uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 863 563
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 659

Marcin Ciszewski - www.ru2012.pl

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Marcin Ciszewski - www.ru2012.pl.pdf

uzavrano EBooki M Marcin Ciszewski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 259 stron)

MARCIN CISZEWSKI www.ru2012.pl litera nova Kraków 2011 Copyright © by Marcin Ciszewski 2011 Projekt okładki Magda Kuc Fotografiena pierwszej stronieokładki © AGENCJASE/EAST NEWS © ArchivePhotos Editorial/Getty Images/Flash Press Media Opieka redakcyjna Julita Cisowska Rafał Szmytka Korekta Barbara Gąsiorowska OpracowanietypograficzneDaniel Malak ŁamanieIrena Jagocha ISBN 978-83-240-1664-8 Książki z dobrej strony: www.znakcom.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: teł. 12 6199 569, email: czytelnicy@znak.com.pl WydanieI, Kraków 2011 Druk: Drukarnia GS, ul. Zabłocie43, Kraków Koniec 30/31 sierpnia 2007, Bogdanka Nazywam sięJerzy Grobicki. Mam czterdzieści jeden lat i właśnieumieram. Melodramatyczne, wiem. Nic nieporadzę. To po prostu fakt. Jedni dożywają setki, inni niesą w stanie przebrnąć przez okres niemowlęcy. Mnieprzypadło w udzialezajęciemiejsca nieco poniżej połowy stawki.

Z przodu, o kilka kroków, majaczy niewyraźna sylwetka człowieka. Idzieszybko, wprawniepokonuje nierówności terenu, narzuca szybkietempo. Nic dziwnego: jest odemnieo pięć lat młodszy, dużo ćwiczy, jego formiefizycznej niewielemożna zarzucić. Zna teren, niemusi pytać o drogę. Podałem mu cel, więc po prostu prowadzi. W przeciwieństwiedo niego moja forma zarówno fizyczna, jak i psychiczna pozostawia bardzo wiele do życzenia. Sercewali w tempiewłaściwym sprinterom, dreszczeniemal zwalają z nóg, trawi mnie gorączka; choć jest wiernym towarzyszem od kilku dni, wcalesiędo niej nieprzyzwyczaiłem. Nie mogęskupić wzroku. Przed oczami latają koloroweplamy, obraz chwiejesię, polewidzenia to rozszerza się, to zawęża. Choroba poczyniła znacznespustoszenia, szykujesiędo ostatecznego ataku. Niebędzieczekać: już czujęprzygotowanieartyleryjskie, już czujęgorączkowedziałania zwiadowców, pokonywanieprzez oddziały saperskieostatnich linii obronnych stawianych przez mój umierający organizm. Mam w kieszeni lekarstwo, środek, który z pewnością pokona dolegliwości: luger P08, popularne parabellum. Okres świetności tej broni minął dawno temu, alepełen magazynek dziewięciomilimetrowych naboi potrafi całkiem dobrzeposprzątać bałagan, który sprokurowałem. Szczerzemówiąc, pełen magazynek jest całkowiciezbędny. Wystarczy jeden, dobrzeulokowany pocisk. Zatrzymujęsię. Każęstanąć mojemu towarzyszowi. Staram sięupewnić, żewłaściwiezrozumiał to, co mu przez ostatniekwadranseopowiadałem. Jego chaotyczneodpowiedzi nienapawają optymizmem. Niema żadnej pewności, żeokażesięmądrzejszy odemnie, żeunikniebłędów, żepokierujeswoim życiem w sposób właściwy. Niemam jednak na to wpływu. Zrobiłem, co należało, wykorzystałem wszystkiemożliwości, by go przekonać. Moja rola siękończy. On będziedalej postępował wedlewłasnej woli i własnej oceny sytuacji. Pistolet drży. Ręka wędrujew górę. Człowiek przedemną krzyczy coś niezrozumiale. Już czas. Przyspieszam ruch, stabilizujębroń. Nazywam sięJerzy Grobicki, mam czterdzieści jeden lat. Strzelam. Prosto wewłasną skroń. ROZDZIAŁ I Cargo i 25 września 2012, Warszawa -Tato, jakiefajnerzeczy tu są -usłyszałem donośny głosik. Mały człowieczek z impetem wpakował mi sięna kolana. -Akiedy przyjdziemama?

- Mama? -zapytałem, patrząc jak zafascynowany na maleńką buzięo rysach tak bardzo podobnych do Nancy, żeilekroć spoglądałem na to radosneoblicze, ściskało mniew dołku. -Mama nieprzyjdzie. Alemy pójdziemy do mamy. - Hurra! Idziemy do mamy. Podniosłem się, po czym wziąłem zestojącego obok krzesła ogromny pęk krwistoczerwonych róż. Poczułem w dłoni ciepło małej łapki. - Idziemy -powiedziałem. Pochód ruszył. Mały Johny, różei ja w szpicy, za nami duży Johny Wieteska z Rozalką i Stasiem, a na końcu Kurcewicz i Galaś, uśmiechnięci i radośni niczym gościeweselni opijający szczęściekumpla, aleprzedewszystkim 9 zachwyceni faktem, żepóki co sami wymigali sięod podobnych zaszczytów. Wieteska hołdował ostatnio modzieà la David Beckham. Ubrany był w biały T-shirt, który niczym się niewyróżniał, poza tym żekosztował pięćset dolarów, marynarkęDolće& Gabbana, wąskieczarne spodniei skórzanebuty. Stroju dopełniały okulary przeciwsłoneczneod Gucciego. Dziwęsię, że gładko przeszedł przez kontrolępaszportową. Bez wątpienia wyglądał na kogoś, kto maskujesięna tylesprytnie, by zwracać na siebiepowszechną uwagę, co z kolei nasi doświadczeni pogranicznicy powinni rozpoznać bez pudła. Ale, niewiedzieć czemu, nierozpoznali. Wzmiankowany wyżej sposób maskowania sięniedotyczył żony Johny ego, Rozalki. Należała ona do tego rodzaju dziewczyn, którewzbudzają tęsknewestchnienia mężczyzn i pełnezawiści spojrzenia kobiet, niezależnieod tego, co mają -lub czego niemają -na sobie. Ubrana w prostedżinsy i okulary założoneniedbałym gestem na ściągniętew koński ogon pszenicznewłosy, wzbudzała szmer podnieconych głosów w promieniu kilkudziesięciu metrów od naszego skromnego pochodu, powodując u Wieteski zwykłą w takich razach mieszaninędumy i wściekłości. Rozalka, rocznik 1921. Wiek: dwadzieścia trzy lata. Dobre, no nie? Pewnie, żedobre. Nieustanniewpadam w zadumę, gdy o tym myślę. Zerknąłem na nią przez ramię; kompletnieoszołomiona, chłonęła rzeczywistość z rozszerzonymi ze zdumienia i podziwu oczami. Miałem wrażenie, żenawet niewie, o co zapytać, jak ubrać w słowa przebiegająceprzez głowęmyśli. Nierozumiała nietylko występujących w naszym świeciezjawisk. Nie rozumiała takżeprzyczyn, z powodu których owezjawiska występowały. Widać było wyraźnie, czym jest siedemdziesiąt lat postępu: w kulturze, technologii, sposobieżycia. Ot, prosty przykład: spódniczka mini. Rozalka -choć z ludu i bez wykształcenia, obdarzona naturalną, żywą inteligencją i tą mądrością życiową, której niesposób sięnauczyć, trzeba ją bowiem mieć wekrwi, w swoich czasach z pewnością osoba, można rzec, postępowa -ze 10

zdumieniem, zgorszeniem i obrzydzeniem patrzyła na dziewczyny bezżadnego skrępowania pokazującenogi i pępki. Ado tego: telewizja, muzyka rockowa, internet, łączność komórkowa, reklamy, pornografia w każdym kiosku... Jeżeli chodzi o Kurcewicza i Galasia, ci dwaj zaprawieni w boju, doświadczeni mężczyźni postanowili na siebieniezwracać uwagi w nieco odmienny sposób niż para podążająca za moimi plecami. Obaj włożyli ciemne, konserwatywne, szytena miaręgarnitury i gdyby niedzieląca ich różnica wzrostu, mogliby uchodzić za braci. Opaleni, identycznieubrani, z poważnymi, wręcz uroczystymi minami. Słowem: szczęśliwy orszak, zeszczęściem rosnącym proporcjonalnieod początku do końca pochodu. Obok mnieprzeszedł jakiś facet, a ja, bez jakiejkolwiek przyczyny, bez najmniejszego racjonalnego powodu, pożałowałem, że, nieco przygarbiony, w jednej ręceściskam pęk róż, a w drugiej trzymam maleńką dłoń mojego syna. Gdybym niemiał kwiatów i dziecka, a w zamian dzierżył karabin szturmowy M-4, swojskiego beryla, niechby i glocka czy nawet parabellum -wskutek ostatnich wydarzeń czasami myliło mi się, co jest współczesnością, a co przeszłością -poczułbym się zdecydowaniepewniej. Facet niczym sięniewyróżniał, niewyglądał groźnie, nawet na mnienie patrzył. Alezłeprzeczucia odezwały sięniczym dzwon. Przyjrzałem sięgościowi dokładniej, nim mnieminął. Niewysoki, szczupły, w nieco złachanej marynarce, o zmęczonej twarzy, bezżadnych wyróżniających cech w sylwetcealbo w sposobie zachowania. Wtedy uświadomiłem sobiekilka następnych rzeczy. Po pierwsze, facet wyglądał jak tajniak, zwyczajny tajniak na służbie. Po drugi-już go widziałem -kilka minut wcześniej przeszedł nieopodal naszego stolika. Po trzecie, najpewniej w końcu stało sięto, czego podświadomieoczekiwałem, odkąd dwa tygodnietemu wylądowaliśmy w samym sercu Ameryki Anno Domini 2012. Od początku wydawało mi sięniezbyt prawdopodobne, żeby udało nam sięuciec stamtąd bez zostawiania żadnych śladów. Skoro są ślady, pojawią się 11 i tropiciele. Zbyt wielu ludziom nadepnęliśmy swą ucieczką na odcisk, zbyt wieleinteresów naraziliśmy, zbyt zuchwałebyły naszepoczynania. Paradoksalnie, typa w przechodzonej marynarce powitałem bez obaw. Zagrożeniekonkretyzowało się, a to zawszelepsze, niż mieć do czynienia z czymś kompletnienieznanym, co możewyskoczyć zza najbliższego rogu. Mężczyzna minął nasz orszak z obojętną miną. Wyglądał tak, jakby w ogólenas niezauważył. Bardziej niż kiedykolwiek poczułem siębezbronny. Ponieważ jednak niedysponowałem żadnym ze wspomnianych wyżej wojskowo-policyjnych atrybutów, a facet szybkim krokiem podążał w stronę dokładnieprzeciwną niż my, na własny użytek wzruszyłem pocieszająco ramionami, poprawiłem uchwyt na wyślizgującym siępęku róż i ruszyłem żwawo przed siebie. Grunt to zagadać rzeczywistość. Dookoła kręcił sięzaaferowany tłum. Ludzieszli lub biegli w różnych kierunkach, dzieci z piskiem witały powracających z zagranicy tatusiów, ci z kolei rzucali sięna stęsknionemałżonki. Witryny licznych butików kusiły kolorowymi szyldami, lotniskowy megafon bełkotał coś niezrozumiale.

Przyspieszyłem kroku. Przez wielkoformatowetafleszklanej ściany terminalu ciągnącesięod poziomu podłogi przeszło pięć metrów w górędostrzegłem zaparkowany przy chodniku, zamówiony jeszczew nowojorskim oddzialeAvisa samochód: siedmiomiejscowy chrysler voyager. Wygodny, nudny i, a jakże, amerykański. Obok zezblazowaną miną stał facet z wypożyczalni, niedbależujący gumęi majtający kluczykami zawieszonymi na krótkim łańcuszku. Poczułem coś w rodzaju ulgi. Przedwcześnie, jak sięokazało. Możliwe, żetajniak mijający nas minutętemu skierował mojemyśli w nieodpowiednią stronę. Możliwe, żerozluźniłem się, widząc samochód i szybką perspektywęopuszczenia tego miejsca. Prawda być możenawet wyglądała tak, żesięzestarzałem i po prostu niedostrzegłem zawczasu tego, co powinienem był dostrzec. Wyłuskałem z tłumu 12 i tropiciele. Zbyt wielu ludziom nadepnęliśmy swą ucieczką na odcisk, zbyt wieleinteresów naraziliśmy, zbyt zuchwałebyły naszepoczynania. Paradoksalnie, typa w przechodzonej marynarce powitałem bez obaw. Zagrożeniekonkretyzowało się, a to zawszelepsze, niż mieć do czynienia z czymś kompletnienieznanym, co możewyskoczyć zza najbliższego rogu. Mężczyzna minął nasz orszak z obojętną miną. Wyglądał tak, jakby w ogólenas niezauważył. Bardziej niż kiedykolwiek poczułem siębezbronny. Ponieważ jednak niedysponowałem żadnym ze wspomnianych wyżej wojskowo-policyjnych atrybutów, a facet szybkim krokiem podążał w stronę dokładnieprzeciwną niż my, na własny użytek wzruszyłem pocieszająco ramionami, poprawiłem uchwyt na wyślizgującym siępęku róż i ruszyłem żwawo przed siebie. Grunt to zagadać rzeczywistość. Dookoła kręcił sięzaaferowany tłum. Ludzieszli lub biegli w różnych kierunkach, dzieci z piskiem witały powracających z zagranicy tatusiów, ci z kolei rzucali sięna stęsknionemałżonki. Witryny licznych butików kusiły kolorowymi szyldami, lotniskowy megafon bełkotał coś niezrozumiale. Przyspieszyłem kroku. Przez wielkoformatowetafleszklanej ściany terminalu ciągnącesięod poziomu podłogi przeszło pięć metrów w górędostrzegłem zaparkowany przy chodniku, zamówiony jeszczew nowojorskim oddzialeAvisa samochód: siedmiomiejscowy chrysler voyager. Wygodny, nudny i, a jakże, amerykański. Obok zezblazowaną miną stał facet z wypożyczalni, niedbależujący gumęi majtający kluczykami zawieszonymi na krótkim łańcuszku. Poczułem coś w rodzaju ulgi. Przedwcześnie, jak sięokazało. Możliwe, żetajniak mijający nas minutętemu skierował mojemyśli w nieodpowiednią stronę. Możliwe, żerozluźniłem się, widząc samochód i szybką perspektywęopuszczenia tego miejsca. Prawda być możenawet wyglądała tak, żesięzestarzałem i po prostu niedostrzegłem zawczasu tego, co powinienem był dostrzec. Wyłuskałem z tłumu 12 tajniaka, a przeoczyłem coś daleceważniejszego, zagrożenieo nieporównywalniewiększym ciężarze gatunkowym. Z naprzeciwka nadchodził dwuosobowy patrol Straży Granicznej. Mężczyzna i kobieta, uzbrojeni,

pewni siebie, sprawiający wrażeniedobrzewyszkolonych, acz nieco znudzonych codzienną patrolową rutyną funkcjonariuszy Rozglądali siędokoła, oczy uważnietaksowały przewalający sięwewszystkich kierunkach tłum. Czasem jednak bywa tak, żenawet najlepszewyszkolenie, uzbrojeniei czujność niewystarczą. Idący za patrolem mężczyzna, ani wysoki, ani niski, na twarzy nijaki, o szarej cerzei szczurzych, czujnych oczach, płynnym ruchem wyciągnął z kieszeni pistolet. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, ba, nawet zorientować się, żeruch tego człowieka zwiastujejakiekolwiek niebezpieczeństwo, broń plunęła ogniem. Poczwórny huk wystrzału... Dźwięczący odgłos upadających na ziemięłusek... Echo... Dziewczyna oberwała pierwsza. W jednej chwili miała pogodną twarz, ubraną w barwy młodości i życiowego optymizmu; w następnej -przebiegająceprzez obliczezaskoczenie, niedowierzaniei ból, wszystko w ciągu ułamka sekundy; potem życiezgasło. Funkcjonariuszka poleciała na twarz i upadła niemal u mych stóp. Jej towarzysz miał niezły refleks i wyczuciesytuacji. Nim jeszczepod kobietą zaczęły uginać siękolana, trzymał dłoń na rękojeści służbowej broni, kciukiem odwodząc zabezpieczeniekabury. Aledwie następnekuleposłaneprosto w kark niedały mu żadnej szansy. Facet upadł tuż obok koleżanki. Okazało się, żeszczurzooki zabójca ma towarzyszy, którzy przystąpili do akcji w sposób równie stanowczy, skoordynowany i precyzyjny. Kilkunastu ludzi w różnych miejscach hali sięgnęło do kieszeni, upewniwszy się, żezatyczki tkwią głęboko w ich uszach, wyciągnęło podłużnecylindryczne przedmioty i rzuciło przed siebie, po czym upadło na ziemię. 13 Huk był ogłuszający, wyrywający bębenki, nieporównaniedonoś-niejszy niż poczwórna pistoletowa salwa. Ułamek sekundy później dopadł mniepotężny oślepiający błysk. Zaskoczeniei szok spowodowały, żepadłem -wszyscy w polu widzenia zrobili to samo -na ziemię. Zanim sięz nią zetknąłem, kątem jeszczewidzącego oka -chwilępóźniej oślepłem na jakiś czas -zobaczyłem, żefacet od kluczyków gapi sięz niedowierzaniem na halęprzylotów, starając sięcoś zrozumieć z otaczających go wydarzeń, a potem, pchnięty jakąś tajemniczą siłą, uderza plecami o maskęvoyagera, przelatuje przez nią i spada po drugiej stronie, definitywnieznikając mi z pola widzenia. Gdy sięocknąłem, możepo dwóch sekundach, a możepo dwudziestu, poprzez koszmarnedzwonienie w uszach usłyszałem gwałtowną strzelaninę. Ktoś pruł długimi seriami w głąb budynku (kałasznikow - zanotowałem beznamiętnie-jeden z tych nowych), wtórowało mu kilka innych, gdzieś dalej. Terkot serii niebył bynajmniej osamotniony -występował z towarzyszeniem potężnego chóru przerażonego wrzasku, oszalałego ryku, wyrażającego najwyższy strach i najwyższą niezgodę. Ludziekrzyczeli, wywracali się, rozbijali głowy i łamali ręce, spadali zeschodów i ginęli od kul. Szok spowodowany działaniem granatów powodował panikęi zanik racjonalnego myślenia. Serieskuteczniewybiły ludziom z głów myśl o ucieczce..

Choć w uszach nadal rozlegał siędźwięk wszystkich kościelnych dzwonów świata, usłyszałem płacz Johny ego. Rodzic takierzeczy słyszy, mimo żeteoretycznieniepowinien. Instynktownie przyciągnąłem go do siebiei przykryłem ciałem. Uznałem, żepozycja, jaką zajmujemy obecnie, wtuleni w granitowepłyty podłogi, niegwarantujeniczego, alestwarza choć iluzjębezpieczeństwa; gdybyśmy próbowali wstać, kuleścięłyby nas w sekundę. Ostrożnieotworzyłem oczy. Obok mniew dziwniewykręconej pozycji zobaczyłem Wieteskę. Żył, bo zwłoki niesapałyby tak wściekle. Za nim Staś wtulał sięw Rozalkę. Kurcewicz i Galaś leżeli nieco dalej i prezentowali również pewną aktywność życiową -rozglądali sięna boki równiedyskretniejak ja 14 i próbowali, z równą jak ja ciekawością, dowiedzieć się, w co takiego tym razem wdepnęliśmy. Szczurzooki stał nieopodal, otwierając usta i starając sięwyrównać ciśnieniew uszach. Nadal trzymał w ręku pistolet i bacznierozglądał siędookoła. Jego mina wskazywała, żenajprawdopodobniej jest dość zadowolony z dotychczasowego przebiegu wydarzeń. Niespieszniew naszą stronęzbliżał sięnastępny facet, tym razem uzbrojony w kałasznikowa. Wyglądał paskudnie, miał nalaną śniadą twarz, kruczoczarnewłosy, obwisły wąs i rozbiegane, nienawistneoczy. Alekarabin trzymał pewnie, łagodnymi ruchami omiatając lufą tęczęść hali. Ludzie leżeli pokotem, tam gdziezastały ich seriei wybuchy, nierówną mozaiką pokrywali podłogę, bojąc się podnieść głowęczy nawet energiczniej poruszyć. Facet z kałachem metodycznielustrował wzrokiem tłum i niesądzę, by jego uwadzecokolwiek mogło umknąć. Sprawiał wrażeniezawodowca. Podszedł do Szczurzookiego i zaczął z nim półgłosem dyskutować. Jeżeli chodzi o mnie, uwagędzieliłem pomiędzy nich a szlochającego rozpaczliwiesyna, próbującego za wszelką cenęwydostać sięspodemnie. Starałem siębyć łagodny i stanowczy zarazem, ze stanowczością rosnącą wprost proporcjonalniedo uwagi poświęcanej mi przez ludzi z bronią; nie chciałem dawać im żadnego pretekstu. Udało sięw ostatniej chwili. Mały nabrał głęboko tchu, jakby zbierając siły przed jeszczegłośniejszym płaczem. Zakryłem mu buzię dłonią i zasłoniłem ciałem przed wzrokiem obu mężczyzn. Johny szarpał sięi wiercił, a ja szeptałem mu w ucho najbardziej uspokajającei kojącesłowa, jakietylko mogłem znaleźć w swej skołatanej i przestraszonej mózgownicy. W końcu coś do chłopaka dotarło; możewszedł do akcji instynkt, najlepszy w takich sytuacjach doradca. W każdym razie, nim ktokolwiek zainteresował sięnami na dobre, Johny przestał sięwyrywać. Mogłem ponownieskoncentrować uwagęna tym, co działo się wokół. 15 Po krótkiej dyskusji Wąsaty i Szczurzooki postanowili ruszyć tyłek. Przeszli obok niespiesznym krokiem, po czym zajęli stanowisko przy drzwiach wejściowych.

Zaryzykowałem dokładniejszespojrzeniedookoła. Różnobarwny sterroryzowany tłum leżał niczym skoszony łan. Alemoją uwagęprzykuli ci, którzy stali: mężczyźni rozmieszczeni w różnych miejscach lotniska, w głównej hali, na antresoli, u szczytu ruchomych schodów prowadzących na niższą kondygnację. Ubrani w cywilneciuchy, z jakiegoś jednak powodu sprawiającewrażeniemundurów, jednolicieuzbrojeni w rosyjskiekarabiny szturmowe, obwieszeni granatami, spokojni, kompetentni i dążący prosto do celu, bez tracenia czasu na zbędneniuanse. Niemal wszyscy w typiefacetów, którzy przed chwilą przeszli obok nas. W polu widzenia dziesięciu. Możejedenastu. Ich widok przyprawiał o dreszczei zwiastował dalszekłopoty. Oto pierwszy z nich: zmierzająca w naszą stronęgrupka czterech facetów z bronią maszynową. Poruszali siępowoli i dokładniemierzyli wzrokiem leżących na kamiennych płytach podłogi nieszczęśników. Niekiedy jeden z nich zatrzymywał się, lufą dźgał w bezbronneplecy, zmuszał do podniesienia głowy, przez chwilęprzypatrywał sięzastraszonej fizjonomii, po czym cofał broń i szedł dalej, przez cały czas dbając, by szereg był wyrównany. Ci ludzienajwyraźniej szukali czegoś lub kogoś... 2 Najbliższy terrorysta z obrzydzeniem opuścił głowęjakiegoś staruszka; niemiał w ręku fotografii ani wykonanego przez specjalistęportretu pamięciowego, alewidać było, żedoskonalewie, kogo chce odnaleźć; żadnezdjęcieniebyło najwyraźniej potrzebne. Jednym z elementów, któreto współczesne Einsatzkommando ćwiczyło przed akcją, było dokładnezrozumieniei zapamiętanie, jakiego typu zadania podjęli sięjego członkowie. 16 Zacząłem przygotowywać sobiew głowiescenariuszewyjścia z sytuacji, rozważałem różnebłyskotliwe operacje, zakończonepełnym sukcesem. Jednak, szczerzemówiąc, żaden wariant nienadawał siędo niczego. Mogłem tylko mieć nadzieję, żesięsrodzepomyliłem, żeprzecież ich cel jest inny, że... Jeden spojrzał w naszą stronę. Zerknąłem kątem oka. Wrażeniesięspotęgowało. Facet wyraźniemi się przyglądał. Mały Johny zaczął sięwiercić i nabrał oddechu do kolejnej dawki ekspresyjniewyrażonej niezgody na rzeczywistość. Krzyk był straszny, rozpaczliwy, rozdzierający. Przenikał do szpiku kości. Rozległ sięjednak niepodemną, lecz w głębi hali, i bez wątpienia należał do kobiety. Razem z nim zabrzmiał inny głos, rozkazujący, władczy, groźny. Kobieta przerwała na chwilę, być możetylko dla zaczerpnięcia tchu, po czym kontynuowała, wrzeszcząc jeszczegłośniej i przechodząc w coraz wyższe rejestry. Kiedy już zdawało się, żedłużej tak niemożna, żenatężeniehałasu wyszło poza ludzkie możliwości, rozległ sięodgłos uderzenia, a potem plaśnięcieczegoś miękkiego o beton. Chwilępo hali dudniło echo, dźwięk kilkakrotnieodbił sięod sufitów i ścian, po czym wszystko ucichło. Martwa, kamienna cisza. Trwała bardzo krótko. Leżący na ziemi tłum zafalował. Niektórzy podnosili głowy, by lepiej przyjrzeć

siętemu, co sięstało, inni zaczęli na głos komentować rozwój sytuacji. Najwyraźniej, wedle nieubłaganej logiki rozwoju sytuacji, nadszedł czas buntu. - Jeśli wiać, to teraz. Oni sięza chwilęzbiorą do kupy i możesięnieudać -usłyszałem z tyłu głos Galasia. - Ateraz niby sięuda? -wyręczył mniew wyrażeniu sceptycyzmu Kurcewicz. - Teraz niemusi. Potem sięnieuda na pewno. - Szansesą niewielkie-powiedziałem na wszelki wypadek. Johny Wieteska uśmiechnął siędrwiąco. Miał zupełną rację-byłem hipokrytą. Od pewnego czasu bardzo intensywnierozpatrywałem możliwości ucieczki. 17 - Niemamy broni -dodałem. Krzyki ucichły, zamachowcy najpewniej zaczęli na powrót panować nad sytuacją. - Zdobędziemy ją -odparł Galaś. - Są z nami chłopcy i Rozalka. - Ochronimy ich -dorzucił Wieteska. - Dobry plan -ucieszyłem się. -Nic tylko przystąpić do realizacji. - No, myślę. -Wieteska przystąpił. Odwrócił głowęi zaczął obserwować ludzi na galerii. - Jest nas czterech -powiedział Galaś, jakby niesłyszał mego im-pertynenckiego wtrętu. - Zaatakujemy dwóch najbliższych, załatwimy tych przy drzwiach i pozostałych dwóch przeszukiwaczy. Wycofamy siędo samochodu i zwiejemy. - Godna podziwu umiejętność syntezy -uśmiechnąłem sięlekko. Mój syn zaczął płakać. Przytuliłem go. -Działamy? Wszyscy kiwnęli głowami. No dobrze, trochęubarwiam rzeczywistość: wszyscy mężczyźni kiwnęli głowami, natomiast Rozalka wprost przeciwnie: pokręciła nią. Rozalka, żona Wieteski, obdarzona niezwykłą urodą i włoskim temperamentem towarzyszka naszej wojennej doli--niedoli, była najwyraźniej wściekła. - Chcecietym ludziom zabrać broń? -syknęła. Wśród naszej pstrokatej gromadki zapadła niezręczna cisza. Wieteska poruszył sięniespokojnie. - Niema innego wyjścia. -bąknął. - Niezgodzęsię, byściezaatakowali tych ludzi gołymi rękoma. - Ależ Rozalko...

- Niezgadzam się-podniosła nieco głos. Gdyby mogła, zapewnetupnęłaby nogą. - To naszejedynewyjście-powiedziałem łagodnie. Odwróciła się, a ja dojrzałem w jej oczach mądrość. Piękno, mądrość i rozsądek. Wieteska był cholernym szczęściarzem, być możeniezdawał sobiesprawy z tego, jak wielkim. 18 -Rzuceniesięna nich z gołymi rękoma to pewna śmierć. Też wiem, żemogą strzelać przy byleokazji. Zaatakujecieich, zaczną strzelać i zginiemy wszyscy. Trudno było cokolwiek zarzucić temu rozumowaniu. I sam niewiem, jak skończyłaby sięta krótka wymiana zdań, możliwe, żeRozalka przekonałaby nas i odstąpilibyśmy od realizacji planu, gdyby nie pewien facet, który postanowił ułatwić nam decyzję. Niedalej jak dziesięć metrów od nas leżała para, której głowa -to znaczy gnojek, który pretendował do roli głowy rodziny -protestowała najgłośniej, przynajmniej w tej części lotniska. Mężczyzna, silnie zbudowany trzydziestolatek, jeden z tych zdobywców świata, którzy sądzą, żebębniastebicepsy i ładna kobieta u boku dają prawo do ustanawiania własnych reguł, wstał, zaczął wrzeszczeć i nawet wymachiwać pięściami. Stojący najbliżej Brat Bliźniak Klon Szczurzookiego, taki sam szary na twarzy, niezbyt pokaźnej postury facecik, trzymający broń lufą do góry jak w jakimś niezbyt wyrafinowanym amerykańskim filmiesensacyjnym, postąpił kilka kroków, po czym znalazł sięna wprost krzykacza. Mięśniak, widząc przed sobą niejakieś abstrakcyjneniebezpieczeństwo, alekonkretnego człowieka, podniecił sięjeszczebardziej. Podkręcił amplifikacjęwokalu, podwyższył tonacjęi zaczął jeszcze gwałtowniej gestykulować, całkowiciejednoznaczniewymachując pięściami coraz bliżej nosa Brata Bliźniaka Klona. Tamten stał przez krótką chwilębez ruchu, jakby oceniając sytuację. Najpewniej wyszkoleniei wpojonereguły postępowania w podobnych sytuacjach -o ileterroryści stosują siędo jakichś reguł - podpowiedziały mu, żekrokiem numer jeden powinien być uspokajający cios y lufą karabinu w brzuch oponenta, toteż szybkim ruchem opuścił praweramię, lewą ręką złapał za łoże broni i energiczniedźgnął na wprost, czyniąc jednocześniewykrok lewą nogą. Lufa trafiła wprost w splot słoneczny Gnojka Zdobywcy Świata, letnia marynareczka oczywiście niczego niezamortyzowała, facet stęknął potężnie, niemal na granicy wymiotów, i cofnął się, zgięty w całkiem poważnym przechyle. 19 -Rzuceniesięna nich z gołymi rękoma to pewna śmierć. Też wiem, żemogą strzelać przy byleokazji. Zaatakujecieich, zaczną strzelać i zginiemy wszyscy. Trudno było cokolwiek zarzucić temu rozumowaniu. I sam niewiem, jak skończyłaby sięta krótka wymiana zdań, możliwe, żeRozalka przekonałaby nas i odstąpilibyśmy od realizacji planu, gdyby nie pewien facet, który postanowił ułatwić nam decyzję.

Niedalej jak dziesięć metrów od nas leżała para, której głowa -to znaczy gnojek, który pretendował do roli głowy rodziny -protestowała najgłośniej, przynajmniej w tej części lotniska. Mężczyzna, silnie zbudowany trzydziestolatek, jeden z tych zdobywców świata, którzy sądzą, żebębniastebicepsy i ładna kobieta u boku dają prawo do ustanawiania własnych reguł, wstał, zaczął wrzeszczeć i nawet wymachiwać pięściami. Stojący najbliżej Brat Bliźniak Klon Szczurzookiego, taki sam szary na twarzy, niezbyt pokaźnej postury facecik, trzymający broń lufą do góry jak w jakimś niezbyt wyrafinowanym amerykańskim filmiesensacyjnym, postąpił kilka kroków, po czym znalazł sięna wprost krzykacza. Mięśniak, widząc przed sobą niejakieś abstrakcyjneniebezpieczeństwo, alekonkretnego człowieka, podniecił sięjeszczebardziej. Podkręcił amplifikacjęwokalu, podwyższył tonacjęi zaczął jeszcze gwałtowniej gestykulować, całkowiciejednoznaczniewymachując pięściami coraz bliżej nosa Brata Bliźniaka Klona. Tamten stał przez krótką chwilębez ruchu, jakby oceniając sytuację. Najpewniej wyszkoleniei wpojonereguły postępowania w podobnych sytuacjach -o ileterroryści stosują siędo jakichś reguł - podpowiedziały mu, żekrokiem numer jeden powinien być uspokajający cios lufą karabinu w brzuch oponenta, toteż szybkim ruchem opuścił praweramię, lewą ręką złapał za łożebroni i energicznie dźgnął na wprost, czyniąc jednocześniewykrok lewą nogą. Lufa trafiła wprost w splot słoneczny Gnojka Zdobywcy Świata, letnia marynareczka oczywiście niczego niezamortyzowała, facet stęknął potężnie, niemal na granicy wymiotów, i cofnął się, zgięty w całkiem poważnym przechyle. -Rzuceniesięna nich z gołymi rękoma to pewna śmierć. Też wiem, żemogą strzelać przy byleokazji. Zaatakujecieich, zaczną strzelać i zginiemy wszyscy. Trudno było cokolwiek zarzucić temu rozumowaniu. I sam niewiem, jak skończyłaby sięta krótka wymiana zdań, możliwe, żeRozalka przekonałaby nas i odstąpilibyśmy od realizacji planu, gdyby nie pewien facet, który postanowił ułatwić nam decyzję. Niedalej jak dziesięć metrów od nas leżała para, której głowa -to znaczy gnojek, który pretendował do roli głowy rodziny -protestowała najgłośniej, przynajmniej w tej części lotniska. Mężczyzna, silnie zbudowany trzydziestolatek, jeden z tych zdobywców świata, którzy sądzą, żebębniastebicepsy i ładna kobieta u boku dają prawo do ustanawiania własnych reguł, wstał, zaczął wrzeszczeć i nawet wymachiwać pięściami. Stojący najbliżej Brat Bliźniak Klon Szczurzookiego, taki sam szary na twarzy, niezbyt pokaźnej postury facecik, trzymający broń lufą do góry jak w jakimś niezbyt wyrafinowanym amerykańskim filmiesensacyjnym, postąpił kilka kroków, po czym znalazł sięna wprost krzykacza. Mięśniak, widząc przed sobą niejakieś abstrakcyjneniebezpieczeństwo, alekonkretnego człowieka, podniecił sięjeszczebardziej. Podkręcił amplifikacjęwokalu, podwyższył tonacjęi zaczął jeszcze gwałtowniej gestykulować, całkowiciejednoznaczniewymachując pięściami coraz bliżej nosa Brata Bliźniaka Klona. Tamten stał przez krótką chwilębez ruchu, jakby oceniając sytuację. Najpewniej wyszkoleniei wpojonereguły postępowania w podobnych sytuacjach -o ileterroryści stosują siędo jakichś reguł - podpowiedziały mu, żekrokiem numer jeden powinien być uspokajający cios lufą karabinu w brzuch

oponenta, toteż szybkim ruchem opuścił praweramię, lewą ręką złapał za łożebroni i energicznie dźgnął na wprost, czyniąc jednocześniewykrok lewą nogą. Lufa trafiła wprost w splot słoneczny Gnojka Zdobywcy Świata, letnia marynareczka oczywiście niczego niezamortyzowała, facet stęknął potężnie, niemal na granicy wymiotów, i cofnął się, zgięty w całkiem poważnym przechyle. 19 Mimo wszystko niezrezygnował. Był silny i odporny, opatrzność najwyraźniej zaopatrzyła go w różne przydatnew życiu cechy, wyjąwszy odrobinęrozumu, niestety. Stęknął ponownie, ześwistem wciągnął powietrze, po czym zaatakował, z głową nisko pochyloną, niczym doprowadzony do ostateczności byk podczas korridy. Strzał zabrzmiał wysoko, wbijając sięw uszy ostrym dźwiękiem. Na czubku głowy atakującego rozkwitł szkarłatny kwiat, krew trysnęła na boki, facet chrapnął głucho, co zresztą w mgnieniu oka zniknęło we fre-netycznym, opętańczym, prowadzonym na jednej nuciewrzasku jego towarzyszki. Zamachowiec ponownienacisnął spust. Na letniej kolorowej sukiencezaczerwieniły siędwa niewielkieotwory. Krzyk urwał sięw najwyższej nucie, po czym bezwładneciało zwaliło sięwprost na swego równie martwego towarzysza. Ciszy, która zapadła zaraz potem, nieda sięopisać. Było nas, rozsianych nieregularniena eleganckiej podłodzewarszawskiego lotniska, pewniez tysiąc osób, możenawet więcej. Każdy, wliczając moich towarzyszy i mnie, było niebyło, weteranów dwóch poważnych wojennych kampanii, bał sięjak cholera. Każdy miał ochotęzwiać z tego miejsca, nieoglądając sięspecjalniena bliźnich. Adrenalina wyzwala w ludziach najrozmaitszeinstynkty. Wszelako demonstracja brutalnej bezwzględności, jaką było przeprowadzonez zimną krwią i z naprawdębłahego powodu podwójnemorderstwo, sprawiła, żeludziezamilkli jak zamurowani. Najwyraźniej musiało upłynąć jeszczetrochęczasu, nim uporają się z nowym zwrotem fabularnym tej niezwykłej wrześniowej rzeczywistości. Zamachowcy niemieli jednak zamiaru dawać czasu komukolwiek na uporaniesięz czymkolwiek. Ten, który strzelił, Brat Bliźniak Klon Szczurzookiego, możeszef, a możepo prostu gość mówiący najlepiej po angielsku, potrząsnął dymiącym jeszczekarabinem i krzyknął: -Leżeć na ziemi i niewstawać. -Akcent miał nienajgorszy, głos przyjemny i kulturalny. Coś mi się zdaje, żemusiał odebrać w Anglii edukację, możenawet wszystkich szczebli. -Jeden ruch i będziemy strzelać. Rzeczywiście, w ciągu najbliższych stu dwudziestu sekund strzałów padło aż nadto. 20 3 Przeszukiwaczepowrócili do swego podstawowego zadania, przerwanego przez bezrozumnego krzykacza. Ponownieustawili sięw szeregu i ruszyli naprzód.

Sekundępóźniej Galaś zaczął siękrztusić. Dłoniesplótł na brzuchu, poczerwieniał na twarzy, po chwili dźwignął siędo przyklęku, jakby taka pozycja zapewniała mu ulgęw cierpieniu. Żadnych wątpliwości: padł ofiarą reakcji organizmu, spowodowanej strachem, adrenaliną, niezwykłością sytuacji. Można powiedzieć: w tych okolicznościach nawet normalnej. Stanowił klasyczny przykład faceta, który po prostu porzygał sięzestrachu. Znajdujący sięnajbliżej napastnik, z miną niewróżącą niczego dobrego, wykonał kilka energicznych kroków i dźgnął Galasia lufą w bok Ekskapral niezwrócił na to uwagi -najpewniej dotykało go cierpieniezbyt wielkie, by taki drobiazg jak lufa sprawdzająca wytrzymałość żeber był w stanie odwrócić uwagęod procesów zachodzących wewnątrz organizmu. Facet szturchnął ponownie, powiedział coś po angielsku, czego właściwienieusłyszałem, i zamachnął się, żeby zadać następny cios; sądząc z energii, jaką wkładał w ruch, znaczniemocniejszy niż poprzedni. Całezdarzenieobserwowałem kątem oka, koncentrowałem siębowiem na nieco innym aspekcie wydarzenia. Drugi z tyraliery, towarzysz zajmującego sięGalasiem terrorysty, zatrzymał sięniedalej niż o krok ode mnie, zwrócony bokiem, i bez specjalnego zainteresowania oglądał widowisko z byłym kapralem nadterminowym w roli głównej. Broń, zwróconą lufą ku dołowi, trzymał pewniew obu rękach. Popełnił błąd. Rzuciłem sięna niego niczym wyskakująca z zegara sprężyna. Owszem, z racji wieku czasy najlepszego refleksu oraz piorunującej szybkości niewątpliwemiałem za sobą, jednak determinacja i dzika furia z powodzeniem zrównoważyły fizyczneniedostatki. 21 \ Pchnąłem go: efekt zaskoczył nawet mniesamego. Facet upadł, huknął tyłem czaszki o granit i do tego póki co ograniczył sięjego udział w zdarzeniu. O ileniezłamał sobiekarku, stracił przytomność na tak długo, by przez dłuższy czas niesprawiać ani nam, ani nikomu innemu najmniejszych kłopotów. Nim jeszczebezwładneciało znieruchomiało, rzuciłem sięw przód, wyrwałem z bezsilnej już ręki karabin i niemal bez celowania, bez sprawdzania, czy broń jest odbezpieczona, skierowałem lufęw stronętowarzysza powalonego przezemniemężczyzny, po czym pociągnąłem za spust. Okazało się, żekarabin został nastawiony na ogień ciągły. Starałem sięjednak w miaręmożliwości kontrolować sytuację, więc ku napastnikowi poleciało niewięcej niż pięć pocisków. Cel znajdował się blisko, moja koncentracja sięgnęła zenitu, ręka niedrgnęła. Klatka piersiowa faceta zabarwiła się krwawo, jego broń zatoczyła szeroki łuk i poleciała w tył, upadając na ziemięz nieprzyjemnym trzaskiem. Takżei ten zamachowiec przestał stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Kątem oka widziałem rozwój sytuacji po prawej stronie. Galaś najwyraźniej skończył już odgrywać komedięz bezbronnym trapionym dolegliwościami żołądkowymi fajtłapą w roli głównej i zajął się wyrywaniem karabinu z rak osłupiałego terrorysty, sekundęwcześniej powalonego na ziemięprzez spółkęWieteska & Kurcewicz. Facet upadł jak ścięty, Galaś sfinalizował transfer uzbrojenia, krótką serią posłał do diabła czwartego i ostatniego z przeszukiwaczy i tak sięzakończył naszej ucieczki etap pierwszy.

Niezwłocznieprzystąpiłem do realizacji etapu drugiego. Wedleplanu miałem zająć sięSzczurzookim i Wąsatym, dwoma cerberami pilnującymi wejścia. Obróciłem sięszybko. Bliski paniki dostrzegłem, żeobaj są gotowi do strzału. Wbijaneim do głowy scenariuszeprzewidywały możliwość obecnego rozwoju sytuacji, bo ani trochęniewyglądali na zaskoczonych. Niezawracając sobiegłowy celowaniem, pociągnąłem za spust, niemal go wyginając, podświadomiemodląc sięo celność i szybkość. 22 Prawiesięudało. Pierwszych kilka pocisków poszło w szklaną ścianę, w jednej chwili roztrzaskując całkiem pokaźny jej kawał i obsypując obu terrorystów szklanym, upiorniehałaśliwym konfetti. Ponieważ skorygowałem ustawienielufy, następnepociski gładko weszły w Szczurzookiego i rzuciły go na drzwi. Kałasznikow upadł na ziemię, niewystrzeliwszy ani razu. Niemożna tego powiedzieć o broni Wąsatego. Zdążył on bowiem w jednym płynnym ruchu złożyć się, wycelować i otworzyć ogień. Wystrzelił trzy razy, zanim końcówka mojej serii zakończyła jego popisy. Facet upadł, jednocześnie gdzieś z boku usłyszałem jęk, który natychmiast utonął w huku następnej serii. To Galaś zgodniez umową -jak sięGalaś na coś umówi, niema takiej siły, która odwiodłaby go od realizacji postanowień porozumienia -ostrzeliwał terrorystów zajmujących stanowiska na galerii. Skutków tych działań niedostrzegłem, zajęty byłem bowiem łapaniem pod pachękrzyczącego ze strachu Johnyego i inicjowaniem ucieczki. Miałem przed sobą kilkanaściemetrów hali i wyjściez dwoma strzegącymi go trupami; zacząłem biec. Z ulgą w przerwach pomiędzy seriami usłyszałem za sobą tupot kilku par nóg, założyłem zatem, żenieuciekam sam. Przemknąłem koło martwych napastników, odrzuciłem precz broń, pustą i niepotrzebną, po czym wybiegłem wprost w upalne wrześniowesłońce. Chodnik, voyager, spokój. Rozalka zeStasiem, obojebladzi i rozdygotani, na granicy histerii. Za nimi Kurcewicz z Wieteską. Wojtek biegł niezdarnie; by posuwać siędo przodu, musiał być mocno podtrzymywany przez swego o głowęniższego towarzysza. Przyczyna była łatwa do odgadnięcia: postrzał w bark. Rana krwawiła obficiei z pewnością sprawiała ból. Obiegłem samochód. Tuż przy drzwiach kierowcy kucał facet z wypożyczalni, biały na twarzy i wyraźniedrżący. Widać uznał, żesamo zniknięciez oczu znajdującym sięwewnątrz hali przylotów ludziom 23 jest wystarczająco skuteczne, by niepróbować bardziej przedsiębiorczych środków zaradczych. - Kluczyki -krzyknąłem, za wszelką cenęstarając sięuspokoić płaczącego i wyrywającego się Johnyego.

Bezskutecznie. Rozpaczliwy krzyk ojca to niejest czynnik uspokajający, w żadnych, nawet o wiele bardziej sprzyjających warunkach. Pracownik wypożyczalni spojrzał przerażonym wzrokiem. Byłem pewien, żeniezrozumiał, co mówię. Być możew ogólemnieniesłyszał. - Kluczyki, człowieku -krzyknąłem ponownie, po czym dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, jak z jego punktu widzenia wygląda sytuacja. Stał nad nim niemal dwumetrowy facet z wyrywającym sięwrzeszczącym dzieckiem pod pachą i z wściekłą miną (niebyła wściekła, tylko przestraszona, alemożliwe, żemoja mimika bywa w takich razach mocno niezróżnicowana), a za jego plecami rosła kanonada. Facet umierał zestrachu. Wsadziłem mu rękędo kieszeni i wyciągnąłem pojedynczy klucz z doczepionym pilotem. Nacisnąłem żółty guzik, centralny zamek z trzaskiem otworzył drzwi. Szarpnąłem za klamkę. Zgodniez umową na jednym z siedzeń w środkowym rzędziezamocowany był dziecięcy fotelik Zignorowałem go. Niemal wrzuciłem Johnyego na podłogępomiędzy fotelami. - Masz tu zostać. Masz leżeć. Małeramiona i główka aż trzęsły sięzestrachu i rozpaczy. Podniósł na mniezałzawioneoczy. Nie rozumiał, co siędzieje. Nierozumiał, dlaczego tak głośno krzyczę. - Musisz sięmocno trzymać, synku. Będziemy bardzo szybko jechać. - Mieliśmy jechać do mamy -powiedział cicho, a mniepo raz kolejny raz tego dnia ścisnęło się serce. Rozalka wskakiwała właśnierazem z przybranym synem na tylnesiedzenie. Do samochodu dotarli też Wieteska i Kurcewicz. Strzelanina narastała niczym fala tsunami. 24 Drżącymi rękoma staram sięumieścić kluczyk w stacyjce, Kurcewicz zajmujemiejscena tylniej kanapie, Wieteska krzyczy coś niezrozumialedo Rozalki, Galaś wybiega przez drzwi wejściowei biegnieniczym sprinter na zawodach Golden League. Z wnętrza budynku padają coraz gęściejszeserie... Kapral dopadł samochodu i pospieszniewskoczył na fotel pasażera. Przekręciłem kluczyk i trzylitrowy silnik zagrał równym dźwiękiem. Usłyszałem trzaśnięciedrzwi, w lusterku wstecznym w ekspresowym tempiedokonałem lustracji, stwierdziłem, żewszyscy są na swoich miejscach, przesunąłem dźwignięzmiany biegów na pozycję„D", wcisnąłem gaz i ciężkieauto skoczyło do przodu. Żeby zniknąć z oczu potencjalnej pogoni, wystarczyło przejechać sto metrów, możenawet mniej.

Dalej droga wyginała sięłukiem w lewo i opadała wiaduktem w dół; można było skryć sięza zakrętem. Udało siępokonać możedwietrzeciedystansu, gdy ponowniezaterkotały serie. Usłyszałem płacz Johnyego, czyjś okrzyk: „Na podłogę!", dodałem gazu i niemal na dwóch kołach pokonałem łuk ślimaka, ryzykując upadek z kilkumetrowej wysokości. Alevan dobrzetrzymał się drogi, żadna z kul nietrafiła w opony ani układy jezdne. Wrzuciłem wyższy bieg, przyspieszyłem, auto zakołysało się, jednak niewypadło z toru jazdy. Zjechałem z betonowej estakady. Przedemną rozciągała sięprosta droga, samochód osiągnął prędkość stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Ktoś jeszczestrzelił w oddali, raczej dając wyraz swej frustracji, niż mając na uwadzekonkretny cel, i na tym zakończył sięnasz udział w napadziena największy polski port lotniczy. Precyzyjnie: zakończył się, jeśli chodzi o lotnisko i terrorystów. W samochodziebowiem wybuchł istny wulkan emocji. Obaj chłopcy szlochali, Rozalka, pochlipując, bez większego powodzenia starała sięich uspokoić, a mężczyźni gadali jeden przez drugiego. 25 fP'#* - Co to, do cholery, miało być? -wydarł sięWieteska. W takich razach zwykleponosił go lotniczy temperament. No cóż, niedziwięsię: nietrzeba było mieć lotniczego temperamentu, by dać sięponieść. - Atak terrorystyczny -odparłem. -Wszyscy cali? Galaś zlustrował uważnieczłonków przestraszonej ekipy. Jeszczedyszał ciężko i był, pomimo wysiłku, blady jak papier. -Cali. - Wojtek? - Jeszczeżyję-powiedział Kurcewicz słabo. - Jedziemy do lekarza. - Tak? Masz ochotęna pogawędki z policją? Zwolniłem. Zbliżaliśmy siędo skrzyżowania z ulicą 17 Stycznia. W przeciwną stronępędziły wyjące syrenami forpoczty sił prawa i porządku. - Potrzebujesz opieki lekarskiej -mruknąłem bez przekonania. - Nic mi niebędzie. - Stracił trochękrwi, alekula przeszła płytko -powiedział Wieteska. Zdjął Wojtkowi marynarkęi starał sięzatamować krwotok. - Jedziemy po kontener -powiedział Kurcewicz.

Miałem nieodpartewrażenie, żesporo wysiłku kosztowało go nadaniegłosowi energicznego brzmienia. - Dobry pomysł -poparł go Wieteska. - Musi zobaczyć cięlekarz. To rana postrzałowa. Możesięwdać zakażenie. - Lekarz ma obowiązek zgłosić postrzał policji. Będziemy sięmusieli gęsto tłumaczyć -dodał Galaś. Odwróciłem lekko głowęi napotkałem jego wzrok. Martwił się. Nieon jeden. Nietak wyobrażaliśmy sobiepowrót. Światło zmieniło sięz czerwonego na zielone. Trzeba siębyło na coś zdecydować. - Jedźmy do hotelu. Znam jednego lekarza, który niepochwali siępolicji. Potem zajmiemy się kontenerem -powiedział Wieteska. 26 - Ale... -zaprotestowałem. - Dla mnieokej. -Kurcewicz mimo wszystko miał decydujący głos. Poddałem się. - Weźmy inny hotel. Ten zarezerwowany możebyć trefny -powiedział Galaś. Kiwnąłem głową. Mnierównież to przyszło do głowy. Po tym, co sięstało, lepiej być przesadnie ostrożnym. - Możebyć -powiedziałem. Przez lata wyrobiliśmy w sobienawyk działania zespołowego i szybkiego podejmowania decyzji. Ruszyłem. Gdy minąłem skrzyżowanie, w przeciwnym kierunku z rykiem przejechała długa kolumna samochodów policyjnych, wojskowych i medycznych. Konsekwencjenapaści na lotnisko zataczały coraz szerszekręgi. 5 W warszawskim hotelu Sheraton spędziliśmy nieco ponad dwiegodziny. Z podziemnego garażu przetransportowaliśmy Kurcewicza do jednego z wynajętych apartamentów. Znajomy lekarz, który na całeszczęścieprzez pięć lat niezmienił adresu i numeru telefonu prywatnej praktyki, w zamian za pokaźną sumępieniędzy przybył szybko na miejsce, opatrzył ranę, niezadawał żadnych pytań, a takżezobowiązał sięzachować powściągliwość również w przyszłości. Gdy Kurcewicz leżał już w łóżku opatrzony i nafaszerowany środkami przeciwbólowymi (na szczęście diagnoza Wieteski okazała siętrafna: kula rozorała skórę, nieuszkadzając niczego istotnego), medyk zajął sięRozalką i dzieciakami: wyglądało na to, żenic im niebędzie, alena wszelki wypadek cała ekipa

otrzymała sporą dawkęśrodków uspokajających. Zeszliśmy do garażu, wyczyściliśmy tapicerkęchryslera z plam krwi, po czym ponowniewyjechaliśmy na ulicenaszej rozgorączkowanej środkowoeuropejskiej metropolii. 27 Ponieważ wszędziepanował chaos, w dużej mierzepowodowany przez uzbrojonew długą broń i wyrywkowo kontrolującesamochody patrolepolicji, jazda zajęła nam znaczniewięcej czasu niż poprzednio. W końcu jednak skręciliśmy z Puławskiej w Poleczki i po pokonaniu kilku ostrych zakrętów dojechaliśmy, o dziwo, bez przeszkód, do kompleksu budynków terminalu cargo. Fakt: nieopodal stały trzy policyjnefurgonetki, z oddali dochodziło wyciesyren i mamrotanie zawieszonego gdzieś w przestworzach śmigłowca, a kilku funkcjonariuszy kręciło siętu i tam, jednak na pierwszy rzut oka ruch odbywał sięnormalnie. Terroryści terrorystami, a biznes biznesem. Zaparkowałem przed jednym z budynków, zajmowanym przez znaną na całym świeciefirmękurierską. Poprosiłem towarzyszy, by na mniepoczekali, po czym wysiadłem z samochodu. Pchnąłem szklanedrzwi. W głębi obszernego holu, ku mojemu niemałemu zdziwieniu, ponieważ w gruncierzeczy oczekiwałem podobnej jak na zewnątrz martwej pustki, za obszerną elegancką ladą siedział facet w służbowym uniformiei wpatrywał sięw ekran komputera. Energicznym krokiem podszedłem do blatu. Urzędnik był młody, miał przystojną pociągłą twarz i znudzoną minę. - Chciałbym odebrać przesyłkę-powiedziałem, kładąc na ladziedokumenty. Młody człowiek niespieszniezaczął kartkować paszport. Na stroniez danymi osobowymi i zdjęciem zatrzymał się. - GeorgeWalicki? -zapytał matowym głosem. Był wściekły lub czegoś siębał. Amożejedno i drugie. - Tam jest wszystko napisane. -Wysunąłem podbródek. Facet nawet na mnieniepatrzył. - Jest pan Amerykaninem? - To pytaniema związek z przesyłką? -Poczułem złość. Narastało wemniedojmującepoczucie uciekającego bezpowrotnieczasu. Odłożył paszport, wziął do ręki list przewozowy i zaczął go studiować z jeszczewiększym namaszczeniem. Po chwili odłożył papier i zabrał siędo przeszukiwania przepastnych zasobów sieci informatycznej. 28 - Obawiam się, żeniemamy przesyłki o tym numerze-powiedział w końcu.

Starannieunikał mojego spojrzenia. Możemi siętylko wydawało, alepobladł na twarzy. - Niemacie? -zdziwiłem sięsztucznie. Syreny policyjnewyły coraz głośniej, facetowi w zauważalny sposób zaczęły drżeć ręce. Poczułem jeszczemocniejszy niż do tej pory ścisk żołądka. - Niemamy przesyłki o tym numerze-powtórzył z naciskiem. Być możeuznał, żemnietym przekona. - Alist? -zapytałem. - To bardzo dziwne. -Wystukał na klawiszach wściekłecrescendo, wchodząc do coraz to nowych aplikacji. - Proszęzawołać przełożonego. - Przełożonego? -zapytał. W końcu podniósł wzrok. W jego oczach był strach, rozpacz i poczucieklęski. Niezdążyłem siędowiedzieć, co zdrożnego jest w odwołaniu siędo zwierzchnika urzędnika niemogącego doszukać sięprzesyłki wielkości sporego kontenera, który z pewnością dotarł do Warszawy (jeszczew Nowym Jorku osobiścienadzorowałem start samolotu transportowego z drogocennym ładunkiem na pokładzie; bezżadnych międzylą-dowań miał po kilkunastu godzinach osiągnąć warszawskielotnisko), gdy za oknem zapiszczały opony gwałtowniehamujących samochodów. Postąpiłem krok do przodu, gdy do pomieszczenia wpadło kilku ubranych w czarne kombinezony, zamaskowanych i uzbrojonych ludzi. - Gleba. Ręcedo tyłu -krzyknął jeden z nich akcentem, o ilemniesłuch niemylił, rodem z warszawskiej Pragi. Cztery lufy niezawodnych w takich sytuacjach pistoletów maszynowych Heckler & Koch MP-5 patrzyły mi prosto w twarz. Ci ludzienieżartowali. Najwyraźniej koszmar naszego pobytu w starym kraju wkroczył w nową fazę. Z braku lepszego wyjścia posłuchałem polecenia. Położyłem sięna zimnych płytach podłogi i splotłem ręcena plecach. Starałem sięnie 29 wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, po prostu zrobiłem, co kazali. Jeden podszedł ostrożnie. Wyjął z kieszeni jednorazowekajdanki, po czym wprawnym ruchem zamontował jena moich przegubach. Byłem unieruchomiony na amen. Do sali weszło dwóch następnych mężczyzn. W odróżnieniu od pozostałych niebyli zamaskowani i mieli na sobiecywilneubrania. Pierwszy dość niski, szczupły, niebieskooki i ogorzały na twarzy. Drugi wielki jak góra, o złej, zaciętej twarzy, na której widok można było wyciągnąć wniosek, żejej właściciel jest osobnikiem skorym do nadużywania przemocy i niezastanawiającym sięnad zastosowaniem tejże dłużej niż pół sekundy. Podeszli szybkim krokiem, uważając, by niewejść w linięognia Czarnym Kombinezonom, zatrzymali

sięmetr od malowniczej składającej sięz mojej skromnej osoby oraz kajdanek instalacji, której zaczęli sięprzyglądać z ogromnym zainteresowaniem. Nim do głowy przyszła mi jakaś błyskotliwa, adekwatna do okoliczności fraza, która jednocześnie podsumowałaby sytuacjęi postawiłaby mnieponad tymi brutalnymi, zdecydowanymi facetami, przemówił niższy z cywili. - Pan wraca z lotniska? -zapytał. Awłaściwieniepytał. Twierdził. - Pomyłka -odparłem po dłuższej chwili. Poczułem sięstary, zmęczony i przegrany. Mimo to próbowałem nadal. -Niebyłem na lotnisku. - Naprawdę? -Nieznajomy uśmiechnął sięprzelotnie. Spojrzał na stojącego obok wielkiego towarzysza. Tamten wzruszył ramionami. -Szczerzemówiąc, niespodziewałem sięsukcesu przy pierwszym podejściu. - Sukcesu? -zapytałem z głupia frant. Już wiedziałem, żeprzegrałem. Po przylociepogranicznik wbił w paszport pieczątkę. Była w niej dzisiejsza data. Wystarczyło teraz poprosić mnieo dokumenty. - No cóż, możew takim raziezaczniemy od drugiego końca -westchnął teatralnie. Wyglądało na to, żeuwielbia takieprzedstawienia. 30 3 wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, po prostu zrobiłem, co kazali. Jeden podszedł ostrożnie. Wyjął z kieszeni jednorazowekajdanki, po czym wprawnym ruchem zamontował jena moich przegubach. Byłem unieruchomiony na amen. Do sali weszło dwóch następnych mężczyzn. W odróżnieniu od pozostałych niebyli zamaskowani i mieli na sobiecywilneubrania. Pierwszy dość niski, szczupły, niebieskooki i ogorzały na twarzy. Drugi wielki jak góra, o złej, zaciętej twarzy, na której widok można było wyciągnąć wniosek, żejej właściciel jest osobnikiem skorym do nadużywania przemocy i niezastanawiającym sięnad zastosowaniem tejże dłużej niż pół sekundy. Podeszli szybkim krokiem, uważając, by niewejść w linięognia Czarnym Kombinezonom, zatrzymali sięmetr od malowniczej składającej sięz mojej skromnej osoby oraz kajdanek instalacji, której zaczęli sięprzyglądać z ogromnym zainteresowaniem. Nim do głowy przyszła mi jakaś błyskotliwa, adekwatna do okoliczności fraza, która jednocześnie podsumowałaby sytuacjęi postawiłaby mnieponad tymi brutalnymi, zdecydowanymi facetami, przemówił niższy z cywili. - Pan wraca z lotniska? -zapytał. Awłaściwieniepytał. Twierdził. - Pomyłka -odparłem po dłuższej chwili. Poczułem sięstary, zmęczony i przegrany. Mimo to próbowałem nadal. -Niebyłem na lotnisku. - Naprawdę? -Nieznajomy uśmiechnął sięprzelotnie. Spojrzał na stojącego obok wielkiego

towarzysza. Tamten wzruszył ramionami. -Szczerzemówiąc, niespodziewałem sięsukcesu przy pierwszym podejściu. - Sukcesu? -zapytałem z głupia frant. Już wiedziałem, żeprzegrałem. Po przylociepogranicznik wbił w paszport pieczątkę. Była w niej dzisiejsza data. Wystarczyło teraz poprosić mnieo dokumenty. - No cóż, możew takim raziezaczniemy od drugiego końca -westchnął teatralnie. Wyglądało na to, żeuwielbia takieprzedstawienia. 30 I niekończy ich zbyt prędko. -Nazywam sięJakub Tyszkiewicz, mam stopień podinspektora i jestem szefem wydziału antyterrorystycznego Centralnego Biura Śledczego. -Podsunął mi pod nos legitymację, żebym niepodejrzewał go o konfabulacje. Facet na zdjęciu był przystojniejszy niż w rzeczywistości. -Ato -wskazał na chmurnego olbrzyma -nadkomisarz Stanisław Krzeptowski, mój zastępca. Musimy poprosić, aby udał siępan z nami. ROZDZIAŁ II 4 Przesłuchanie i 9 września 2012, okoliceSan Antonio Otworzyłem oczy i wróciło wrażenieznanesprzed pięciu lat. Obraz był zamazany i niewyraźny, pozbawiony kolorów, szary. Głowa bolała upiornie, ból czułem również wewszystkich mięśniach. Na próbęporuszyłem ręką. Palcedrżały i prawieich nieczułem. Ponowniezamknąłem oczy. Ból nieco zelżał, co przypisywałem zapadłej wskutek zamknięcia oczu ciemności. Postanowiłem przez chwilępoleżeć spokojniei zobaczyć, czy będziemi siępolepszało. Pomału przypominałem sobie, co sięstało. Dlaczego leżałem na plecach na czymś twardym i niezbyt wygodnym, dlaczego boli mniecałeciało, dlaczego zmysł wzroku nieinformujeo tym, gdziesię znajduję... ... technicy, Brest i Simmons, z namaszczeniem umieszczają emiter pola siłowego na uprzednio przygotowanym maszcie... ... Galaś manipulujeprzy komputerze(chyba niebyło na świeciepeceta z taką mocą obliczeniową; złożona z kilku innych maszyna mogła 32 przetworzyć naprawdęznaczącą ilość danych) ustawionym na polowym stoliku... ... Brest i Simmons schodzą z platformy, po czym podłączają pięcio-centymetrowej grubości kabel

zasilający system w energięelektryczną. To jest krytyczny parametr, na dodatek wyliczony zgoła prowizorycznie. Oryginalnieemiter był zasilany miniaturowym reaktorem atomowym, podobnym do urządzeń napędzających okręty podwodne, tyleżeo znaczniewiększej mocy, a jednocześnie mniejszych rozmiarach. My musieliśmy sięobejść bez niego; reaktor przepadł w zawieruszewojennej. Sposób wymyślony przez Galasia był diabelnieprosty i sprowadzał siędo kradzieży na ogromną skalę energii elektrycznej z przebiegającej kilka kilometrów dalej linii przesyłowej zasilanej przez znajdującą sięnieopodal Houston nowoczesną elektrownię. Podłączyliśmy siędo jednego z gigantycznych słupów, kabel biegł przez kilka kilometrów pustyni i wychodził spod ziemi na naszym stanowisku. Tam ginął wewnętrzu stacji transformatorowej, wykonanej na specjalnezamówieniezgodniez dostarczoną przez nas specyfikacją... ... całą gromadką siadamy na suchym piasku teksańskiej pustyni, starannieułożywszy obok zapasy, sprzęt i elementy wyposażenia... ... Galaś klika myszką, emiter buczy, polesiłoweotacza nas niewidoczną kopułą. Gdy uznajemy, że jesteśmy naprawdęgotowi i niemamy w tej pięknej epocehistorycznej niczego więcej do zrobienia, kapral klika jeszczeraz... Tracimy przytomność. I odzyskujemy ją. Tak to sięmniej więcej odbyło. Ponownieotworzyłem oczy. Ból ustąpił. Mięśniereagowały bez protestu na polecenia wysyłaneprzez mózg. Usiadłem. Moi towarzyszetakżeodzyskiwali formę. Mały Johny oczywiścienajszybciej: już szarpał swojego przyszywanego starszego brata Stasia za rękaw, gotów do następnej psotozabawy. Staś jeszczeoganiał sięod niego jak od natrętnej muchy, alewiedziałem, żeza chwilęobaj zaczną szaleć; dzieci są niezniszczalne. -Jesteśmy na miejscu? -zapytałem. 33 - Prawdopodobnie-odparł Brest. Zerkał w ekran komputera. -Odczyt wskazuje, żeoperacja przebiegła według założonych parametrów. Musiałem mu wierzyć na słowo. Trudno na pierwszy rzut oka orzec, czy rzeczywiściewylądowaliśmy zgodniez planem w roku 2012. Pustynia, rozgwieżdżoneniebo i piasek wyglądały tak samo jak przed półgodziną, czy, jak kto woli, sześćdziesiąt osiem lat temu. Możeksiężyc był nieco jaśniejszy, aletego niebyłem pewien; całkiem możliwe, żenieodzyskałem jeszczecałkowitej sprawności wszystkich zmysłów. - Jureczku, zmywamy sięstąd czy będziemy tak patrzeć na siebie? -zapytał Wieteska, otrzepując Rozalkęz piasku. Robił to przedewszystkim w tak zwanych miejscach strategicznych. Rozejrzałem się. Galaś i Kurcewicz właśniewstawali na nogi. Uśmiechnięci od ucha do ucha. - W podskokach -odparłem. Gdy dwa tygodnietemu okazało się, żepowrót jest możliwy, zaczęliśmy sięintensywniezastanawiać

nad jego organizacją. Na przykład: w jaki sposób zatrzeć ślady lądowania? W jaki sposób oddalić sięz tego miejsca, biorąc pod uwagęcałkiem pokaźną ilość ludzi, rzeczy i sprzętu do zabrania? Jakimi dokumentami sięposługiwać w okresieprzejściowym, zanim niezorganizujemy porządnych papierów? Ostatnią rzeczą, jakiej sobieżyczyliśmy, było aresztowanieprzez pierwszy lepszy patrol policji, dokonujący rutynowej kontroli drogowej. To tylko kilka pierwszych punktów z naprawdębardzo obszernego katalogu zagadnień do rozwiązania. Kwestiętransportu załatwiliśmy prosto. Korzystając z ogromnych zasobów finansowych i organizacyjnych naszego imperium biznesowego, przysposobiliśmy do podróży dwietrzyosiowe ciężarówki wojskową marki Studebacker, a takżedwa kabriolety marki Ford. Wszystkietepojazdy zostały staranniewystylizowanena odpicowanedo maksimum pojazdy zabytkowe, a my, w nowej epoce, mieliśmy udawać miłośników i kolekcjonerów uroczych gruchotów, przy których spędzamy każdą wolną chwilę. Pewnekłopoty sprawiło nam przygotowaniepraw jazdy. Niena wielesięzdały próby podrobienia dokumentu na 34 V*mś podstawieoryginału należącego ongiś do Nancy; za pomocą urządzeń, któremieliśmy do dyspozycji, nieudało nam sięodtworzyć zaawansowanej technologii materiałowej. Ustaliliśmy więc, choć nie bez oporów samych zainteresowanych, żeBrest i Simmons, jako posiadaczeoryginalnych praw jazdy z naszych czasów, będą nam towarzyszyć w roli kierowców do miejsca, w którym zamierzaliśmy się zakotwiczyć na dłużej, by zdobyć odpowiedniedokumenty (stawialiśmy na Houston, jako dobrze znaneSimmonsowi). Również Rozalka, korzystając z farby do włosów i nożyczek, upodobniła swoją fryzurędo fryzury Nancy, widocznej na małym zdjęciu wtopionym w plastik prawa jazdy. Od biedy mogła uchodzić za moją zmarłą żonę; mieliśmy nadzieję, żepolicjant w razieewentualnej kontroli nie zwróci uwagi na szczegóły. Jako ludzieudający miłośników militariów mieliśmy na sobieubranieimitującekombinezony wojskowei buty za kostkę. W walizkach natomiast leżały staranniezłożoneszytena miaręgarnitury, możenieco staroświeckie, aleabsolutniedo zaakceptowania w roku 2012. Rozalka włożyła prostą sukienkęnieco za kolana i buty na płaskim obcasie. Wydawało nam się, żekrawiec stworzył dzieło ponadczasowe, choć tego zupełnieniebyliśmy pewni. Rozalka, która w tej sprawiepowinna mieć najwięcej do powiedzenia, była osobą urodzoną na początku lat dwudziestych XX wieku: moda z roku 2012 była dla niej abstrakcją równą podróży na Marsa. Pozostałą część naszej skromnej wyprawy stanowili mężczyźni, tak sięskłada, sami wojskowi. Żaden z nas ani przed wojną, ani w jej trakciena temat damskiej garderoby wolał sięniewypowiadać, a tym bardziej decydować o jej kształcie; ten aspekt interesował nas tylko o tyle, o ileszybko da siętężegarderobęz niewiasty ściągnąć. W tej materii, tak jak w wielu innych, musieliśmy zatem zaufać intuicji i zdać sięna twórczą improwizację. Gdy uznaliśmy, żemożemy funkcjonować bez pojękiwania z bólu, zgodniezabraliśmy siędo pracy. Emiter pola siłowego został zdemontowany, elegancko zapakowany w wykonaną na zamówienie wzmocnioną stalową blachą skrzynię, po czym ustawiony na platformie

35 załadowczej ciężarówki. Tęczęść kabla zasilającego, która znalazła sięw obrębiepola siłowego i wraz z nami przyfrunęła do nowej epoki, zwinęliśmy i wrzuciliśmy na drugą ciężarówkę, na której zainstalowana była stacja transformatorowa. Niepotrzebowaliśmy więcej tego urządzenia; postanowiliśmy przetransportować jekilka kilometrów na zachód i porzucić wraz z samochodem w grocieskalnej, którą wypatrzyliśmy podczas jednego z licznych rekonesansów odbytych przed podróżą. Okolica była dzika i bezludna. Najbliższeosiedleznajdowało siętrzydzieści kilometrów stąd. Groźba, żektoś znajdzietransformator, była znikoma; prawdopodobieństwo, żenawet jeżeli znajdzie, skojarzy go z nami -bliska zeru. Po dwudziestu minutach od odzyskania przytomności byliśmy gotowi do odjazdu. Usiadłem za kierownicą ciężarówki dźwigającej transformator. Reszta ekipy zajęła miejsca w pozostałych samochodach. Wyregulowanesilniki zagrały niemal równocześnie. Wrzuciłem jedynkęi ruszyłem na zachód. Niewielka kawalkada podążyła wyżłobionym w piasku śladem. Oto zadanie: zapamiętać smak chwili. Czekałem na nią pięć długich lat. Pięć lat walki, nadziei, tęsknoty. Powinienem być zadowolony. Powinienem skakać z radości. Powinienem sięcieszyć, że wracam do własnej epoki, w której nareszciebędęsięczuł jak u siebiew domu. Od pewnego czasu dążyłem do tego powrotu z uporem godnym lepszej sprawy; w końcu osiągnąłem cel. Ajednak nieczułem nic poza smutkiem... (Wracałem bez Nancy. Ona nawet fizyczniezostała tam. Jej ciało, pogrzebanew piwnicy pewnej mokotowskiej willi, leżało w niej już niemal siedemdziesiąt lat). ... i głębokim, naprawdęgłębokim niepokojem. Odkąd tylko wylądowaliśmy, miałem bowiem nieodpartewrażenie, żejesteśmy obserwowani. Wrażenie? Pewność. 36 25 września 2012, Warszawa Droga nieco siędłużyła. Bolały mnieskutekajdankami ręce, aleoprócz tego nieczułem jakiegoś szczególnego dyskomfortu. Tylnesiedzeniesamochodu było wygodne, wciśnięty obok czarno odziany funkcjonariusz nieuwierał za bardzo, kierowca opanował sztukępłynnej jazdy. Wielki jak Góra Pomocnik Tyszkiewicza siedział na przednim siedzeniu i natarczywiemi sięprzyglądał. Nieodwzajemniałem jego spojrzeń -miałem dość własnych kłopotów i szermierka na marszczenie brwi jakoś nieznajdowała sięna szczycielisty moich priorytetów tego pogodnego wrześniowego przedpołudnia. Nieprzejawiałem również skłonności do pogawędki; Krzeptowski dostosował siędo konwencji, co mogło świadczyć o swoistym wyczuciu stylu: patrzył, alenic niemówił. Ponieważ facet siedzący obok, a takżekierowca również nienależeli do specjalnierozmownych,

dojechaliśmy na miejscew całkowitym milczeniu. Gdyby ktoś mniespytał, czy podróż trwała dziesięć minut, czy dwiegodziny, nieumiałabym odpowiedzieć. Myślałem bowiem o tylu rzeczach, że ocknąłem siędopiero, gdy stanęliśmy. Samochód zatrzymał sięprzed niezbyt okazałym budynkiem z dwoma strażnikami przed drzwiami. Krzeptowski wysiadł, energicznym ruchem otworzył drzwi, szarpnął mnieza łokieć -odczułem to, choć niejestem przesadniewątły i delikatniezbudowany -po czym wysiadłem i ja. Poprowadzono mniew głąb budynku. Na korytarzach panował wzmożony ruch, co mnieniedziwiło. Najprawdopodobniej znajdowaliśmy sięw królestwieTyszkiewicza, czyli wydzialeantyterrorystycznym Centralnego Biura Śledczego (czy jak tam sięta biurokratyczna struktura nazywała, mogłem z nerwów niedokładniezapamiętać), więc napad 37 z bronią w ręku na centralnepolskielotnisko musiał stanowić wystarczający powód do wzmożonego ruchu, a takżemalującego sięna twarzach biegających funkcjonariuszy profesjonalnego zatroskania połączonego zżelazną wolą działania. Krzeptowski otworzył jednez drzwi, wepchnął mniedo środka, po czym drzwi z głośnym hukiem się zatrzasnęły, z Krzeptowskim po zewnętrznej stronie. Pokój miał niewielki metraż i był bardzo skromniewyposażony. Stół, dwa niezbyt wygodnekrzesła, stojący na stoleczuły mikrofon, w kąciekamera na statywie, koniec. Asceza wspomagająca skupienie. Nieznałem sięna tym, alemoim skromnym i niefachowym zdaniem to była całkiem słuszna koncepcja. Niedanemi było w pogłębiony sposób kontemplować architektonicznych niuansów wnętrza, gdyż zgrzytnął klucz w zamku, drzwi ponownieotworzyły sięi do środka wszedł Tyszkiewicz. Gestem poprosił mnie, bym usiadł -niewspomniał o kajdankach, alemożeprzyjdzieczas i na nie-a sam zajął miejscepo przeciwnej stroniestołu. Zapomniałem dodać, żenim znalazłem sięw tym pokoju, zostałem dokładnieobszukany. Pozbawiono mniewszystkich rzeczy osobistych, z portfelem i zegarkiem włącznie. Teraz kupka tych szpargałów leżała przed podinspektorem, a sam podinspektor uważniestudiował mój paszport. Robił to na tyledługo, żemiałem sposobność przyjrzeć mu sięnieco dokładniej. Trzydzieści paręlat. Przystojny, ciemny zarost, piwneoczy, niewysoki. Typ raczej wysportowanego, żylastego faceta o dużej wytrzymałości niż napakowanego mięśniaka. Ostrespojrzenie, myśląca twarz, terzeczy. Bardzo, wręcz przesadnie, starannieubrany w ciuchy, których ceny z pewnością wykraczały poza możliwości policyjnej pensji, co mogło być obserwacją znaczącą, alerówniedobrzeniemusiało świadczyć o niczym szczególnym. Sprawiał wrażeniebystrego faceta. Co gorsza, ten bystry, wymuskany goguś coś do mniemiał. 38 Przedmiot mej obserwacji westchnął, odłożył paszport i spojrzał na mnieuważnie. Już otwierałem usta, by rzucić jedną z tych ostrych odzywek, którez reguły puszczają w takich sytuacjach twardziele w amerykańskich filmach, kiedy facet pochylił sięnieznacznie, nacisnął przycisk na leżącym na stole