. Po śmierci Pierwszej
Damy wśród
personelu Białego Domu pocztą pantoflową rozeszła się wieść, że prezydent nie będzie
chciał po raz czwarty powrócić na Pennsylvania Avenue.
Kryptonim okazał się proroczy.
Za to kryptonim Amandy narzucił się sam. Ze swoimi długimi blond lokami, nazywana
była
Złotowłosą, odkąd wszyscy w Białym Domu sięgali
pamięcią.
- Jestem trochę głodna, ale poza tym wszystko gra - powiedziała.
- Wrzask, ze Złotowłosą wszystko w porządku, choć chciałaby w najbliższej przyszłości
wrzucić coś na ruszt. Odbiór.
- Zrozumiałem, Wiking. Wyciągi oficjalnie kursują do wpół do piątej, czyli jeszcze
dwadzieścia minut. Hat-Trick pyta, czy Złotowłosa chce pojeździć dłużej, czy mamy się
zwijać. Odbiór.
Scot odwrócił się do Amandy.
- Twój tata pyta, czy chcesz, żeby specjalnie dla nas przedłużyli godziny otwarcia
wyciągu, czy to będzie ostatni zjazd i wrócimy na nartach do
domu.
- Nogi mi trochę zmarzły. Chyba starczy już nart na dziś. Niech to będzie
ostatni zjazd.
- Wrzask, Złotowłosa chce się zwijać. Odbiór.
- Zrozumiałem, Wiking. Hat-Trick jest za. Spotkamy się na ostatnim etapie. Odbiór.
- Ostatni etap, zrozumiałem, Wrzask. Wiking, bez odbioru.
Kiedy Scot, Amanda i jej obstawa dotarli do miejsca spotkania znanego jako ostatni etap,
prezydent, Sam Harper i reszta ochrony już tam czekali.
- Cześć, skarbie - powiedział prezydent, kiedy córka podjechała do niego na nartach, i
uściskał ją. -
Jak się jeździ? Widzisz jakąś różnicę teraz, kiedy masz już szesnaście lat?
27
- Wiek nic nie znaczy, tato. Ale coraz lepiej mi idzie.
- Prawda to? - Prezydent zerknął na Scota.
- Tak jest, panie prezydencie. Amanda zrobiła dziś duże nostenv iu -i że gdyby chciała,
mogłaby poprowadzić nas wszystkich Trasą śmfercino’ wiedział Scot.
ierci ~ P°-
- Trasą Śmierci? - oburzyła się Amanda. - Chyba cię pogięto Nawet pługiem śnieżnym
bym tamtędy nie zjechała!
Kilku agentów Secret Service zaśmiało się niepewnie Traw<ś™; • u * jedną z
najtrudniejszych dzikich tras dochodzjcych do^^*1 mieszkał prezydent ze swoją świtą.
Dom znajdował się w ob ębie ufeek ” kluzywnego osiedla w Deer Valley znanego jako
Snów Haven Na ieJn t można było dojechać na nartach. “aven. Na jego teren Nerwowość
agentów Secret Service była uzasadniona. Zjazd Trasa Śmier ci wymagał n,e lada
umiejętności i nawet dla najlepszych pośród lh ta nowiłby mrożący krew w żyłach
wyczyn.
Nie dość, że było tam dużo Szó” . niemal pionowych ścian, to jeszcze na płaskim odcinku
przed naJn stromym spadkiem rozciągał się rozległy płaskowyż pJZS^Z^ Prezydent,
świetny narciarz, uwielbiał
każdego dnia w drodze do domu wyprobowywać inny stok. Rano jeździł z córką łatwymi
BRAD THOR
LWY Z LUCERNY Przekład TOMASZ WILUSZ Tę książkę dedykuję mojej pięknej żonie Trish, która jest moim życiem, moją miłością i moją najlepszą przyjaciółką. W interesie bezpieczeństwa kraju w powieści zmieniono pewne nazwiska, miejsca i procedury taktyczne. Fortes Fortuna adjuvat. Odważnym szczęście sprzyja. Prolog Fawcett, w eleganckich domowych pantoflach z monogramem, przeszedł wielkimi krokami po wyfroterowanej posadzce. - Panowie senatorowie - powiedział. - Ogromnie się cieszę, że mogliście przyjechać. Gabinet od podłogi po sufit zastawiony był pięknymi, oprawnymi w skórę książkami, w większości pierwszymi wydaniami. Szczelnie zaciągnięte aksamitne kotary zasłaniały widok na lodowate wody słynnego jeziora Geneva w południowym Wisconsin. Niecierpliwie wyczekiwani goście przemysłowca siedzieli w dwóch skórzanych fotelach przy kominku. Senator Russell Rolander wstał pierwszy. - Miło cię widzieć, Donaldzie. - Wyciągnął potężną dłoń. Rolander i Fawcett mieszkali w jednym pokoju podczas studiów na Uniwersytecie Illinois. Senator, była gwiazda uniwersyteckiej ligi futbolu, przez wiele lat brylował w Chicago Bears, nim zajął się polityką. Od dawien dawna znany jako jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Waszyngtonie, był ważnym członkiem Senatu, zajmował prestiżowe stanowisko w komisji finansów publicznych i miał dom na wsi niedaleko Fawcetta. Senator David Snyder z Nowego Jorku podniósł się nieco wolniej. Uścisnął dłoń Fawcetta, dopiero gdy została mu podana. Uważany przez nieprzyjaciół za podstępnego sukinsyna, Snyder wspiął się na skaliste szczyty amerykańskiego pejzażu politycznego dzięki przestrzeganiu prostej zasady: „Czyń drugiemu, zanim on tobie uczyni”. Był mistrzem nieczystych zagrywek i niewielu w Waszyngtonie śmiało wejść mu w drogę. Ci, którzy to zrobili, szybko kończyli swój polityczny żywot. Snyder, drobny, żylasty mężczyzna o łagodnych rysach twarzy, był przeciwieństwem tęgiego, szorstkiego, jasnowłosego
Rolandera. Niedostatki postury z nawiązką nadrabiał intelektem, który - w połączeniu z wybitnym zmysłem strategicznym - zapewnił mu stałe miejsce w senackiej komisji służb specjalnych. W ciągu ostatnich siedmiu lat nie przeprowadzono żadnej tajnej operacji, w której Snyder nie maczałby palców. Fawcett, jak zawsze skłonny do popisów, wyjął pilota z inkrustowanej egipskiej skrzynki na biurku i wymierzył go w ścianę książek na prawo od kominka. Fałszywy regał odsunął się, ukazując wejście do mniejszego pokoju, o wymiarach jakieś pięć metrów na pięć. Białe ściany z rokokowymi ozdobami także i tu były zastawione oprawnymi w skórę tomami. Całe pomieszczenie przenikał zapach miodu. Drewnianą posadzkę przykrywał duży orientalny dywan. W południowo- zachodnim kącie stał mały kominek wykończony marmurem i połączony jednym przewodem kominowym z kominkiem w gabinecie. Miało to pomóc ukryć ten pokój przed osobami z zewnątrz. Na ścianach wisiało kilka pozłacanych luster, w których odbijał się wielki zabytkowy sekretarzyk z żaluzjowym zamknięciem. Naprzeciw niego stała pluszowa kanapa z pięknie rzeźbionymi nogami. Fawcett gestem zaprosił gości do środka. Kiedy weszli, wcisnął guzik pilota i ściana zamknęła się za nimi. Koniuszkami palców musnął jeden z regałów. Najpierw wysunął się zza niego komplet fałszywych grzbietów książek, a potem kryształowe karafki. - Brandy? - Fawcett wyjął duży kieliszek i karafkę z bursztynowym płynem. - Ja poproszę - odparł Rolander. - Szkocką z lodem, jeśli można - powiedział Snyder. Fawcett zaczął nalewać i dał gościom znak, by usiedli na kanapie. Rolander, wyraźnie rozluźniony, bezceremonialnie zajął miejsce na zabytkowej sofie. Snyderowi się nie spieszyło i przez kilka następnych sekund udawał, że podziwia wystrój małego pokoju. Nowoczesny wykrywacz podsłuchu, udający biper, wibrował bez opamiętania na jego biodrze, gdy szli długimi korytarzami posiadłości do gabinetu Fawcetta. Jako wytrawny znawca systemów alarmowych i monitoringowych, Snyder zauważył wiele widocznych zabezpieczeń i domyślił się, gdzie są te, których nie dostrzegł. Fawcett na pewno miał wszystko, co najlepsze. Był nadzwyczaj ostrożny, nie pozostawiał niczego przypadkowi. Tyle Snyder o nim wiedział i to był jeden z powodów, dla których zaangażował się tak głęboko.
Ledwie weszli do ukrytego pokoju, wykrywacz przestał wibrować i Snyder uspokoił się, że nikt ich nie podsłuchuje. Wziął od Fawcetta szkocką, i usiadł na sofie obok Rolandera. - Wiesz, Donaldzie, zawsze powinniśmy się spotykać w tym pokoju - powiedział Rolander. - Podoba mi się tu. Powiem więcej: to chyba jeden z moich ulubionych pokojów w całym domu. - Co tak pachnie? - wtrącił Snyder. Skądś znał ten aromat, ale nie mógł skojarzyć skąd, ani dlaczego go tak podnieca. - Jest jakoś dziwnie znajomy. - Miód - odparł Fawcett. -A ściśle, wosk pszczeli. Polerujemy nim posadzki. Kiedy Fawcett wypowiedział słowo „miód”, Snyder zrozumiał, dlaczego ten zapach jest tak znajomy i tak podniecający. 8 Mitchell Conti czy, jak wszyscy woleli go nazywać, Mitch, został asystentem senatora Sny dera przed dwoma laty, w wakacje. Był zabójczo przystojnym dwudziestotrzylatkiem i szybko zrobiło się o nim głośno na Kapitolu. Przebojem torował sobie drogę, spotykał się z wieloma asystentkami i dziewczynami-gońcami. Gdy patrzyło się z zewnątrz, wydawało się, że interesowały go wyłącznie kobiety, ale David Snyder wiedział lepiej. Już przy pierwszym spotkaniu zaiskrzyło między nimi i pewnego weekendu, kiedy Mitch przyniósł senatorowi do domu jakieś papiery do podpisu, powłóczyste spojrzenia znad kieliszków zaprowadziły ich prosto do sypialni. Mitch bardzo lubił produkt o nazwie Pył Miodowy Kama Sutra, wyszperany w jakimś sex-shopie. W zasadzie był to nie tyle pył, ile drobno zmielony puder, który pachniał i smakował jak miód. Mitch rozprowadzał go po ciele Sny dera małą miotełką do kurzu, a potem zlizywał. Sprawiało to przyjemność nie tylko Davidowi, ale i licznym kobietom, z którymi dzielił łoże w przerwach między wizytami Mitcha. Opróżniony do połowy pojemnik miodowego pudru stojący pod umywalką w łazience był jedyną pamiątką po dwudziestotrzyletnim kochanku Sny-dera. Kilka miesięcy po tym jak nawiązali romans, senator odkrył, że Mitch nie tylko spotykał się na boku z innym facetem, ale zamierzał też zaszanta-żować jego, Davida Snydera, jednego z najbardziej wpływowych senatorów w historii Nowego Jorku. Snyder za daleko zaszedł, by pozwolić, żeby to wszystko runęło przez jakąś miłostkę. Dwa tygodnie później Mitch i ten drugi zginęli, zastrzeleni z przejeżdżającego samochodu, co w Waszyngtonie nie było rzadkością. Politycy nie posiadali się z oburzenia, że coś takiego mogło się znowu zdarzyć, zwłaszcza komuś z Kapitolu. Burza jednak szybko ucichła.
Zabójstwo stało się, zgodnie z przewidywaniami Davida Snydera, jeszcze jedną przykrą statystyką w raportach policji waszyngtońskiej. - Cały ten pokój, łącznie z podłogą pokrytą woskiem, jest wierną kopią tajnego gabinetu Ludwika XV w Wersalu - powiedział Fawcett. - Nawiasem mówiąc, ten sekretarzyk - przesunął dłonią po gładkim drewnie -jest oryginalnym sekretarzykiem Ludwika. To pierwszy, jaki powstał. W Wersalu jest tylko kopia, choć kutafony mają czelność wciskać ludziom, że to autentyk. - Opowiadałem ci, jak go zdobyliśmy, prawda? - powiedział Fawcett do senatora Rolandera. - Tak, wcześniej stał w twoim domu w Chicago. - Ale senator Snyder nie zna tej historii. - Fawcett spojrzał na Snydera i uniósł brew, jakby chciał powiedzieć: „Nie uwierzysz”. - Kiedy lud francuski zajął pałac w Wersalu, ocalili obrazy, a meble sprzedali. Mądrale, którzy dziś zarządzają Wersalem, szukają ich teraz po całym świecie, żeby je odkupić. 9 - Jasno powiedzieli, że uważają sekretarzyk za skarb narodowy i zrobią wszystko, by go odzyskać. Twierdzą, że rozmawiali bezpośrednio z właścicielem, ale to bujda. Właściciel, stary cwaniak, po cichu namówił Sotheby’s, żeby zorganizowali bardzo dyskretną ostrą licytację. Uczestniczyłem w niej anonimowo, reprezentowany przez adwokata z Amsterdamu. Francuzi od razu zaczęli podbijać cenę, my dotrzymywaliśmy im kroku. Ani myślałem pozwolić, żeby to cacko trafiło w ich ręce. Przez jakiś czas przy licytacji kręcił się Bill Gates i bałem się, że narobi nam kłopotów, ale w końcu mu się znudziło. Kiedy reszta odpadła, a my szliśmy łeb w łeb z Francuzami, daliśmy im wygrać. Snyder wychylił się do przodu, zaskoczony. - Jeśli dałeś im wygrać, jak to się stało, że masz ten sekretarzyk? - Już ci mówię - odparł Fawcett - i nie chwaląc się, to było genialne. Mieliśmy wtyczkę, dziewczynę z bankowości. Sotheby’s ma bardzo surowe zasady dotyczące transakcji, zwłaszcza takiego kalibru. Nieważne, czy nazywasz się Charlie de Gaulle, czy Charlie Kartofel, jeśli nie zapłacisz, wypadasz z kolejki. Kiedy nie wpłynęły pieniądze od Francuzów, Sotheby’s spytało nas, czy zapłacimy wylicytowaną kwotę. Żabojady ze skóry wychodziły, żeby ustalić, co się stało. To było piękne.
Nasza dziewczyna załatwiła to tak, że nikt jej nie podejrzewał. Cała wina spadła na francuski bank. Udało nam się dostać sekretarzyk za ułamek tego, co musielibyśmy zapłacić na otwartej licytacji. I, przyznam szczerze, przyjemnie było dokopać Francuzom. Rolander słyszał już tę opowieść, ale przebiegłość starego kumpla ze studiów sprawiła, że i tak się uśmiechnął. Nie mógł się nadziwić temu, jak wiele Fawcett osiągnął dzięki swojej osobowości i sile woli. Czasem się zastanawiał, gdzie on sam byłby dziś, gdyby potrafił być równie bezwzględny. Jasne, być senatorem to niezła fucha, a Russ Rolander nie zawdzięczał tego, co osiągnął, siedzeniu z założonymi rękami, ale co by było, gdyby miał pieniądze i wpływy Fawcetta? Gdyby mógł finansować swoje słabostki z własnych środków, zamiast być zdanym na regularne wpłaty Fawcetta na jego konto w banku na Karaibach? Cóż, jak już masz siedzieć w czyjejś kieszeni, rozumował Rolander, niech przynajmniej będzie głęboka. Reakcja Snydera niewiele się różniła. Jego też zadziwiło to, jak daleko Fawcett gotów był się posunąć, by zdobyć coś, na czym mu zależało. Miał dziwne uczucie, że rozpoznał w nim bratnią duszę. Obaj byli bez reszty oddani swoim namiętnościom i nie cofnęliby się przed niczym, by dostać od świata to, czego chcieli. Choć tyle mieli ze sobą wspólnego, Snyder jedno wiedział na pewno: Donald Fawcett nigdy nie dorówna mu sprytem. - I tak oto - ciągnął Fawcett - powstał mój mały pokoik a la Ludwik XV. O co się założycie, że posuwał Marię Antoninę na tej samej kanapce, na której teraz siedzicie? in Snyder próbował się powstrzymać, mimo to lekki uśmiech przemknął mu po twarzy. Fawcett może miał kasy jak lodu, ale nie miał pojęcia o historii. Maria Antonina była żoną Ludwika XVI, nie Ludwika XV. - Zawsze dostaję to, czego chcę. Prawda, Russ? - Pewnie - wykrztusił Rolander, który zachłysnął się brandy, kiedy przechodzący za kanapą Fawcett klepnął go w plecy. Snyderowi nie podobało się to, jak Fawcett krąży po pokoju - niczym myszołów wypatrujący rannej zwierzyny - więc odetchnął, kiedy gospodarz wreszcie zasiadł za sekretarzykiem. - Dość tych pogaduszek - powiedział Fawcett i zakręcił kieliszkiem brandy, uwalniając słodki, metaliczny aromat. - Na czym stoimy? Rolander wyprostował swoje potężne cielsko tak, że zajął większą część kanapy, i
odchrząknął. - Jak wiesz, Donaldzie, wszystko przebiega zgodnie z planem. Nasi przyjaciele z zagranicy sana miejscu, a wstępne informacje potwierdzają nasze przewidywania… tak jak tego oczekiwaliśmy. W przypadku podobnego przedsięwzięcia nigdy dość przypominania, jak ważne jest, by osłonić własne tyłki… Fawcett przerwał senatorowi Rolanderowi. - Właśnie dlatego nigdy nie lubiłem polityków. Zamiast robić, co do nich należy, martwią się o własne tyłki. - Słuchaj no, Donaldzie - powiedział Rolander - nie traktuj mnie jak durnia, do cholery. Sprawa jest poważna, więc jeśli myślisz, że się nie zabezpieczę ze wszystkich stron, to srodze się mylisz. - Russ, nie ma nic złego w tym, że chcesz się zabezpieczyć. Bylebyś nie poświęcił zbyt wiele czasu na pilnowanie własnej dupy, bo umknie ci to, co masz przed oczami. Rozumiesz? - Rozumiem, jasne. Ty też, mam nadzieję. To nie jakieś tam strzelanie do ryb w beczce. Żarty się skończyły. Najmniejszy błąd i zrobi się taka chryja, że wszyscy będziemy musieli zapaść się pod ziemię. W najlepszym razie. - Russ, nie praw mi kazań. Wiem, że sprawa jest poważna. Mogę stracić miliardy dolarów. Jezu, w samej Kalifornii mają tyle problemów z prądem! Wydawałoby się, że powinniśmy lepiej wykorzystywać paliwa kopalne, a nie z nich rezygnować. Co oni sobie, do cholery, myślą? Alternatywne źródła energii? Raz - są niebezpieczne i niepewne, dwa - po prostu za ciężko będzie przekonać do nich Amerykanów. - Zapominasz o gazach cieplarnianych i globalnym ociepleniu - wtrącił Rolander. - Pieprzyć gazy cieplarniane, pieprzyć układ z Kioto, pieprzyć globalne ocieplenie - warknął Fawcett. - Stek nieudowodnionych bzdur. Wydałem dziesiątki milionów dolarów na to, żebyście wy i wasi koledzy z Waszyngtonu 1 wreszcie przejrzeli na oczy. Boże, jeśli zobaczę jeszcze jednego lobbystę czy polityka z ręką wyciągniętą po pieniądze, szlag mnie trafi. Tyle gadania, tyle kosztów, i co z tego mam? Nic. Nie chcę nawet myśleć, ile stracę, jeśli wycofają się z paliw kopalnych. Nie dość, że rząd zmusza nas, żebyśmy sprzedawali energię za bezcen takim stanom jak Kalifornia, to teraz chcą pójść krok dalej i wypchnąć nas z rynku. Próbowałem wszystkiego; pora wziąć
sprawy w swoje ręce. - Co wiąże się z tym, o czym mówiłem wcześniej, Donaldzie. Żeby nie było skandalu, nasza strategia musi być bezbłędna - powiedział Rolander. - Wyluzuj, Russ. Mówiłem ci już, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Myślisz, że chcę, żeby plan diabli wzięli? Poza tym trop urywa się tak daleko od waszych drzwi, że nawet Rudolf Czerwononosy Renifer go nie podejmie. Rozumiemy się? - Ja cię rozumiem - odpowiedział Rolander — ale i ty zrozum mnie. Wszystko mi jedno, ile pieniędzy w to włożyłeś i ile możesz stracić. Żadnych więcej zmian. Działamy zgodnie z planem. Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, jakie to ważne. Nasi zagraniczni wspólnicy nie są zadowoleni z przyspieszenia terminu finalizacji. - Zostaw ich mnie - powiedział Fawcett. - Zresztą, jak już mówiłem, wszystko zostaw mnie. Każdy uczestnik tej gry jest hojnie opłacany. Nikt nie ma powodu do niepokoju. Termin finalizacji został przyspieszony, bo tak musiało być. Tak to już jest w tym biznesie. Wszyscy tu jesteśmy profesjonalistami, więc weźmy się w garść i róbmy swoje. No dobrze. - Fawcett niecierpliwie zatarł dłonie i wychylił się nad biurkiem. - Jakie informacje od Astronoma? - Dwie pary oczu spoczęły na senatorze Snyderze w oczekiwaniu na meldunek. Snyder odetchnął głęboko i wygładził zagięcie w lewej nogawce spodni. - Zgodnie z oczekiwaniami, zgodził się wziąć udział w grze, ale zgłosił pewne zastrzeżenia. - Chyba nie inne od tych, które przewidywaliśmy? - Nie - powiedział Snyder. Ten element gry Fawcett lubił najbardziej. Psychologia. Doskonale wiedział, jak Astronom zareaguje. Z początku będzie oburzony, uzna propozycję za coś, co zupełnie nie wchodzi w rachubę. A wtedy przyjdzie czas na kij i marchewkę. Marchewką będą komplementy, kijem groźby. Taktyka znana od wieków i od wieków skuteczna. Im bardziej człowiek zapatrzony w siebie, tym łatwiej go przekonać. Astronom zaś był egocentrykiem, jakich mało, choć świetnie się maskował. Ta zdolność kamuflażu była jego najmocniejszym punktem. Najmocniejszym punktem Donalda Fawcetta zaś było to, że potrafił dostrzec prawdziwe oblicze człowieka, zgłębić jego motywy i obrócić je na swoją korzyść.
10 - O czym wy mówicie? - obruszył się Rolander. - O tym - odparł Snyder - że pan Fawcett czyta w Astronomie jak w otwartej książce. Trafnie przewidział jego obiekcje i obawy. Wiedział, jakimi kartami zagrać i w jakiej kolejności, by przeciągnąć go na naszą stronę. Astronom przedstawił nam krótką listę swoich żądań, bez których spełnienia nie weźmie udziału w operacji. Lista wygląda tak, jak oczekiwał pan Fawcett. Rolander spojrzał na Fawcetta z uznaniem. - Zgodził się? - W rzeczy samej - odparł Snyder. - A co do jego warunków… Fawcett usiadł wygodnie i uśmiechnął się. - Warunek numer jeden: po sfinalizowaniu umowy prezydent ma wrócić do swojego gabinetu… - Snyder zawiesił głos - .. .żywy. 1 zadźwięczał sygnał uprzedzający o oblodzeniu i Gerhard Miner trochę mocniej chwycił skórzaną kierownicę swojego czarnego audi A6. Jego stopa w bucie od Gucciego docisnęła pedał gazu. Słońce zachodziło nad Jeziorem Czterech Kantonów i zimny wiatr, wiejący od pory lunchu, zaczął przybierać na sile. Ach, co to był za lunch, myślał Miner, kiedy jego smukły czarny sedan jechał wzdłuż brzegu wzburzonego szwajcarskiego jeziora. Palce lizać. Claudia Mueller, śledcza z Prokuratury Federalnej, od jakiegoś czasu nalegała na rozmowę w cztery oczy z Minerem o zaginięciu zapasów broni z bazy wojskowej pod Bazyleą. Skrzynie specjalnych noktowizorów, granatów ogłuszających, szwajcarskich karabinów szturmowych SWAT, pocisków przeciwczołgowych, plastiku i parę sztuk obezwładniającej broni nowej generacji, znanej jako pistolet błyskowy, wszystko to zniknęło w tajemniczych okolicznościach. Choć Claudia przekonywała, że chodzi tylko o rutynowe pytania, Miner unikał jej przez przeszło dwa miesiące. Twierdził, że ma tyle pracy, iż nie jest w stanie znaleźć wolnej chwili na spotkanie. W końcu bezpieczeństwo Szwajcarii, za które odpowiadał, jest chyba ważniejsze od kilku
„rutynowych” pytań. W głębi ducha liczył, że to wystarczy, ale tak się nie stało. Claudii bardzo zależało na rozmowie z nim i miała po temu dobry powód. Przed pięcioma laty Miner stanął na czele specjalnej komórki wywiadu szwajcarskiego, która miała za zadanie skontrolować bezpieczeństwo baz wojskowych i miejsc rozlokowania broni na terenie tego małego kraju. Pokonywał wszelkie zabezpieczenia z taką łatwością, że komórkę rozwiązano w obawie przed kompromitacją wojskowego establishmentu, a on sam został przeniesiony do innego wydziału. Miner nie tylko kierował specjalną komórką, nazwaną Nebel, czyli Mgła, ale i ją stworzył. Pomysł jej powołania zrodził się podczas wspólnych amerykańsko-szwajcarskich ćwiczeń w Little Creek w Wirginii. To właśnie w Little Creek stacjonowały elitarne oddziały Navy SEALs, sił specjalnych amerykańskiej marynarki wojennej uczestniczące w działaniach na Atlantyku, w Ameryce Łacińskiej i Europie. Mieściła się tam również siedziba Grupy Marynarki Wojennej do spraw Operacji Specjalnych, nie mylić z „Grupą Dev”, elitarną jednostką antyterrorystyczną, dawniej znaną jako Oddział Szósty, której kwatera główna znajdowała się w Dam Neck w Wirginii Grupa Operacji Specjalnych była instytucją doradczą SEAL, która pracowała nad nowymi rodzajami broni, sprzętem, systemami komunikacyjnymi i taktyką Miner nie miał najmniejszej ochoty wysłuchiwać długiej listy nudnych pytań jakiejś agentki, ale ciekawość w końcu wzięła górę i zażyczył sobie kopii akt osobowych Claudii Mueller. Jako jeden z najwyższych rangą oficerów wywiadu szwajcarskiego, dostał je bez trudu. Jego prośba nikogo nie zdziwiła. Przewertował akta bez większego zainteresowania. Zwolnił tempo dopiero pod koniec. To tam, na ostatnie strony, zawsze trafiały najciekawsze rzeczy W tym przypadku były to zdjęcia Mueller z legitymacji i paszportu oraz co najlepsze, fotografia gazetowa zrobiona na wygranych przez nią zawodach wspinaczkowych. Jaskrawo kontrastująca z poważnymi zdjęciami z dokumentów, pokazywała dumną energiczną kobietę o ogorzałej twarzy zaczerwienionej od adrenaliny i emocji towarzyszących zawodom. Claudia Mueller wyglądała na niej pięknie. Nie było powodu, by dłużej odwlekać spotkanie Miner wiedział już, że musi się z nią nie tylko zobaczyć, ale i ją posiąść. Godzinę i piętnaście minut drogi od niego, w Bernie, w Prokuraturze Federalnej, Claudia
Mueller tysięczny już raz studiowała akta Gerharda Minera Ze wszystkich osób, które przesłuchała w ramach śledztwa, Minera najtrudniej było dorwać. Jasne, miał powody, by być nieuchwytny, i wszystkie się potwierdziły, kiedy Claudia nakłoniła szefa, żeby porozmawiał ze swoimi znajomymi z Ministerstwa Obrony. Coś jej nie pasowało, może to przez tę jej szwajcarską pedanterię. Coś z Minerem było po prostu nie tak. Miał pięćdziesiąt trzy lata i nigdy się nie ożenił. Był przystojny, wysoki - około metra osiemdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu - i doskonale wysportowany. Jego siwe włosy były nienaganne, podobnie jak drogie szyte na zamówienie włoskie garnitury. Niemal każda kobieta uznałaby go za smaczny kąsek. Claudia któryś już raz oglądała zdjęcia Minera, wpatrzona w jego ciemnobrązowe oczy, kiedy zadzwonił telefon. - Halo? - powiedziała, nie odrywając wzroku od rozłożonych przed nią akt. - Fraulein Mueller, mówi Gerhard Miner z SND. - Nazwa Strategischer Nachrichtendienst w szwajcarskim dialekcie niemieckiego brzmiała zwodniczo niegroźnie: „Służba Informacji Strategicznych”. Nachrichtendienst był ściśle tajnym wydziałem Ministerstwa Obrony, odpowiedzialnym za kontr-16 wywiadowcze zabezpieczenie Szwajcarii. Poza tym nawet najbardziej światli i ustosunkowani obywatele szwajcarscy niewiele mogli o nim powiedzieć. Claudia natychmiast oderwała się od oglądania zdjęć. - Herr Miner, czemu zawdzięczam tę miłą niespodziankę? - spytała uprzejmie. Starała się ukryć, jak bardzo jest podekscytowana. Po dwóch miesiącach zostawiania Minerowi wiadomości i znoszenia jego uników wreszcie z nim rozmawiała. Miner usiadł wygodnie i zaczął się zastanawiać, co też Claudia może mieć na sobie. Wyobraził ją sobie w mocno wyzywającym stroju, raczej niestosownym dla kobiety na jej stanowisku. Wciąż jeszcze błądził myślami gdzie indziej, kiedy odpowiedział gładko: - Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio jakaś kobieta uganiała się za mną tak natarczywie jak pani. - Nie sądzę, żeby moje wielokrotne prośby o pomoc w oficjalnym dochodzeniu należały do tej kategorii, o której pan myśli, Herr Miner. - Oczywiście. Proszę wybaczyć. Wie pani co, jeśli nadal chce się pani ze mną spotkać, mam jutro trochę czasu, potem będę dość zajęty, obowiązki, rozumie pani.
- Załatwione - odparła Claudia. - Będę w pańskim biurze, powiedzmy, o… - Och, jeszcze raz muszę panią przeprosić. - Za co? - Jutro nie ma mnie w biurze. Biorę wolne, będę w moim domu w Lucernie. Nie było w tym nic niezwykłego. Wielu urzędników państwowych miało małe mieszkania w stolicy, a na weekendy wracali do własnych domów. Szwajcarzy byli wyjątkowo przywiązani do swoich kantonów i rodzinnych gniazd. Claudia też często spędzała weekendy z rodziną w Grindelwaldzie, w domu, który po śmierci rodziców miał przejść na nią. Milczała, licząc w pamięci, ile czasu zajmie jej podróż z Berna do Lucerny i czy lepiej będzie pojechać samochodem czy pociągiem. - Wie pani co - zaczął Miner. A ten znowu z tym swoim „wie pani co”, pomyślała Claudia. Po dwóch miesiącach uników Minera gotowa była skoczyć mu do gardła, ale wiedziała, że musi zachować ostrożność. Niedawno złożyła wniosek o przeniesienie na inne stanowisko, a depcząc po odciskach jednemu z najbardziej szanowanych funkcjonariuszy Ministerstwa Obrony nie zwiększy swoich szans na awans. Claudia była już mocno zmęczona pracą w Bundesanwaltschafcie. Zatrudniła się w Prokuraturze Federalnej zaraz po studiach prawniczych. Znała biegle wszystkie języki urzędowe Szwajcarii: niemiecki, włoski, francuski 7 — I \f\i -7 I iicprnv 17 i nawet rzadko używany retoromański. Mówiła też płynnie po angielsku. Godny pozazdroszczenia dar do języków, a także wytrwałość i bystre oko do szczegółów czyniły z niej idealną kandydatkę do Bundespolizei, wydziału śledczego Bundesanwaltschaftu. I choć praca w wywiadzie cywilnym z początku bardzo jej odpowiadała, Claudia marzyła o awansie, który pozwoliłby jej skończyć z nużącą pracą detektywa -jeśli to nie za duże słowo - i zająć się o wiele ciekawszymi sprawami, w których mogłaby występować jako oskarżyciel przed sądem. Jednak bez względu na to, jak bardzo zależało jej na przejściu do innego wydziału, za nic w świecie nie zaszkodziłaby trwającemu dochodzeniu. Lepiej narazić się paru ważniakom z Ministerstwa Obrony, niż nie rozwiązać sprawy. Była pewna, że gdyby nawaliła, zostałaby tu, gdzie jest, albo, co jeszcze gorsze, zdegradowaliby ją lub wyrzucili.
Przełożona Claudii, Arianne Kiiess, została mianowana naczelnym prokuratorem trybunału ONZ do spraw zbrodni wojennych. W konsekwencji sprawa zaginionej broni przypadła bardzo antypatycznemu wiceprokuratorowi federalnemu Ursowi Schnellowi. Było to jego pierwsze śledztwo, więc chciał zamknąć je najszybciej, jak się da. Uznał je za priorytet i Claudii ciężko było udźwignąć to brzemię. Problem tkwił w tym, że nie poczyniła żadnych postępów, ponieważ wszystkie tropy szybko się urywały. - Zjedzmy razem lunch. Odpowiada to pani? - Nawet nie czekając na odpowiedź, Miner kontynuował: - Spotkamy się w restauracji Hotel des Balances na Starym Mieście. Powiedzmy, o wpół do pierwszej? Nie, podróż do Lucerny wcale a wcale jej nie odpowiadała, ale Claudia musiała porozmawiać z Minerem, więc zgodziła się i odłożyła słuchawkę. Tego wieczora długo myślała, w co się ubrać. Chciała wyglądać profesjonalnie, ale znając słabość Minera do kobiet, nie mogła nie wykorzystać atutu swojej urody. Owszem, wiedziała, że to - delikatnie mówiąc - etycznie wątpliwe, ale była zdesperowana. Wybrała ładną, obcisłą granatową spódnicę, która kończyła się tuż nad kolanami, granatowy, dobrze leżący żakiet i modną srebrną bluzkę. Górny guzik zostawiła rozpięty, a drugi od góry rozpięła, kiedy następnego dnia o dwunastej dwadzieścia pięć weszła do hotelowego lobby. Miner miał dość taktu, by wybrać stolik w spokojniejszej części restauracji. Boks z jednej strony sąsiadował z oknem wychodzącym na rzekę Reuss. Za żelaznymi stolikami na tarasie grupa lucerneńskich łabędzi przepływała dostojnie obok zabytkowego, krytego mostu Kapellbriicke. Miner zdawał się im przyglądać, kiedy unosiły śnieżnobiałe ogony i nurkowały w głąb wartkiego nurtu w poszukiwaniu pokarmu. W rzeczywistości obserwował w szybie agentkę Mueller, a także pozostałych klientów, którzy weszli do restauracji przez ostatnich dwadzieścia minut. Zaczekał, aż Claudia przemierzy prawie całą salę, i kiedy podeszła do stolika, udał zaskoczonego. 18 - Dzień dobry, Herr Miner. Przepraszam, że pana wystraszyłam. - Claudia schyliła się, by uścisnąć jego dłoń, pewna, że widział, jak weszła. Gra się rozpoczęła. Dwie godziny później, niezadowolona i rozgniewana, opuściła Hotel des Balances. Musiała się przejść, żeby ochłonąć. Ruszyła krótkim, brukowanym podjazdem hotelu w stronę Weinmarkt na Starym Mieście.
Stare Miasto w prawobrzeżnej Lucernie było zamkniętą dla ruchu kołowego enklawą starych, brukowanych kocimi łbami ulic i budowli pochodzących z okresu od XVI do XVIII wieku. Wiele fasad zdobiły freski ukazujące życie w Szwajcarii. Na parterach budynków znajdowały się butiki, restauracje i małe sklepy. Nie dało się przejść dwóch metrów, żeby nie zobaczyć witryny wypełnionej zegarkami lub zegarami z kukułką. Dzielnica ta miała oczywiście przyciągać głównie turystów, ale jej piękno zawsze działało na Claudię kojąco. Szła bez celu obok sklepów przy Kapellgasse i usiłowała cokolwiek zrozumieć ze swojego spotkania z Minerem. Odnosił się do niej z serdecznością, ale ta serdeczność była podszyta lekceważeniem. Szybko zorientowała się, że niczego jej nie wyjawi, przynajmniej nie z własnej inicjatywy. Zupełnie nie chciał pomóc, zasłaniał się bezpieczeństwem kraju, ilekroć zadawała bezpośrednie pytanie. - Gdzie pan był tej nocy, kiedy doszło do kradzieży broni? - Na misji. - Jakiej misji i gdzie? - Nie mogę powiedzieć. - Nie może pan powiedzieć, gdzie pan był ani jaka to była misja? - Jedno i drugie. - A dlaczego nie może mi pan tego powiedzieć? - Przez wzgląd na bezpieczeństwo kraju. - Pana zdaniem zaginięcie dużej ilości nowoczesnej broni ze szwajcarskiego składu nie ma znaczenia dla bezpieczeństwa kraju? - Mogę powiedzieć tylko tyle, że to pani sprawa, nie moja. - Herr Miner, mam rozumieć, że nie może mi pan powiedzieć, gdzie pan przebywał tamtej nocy, czy że po prostu pan tego nie zrobi? - Jedno i drugie - odparł. - Nie zrobię tego, bo nie mogę. - Herr Miner, zdaje pan sobie sprawę, że mogę uzyskać nakaz sądowy, by zmusić pana do udzielenia odpowiedzi na moje pytania? - Tak. - No to może ułatwi pan życie nam obojgu: odpowie pan na moje pytania, a ja wrócę do Berna, żeby kontynuować dochodzenie. - Fraulein Mueller, nie jestem od tego, żeby ułatwiać ludziom życie. Służę Federalnej Republice Szwajcarii. Nie wolno mi odpowiedzieć na zadawane przez panią pytania. Gdyby zechciała pani spróbować mnie do tego zmusić, zapewniam, że pani
wysiłki napotkają silny opór. Wykonuję w imieniu ludu Szwajcarii pracę, która jest delikatna. Robiłem to, kiedy jeszcze pani na świecie nie było. Człowiek na moim stanowisku nie musi odpowiadać na pani pytania. Uprzedzałem, że nie będzie miała pani ze mnie pożytku, a mimo to chodziła pani za mną. Claudia była zdeterminowana, by cokolwiek z niego wyciągnąć, i dlatego spróbowała podejść go od innej strony. - Może więc, jako ekspert w dziedzinie zabezpieczeń baz wojskowych, ma pan podejrzenia co do tego, jak mogło dojść do tego rodzaju kradzieży i gdzie złodzieje mogą przechowywać broń albo komu ją sprzedali, jeśli taki był ich cel. - Fraulein Mueller, jak się osobiście przekonałem, jest wiele sposobów, by niepostrzeżenie dostać się na teren naszych baz. Sprawca bądź sprawcy mogli zrobić to przy pomocy kogoś z wewnątrz albo bez. Czy były ślady włamania? - Jak wynika z dochodzenia, nie. - Czy zabezpieczenia funkcjonowały należycie w czasie, kiedy przypuszczalnie doszło do kradzieży? - Tak. - Oczywiście przesłuchała pani cały personel bazy, by stwierdzić, czy ktoś widział lub słyszał coś niezwykłego? - Naturalnie. - I? - I nic. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. - Dobrze więc, możemy przejść do pani następnego pytania. Co się tyczy miejsca, gdzie taki łup mógł zostać ukryty, odpowiedź brzmi: wszędzie. A w czyje ręce mógł trafić? Każdego. Mówiąc krótko, ma pani za mało dowodów, by choćby zacząć formułować hipotezę, co się stało. Ugania się pani za duchami i jeśli mam być szczery, czarno widzę pani szanse na pomyślne zakończenie śledztwa. Jednak ten dzień nie jest dla pani zupełnie stracony. Skoro przyjechała pani taki kawał drogi z Berna, może pani choć zjeść lunch, a później zaproszę panią na spacer. Przez resztę lunchu Claudia ciągnęła go za język, a Miner zręcznie migał się od
odpowiedzi. W dodatku bezczelnie próbował ją uwieść. Claudia wpadła mu w oko i, wstyd przyznać, starała się to wykorzystać, by wyciągnąć z niego trochę więcej informacji. On jednak, zamiast cokolwiek zdradzić, przystawiał się jeszcze bardziej natarczywie. Powinna była to przewidzieć. Choć wszystko wskazywało, że kobiety są namiętnością Minera, namiętność nie była równoznaczna ze słabością i, grając tą kartą, Claudia popełniła błąd. on Koniec lunchu był nie mniej frustrujący niż początek. Miner bez pytania zamówił deser dla nich obojga. Bezczelność. Krew już się w Claudii gotowała, a w tym momencie dosłownie zaczęła wrzeć. Po pierwsze, zamówił alkohol, którego Claudia nie tykała podczas pracy, a po drugie, zganił ją za brak gustu, kiedy podziękowała za wyśmienite wino deserowe, które kierownik hotelowej gastronomii trzymał w piwnicy specjalnie dla niego. Ani chybi, pomyślała, Miner ma niezłego haka na kierownika, skoro może liczyć na takie traktowanie. Zanotowała sobie w pamięci, by sprawdzić to po powrocie do Berna. Nie wystarczyło, że powiadomił ją, iż wino to rarytas, który hotel sprowadza specjalnie dla niego. O nie, musiał dopilnować, by niewykształcona mała Claudia w pełni zdała sobie sprawę, co ją omija. Wyniosłym tonem - pasował do niego idealnie - wygłosił wykład, który brzmiał jak wyuczony na pamięć tekst reklamowy. Wino deserowe Vin de Constance pochodziło z winnicy Constantia w Republice Południowej Afryki. Jego wielkim miłośnikiem był Napoleon Bonaparte, który sprowadzał trzydzieści butelek miesięcznie na Elbę, by złagodzić udrękę wygnania. Uwielbiali je także król Prus i Ludwik XVI. Dickens zachwycał się nim w Tajemnicy Edwina Drooda, a Baudelaire napisał, że „tylko smak ust kochanki przewyższa jego niebiańską słodycz”. Rocznie produkowano zaledwie dwanaście tysięcy butelek i większość znajdowała nabywców, nim mogły trafić na rynek. Znajomy z Ameryki, od którego Miner pierwszy raz usłyszał o tym winie, załatwił mu całą skrzynkę. Było to nie lada osiągnięcie. W trakcie tego absurdalnego wywodu Claudia myślała głównie o tym, gdzie Miner mógłby wsadzić to swoje wino, gdyby w piwnicy hotelu zrobiło się za ciasno. Choć uprzejmie odrzuciła jego propozycję, i tak nalał drogiego trunku do jej kieliszka. Skrzywił się lekko, kiedy
chwyciła butelkę za szyjkę i powtórzyła: „Powiedziałam nie, dziękuję”. Grymas, szybko zamaskowany sztucznym uśmiechem, udowodnił Claudii, że nie ma do czynienia z całkowicie nieprzystępnym człowiekiem. Uznała to za jedno skromne zwycięstwo po serii druzgocących porażek, które poniosła w czasie lunchu. Ogromnie zależało jej na tym, by przesłuchać Minera, bo był ostatniąoso-bą, od której mogła się czegoś dowiedzieć. Wszystkie inne tropy się urwały. Wiele razy przesłuchiwała personel bazy wojskowej. Sprawdziła konta bankowe i ostatnie zakupy ludzi z bazy w nadziei, że wspólnik złodziei popełni błąd i dokona dużej wpłaty albo dużego zakupu, z których nie będzie w stanie się wytłumaczyć. Dotąd nie znalazła nic. Ani w Szwajcarii, ani na czarnych rynkach innych krajów. Pomijając wykład o Vin de Constance, Claudia miała wrażenie, że wie nie więcej niż wiedziała wczoraj i że jej wyprawa do Lucerny była stratą Tl czasu. Co do zaginionej broni, rzeczywiście, Miner miał większe możliwości, by ją ukraść niż ktokolwiek inny w Szwajcarii. Tu Claudia trafiła w dziesiątkę. Ale samo to, że kiedyś uczestniczył w zleconej przez rząd tajnej kontroli zabezpieczeń szwajcarskich baz wojskowych, nie znaczyło, że miał cokolwiek wspólnego z tą kradzieżą. A poza tym miał rację: wszelkie próby przekonania sądu, by nakazał mu odpowiedzieć na jej pytania, napotkają opór ze strony najwyższych władz. Bez dowodów świadczących przeciwko Minerowi nikt nie miał szans zmusić go do współpracy. Skoro Miner nie chciał jej pomóc, Claudia nie miała czego się chwycić. W swoim śledztwie ponosiła klęskę za klęską. Choć instynkt mówił jej co innego, to na zdrowy rozsądek wiedziała, że szanse, by zrobić z Minera podejrzanego numer jeden, są praktycznie zerowe. Dochodzenie Claudii Mueller - i jej kariera - utknęły w martwym punkcie. Gerhard Miner wjechał na parking długoterminowy przy lotnisku międzynarodowym w Zurychu. Nie myślał już o Claudii; teraz znów skupił się tylko na swojej misji. Nagła zmiana
harmonogramu zaniepokoiła go, ale tak to już było w tej branży. Przywódcy państw często skracali podróże albo zmieniali plany w ostatniej chwili. Ponieważ akurat ten wyjazd prezydenta miał zbiec się w czasie z urodzinami jego piętnastoletniej córki, Miner zakładał, że o ile nie dojdzie do jakiegoś międzynarodowego incydentu, prezydent będzie na nartach najdłużej jak to możliwe. Fakt, że postanowił wrócić parę dni wcześniej, był niedogodnością, ale zadanie z tego powodu bynajmniej nie stało się niewykonalne. Miner ruszył do pustego wejścia dla pasażerów pierwszej klasy i okazał bilet oraz paszport. Choć nie miał na to ochoty, ostro poflirtował z dziewczynami z obsługi, zdumionymi, że taki przystojniak leci do Aten bez atrakcyjnej towarzyszki. W poczekalni Swissair zmienił taktykę i nakrzyczał na młodą kelnerkę, która wylała mu na spodnie kieliszek cabernet. Biedaczka myślała, że to ona jest wszystkiemu winna; tak naprawdę jednak, kiedy kładła serwetkę na stoliku, Miner dyskretnie trącił ramieniem jej tacę. Nagrodą za jego wybuch były wylewne przeprosiny kierownika Swissair do spraw usług lotniskowych, które trwały od poczekalni aż po wejście do samolotu. Kiedy Miner zajął miejsce, kierownik przeprosił go raz jeszcze i kazał głównej stewardesie pierwszej klasy szczególnie troskliwie zaopiekować się ciężko doświadczonym pasażerem. Miner osiągnął swój cel. Co najmniej pięć osób będzie mogło potwierdzić, że wsiadł do samolotu linii Swissair do Grecji. Następne półtora tygodnia spędził w Paros i Mykonos, popularnych portach, gdzie szastał pieniędzmi, podejmując nowych znajomych, i naprawiał 22 uporczywie powtarzające się „mechaniczne usterki” w wynajętej żaglówce. Dawał kelnerom, barmanom i kapitanom portów przesadnie wysokie napiwki. Nie tylko zostanie zapamiętany, ale wielu będzie z niecierpliwością wyczekiwać powrotu tego rozrzutnego gościa w następnym sezonie. Spokojny, że zapewnił sobie żelazne alibi, Miner pożeglował na nieza-mieszkaną wyspę Despotiko, około trzech godzin na południowy zachód od Mykonos. Tam już czekał jego kuzyn ze szwajcarskiego Hochdorfu, łudząco doń podobny stolarz. Zadowolony z darmowych wakacji i świadomy tego, jak delikatną funkcję pełni jego kuzyn, stolarz z Hochdorfu o nic nie pytał. Plan był taki, że popłynie dalej na południe na Santoryn, a potem na Kretę, gdzie zostawi wynajęty jacht, podając jako powód serię usterek. Następnie uda się do zachod-niogreckiego portu Patras, gdzie miał zarezerwowaną kabinę pierwszej klasy na statku
wycieczkowym Minoan Linę do Wenecji. Podróżować miał z paszportem Minera i jego kartą kredytową Visa. Miner wiedział, że w pierwszej klasie to stewardzi okazują celnikom paszporty pasażerów, nie obawiał się więc, że jego kuzyn lub paszport wzbudzą niepożądane zainteresowanie. Stolarz miał spędzić tydzień w północnych Włoszech, a stamtąd pojechać pociągiem do Francji. Miner zarezerwował mu bilet w przedziale pierwszej klasy nocnego pociągu. Pociąg dotrze na granicę w środku nocy, dlatego steward, żeby nie budzić pasażerów, zbierze od nich paszporty jeszcze przed odjazdem, okaże je straży granicznej i odda właścicielom rano, kiedy będzie roznosił śniadanie. Po tygodniu spędzonym we Francji stolarz wsiądzie do ostatniego nocnego pociągu do Szwajcarii. Steward znów zbierze paszporty przed odjazdem i przyniesie rano, razem ze śniadaniem. Kiedy kuzyn Minera odzyska dokument, włoży go do grubej szarej koperty, wraz ze skasowanymi biletami na pociąg, rachunkami z karty kredytowej i innymi drobiazgami, które miał gromadzić w czasie swoich wymarzonych wakacji. Kopertę zaadresowano na skrytkę pocztową w Lucernie i oklejono aż nadto wystarczającą liczbą znaczków. Po przyjeździe do Berna stolarz wrzuci ją do skrzynki na stacji, a potem złapie pociąg, którym wróci do Hochdorfu. Teraz, kiedy miał zapewnionych świadków, wpisy w dokumentacji celnej i szlak opłat kartą kredytową, który będzie wiódł przez trzy kraje europejskie, Miner wjechał z Grecji do Turcji na fałszywym maltańskim paszporcie, z grupą wycieczkową, niemal w stu procentach pewien, że jego alibi, jeśli okaże się potrzebne, będzie niepodważalne. Dwadzieścia cztery godziny później osoby siedzące w lotniskowej poczekalni nie zwracały żadnej uwagi na wymiętego zachodnioeuropejskiego biznesmena, który czytał wczorajszy „International Herald Tribune”. W przebraniu, na które składały się blond włosy, bujna broda, niebieskie szkła 91 kontaktowe i ubranie z podbiciem nadającym mu wygląd człowieka z dwudziestoma kilo nadwagi, Miner podróżował z paszportem holenderskim jako Henk Van DenHuevel z Utrechtu.
Czytał artykuł, na który natrafił zupełnie przypadkowo. Dotyczył on zbliżającego się wyjazdu prezydenta Stanów Zjednoczonych Jacka Rutledge’a na narty z córką Amandą, i przedstawiał wyliczenia, ile ta eskapada będzie kosztować amerykańskich podatników. Kiedy obsługa zaczęła wpuszczać pasażerów pierwszej klasy na pokład samolotu 7440 ze Stambułu do Nowego Jorku, Miner wziął złożoną gazetę pod pachę i ruszył w stronę wyjścia, myśląc: „Bladego pojęcia nie mają ile ten wyjazd będzie kosztować”. 2 buperancki dzień, co? - spytał młody pracownik obsługi wyciągu, kiedy Scot Harvath i Amanda Rutledge wysunęli się naprzód w oczekiwaniu na następne krzesełko. Miał na myśli to, że od rana sypał śnieg. - E tam. Za biało. Nic nie widać - odparła Amanda. Scot nie mógł powstrzymać śmiechu. Amanda jeszcze nie nauczyła się dobrze jeździć na nartach, a już podłapywała slang i dziwactwa rozkapryszonych narciarzy. - Co w tym śmiesznego? - powiedziała, kiedy krzesełko stuknęło ich delikatnie za kolanami i usiedli, by wjechać na Squaw Peak w Deer Valley. - Ty, ot co. - Ja? Jak to? - Nie zrozum mnie źle, Mandie; robisz duże postępy, ale jeździłaś na nartach może, pięć, sześć razy w życiu. - Tak, no i co? - I za każdym razem na tym syfie ze wschodniego wybrzeża. Sam lód, mam rację? - No i? - Cóż, to zabawne, że narzekasz na widoczność, kiedy szusujesz po śniegu, za który ludzie daliby się pokroić. - Może i tak, ale musisz przyznać, że prawie nic nie widać. Co do tego Amanda Rutledge miała stuprocentową rację. Śnieg sypał równo od tygodnia. W nadziei, że trafi się okazja, by popatrzeć na gwiazdy - astronomia była jego konikiem - Scot wziął ze sobą teleskop. W Wa-24 szyngtonie było za dużo świateł, by cokolwiek zobaczyć na nocnym niebie. Niestety, pogoda w Park City dotąd nie chciała pójść mu na rękę, a już tego dnia szczególnie. Widoczność była tak kiepska, warunki tak fatalne, że Scot zaniepokojony zasugerował, by prezydent i jego córka odpuścili sobie dziś narty i zaczekali, co przyniesie jutro. Jednak
prezydent, nie bacząc na zdanie szefa swojej straży przedniej, jasno powiedział, że on i Amanda przyjechali tu jeździć na nartach i to właśnie zamierzali robić. Nieszczęśliwie dla planów urlopowych prezydenta, sklecona przez niego koalicja, mająca przeforsować ustawę o ograniczeniach w używaniu paliw kopalnych - ustawę, która mogła mieć katastrofalne skutki dla wielkich koncernów naftowych, ale tchnęłaby nowe życie w sektor alternatywnych źródeł energii - zaczynała pękać w szwach. Aby postawić na swoim, Rutledge musiał poprowadzić za rękę niezdecydowanych kongresmenów, których głos mógł okazać się kluczowy. Według sondaży, najbliższe wybory miały zmienić układ sił w Kongresie, a to źle wróżyło hołubionemu przez prezydenta projektowi. Prawda była taka: ustawa mogła przejść tylko podczas tej sesji. Choć prezydent skrócił swój urlop już przed wyjazdem z Waszyngtonu, teraz zastanawiał się, czy nie skrócić go jeszcze bardziej. Scot rozumiał jego pragnienie, by jak najwięcej najeździć się na nartach i spędzić z córką tyle czasu, ile się da, zanim będzie musiał wrócić do stolicy. - Masz dziewczynę? - spytała Amanda. Nagła zmiana tematu zbiła Scota z tropu i oderwała jego myśli od kłopotów prezydenta i pogody. - Czy mam dziewczynę? A kogo to interesuje? - droczył się. Amanda odwróciła się zarumieniona, ale nie zamilkła. - Mnie. To znaczy, jakoś nigdy o nikim nie mówisz. Scotowi uśmiech cisnął się na usta, ale nie pozwolił, by to zobaczyła. Pomyślał, że cały dzień musiała zbierać się w sobie, żeby go o to spytać. Amanda podkochiwała się w Scotcie od czasu, kiedy przyszedł na stałe do Białego Domu, i wszyscy to wiedzieli. Prezydent nieraz musiał ją upominać, żeby nie przeszkadzała agentowi na służbie. Mandie, jak Scot ją nazywał, była dobrym dzieciakiem. Choć ledwie parę lat wcześniej straciła matkę - zmarłą na raka piersi - wydawała się taka, jak każda dziewczyna w jej wieku. Była bystra, wysportowana. Pewnego dnia wyrośnie na piękną kobietę. Scot postanowił zmienić temat. - Super było wczoraj na twoich urodzinach - powiedział. - Niezła imprezka. Jeszcze raz dzięki za płyty. Nie musiałeś mi nic kupować. - No coś ty, w końcu to twoje urodziny. I to ważne, szesnaste. Chciałem ci dać samochód, ale doradca twojego taty do spraw bezpieczeństwa narodowego uznał, że za kółkiem byłabyś zbyt dużym zagrożeniem dla kraju.
25 Dlatego dopóki go nie przekonamy, żeby zmienił zdanie, ferrari będzie stało w moim garażu. Amanda parsknęła śmiechem. - Płyty były czadowe. I dzięki za dzisiejsze lekcje. Zanim wstąpił do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, skąd został zwerbowany do Secret Service, Scot był znakomitym narciarzem; wywalczył sobie nawet miejsce w amerykańskiej reprezentacji w narciarstwie freestyle’owym. Wbrew życzeniu ojca, postanowił odłożyć studia na później i poświęcić się sportowi. Przez kilka lat trenował z drużyną właśnie tutaj, w Park City w stanie Utah. Osiągał świetne wyniki w zawodach Pucharu Świata i był faworytem do medalu na olimpiadzie. Kiedy jego ojciec, instruktor w ośrodku szkoleniowym Navy SEALs w ich rodzinnym Coronado w Kalifornii, zginął w wypadku na ćwiczeniach, Scot był zdruzgotany. Choć próbował ile sił, nie potrafił już skupić się na narciarstwie wyczynowym. Postanowił więc pójść w ślady ojca. Po ukończeniu studiów z wyróżnieniem, wstąpił do SEAL i dostał przydział do Oddziału Drugiego, znanego jako spece od walki w niskiej temperaturze, czyli Foki Polarne. Scot zdawał sobie sprawę, że nie tylko to, iż świetnie znał Park City, ale też jego przeszłość i doświadczenie przesądziły o wyznaczeniu go na szefa prezydenckiej straży przedniej na czas tego wyjazdu. Wiedział również, że to dlatego prezydent Rutledge przystał na prośbę córki, by Scot jądziś ochraniał i przy okazji dał jej lekcję jazdy na nartach. Amanda nie posiadała się z radości i choć było „za biało”, uznała, że jest to jej wymarzony dzień. - Lekcje z tak wzorową uczennicą to sama przyjemność. - Trzaski w radiostacji Scota przerwały ich rozmowę. Uniósł dłoń na znak, że słucha głosu w słuchawce. Amanda zamilkła. - Wiking, tu Wrzask. Odbiór - zatrzeszczało w motoroli Scota. „Wiking” był jego sygnałem wywoławczym od czasu służby w SEAL. Muskularny, mierzący metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i ważący osiemdziesiąt kilo, o brązowych włosach i lodowato niebieskich oczach, przystojny Scot Harvath wyglądał raczej jak Niemiec niż jak Skandynaw. Przydomek zawdzięczał nie swojemu typowi urody, lecz… skandynawskim stewardesom, z którymi spotykał się podczas służby
w marynarce. Głosem w motoroli Scota, przedstawiającym się jako „Wrzask”, był szef ochrony prezydenta Sam Harper. Harper wziął Scota pod swoje skrzydła, kiedy ten trafił do Białego Domu. Szefem Secret Service w Białym Domu i bezpośrednim przełożonym Harpera i Scota był William Shaw - sygnał wywoławczy „Wściekłość”. Shaw i Harper tworzyli razem „Wściekłość i Wrzask”, a każdy, kto odwalał fuszerkę, mógł się przekonać, jak trafne to było określenie. jf. Przez ostatni tydzień łączność działała bez zarzutu, ale dziś z jakiegoś powodu się rwała. Może zawiniła pogoda? - Tu Wiking, Wrzask, słyszę cię. Odbiór - powiedział Scot do mikrofonu na krtani. - Wiking, Hat-Trick chce wiedzieć, co u Złotowłosej. Odbiór. - Mandie - Scot odwrócił się do Amandy - twój tata pyta, jak się masz. Kiedy ówczesny wiceprezydent Rutledge, trzykrotnie uznany za jednego z najseksowniejszych polityków w Waszyngtonie, obejmował urząd prezydenta, znajomi zaczęli nazywać go w żartach „Hat-Trick”, co w hokeju oznacza zdobycie trzech bramek w jednym meczu. Choć Jack Rutledge był nieco zażenowany tym, że media interesowały się głównie jego urodą, przydomek przypadł mu do gustu, a na dobre przyjął się za sprawą Departamentu Obrony, przydzielającego kryptonimy prezydentom i wiceprezydentom. Po śmierci Pierwszej Damy wśród personelu Białego Domu pocztą pantoflową rozeszła się wieść, że prezydent nie będzie chciał po raz czwarty powrócić na Pennsylvania Avenue. Kryptonim okazał się proroczy. Za to kryptonim Amandy narzucił się sam. Ze swoimi długimi blond lokami, nazywana była Złotowłosą, odkąd wszyscy w Białym Domu sięgali pamięcią. - Jestem trochę głodna, ale poza tym wszystko gra - powiedziała. - Wrzask, ze Złotowłosą wszystko w porządku, choć chciałaby w najbliższej przyszłości
wrzucić coś na ruszt. Odbiór. - Zrozumiałem, Wiking. Wyciągi oficjalnie kursują do wpół do piątej, czyli jeszcze dwadzieścia minut. Hat-Trick pyta, czy Złotowłosa chce pojeździć dłużej, czy mamy się zwijać. Odbiór. Scot odwrócił się do Amandy. - Twój tata pyta, czy chcesz, żeby specjalnie dla nas przedłużyli godziny otwarcia wyciągu, czy to będzie ostatni zjazd i wrócimy na nartach do domu. - Nogi mi trochę zmarzły. Chyba starczy już nart na dziś. Niech to będzie ostatni zjazd. - Wrzask, Złotowłosa chce się zwijać. Odbiór. - Zrozumiałem, Wiking. Hat-Trick jest za. Spotkamy się na ostatnim etapie. Odbiór. - Ostatni etap, zrozumiałem, Wrzask. Wiking, bez odbioru. Kiedy Scot, Amanda i jej obstawa dotarli do miejsca spotkania znanego jako ostatni etap, prezydent, Sam Harper i reszta ochrony już tam czekali. - Cześć, skarbie - powiedział prezydent, kiedy córka podjechała do niego na nartach, i uściskał ją. - Jak się jeździ? Widzisz jakąś różnicę teraz, kiedy masz już szesnaście lat? 27 - Wiek nic nie znaczy, tato. Ale coraz lepiej mi idzie. - Prawda to? - Prezydent zerknął na Scota. - Tak jest, panie prezydencie. Amanda zrobiła dziś duże nostenv iu -i że gdyby chciała, mogłaby poprowadzić nas wszystkich Trasą śmfercino’ wiedział Scot. ierci ~ P°- - Trasą Śmierci? - oburzyła się Amanda. - Chyba cię pogięto Nawet pługiem śnieżnym bym tamtędy nie zjechała! Kilku agentów Secret Service zaśmiało się niepewnie Traw<ś™; • u * jedną z najtrudniejszych dzikich tras dochodzjcych do^^*1 mieszkał prezydent ze swoją świtą. Dom znajdował się w ob ębie ufeek ” kluzywnego osiedla w Deer Valley znanego jako Snów Haven Na ieJn t można było dojechać na nartach. “aven. Na jego teren Nerwowość agentów Secret Service była uzasadniona. Zjazd Trasa Śmier ci wymagał n,e lada umiejętności i nawet dla najlepszych pośród lh ta nowiłby mrożący krew w żyłach wyczyn. Nie dość, że było tam dużo Szó” . niemal pionowych ścian, to jeszcze na płaskim odcinku przed naJn stromym spadkiem rozciągał się rozległy płaskowyż pJZS^Z^ Prezydent, świetny narciarz, uwielbiał każdego dnia w drodze do domu wyprobowywać inny stok. Rano jeździł z córką łatwymi