Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
1
SOWA, CÓRKA PIEKARZA
Staliśmy na środku korytarza, a ta dziewczyna płakała. Musiałem wyjąć chusteczkę i otrzeć
jej oczy; oczywiście starłem jej przy tym szminkę i wyglądała o wiele gorzej.
- Proszę nie płakać - powiedziałem. - To i tak nie pomoże. Jest pani przecież siostrą i
powinna pani o tym wiedzieć najlepiej. - Pan musi na siebie uważać - powiedziała.
- To także nie pomoże.
Korytarzem przeszło dwóch pielęgniarzy pchając wózek w kierunku sali operacyjnej, a ja
dojrzałem przerażoną twarz tego, którego miano operować. Patrzyłem przez chwilę na jego
bose stopy wystające spod prześcieradła; potem oni wszyscy zniknęli za zakrętem korytarza.
Nic obyło się bez tego, aby me zaczepili bosymi nogami pacjenta o mur; teraz wszyscy
mówili podniesionymi głosami, ale nie widziałem ich już.
- Powinno się ich usypiać w pokoju - powiedziałem. - To chyba wcale nie jest trudne.
Dlaczego tego nie robicie? Nie widziałby wtedy zakrwawionych chirurgów i tych wszystkich
instrumentów.
- Muszę już iść - powiedziała.
- Chciałbym panią zobaczyć kiedyś bez tego kitla - powiedziałem. - I z pluszowym
niedźwiedziem na ręku.
Nie uśmiechnęła się; płakała w dalszym ciągu; objąłem ją i pocałowałem w policzek.
- Będę panią pamiętać - powiedziałem. - Była pani dobra dla mnie. Ale teraz proszę
przestać płakać. Jeszcze się pani mnóstwo napłacze. A w ogóle wybrała pani zły zawód.
Proszę na siebie uważać.
- Dobrze. Będę uważać.
Wziąłem walizkę i wyszedłem. Wprost ze szpitala pojechałem do redakcji, w której
pracowałem. Walizkę zostawiłem w korytarzu; poszedłem do swego pokoju i napisałem
prośbę o zwolnienie z pracy. Potem przeszedłem do Sekretariatu naczelnego redaktora I
podałem moją prośbę sekretarce.
- Dasz to staremu po zebraniu - powiedziałem. - Co to jest?
- A co ty myślisz? Sprawozdanie superintcndenta szkółki niedzielnej
Nie odpowiedziała. Schowała moje podanie cło szuflady, a potem popatrzyła na mnie.
- l co ty im powiesz na zebraniu? - Zapytała. - -To zależy, o co będą mnie pytać.
- Będą się -pytać, dlaczego Barbara i Jan nie żyją.
- Nie żyją dlatego, ponieważ otworzyli gaz w pokoju, w którym spali, a okna uprzednio
wkleili papierem - powiedziałem. - Wobec tego będą cię pytać, dlaczego otworzyli gaz.
- Dziwne pytanie -- powiedziałem. - Przyjdź najlepiej na to zebranie. Nic będę o tym
musiał mówić dwa razy. Przeszedłem do drugiego pokoju, gdzie czekał już naczelny redaktor
i kierownicy poszczególnych sekcji. Kiedy wszedłem, nie powiedzieli nic; wziąłem krzesło i
usiadłem obok okna, które było uchylone. Przez chwilę nikt nic mówił nic; otworzyłem okno
nieco szerzej i poczułem się lepiej.
- Masz coś do powiedzenia, Grzegorzu? - zapytał naczelny redaktor.
- Nic - powiedziałem. - Myślałem, że to wy macie coś do powiedzenia jeśli zwołujecie
zebranie w mojej sprawie.
- Wiesz przecież, o co nam chodzi.
- Wiem. Usiłujecie zwalić na mnie winę za to, że tych dwoje popełniło samobójstwo. Nie
mam w tej sprawie nic do powiedzenia. To zresztą nie powinno leżeć w waszej kompetencji.
"To sprawa Gazowni Miejskiej. Jeśli zwrócą się do mnie, zapłacę rachunek za gaz, który oni
zużyli. Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską.
_ Proszę?
Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską - po
wiedziałem. - Poznaję po zapachu. Moja matka zawsze to gotowała...
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
2
- Ja chcę mówić o Janie i Barbarze - powiedział naczelny redaktor.
- Mnie to się także nie podoba - powiedziałem. - Zawsze byłem przeciwny samobójstwu w
literaturze. Owszem, w bardzo rzadkich wypadkach to jest prawdopodobne. Ale komu udają
się takie opowiadania? Nie ma potrzeby o tym mówić. - Podszedłem do okna i otworzyłem je
na oścież. - Nie ma nawet potrzeby rozwalania fasad tych domów - powiedziałem. - I tak
wiadomo, jak ci ludzie żyją. A jednak każdy z nich chce żyć i miewają na pewno jakieś
chwile radości. Mnie się to też nie podoba że Jan i Barbara ostudzili się razem. Powinni żyć
dalej i nienawidzić się. To by było o wiele lepsze z punktu widzenia opowiadania. Powinni i
żyć i pamiętać o tym, co zrobiła Barbara. Chryste, to byłoby bez porównania lepsze.
- Nie mówimy o opowiadaniu - powiedział naczelny redaktor. - Oczywiście to nasza
omyłka, iż zamieściliśmy to świństwo. Ale mówimy o fakcie. O tym, że Barbara i Jan nie
żyją, a ty jesteś przyczyną ich śmierci.
- Byłbym szczęśliwy, gdyby tak było - powiedziałem. - Nie należy mnie jednak przeceniać.
Nie żyją dlatego, że nie chcieli żyć z ludźmi takimi jak ty i ja. To wszystko.
- Nie. To nie jest wszystko.
- Nic ma mowy o tym, abyście mnie mogli posadzić do więzienia - powiedziałem. -
Owszem, napisałem to opowiadanie, które wy wydrukowaliście. Owszem, żyłem z Barbarą,
kiedy Jan był w szpitalu, ale Jan był w szpitalu dlatego, że posadzili go najpierw za zbrodnie,
których nic popełnił. Po czym Jan wrócił, ujrzał straszliwą prawdę i kres, prawda? Tak to się
zawsze mówi w takich wypadkach. Kres. Cisza. Ciemność. Tak można bez końca. Nie uda
wam się z tego zrobić sprawy karnej. I nie opłaca się wam. Jestem po dwóch zawałach serca i
wróciłem ze szpitala przed godziną. I raz jeszcze powtarzam: nic moja wina. Zawsze
uważałem, że samobójstwo w literaturze to rzecz ryzykowna. Jest o wiele silniej, jeśli
człowieka zostawia się samego i wplątanego we własne nieszczęście. Zawsze tak radziłem
wszystkim młodym pisarzom.
- A co powiesz o tych listach, które dyktowałeś Barbarze?
powiedział naczelny redaktor. - O tych listach, które pisała do męża pod twoje dyktando?
- Barbara była idiotką. Nie potrafiła sklecić ani jednego listu sama. Dyktowałem jej, to
prawda. No i co z tego? Czyż to jest powód do samobójstwa? To przecież rasowa komedia:
mąż zdychający w szpitalu, ja leżę z nią w łóżku i dyktuję jej list do jej męża, w którym ona
mu opisuje i przypomina to, co czuła w chwili, kiedy on ją rżnął po raz pierwszy.
- Tu są kobiety na sali - powiedział ktoś. Przyjrzałem mu się; był to chudy i niemłody już
człowiek prowadzący u nas dział satyry,
- Świetnie, że się pan odezwał - powiedziałem. - Pan jest przecież kierownikiem działu
satyry. Pan musi przyznać, że ta sytuacja jest równie zabawna jak i obrzydliwa. To jest
sytuacja z farsy. Często myślę nad tym, że tragedię podejrzanie łatwo zamienić można w
farsę. Nie mówię w tym wypadku o dramacie. Użyłem specjalnie słowa „tragedia".
- To ohydne, co zrobiłeś - powiedziała jakaś kobieta.
- Ja wiem - powiedziałem. - Ale ja jestem przecież jednym z was. - Podszedłem do drzwi;
tam zatrzymałem się jeszcze i powiedziałem do naczelnego redaktora: - Złożyłem podanie o
zwolnienie. Jest u twojej sekretarki.
- To nie będzie potrzebne - powiedział. - Jesteś zwolniony karnie z trzydziestego drugiego
paragrafu.
- I cóż to jest trzydziesty drugi paragraf? - W twoim wypadku: brak moralności.
- I wy do mnie mówicie o moralności? - powiedziałem. Szkoda, że nie znacie słów
pewnego starego Amerykanina, który powiedział, że osiągnięcie można mierzyć tylko
rozmiarem klęski, jaką poniósł człowiek w stosunku do zamierzenia. Jeśli więc wierzyć jego
słowom, nie poniesiecie nigdy żadnej klęski. Obiecywaliście ludziom wolność, braterstwo,
chleb i wszystko, co było możliwe do obiecania. Lecz kto obiecuje wszystko, nie dotrzymuje
niczego. Tak więc jesteście w porządku. Dopóki nie mówicie o moralności.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
3
- Czy to, co powiedziałeś, ma być rozumiane jako krytyka naszej linii partyjnej? - zapytał
naczelny redaktor.
- A nawet gdyby tak było - powiedziałem. - Czy opłaca ci się donieść na kogoś, kto jest
już po dwóch zawałach serca?
- Jesteś zwolniony karnie. Złożymy również wniosek o odebranie ci legitymacji
dziennikarskiej. Niech ci nie przyjdzie ochota przyjść tu kiedykolwiek.
Wyszedłem; wziąłem swoją stojącą w korytarzu walizkę i po szedłem schodami w dół. I
tak skończyła się moja praca w redakcji pisma, którego nigdy nie czytałem.
Razem z pracą straciłem mieszkanie. Postanowiłem wyjechać do Wrocławia, gdzie
miałem nie cierpiącą mnie ciotkę; liczyłem więc na to, iż odstąpi mi pokój, potrzebny do mej
pracy, gdyż postanowiłem napisać książkę. Obszedłem więc wszystkich znajomych i ile
tylko się dało, pożyczyłem pieniędzy; po czym spakowałem walizkę i wyruszyłem na
dworzec. Pociąg do Wrocławia odchodził o godzinie dziesiątej wieczór; aby znaleźć miejsce
siedzące, przyszedłem o trzy kwadranse wcześniej i zająłem pusty przedział. Usiadłem przy
oknie i zacząłem czytać Przegląd Sportowy. Po pięciu minutach wszedł do przedziału jakiś
mężczyzna.
- Czy to miejsce jest wolne? - zapytał. - Cały przedział jest wolny.
- A miejsce przy oknie?
- Nie. Trzymam tam moje nogi.
Patrzył chwilę na mnie, po czym kopnięciem zrzucił moje nogi z ławki i usiadł.
- Dobry wieczór panu - powiedział.
- Dobry wieczór - powiedziałem i przyjrzawszy mu się dobrze, pomyślałem, iż nie czuję do
niego sympatii; miał obrzękłą twarz o niezdrowej cerze, rzadkie włosy i ani jednego zęba.
Wyglądał na pijaka, a ja nie lubiłem towarzystwa pijaków.
- Jedzie pan do Wrocławia? - zapytał. - Tak.
- Żeby tak znaleźć konduktora i dać mu ze sto złotych, toby mógł zamknąć przedział i
można by trochę wyciągnąć się i pospać. Potem napcha się tu ludzi i nie zmrużymy oka.
- Pan cła pięćdziesiąt i ja pięćdziesiąt. - Dobrze.
Wyszedłem na korytarz i odnalazłszy konduktora, w słowach pełnych szlachetnej prostoty
zaproponowałem mu łapówkę. Konduktor milczał długo: nie wyglądał co prawda na pijaka.
ale za to ledwo trzymał się na nogach i proces myślenia wydawał się na razie rzeczą dla
niego nieosiągalną. Wreszcie wyciągnął rękę i powiedział:
- Ze mną do zgody jak do wody.
Zamknął przedział, nalepił na szybie kartkę: zarezerwowane dla wojska. Po czym odszedł
powiedziawszy, iż musi zgasić światło, więc nie mogłem czytać. Włożyłem gazetę do
walizki i wyciągnąłem się na ławce, a mój towarzysz uczynił to samo.
- Był pan w Warszawie w czasie mistrzostw bokserskich Europy? - zapytał.
- Byłem.
- I jak tam poszło?
- Zdobyliśmy siedem medali.
- Ale jak chłopcy naprawdę się bili? - :Nie czytał pan o tym w gazetach? - Nie czytałem
gazet przez siedem lat.
- Bili się dobrze, :tle ja nie lubię polskiej szkoły boksu. Może to i dobre, ale nic jeden raz.
Myślę, że z czasem nasi, boks zamieni się w balet. .A bokser... should be a fightcr.
Przez chwilę nie mówiliśmy do siebie; na korytarzu zaczęło się już piekło i pomyślałem,
że tak czy inaczej czeka mnie bezsenna noc i niepotrzebnie daliśmy konduktorowi pieniądze.
- Zna pan angielski? - zapytał mój towarzysz. - Mogę czytać, a o to mi właśnie chodziło.
- Gdzie się pan nauczył?
- Nie pamiętam. Gdzieś, po pijanemu. Może zresztą jakoś inaczej. To bez znaczenia.
- I ja także znam angielski.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
4
- Miał pan angielską guwernantkę? - Byłem w czasie wojny w Anglii. - lotnik?
- Tak.
- To dlaczego nie czytał pan polskich gazet - powiedziałem. - W raca pan teraz z Anglii?
- Wróciłem już dawno.
- Dlaczego nie czyta pan gazet? Ja także rzadko czytam gazety, ale sport to co innego. Nie
czytał pan nawet Przcglądu Sportowego?
- Nie.
- Przegląd Sportowy jest całkiem dobrym pismem. Oni wpadli teraz w euforię po tym, jak
złapaliśmy tych siedem medali, ale za jakiś czas znów zaczną pisać normalnie. Mają dobrych
reporterów.
Nic nie powiedział. Leżałem na twardej ławce i myślałem o tych mistrzostwach.
Wolałbym, abyśmy zamiast siedmiu medali złapali tylko cztery, ale żeby nasi chłopcy byli
bardziej agresywni i żeby przestali poruszać się tak pięknie.
- Czy ma pan zapałki? - Mam - powiedziałem. - Może pan zapalić jedną?
Zapaliłem zapałkę i wyciągnąłem ku niemu myśląc, iż chce zapalić papierosa, i położyłem
paczkę zapałek na stoliku między nami. Ale on nie zapalił papierosa; podniósł się na ławce i
popatrzył na mnie, a potem zapałka zgasła, a on położył się z powrotem.
- Nie ma pan papierosów? - zapytałem. - Nie palę - powiedział.
- Po co pan mi kazał zapalić zapałkę?
- Chciałem się przyjrzeć panu lepiej. Pan mi przypomina kogoś. Kolegę z pułku. Kredy tu
wszedłem i popatrzyłem na pana, pomyślałem, że to złudzenie. Potem konduktor wyłączył
światło, a ja cały czas myślę: a gdyby, tak jeszcze raz spojrzeć na Jego twarz? Tamten
człowiek już me żyje. I to zawsze dziwi, jak ktoś umiera, a potem spotyka się kogoś
podobnego. To głupie. Przepraszam pana.
- Nie przejmowałbym się tym na pańskim miejscu. Zawsze jestem do kogoś podobny.
Albo do kogoś, kto umarł, albo do kogoś, kto pożyczył pieniądze i zapomniał oddać. Czasem
do narzeczonego, który zmyl się w dzień ślubu od ołtarza i oczywiście z inną kobietą.
Przyzwyczaiłem się.
- Może pan zapalić jeszcze jedną?
- Nie. Przyjemne to w końcu nie jest.
- Może napijemy się wódki? Mam ze sobą butelkę.
- Właśnie przysiągłem sobie, że nie będę już pić alkoholu powiedziałem. - Postanowiłem
odrodzić się moralnie.
- Rozumiem. Kiedy składał pan śluby? - Dwa dni temu.
- No, to już fan może. - I ja tak myślę.
Podał mi butelkę i pociągnąłem łyk; wódka była nieco ciepła, ale dałem temu radę.
Wreszcie skończyłem i podałem mu butelkę, a on pił przez chwilę i słyszałem pracę jego
krtani.
- Siedem lat me piłem - powiedział.
- I co jeszcze? Pewnie przez siedem lat unikał pan kobiet? - To nie było trudne.
- Pan nie czytał gazet przez siedem lat, pan nie pił przez siedem lat, pan gardził kobietami -
więc gdzie pan był? Zabłądził pan w czasie górskiej wycieczki?
- Byłem skazany na śmierć i czekałem na wykonanie wyroku - powiedział. - Tydzień temu
mnie zwolnili. Ot tak, bez słowa. Powiedzieli, że stała się pomyłka. Powiedzieli, że nasza
młoda ludowa sprawiedliwość popełniła omyłkę i zapytali, czy mogę im to wybaczyć w imię
lepszego jutra?
- A co pan powiedział?
- A co pan by powiedział?
- Powiedziałbym, że oczywiście. I że w ogóle było mi bardzo przyjemnie.
- Tak zrobiłem.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
5
- Teraz wielu zwalniają. Ciągle się to słyszy.
- Ale wielu ludzi już nie wróci - powiedział. - Jeśli się tyle lat czekało na śmierć, to gdzie
można potem wrócić? Ja czekałem przez siedem lat. Kiedy ktoś szedł korytarzem, myślałem,
że idą właśnie po mnie. Nie wyprowadzali nas na spacery i nie można buło nawet pukać w
ścianę, bo skazanych na śmierć rozsadzają tak, aby nie mogli się między sobą
porozumiewać. Gazet też nie dawali, chociaż często prosiłem. Nie mogłem wiedzieć, jak
nasi wypadli w boksie.
- Bili się dobrze. Ale mnie się zdaje, że polski boks stał się zbyt defensywny. To jest może
i mądre, ale ja wolę prawdziwy boks, gdzie chodzi o knock-out.
- A jak u nas w ciężkich wagach?
- To nasze nieszczęście. Nigdy nie mieliśmy dobrych ciężkich. - Jakie najlepsze?
- Lekka i średnia.
- Widział pan wszystkie walki?
- Nie widziałem tylko ćwierćfinałów. Finały wypadły dobrze. Rosjanie nie dali rady. Mieli
jednego dobrego boksera. W średniej też był jeden dobry, ale w finałach przegrał.
- Na punkty?
- Tak. W finałach nie było ani jednego KO. W ogóle za dużo tańczyli.
Konduktor wszedł nagle do przedziału.
- Proszę panów, tu jest jedna kobieta w ciąży. Już od dwóch godzin stoi na korytarzu i nikt
nie chce ustąpić jej miejsca. W siódmym miesiącu. Ja myślałem...
- Źle pan myślał - powiedział mój towarzysz. - Pan dostał forsę, a my chcemy zostać sami.
Zamknij pan drzwi z tamtej strony.
Konduktor wyszedł; słyszałem, jak tłumaczył ludziom stojącym w korytarzu, iż przedział
zarezerwowany jest dla wojska i nic na to poradzić nie można. Słyszałem także słaby i
zrozpaczony głos kobiety i myślałem o tym, czy miałem rację mówiąc, iż polska szkoła
boksu jest zbyt defensywna. Może byłem zbyt surowy, lecz lubiłem bokserów o silnym
ciosie i idących naprzód, a ci, których widziałem w czasie mistrzostw, zbyt przypominali mi
znajomych pederastów z baletu.
Mój towarzysz powiedział coś do mnie, lecz nie zrozumiałem go, a w ogóle ciężko było
mi zrozumieć, o czym mówi.
- Przepraszam - powiedziałem. - Nie zrozumiałem pana. - To przez zęby.
- Co przez zęby?
- Nie mam zębów, dlatego tak niewyraźnie mówię - powiedział. Milczał chwilę, po czym
rzekł: - Pan ma rację. W ciężkich wagach nie mieliśmy nigdy nic do powiedzenia. A zęby
wybili mi w śledztwie.
- Bardzo bili?
- Z początku. Potem, jak się już przyznałem, dali spokój. - Do czego się pan przyznał?
- Do wszystkiego, czego chcieli. I tak wiedziałem, że mnie zgaszą. A tak przynajmniej
przestali bić. Chce pan jeszcze łyk? - Proszę.
Znów pociągnąłem łyk wódki ciepłej i słodkiej, i w ciemności podałem mu butelkę, a
byliśmy chyba .już w połowie drogi do Wrocławia. Słyszałem ludzi stłoczonych w
korytarzu; wszyscy przeklinali brak miejsca, a ktoś, pewnie pijany, śpiewał, i głos jego
silnie brzmiał i pewnie; on jeden nie przejmował się tłokiem i znał tyle piosenek. A teraz
śpiewał o lotnikach, którzy w deszczowy dzień, nie mając nic do roboty, siedzą za stołem i
piją.
- Trudno powiedzieć co robić w taki wieczór - powiedział mój towarzysz. - Ale jeśli oni
muszą jutro rano startować? Chryste Panie.
- Nie w tym rzecz. Piosenka jest dobra.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
6
- Rosjanie mają dużo dobrych piosenek. Pamięta pan tę piosenkę o facecie, który zaprosił
dziewczynę na wino i cały czas prosi ją, aby wybaczyła, iż wino jest kiepskie, ale nie ma
pieniędzy na lepsze?
- Nie ma człowieka, który by nie rozumiał lepiej ode mnie powiedziałem. - Na tym całym
pierdolonym świecie.
- I ja go też rozumiem.
- Nie tak dobrze jak ja. Pan przecież nie pił przez siedem lat. - Racja. Były jakieś dobre
filmy ostatnio?
- Rzadko chodzę do kina. Dobrych filmów chyba nie było. - Nie mogę przypomnieć sobie,
jaki film widziałem ostatnio - powiedział. - To było chyba osiem lat temu. To taki film o
Irlandczyku, który walczył przeciw Anglikom. Ale jak się ten człowiek nazywał?
- Marszałek Żukow?
- Ja myślałem, iż to Rosjanin.
- On też tak myśli. Ale pewnego dnia linia partii się zmieni i może się okazać, iż urodził
się w Dublinie i tam, już w latach młodzieńczych, wstąpił do kompartii.
- Przypomniałem sobie. Johnny McQuinn. Widział pan? - Nie pamiętam.
- Z czego pan żyje?
- Pracowałem w redakcji. Wywalili mnie. - Przykro mi.
- Nie powinno panu być przykro. Zawsze mnie wywalają. - I co teraz będzie?
- Wystarczy mi pieniędzy na trzy miesiące. Nie wiem, co będzie później.
- Mam we Wrocławiu kolegę z pułku. On prowadzi teraz, zdaje się, prywatny garaż czy też
mały warsztat. Gdyby panu było ciężko, proszę iść do niego. Pomoże, jeśli tylko będzie
mógł. - Jak on się nazywa?
- Samsonow. Kapitan. Rosyjskie nazwisko, on pochodzi gdzieś z tamtych stron. Odważny
człowiek. Nie wiem, gdzie mieszka, ale proszę się zapytać byle jakiego taksówkarza.
- 1 mam powiedzieć, że od kogo przychodzę? - Ode mnie, rzecz jasna.
- Ale ja, rzecz jasna, nie znam pańskiego nazwiska. Nie przedstawiliśmy się sobie
wzajemnie.
- I nie trzeba. Proszę powiedzieć, iż przychodzi pan z polecenia tego kolegi z eskadry,
który miał siedem strąceń. On już będzie wiedzieć.
- Zestrzelił pan siedmiu?
- Może nawet dziewięciu, ale dwóch mi nie zaliczyli, bo kamera nie była w porządku. Ale
myślę, że tamte dwa też były moje. W czasie bitwy o Anglię.
- A w trzydziestym dziewiątym? - Jednego. Potem ja dostałem.
- Kto był najlepszym myśliwcem drugiej światówki?
- Tego nie dowiemy się nigdy. Niemcy fałszowali dane i Rosjanie też. A o naszych po
wojnie nie wolno było mówić, bo walczyli w Anglii. Myślę, że Niemcy mieli dobrych. Jak
się nazywał ich najlepszy?
- Marseilłe.
- Nie. Był jeszcze lepszy. - Pułkownik Galant?
- Właśnie.
- Kto go zestrzelił? - Nie wiem.
- A kto zestrzelił Marseille?
- Nikt go nie zestrzelił. Miał defekt silnika. Zresztą tego też nie można wiedzieć na pewno.
Może Niemcom chodziło o to, aby stworzyć legendę, że Marseiłle zginął niepokonany.
Podobno nawet Kanadyjczycy zrzucili wieńce na wrak jego samolotu. Z tego jednak, co
słyszałem, zatarł mu się silnik.
- Dlaczego nie skakał?
- Leciał za nisko i nie mógł już poderwać nosa. Był po prostu zbyt dobrym lotnikiem, aby
wierzyć, że uda mu się skok. Czasami nie warto być dobrym.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
7
Pomyślałem sobie, iż teraz powie mi, że wtedy, kiedy jest się dobrym, to ciężej umierać i
dowiem się czegoś, o czym nie pomyślałem nigdy wcześniej, ale nie powiedział niczego. Nie
widziałem jego twarzy i nie mogłem przypomnieć sobie, jak wygląda, a wiedziałem tylko, iż
wygląda jak oni wszyscy; ci, których zapomnieli zabić i którzy wracali teraz do domów.
Spotykałem już wielu takich jak on; o obrzękłych twarzach, rzadkich włosach i bezzębnych
. Wyglądali niby stare i chore małpy.
- Przeżył pan - powiedziałem. - To najważniejsze. - Co.•
- Życie. Tak mówią. Ja nie wiem. Ale przecież nawet mądrzy tak mówią.
- A pan tak nie myśli?
- Nie - powiedziałem. - Ale ja jestem tchórzem. Gdyby było inaczej...
- Nie wygłupiaj się pan.
- Raz miałem już nabity rewolwer w ręku. Wtedy zrozumiałem, że to nie dla mnie. Nie
dałem rady. I nigdy me dam.
- :Nie przejmuj się pan - powiedział. - Ja też boję się śmierci. Wiem tylko jedną rzecz o
ludziach: nie warto bać się tych, którzy nie boją się śmierci.
- Pan to przeczytał w kalendarzu?
- Nie pamiętam. Nie czytałem przecież przez tyle lat.
- Nie boję się śmierci - powiedziałem. - Boję się tylko umrzeć. To są dwie różne rzeczy i
tego nie wolno mieszać.
- Pan mi to właśnie wyjaśnił. Pan lubi mówić o sobie. - Pan też.
- Nie. Ja tylko dlatego z panem mówię, że przez siedem lat, pan rozumie. Zresztą możemy
nie mówić. Mnie wszystko jedno. - Jeśli o norie chodzi, będzie to strata najmniej bolesna ze
wszystkich - powiedziałem. - Spróbuj pan spać.
Odwróciłem się i próbowałem zasnąć, ale nie udało mi się; ci na korytarzu krzyczeli zbyt
głośno. I myślałem o tym, jak zeszłej wiosny szedłem przez sad pełen białych drzew jabłoni
i czereśni, a Barbara szła za mną i mówiła przez cały czas o tym, iż zmarnowałem
jej życie, a jej chory mąż czekał na nią w szpitalu, a ja idąc pod białymi drzewami o nim
myślałem, a to było w takim małym mieście leżącym nad Wisłą, gdzie rankiem wychodziłem
na targ, aby kupować' od chłopów, którzy towary swoje wieźli przez noc i których oczy
czerwone były z braku snu; i pamiętam zapach rozkwitających
drzew, mokrej sierści i alkoholu, a teraz wiedziałem, że nie zobaczy nigdy tego miasta,
grubych korci i białych drzew,; ale mogłem jeszcze o tym myśleć. Mogłem tylko tyle; i
mogłem jeszcze myśleć o tym, że niczego mi nie żal. Szkoda mi było lata, które zwarzą
wkrótce chłody, i szkoda mi było tych białych drzew, ale to już naprawdę wszystko.
- Śpi pan?
- Nie mogę usnąć - powiedziałem. - Niepotrzebnie posmarowaliśmy konduktora.
- Opowiadano mi jedną historię - powiedział. - Teraz, jak wyszedłem z więzienia. O
jednym więźniu, który był skazany na śmierć za zbrodnie polityczne. Był skazany niewinnie.
Tego więźnia wziął do siebie oficer specjalny...
- Kto to jest?
- W więzieniu więźniami rządzi tak zwany oficer specjalny z policji politycznej. On jest
prawdziwym panem więzienia. Oficer specjalny może więźnia przedstawić do amnestii, ale
może także postarać się, aby przedłużyli mu wyrok. Więc ten oficer specjalny wezwał do
siebie skazanego na śmierć więźnia, który czuł się niewinnym, i powiedział mu: „Dzisiaj
zostanie wykonana egzekucja na szpiegu. W naszej ludowej sprawiedliwości nie powinno
być kaca, ponieważ zlikwidowanie wroga ludu jest obowiązkiem każdego. Jeśli zgodzicie się
wykonać egzekucję, to będzie dla mnie jasne, że zrozumieliście błędy, które popełniliście w
przeszłości, i przedstawię was do amnestii. Może zamienią wam karę śmierci na dożywocie,
może tylko na piętnaście łat; potem będzie następna amnestia i być może pożyjecie jeszcze
trochę na wolności. - I co zrobił ten więzień?
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
8
- Powiem panu. Ale proszę pamiętać, w jakiej on był sytuacji. Był człowiekiem zupełnie
niewinnym i słusznie miał prawo uważać się za niewinnego. Prezydent odrzucił prośbę
tamtego więźnia o łaskę, tak, że wyrok był już zatwierdzony i musiał być wykonany. Jeśli
więc nie on, to zrobi to kto inny. Może ktoś, kto istotnie jest czegoś winien, i ocali w ten
sposób swoje życie, będąc winnym.
- Zimne równanie - powiedziałem. - Zabijać, aby żyć? I tym chce mnie pan zabawiać w
czasie bezsennej nocy? Mnóstwo takich anegdot już- słyszałem.
- Był przecież człowiekiem niewinnym. A tamtego już nic nie mogło ocalić, gdyż
prezydent odrzucił, jego prośbę o łaskę. Był już tak czy owak martwy. A ten drugi więzień
mógł uratować swoje życie. Raz jeszcze powtarzam, że był zupełnie niewinny.
- A ja raz jeszcze powtarzam, że mnóstwo tego rodzaju anegdot
w życiu słyszałem - rzekłem. - Nie od rzeczy będzie dodać, Kanał Białomorski zbudowany
został przez opowiadaczy takich właśnie anegdot.
- Pan pił moją wódkę.
- Dobrze. Więc co zrobił ten niewinny z tamtym winnym? Moja chora małpa zamilkła
nagle. Zamilkł był, gdyż musiał; nawet w ciągu tych siedmiu lat spędzonych w więzieniu nie
zapomniał, że ludzie występujący w filmach milkną, kiedy zadaje im
decydujące pytanie, i wpatrują się ponuro w złotą szczękę reżysera. Myślałem, że moja chora
małpa była teraz gościem, który nazywał się Humphrey Bogart; tak myślałem, ponieważ i ja
sam często bywałem Bogartem. Bogie zawsze milczał, trzymając owłosioną łapę na szklance
pełnej whisky, a uśmiechał się tylko wtedy, kiedy widział wycelowany w siebie rewolwer.
- Strzelaj - powiedziałem. - Oddasz mi tylko przysługę. - Proszę?
- Bogie tak zawsze mówił - powiedziałem. - I wtedy podnosił szklankę do ust, a nigger
siedzący przy fortepianie mówił: Dosyć pan już pił tej nocy, szefie." Chodzi tylko o to, aby
życie toczyło się jakoś naprzód przy pozorach dramatyzmu. I tylko to.
Podszedłem do okna, za którym podnosił się już dzień, i patrzyłem na samotną gwiazdę
jutrzenki, a potem przejechaliśmy przez jakąś osadę fabryczną i w niektórych oknach paliły
się już światła, a ja pomyślałem o tych wszystkich ludziach, którzy wstali teraz i których
oddechy gorzkie są od tytoniu, i widziałem także stado porannych ptaków ciężkich i
czarnych, i teraz dopiero poczułem zmęczenie.
- I co zrobił ten pański towarzysz cierpienia? - zapytałem. - On zrobił tylko to, co pan by
zrobił w jego sytuacji, przyjacielu.
- Chciałbym się napić wody - powiedziałem. - Ale jak wyjdę na korytarz, to tamci mnie
skończą. Historia jest niezła.
- O ile jest prawdziwa.
- Wszystko jest prawdziwe, jeśli człowiek się boi. Przyszedł dalszy ciąg do głowy. On
zabija i po jakimś czasie wychodzi na wolność. I dopiero wtedy przychodzi mu do głowy
pytanie: a co, jeśli ten, którego zabiłem, był tak samo niewinny jak ja?
- Dlaczego nie pomyślał o tym wtedy, kiedy tamten oficer dawał mu do ręki pistolet z
jedną kulą?
- Powiedziałem panu: wszystko wydaje się prawdziwe, kiedy człowiek się boi. A więc i
wina tamtego wydała mu się prawdziwa. Ale nie mówmy o tym teraz. On wychodzi na
wolność i zaczyna się bawić w detektywa. Odszukuje ludzi, których znał tamten człowiek,
rozmawia z nimi, śledzi jego życie i dochodzi do wniosku, że tamten, którego zabił, był tak
samo niewinny jak i on. Bo wtedy przestał się bać i odzyskał wiarę w kłamstwo, co stanowi
niestety przywilej ludzi wolnych.
- I jaki jest jego koniec?
- W imię kompozycji powinien popełnić samobójstwo. - A nie ma innego punktu
widzenia?
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
9
- Jest ich bez liku. Może także powiedzieć sobie: nie wiedziałem, nie miałem innego
wyjścia, teraz ożenię się, będę robić dzieci i uprawiać ogródek. Ale mówiliśmy o literaturze.
- Pańskie rozumowanie jest kiepskie. Zapomniał pan o rzeczy najprostszej. Człowiek,
który wyszedł z więzienia, nie przestaje się bać.
- Mam nadzieję - powiedziałem. - Ale nie mieliśmy innego tematu do rozmowy. W ogóle
nie bardzo jest o czym mówić. Niech pan spojrzy na to z tej strony.
Pociąg wjechał na wrocławski Dworzec Główny. Wzięliśmy swoje walizki; kiedy ludzie
opuścili już korytarz, konduktor oswobodził nas i wyszliśmy na peron. Po drodze
zobaczyłem odbicie swojej twarzy w lustrze; nie ogolony, szary, wyglądałem jak podlec.
- No - powiedziała małpa. - Proszę pamiętać: w razie czego do kapitana Samsonowa. To
dobry człowiek, tylko wariat. Przepraszam, że nie przedstawiłem się panu, ale przy wyjściu z
więzienia podpisałem zobowiązanie, że nie będę mówić o niczym, co było w więzieniu. Nie
znam pana i nie mogłem wiedzieć, czy mnie pan nie zadenuncjuje.
- Bardzo słusznie z pańskiej strony - powiedziałem. Trzymaj się pan tego w dalszym ciągu,
jeśli nie chce pan mieć następnego, tak przecież przykrego okresu abstynencji. A kiedy się
pan powiesi?
Nie odpowiedział. Patrzyłem na niego i już wiedział, iż go nie zapamiętam; zbyt wielu ich
widziałem, aby ich pamiętać. Było mi
przykro, ale nic na to poradzić nie mogłem. On wreszcie ocknął się i spojrzał na mnie.
- Dlaczego pan myśli, że ja się powieszę? - Pan przecież zabił tego zasrańca.
- Pochodzę jeszcze trochę i porozmawiam z ludźmi, którzy go znali - rzekł. - Zabawię się
w detektywa, jak pan to powiedział. Poczekam jeszcze. Nauczyłem się czekać.
- I miał pan dobrych nauczycieli.
- Ten pogląd przynosi panu zaszczyt. I proszę pamiętać Samsonow, wariat.
Wziął walizkę i odszedł; nie wiem nawet, czy się odwrócił, tak jak ci wszyscy odchodzący
na zawsze w filmach. Tylko Humphrey Bogart zawsze przychodził znikąd i wnikąd
odchodził. Nie miał on jednak ciotki z dużym mieszkaniem i obdarzonej temperamentem
neapolitanki; Bóg i Natura ustrzegły go od tego, o ile mnie dobrze poinformowano.
Odnalazłem dom mojej czcigodnej ciotki i zadzwoniłem. Po chwili otworzyła drzwi; w
rozchełstanym szlafroku i o oczach zapadniętych po bezsennej nocy wyglądała wspaniale.
- Jesteś, łajdaku - powiedziała. - Dobrali się wuj z siostrzeńcem jak dwa diabły w pustym
młynie. Gdzie Józef?
- Właśnie przyjechałem z Warszawy - powiedziałem. Czterysta kilometrów.
- Wuj poszedł po pieniądze.
- Znam wuja już tyle czasu i nie pamiętam, aby kiedykolwiek miał pieniądze.
Złapała mnie za włosy.
- Sprzedaliśmy pianino i wuj poszedł po pieniądze. Nie ma go już dwa dni. Mów, gdzie on
jest.
Oswobodziłem się; położyłem rękę na sercu, a lewą nogę wysunąłem
naprzód i wiedziałem, iż wszystko jest już przegrane. Miałem
złe entree, lecz wspaniale postanowiłem zejść ze sceny.
- Jeśli suma jest znaczna, należy się liczyć z tym, że wuj chwilowo
zapomniał swego adresu - powiedziałem tak głośno, aby wszyscy mogli usłyszeć mnie
sąsiedzi. - Jest to chwilowa amnezja
spowodowana destrukcyjnym wpływem alkoholu. Tak to wygląda, jeśli się rzecz naświetli z
naukowego punktu widzenia. Można
to również nazwać przejściową psychodegradacją alkoholową. Mówiąc jednak po ludzku,
wuj na pewno znajduje się w świetnym
humorze i hula. Potem wróci, aby zacząć nowe życie, kiedy skończą się już dni róż i wina.
- Wuj wróci wtedy, jak przepije ostatni grosz. - Ciocia to świetnie ujęła.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
10
Sąsiedzi powystawiali już głowy; postąpiłem jeszcze o krok naprzód i postanowiłem
przemówić teraz żelaznym głosem, przypomniawszy sobie, iż najbliższym sąsiadem ciotki
jest pewien paralitvk przykuty od piętnastu lat do fotela i władający jedną tylko ręką. Nie
wiedziałem, czy rodzina dotaszczyła go do okna, ale nie chciałem, aby uronił choć słowo.
Znów złapała mnie za włosy, lecz odczepiłem się. Tym razem chwyciłem ją zbyt mono za
przegub i zasyczała z bólu.
- Po co tu przyjechałeś?
- Chciałem, aby ciocia odstąpiła mi pokój.
- Mam cię wpuścić do mojego domu? Żebyście wszystko przepili z Józefem? Nie dość
mam tego jednego nędznika, który zmarnował mi życie? Jeszcze kiedy byłam dziewczyną,
ostrzegano mnie przed nim...
- To ciocia pamięta jeszcze te czasy? - zawyłem wprost ze zdziwieniem i słyszałem już
teraz tak miły sercu memu rechot paralityka. .
Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Skłoniłem się sąsiadom; paralityk machnął ręką;
odszedłem. Po kilku moich krokach zawróciłem jednak i zadzwoniłem. Znów ukazała się w
drzwiach jak widmo boleści i zwątpienia.
- Chciałem tylko powiedzieć, że jak ciocię diabli porwą do piekła po śmierci, proszę nie
powoływać się na znajomość ze mną. J'ai di. Adieu.
Ruszyłem przed siebie i tuż obok przystanku tramwajowego zobaczyłem restaurację;
wszedłem. Podszedł do mnie kelner o wyglądzie aktora grającego szlachetnego ojca.
- Wieprzowa z groszkiem i piwo - powiedziałem. - A wódeczka?
- Wódeczki nie będzie.
- Nie będzie? - powiedział z rozdzierającym jękiem. - Nie? - Nie.
- Jeden zasrany gość na sali i już jestem stratny z samego rana - powiedział szlachetny
ojciec i odszedł a ja myślałem o Wuju Józefie i o tym, jak po wojnie roku tysiąc dziewięćset
trzydziestego dziewiątego siedzieliśmy wszyscy w jednym pokoju; babka, ciotka z dwiema
córkami; moja matka i ja; oraz ordynans Wuja, który opowiadał właśnie po raz setny
szczegóły bohaterskiej śmierci Wuja. Wuj Józef, na czele batalionu, krzycząc: „Dziękujemy
Panu, iż mamy tylko jedno życie do stracenia" ruszył do ataku, a wtedy wraża kula przeszyła
serce jego. Wuj Józef, nim skonał, ucałował był raz jeszcze ziemię ojczystą i odszedł drogą
wszystkich ludzi. Ordynans opowiadał; ciotka płakała rozdzierająco; dwie córki Wuja także;
babka od czasu do czasu przytykała batystową chusteczkę do suchych oczu, gdyż wszystkie
łzy wypłakała była już uprzednio; matka moja zamarła na sposób, o jakim zapewne myślała,
iż przystoi posągowi boleści; światła elektrycznego wtedy nie mieliśmy i płomienie świec
rzucały upiorne cienie na ściany. Ordynans dyskretnie skręcał sobie papierosa z zapasów
pozostałych po Wuju Józefie i ciągnął dalej swą smutną opowieść. Fotel, na którym Wuj
Józef drzemał zazwyczaj po obiedzie, obciągnięto czarnym kirem; tak samo portret Wuja,
przed którym paliły się świece,'.
Ordynans zapalił papierosa, a ja wtedy powiedziałem do córki Wuja Józefa:
- Ten fotel, który teraz obciągnęliście kirem, jest ten sam, na którym Wuj Józef zazwyczaj
pierdolił pokojówkę po obiedzie, prawda?
- Tak - powiedziała.
- I ten sam, na którym zazwyczaj pierdolił krawcową mamusi, prawda?
- Tak.
Babka przerwała mi wspaniałym gestem.
- Majestat śmierci, Grzegorzu, jest czymś, czego jako niewinne dziecko nie rozumiesz, ale
zaufaj naszej boleści - rzekła.
- Tak, babciu - powiedziałem.
- Czy kapitan mówił coś o Bogu? - zapytała babka ordynansa. Wskazał ręką na niebo.
- Dobrze - powiedziała babka. - Niech Bronisław opowiada dalej.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
11
Opowieść potoczyła się wartko, a nagle drzwi otworzono z hukiem, a w drzwiach ukazał się
Wuj Józef. Ubrany był w melonik i w nowe futro z bobrowym kołnierzem. Wuj Józef wyraźnie
przytył był od czasu swej śmierci i od razu zauważyliśmy, że jest wstawiony; lecz tylko w
granicach ogólnie przyjętej przyzwoitości.
Zza ramienia Wuja Józefa ukazała się twarz młodej i ładnej kobiety; Wuj wyciągnął ją na
środek pokoju i zawołał piorunowym głosem:
- Na kolana przed nią! Wszyscy na kolana!
Padaliśmy na kolana; żona Wuja Józefa, jakkolwiek z wyraźnym ociąganiem się, także
padła na kolana, zachęcona przeszywającym spojrzeniem babki. Ordynans chwycił resztkę
tytoniu; wsadził ją do kieszeni i ciężko rymnął o ziemię.
- Ta kobieta ocaliła mi życie - rzekł surowym głosem Wuj Józef.
Pierwszego dnia nie udało nam się niczego dowiedzieć; ponieważ plątał się w swoich
opowieściach; jednakże w czasie dni następnych udało nam się uzyskać pełen obraz grozy,
przez którą przeszedł był Wuj Józef. Otóż kiedy Niemcy brali Polaków do niewoli, Wujowi
udało się wyłudzić ud niemieckiego żołnierza manierkę z wódką, którą, spodziewając się
męczeńskiej śmierci, natychmiast opróżnił. Upił się tak jakoś specyficznie, że Niemcy
zapomnieli o nim. Wieczorem obudził się wypoczęty i w świetnym humorze, i natychmiast
poczuł pragnienie. Udał się w kierunku miasta; wszedł do najbliższej
:willi; zastał tam tylko młodą i wystraszoną kobietę, której mąż wyjechał przed rozpoczęciem
wojny za granicę i teraz miał odciętą już drogę powrotu. Kobieta ta rzuciła się na pierś
Wuja Józefa z łkaniom; Wuj ukoił jej rozpacz, zażądał koniaku i tak tam pozostał, na razie ze
względów bezpieczeństwa osobistego. Wypili i zjedli wszystko, co było; Wuj postanowił
wrócić do Warszawy. .Nie wiadome było jednak, w jaki sposób w głowie Wuja powstała myśl,
iż właśnie ta kobieta jest jogo wybawicielką, i nie mogliśmy uzyskać" żadnych informacji od
Wuja, który na wszystkie pytania dotyczące młodej osoby z oburzeniem wołał: "Serca chyba
nie macie!" Wybrawszy co najcelniejsze sztuki z garderoby jej męża, wziął ją także ze sobą i
w ten sposób został posiadaczem dwóch żon.
Po krótkim czasie, naturalną rzeczy koleją, znudziła mu się również druga żona; pierwsza
znudziła mu się juz dawno. Obie żony Wuja Józefa, jakkolwiek nienawidzące się wzajemnie,
jednoczyły się w jednym względzie: surowo zabraniały Wujowi alkoholu i hulanek. Wtedy
Wuj wpadł na pomysł genialny w swej prostocie; otóż zwierzył się wszystkim dramatycznym
szeptem, że należy do organizacji podziemnej walczącej z Niemcami. Nabył był nawet po te-
mu odpowiedni strój, jak każdy rasowy polski konspirator; był to
płaszcz przeciwdeszczowy, wysokie buty do konnej jazdy oraz począł używać słów
wulgarnych, używanych przed wojną przez mieszkańców przedmieść; jeśli jednak chodzi o
Wuja Józefa, celem jego plugawego języka była wyłącznie chęć zademonstrowania
oczywistej pogardy w stosunku do śmierci. Cele organizacji wymagały od czasu do czasu
udziału wuja w nocnych wyprawach. Odbywało się to z całym należytym ceremoniałem; Wuj
Józef klękał, całował ziemię; babka zdejmowała ze ściany obraz Matki Boskiej i
błogosławiła Wuja; następnie Wuj udzielał ojcowskiego błogosławieństwa swoim córkom i
mnie, mówiąc wreszcie po tym do babki i do swych dwóch żon:
- Jeśli zginę, powiedzcie im, kim byłem. - I wskazywał przy tym na swoje córki.
Następnie Wuj Józef podchodził do ordynansa i całował się z nim po bratersku.
- Wybacz, jeśli uniosłem się kiedyś w stosunku do ciebie mówił Wuj Józef ze szczerą pokorą
w głosie.
- Wedle rozkazu, panie kapitanie - ponurym głosem odpowiadał ordynans.
Wtedy Wuj Józef raz jeszcze zawracał od progu i salutował; po czym odchodził. Kobiety
szlochały; ordynans posępnie patrzył w ziemię. Czasami udawało mi się wymknąć za Wujem.
Nie wysilał się zbytnio: szedł do najbliższego baru, gdzie czekała już na niego kompania.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
12
Raźno zabierano się do wódki i ciepłych zakąsek. Po czym Wuj Józef siadał do fortepianu i
śpiewał piosenki.
I tak schodziły mu noce, a czasem przychodzili niemieccy żandarmi, aby, ich wszystkich
zaaresztować i rozstrzelać za nieprzestrzeganie godziny policyjnej; wtedy spajano również
Niemców. Zdarzało się i tak, że któryś z Niemców zasiadał do fortepianu; wybierano wtedy
piosenki, które znane były biesiadnikom w dwóch językach; i tak pamiętam więc pewnego
Bawarczyka śpiewającego pięknym tenorem; pamiętam również esesmana w mistrzowski
sposób naśladującego Lucienne Boyer. Nad ranem Wuj wracał do domu i wtedy wszyscy
całowali go po rękach, a babka pytała surowo:
- Posłuchaj, Józefie. Żądam od ciebie, abyś mnie, matce twojej, odpowiedział jak na
spowiedzi świętej - czy przelałeś tej nocy krew ludzką?
- Wojna - odpowiadał Wuj Józef.
- Rozumiem, Józefie - powiadała babka. - Tajemnica wojskowa
zabrania ci czynienia wyznań. Jakkolwiek jest to bolesne dla mnie jako dla matki twojej -
jako Polka uznać muszę wolę twoich przełożonych. Musisz tylko jedno dla mnie zrobić.
Musisz iść do spowiedzi świętej.
Wuj całował dłoń babki i kładł się spać, a my chodziliśmy wszyscy na palcach i musieliśmy
mówić szeptem; mogło się przecież zdarzyć, iż tego samego wieczoru Wuj Józef otrzyma
rozkaz bojowy. Kiedy Wuj Józef otrzymywał zbyt wiele rozkazów bojowych, gdyż zdarzało
się i tak, iż tygodniami nie wracał do domu, zaniepokojona babka pytała:
- Józefie, czy ty, który widzisz krew i przemoc, wierzysz jeszcze w Boga? Czy, nie
ogarniają cię wątpliwości? Czy ty, który musisz zabijać i mścić, potrafisz jeszcze wierzyć w
istnienie miłosierdzia? Wiesz, że w moim wieku każdy dzień podarowany jest od Boga.
Powiedz mi prawdę, zaklinam cię.
Wuj Józef z najwyższą czcią składał pocałunek na pomarszczonej dłoni matki swojej.
- Kim by On nie był i jak by nie wyglądał, dziękuję Mu, iż dał mi niezwyciężoną duszę -
mówił.
Po pewnym czasie sytuacja uległa zmianie; pierwszej żonie Wuja udało się wygryźć drugą,
a Wujowi znudziły się nocne wypady i postanowił wrócić do adwokatury; Wuj Józef był
adwokatem w cywilu. Jego kancelaria prosperowała dobrze i Wuj zarabiał dużo pieniędzy;
opuścił go wtedy demon alkoholu, na którego miejsce natychmiast logiczną rzeczy koleją
pojawił się demon hazardu i Wuj Józef począł grać w pokera dla odświeżenia wyobraźni, jak
mi to wyznał. Po pewnym czasie przegrał wszystko, co miał; potem przegrał pieniądze swego
aplikanta, któremu udało się coś niecoś przy Wuju zarobić; potem poszły pieniądze klientów;
pieniądze ordynansa i wtedy sprawa przybrała równie nieprzewidziany jak i nieprzyjemny
obrót: Wujowi groziło usunięcie z palestry. Jednak Natura i Bóg obdarzyły Wuja Józefa
umiejętnością prostego myślenia; pewnego dnia Wuj Józef zebrał całą rodzinę i oświadczył,
iż pragnie pożegnać się z nami. Na pytanie dokąd jedzie, Wuj Józef powiedział sucho:
- To daleka droga. Ale nikt z was nie może iść za mną. - Józefie, cóż to znaczy? - zapytała
babka.
- Mamo, powiedziałem: tam, dokąd idę, żadne z was nie może iść za mną.
- Józefie, czyżbyś chciał popełnić jedyny grzech, za który nie ma odpuszczenia?
Wuj milczał; twarze patrzących na niego pokryły się bladością. Wreszcie Wuj Józef
powiedział, o co chodzi; musieliśmy jednak przedtem klęknąć" i przysiąc, że nikt nigdy nie
dowie się o drodze, w którą podążał. Otóż gestapo dowiedziało się o jego działalności
podziemnej i został skazany na śmierć. W obliczu czekających go tortur postanowił odebrać
sobie życie, gdyż jako człowiek, twór słaby, nie może przewidzieć, czy w męczeńskim jego
bełkocie nie wyrwie się przypadkiem słowo zagrażające towarzyszom i jego Organizacji;
niebezpiecznie jest wystawiać człowieka na próby zbyt ciężkie. On, jako bojownik
organizacji i żołnierz podziemia, uważa, że nie ma prawa ryzykować poddania się torturom.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
13
Dlatego postanowił odebrać sobie życie; nie jako człowiek cywilny, lecz jako żołnierz i
oficer. W tej specyficznej sytuacji nie będzie to samobójstwem, lecz tylko tym samym, co
męczeńska śmierć z ręki wroga. Skończył wreszcie i poprosił babkę, aby podała mu krzyż do
pocałowania; babka jednak upierała się przy tym, aby Wuj Józef pozostał przy życiu.
- Józefie: męczeńska śmierć z ręki wroga...
- Mamo - powiedział Wuj. - Tu nie chodzi o mnie. Jak powiada Pismo: z prochu powstałeś
i w proch się obrócisz. Ale jako żołnierz i oficer nie mam prawa. Być może, iż pod wpływem
tortur wyrwą ze mnie jedno tylko słowo, a wtedy dziesiątki matek okryję żałobą. Jestem
człowiekiem pełnym pokory i nie mam prawa myśleć, iż zniosę to wszystko w sposób, w laki
zniósł to Zbawiciel. Zresztą, jak mama wie, Ewangelie różnią się co do szczegółów śmierci
Pana. Ja, człowiek marny, nie chcę krzyknąć, iż mnie opuszczono. Jestem tylko szarym
żołnierzem i Bóg skarałby mnie za pychę, gdybym myślał o sobie, iż jestem stworzony na
bohatera. Myślę o sobie jako o prochu; i tak o sobie zawsze myślałem.
Wuj Józef skończył i zamarł w postawie na baczność. Jego piękna, poorana twarz była
spokojna spokojem wynikającym z zimnej i niewzruszonej decyzji; i może jeszcze ja, chłopiec
mały i słaby, widziałem na jego twarzy cień skrzydła śmierci. Nikt nic nie mówił; słychać
było tylko urywane oddechy patrzących na Wuja. Wuj wykona! majestatyczny ruch ręką; jego
córki i ja podeszliśmy ku niemu i Wuj Józef, nakazawszy nam klęknąć; nakreślił nad nami
znak krzyża.
- Ja, odchodzący już człowiek, błogosławię was na przyszłą drogę waszego życia - zaczął.
Babka przerwała mu.
- Józefie, czy doprawdy nie ma ratunku?
Okazało się, iż istniał ratunek - ale to również stanowiło tajemnie; tak, że klęknęliśmy
znowu. W ogóle rzadko wstawaliśmy z kolan w tych czasach. Otóż w gestapo siedział
człowiek, który mógł był całą sprawę zatuszować. Wymagał jednak poważnej sumy, a
rodzina nasza była biedna i jedynym, co posiadaliśmy, był tylko mały dom ze skrawkiem lasu
koło Warszawy. Po naradzie rodzinnej postanowiono dom i las sprzedać, aby wręczyć
pieniądze szlachetnemu pośrednikowi z gestapo; temu, który mógł uratować Wuja; był to
osobisty przyjaciel Heidricha i Himmlera, bo tylko na tym szczeblu można było coś
osiągnąć. Wuj wzbraniał się z początku i odmawiał przyjęcia pieniędzy twierdząc, iż jako
żołnierz ma obowiązek być przygotowanym na śmierć; ale kiedy wszyscy uklękliśmy przed
nim całując jego dłonie, zgodził się wbrew własnym przekonaniom, i tylko aby nam nie
sprawiać bólu, przyjąć ofiarę. Dom sprzedano jeszcze tego samego dnia jakiemuś
Polaczkowi, który wzbogacił się nagle, handlując mieniem zabitych Żydów, i Wuj Józef tegoż
jeszcze dnia otrzymał nowy rozkaz bojowy.
Po zakończeniu wojny Wuj Józef zapętał się gdzieś i nie było go dwa lata. Wreszcie
odnalazł się i otworzył kancelarię adwokacką we Wrocławiu. Powodziło mu się nieźle aż do
dnia, w którym musiał z urzędu bronić jakiegoś bandziora, który w ubikacji kolejowej na
ścianie wykaligrafował kwiat swoich myśli: JA PIERDOLĘ ARMIĘ CZERWONĄ. Inni,
podglądający go Polacy, zawiadomi- li policję, która wykazała zainteresowanie stroną
polityczną jego grafiki. Na sprawie sądowej Wuj Józef zjawił się w świetnym humorze,
rozsiewając wokół siebie wykwintną woń spirytualiów i okryty czarną togą wyglądał jak
doża wenecki. Jak powiedziałem, nie mnie chodzić jego stroną ulicy.
Zaczął prokurator po wstępnym badaniu świadków. Był to jednak idiota, który skończył
specjalny, skrócony kurs dla oskarżycieli i formułowanie własnych myśli przychodziło mu z
trudem.
- Oskarżam oskarżonego o to, że oskarżony pie... pie... - zająknął
się i potoczywszy przerażonym wzrokiem po sali powiedział: - Oskarżam tego człowieka o
uprawianie nierządu z Armią Radziecką.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
14
Ludzie na sali poczęli się śmiać i sędziemu z trudem udało się opanować sytuację.
Oskarżony siedział nieruchomo i obojętnie oglądał swoje czarne pazury. Był spokojny:
wiedział, iż tak czy inaczej dostanie swoje pięć lat i nic nie może go uratować. Wreszcie
powstał Wuj Józef i zaczął od kreślenia świetlanej sylwetki oskarżonego. A więc już jako
dziecię opiekował się głodnymi psami; w latach szkolnych podciągał kolegów słabszych w
matematyce; skautem będąc przeprowadzał ślepe staruszki przez jezdnię; ptakowi, którego
znalazł zamarzniętego w ogrodzie, wyleczył złamane skrzydło i wszystko szło dobrze,
jednakże Wuj Józef zjawił się na sali w błogosławionym nastroju i kiedy po długim i
dramatycznym przemówieniu doszedł do lat młodzieńczych oskarżonego, tragicznym gestem
wskazał na ławę, na której siedział nieszczęśnik, i zawołał:
- A kiedy w roku dwudziestym hordy bolszewickie runęły na Polskę, on pierwszy stanął w
potrzebie...
Chciał mówić dalej, lecz aplikant uwiesił się u jego ramienia i Wuj Józef usiadł. Rodzina
oskarżonego płakała rozdzierająco; sam oskarżony jak i poprzednio siedział bez ruchu,
poświęcając uwagę swym czarnym szponom. Sędzia musiał uciec się do pomocy woźnego,
aby uciszyć wrzawę; w międzyczasie zadzwoniono już po policję, której przybył nowy
delikwent. Sprawę jednak postanowiono doprowadzić do końca; tak więc powstał sam
oskarżony i odwróciwszy się w tył, patrzył przez długą chwilę na pustą ścianę; wtedy w
naszych sądach nie było już krzyży.
- Gdyby tu był krzyż - rzekł oskarżony po długiej chwili, wskazując wspaniałym gestem
pustą ścianę poza sobą - to bym wyłączył. A tak, pierdolę wszystkich. Wysoki Sąd, pana
prokuratora, pana sędziego...
Wuj Józef począł mu dawać rozpaczliwe znaki, chcąc jeszcze coś niecoś uratować.
Oskarżony skłonił się głęboko w jego stronę i wskazał na Wuja Józefa tym samym gestem,
który wykonał był Wuj, mówiąc o hordach. bolszewickich.
- 1 pana mecenasa także - dodał w sensie wyjaśnienia.
Tą oto rzeczy koleją Wuj Józef powędrował do więzienia razem ze swoim klientem.
Opowiadał mi potem, iż siedzieli w jednej celi, ale nie myślę, aby to było prawdziwe; po
prostu Wuj Józef jako artysta lubił rzeczy o kompozycji klasycznej; i jak każdemu praw-
dziwemu artyście, prawda wydawała mu się rzeczą błahą, kiedy chodziło o siłę opowieści.
Pamiętam, jak po wojnie schwytano pewnego konfidenta gestapo i ludzie zabierali się do
tego, aby łyżeczką do herbaty. wydłubać mu oczy. Wuj Józef przystanął i przez chwilę w
skupieniu obserwował scenę; wreszcie rzekł surowo: „Wydłubcie mu tylko jedno oko,
panowie. Pamiętajcie o tym, iż symetria jest estetyką głupców. Uchylił kapelusza i zadumany
poszedł przed siebie.
Wuja zwolniono z więzienia po jakimś czasie i zamknięto do domu dla wariatów pod
pretekstem choroby umysłowej. Na nieszczęście lekarze nie znali Wuja Józefa w stopniu
dostatecznym i zamknięto go wraz z katatonikami, a wtedy Wuj Józef począł ich ustawiać na
rzeźby współczesne i antyczne, i dnia pewnego lekarze urządzający obchód ujrzeli Apollo de
Belvedere, Myśliciela Rodina Grupę Laokoona i Chopina siedzącego pod wierzbą; wierzbą
był inny wariat z długimi włosami, którego Wuj Józef specjalnie wybrał był do tego celu.
Wuja przeniesiono na oddział dla odwykowców, ale już po paru dniach Wuj Józef przekonał
w jemu tylko znany sposób pielęgniarzy i słychać tam było wesołe pieśni i towarzyszący im
brzęk pucharów. Wuja Józefa uznano za wyleczonego i wypuszczono ze szpitala.
Kelner o wyglądzie szlachetnego ojca powrócił i przyniósł mi wieprzowinę z groszkiem i
piwo. Zacząłem jeść; jakiś mały chłopiec podszedł do mnie i zapytał:
- Chcesz pan zobaczyć, jak moja siostra umiera? - Nie - powiedziałem.
- Dwa domy stąd. - Co jej się stało?
- Odebrała sobie samobójstwo. Doktór powiedział, że za dwie godziny wykorkuje.
Dychę.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
15
- Nie - powiedziałem.
- Ja pójdę - rzekł jakiś człowiek siedzący przy sąsiednim stoliku; szybko zapłacił i
wyszedł razem z chłopcem. Patrzyłem za nimi, jak przeszli przez ulicę i zniknęli za rogiem,
lecz zanim to się stało, stali przez chwilę naprzeciw siebie wymyślając sobie, aż wreszcie
ten mężczyzna dał chłopcu pieniądze i odeszli.
Im dalej myślałem o Wuju Józefie i o tym, że nie mnie chodzić jego stroną ulicy; i o tym,
iż wszyscy go kochali; jego żona, jego dzieci; ludzie, których widział raz tylko w życiu;
kobiety, które uwodził i porzucał nie wdając się w zbędne wyjaśnienia; kelnerzy, którzy
przynosili mu wódkę; myślę, że kochały go drzewa i gwiazdy, i rzeki, w których się kąpał. A
najbardziej ze wszystkich ludzi kochałem go ja. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek zwrócił na
mnie u wagę.
Raz tylko doszła do niego świadomość, że w ogóle istnieję na świecie; wtedy, kiedy
doręczono mu akta sprawy, w których przeczytał ze znudzeniem, że jego siostrzeniec staje
przed sądem pod zarzutem usiłowania zabójstwa. Rodzina uprosiła go, aby mnie bronił i aby
zachował wstrzemięźliwość w dniu rozprawy. Przypuszczam, iż nie cierpiał mnie właśnie z
powodu siłą narzuconej mu trzeźwości; mimo to podjął się obrony.
Nie była to sprawa skomplikowana. Ojciec mój zginął w roku tysiąc dziewięćset
trzydziestym dziewiątym; matka poznała innego mężczyznę. Nie rozumieliśmy się z nim;
uciekłem z domu i błąkałem się przez długi czas, lecz nie umiałem zniszczyć w sobie miłości
do matki i po jakimś czasie wróciłem, i poprosiłem matkę, aby porzuciła tego człowieka.
- Są sprawy, których jeszcze nic rozumiesz - powiedziała matka moja. - Kiedy dorośniesz,
zrozumiesz, czym dla siebie są mężczyzna i kobieta. - I to było już wszystko; i odszedłem z po-
wrotem.
Wiedziałem, o czym mówi. Dziewczyny nie zwracały na mnie uwagi; wyglądałem o wiele
młodziej; byłem przesadnie wstydliwy i piłem nawet, lecz i to nie pomagało. Były to jeszcze
czasy okupacji i w knajpach Widywało się szesnastolatków pijących na umór i mówiących
językiem przedmieść, co miało im pomóc w chwili, kiedy spełni się ich marzenie; nie
zaznawszy jeszcze życia, mieli mało czasu, aby przyzwyczaić' się do myśli o śmierci. Wszyscy
oni mieli dziewczyny pijące tak samo i mówiące ich językiem; one także miały im pomóc. No
i Bóg miał im jeszcze pomóc; dobrze, że sobie o tym przypomniałem.
Ale ja nie miałem dziewczyny i dnia tego po rozmowie z matką postanowiłem zrozumieć;
wieczorem poszedłem na, ulicę, po której chodziły ladacznice. Stałem w deszczu, paląc
papierosa; musiałem ochraniać go ręką, aby nie zmókł, i myślałem, iż wszystko dzieje się,
jak być powinno, a powinno się stać w deszczu, rozkraczywszy szeroko nogi i paląc
papierosa, patrząc na ludzi spojrzeniem zuchwałym a obojętnym; i powinien być jeszcze ktoś
śpiewający zachrypłym głosem piosenkę o czarnym kocie, który jest wrogiem miłości; a one
wszystkie powinny mieć twarze naznaczone alkoholem i tymi
wszystkimi nocami, których nie przespały do końca, a zapach kiepskich ich perfum
powinien mieszać się z zapachem potu, mgły i tytoniu; z -zapachem rzadko pranych koszul i
wszystkich knajp, w których szuka się śmiechu, i chociaż nigdy tak nie bywa, tak przecież jest
naprawdę.
O tym myślałem, stojąc w deszczu i słuchając pieśni o kocie, którą ktoś tam śpiewał dla
mnie w niebie, a one wszystkie przechodziły obok mnie i śmiały się, a ja patrzałem za nimi,
jak idą kołysząc biodrami, i nie wiedziałem jeszcze, że one są najświętsze ze wszystkich, bo
świętym jest tylko to, za co człowiek musi zapłacić swoją procą i swoim pożądaniem, a
potem móc odejść i móc zapomnieć więc stałem rozkraczony w deszczu i paliłem papierosa,
który gryzł moje gardło, a ten biedny skurwysyn śpiewał o czarnym, słodko mruczącym
kocie, a one podchodziły do mnie i śmiały się, i wstydziły się naprawdę, patrząc na moją
okrągłą twarz; a ja wstydziłem się także, gdyż żadna z nich nie chciała iść za mną. Wtedy
odrzuciłem papierosa pamiętając o tym, że niedopałek trzeba odrzucać ruchem lekkim i
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
16
niedbałym, i począłem do nich podchodzić, a one mówiły: „Z dzieckiem nie pójdę." Wtedy
zapalałem nowego papierosa i wciąż jeszcze szedłem za nimi poprzez deszcz i śpiew tego tam
z góry, aż wreszcie najstarsza z nich, czekająca już od rogu na klienta, powiedziała:
- Mnie tam wszystko jedno. Klient jest klientem. Pokaż forsę, mój mały książę.
Pokazałem jej, a ona przeliczyła starannie i powoli jak chłop, który właśnie sprzedał
konia i który nie umie przestać się dziwić, iż jego ciężki, siwy koń jest tylko zwitkiem
zmiętych papierków, które przeszły już przez tysiące słabych i brudnych rąk; potem schowała
pieniądze do torebki, powiedziawszy:
- Trudno, nie mam selekcji. Ale idź trochę z tyłu za mną, bo koleżanki będą się śmiać.
Przodem poszła, a ja szedłem kilka kroków za nią; i wciąż jeszcze padał deszcz tej suchej
sierpniowej niedzieli, a ten tam w górze, który mnie lubił, śpiewał dla mnie, a ja mokłem jak
pies. Zaprowadziła mnie do jakiegoś mieszkania; kiedy byliśmy już w korytarzu, kazała mi
czekać, więc stałem tam, wdychając zapach kurzu i najohydniejszy zapach świata, zapach
małego dziecka, gdyż w kącie stał wózek dziecinny pomalowany różową farbą, która straciła
już blask i przybrała kolor twarzy starej kobiety. 1 był tam jeszcze żelazny łom i zakurzone
lustro; więc otrząsnąwszy- się z deszczu podszedłem do lustra i raz jeszcze spojrzałem na
swoją okrągłą dziecinną twarz i suche, jasne włosy; i patrzyłem długo, wiedząc, że po raz
ostatni widzę tę okrągłą, jasną twarz, której nie zniszczył ani głód, ani noce przespane w
tramwajach; i stojąc w kurzu pożegnałem się z gorzką zielenią moich drzew.
Z pokoju sąsiedniego dochodziły jakieś krzyki i śpiewy, a zobaczywszy, iż drzwi są
uchylone, podszedłem tam i patrzyłem na czarno ubranych gości, którzy siedzieli przy stole i
pili. Odbywała się stypa; ktoś widocznie przespacerował się przed psami i goście ryczeli
nieskładnie, lecz silnie.
Nędzniku! - wyrwała mu wiesło I rzuciła, hen, w spienioną dal.
Czy ty myślisz, że ja po to przyszłam, Byś mnie pieścić i całować mógł?...
Czarno ubrana kobieta, która musiała być matką tego idącego teraz przed psami, nie
zapomniała o tym, że przed trzydziestu pięciu laty grała w szkolnym przedstawieniu Ofelię
według Shakespeare'a, skróconą i poprawioną przez Kubę Zyskmda; zrywała się od czasu
do czasu i podbiegała do jakiegoś mężczyzny siedzącego w kącie.
- I gdzie on teraz jest? - krzyczała nie zapominając o tym, że lewą stopę wystawia się
naprzód i że ręki nie unosi się zbyt wysoko, a tylko nieznacznie, gdyż ból i rozpacz czynią
człowieka niezgrabnym; i w tym jest właśnie piękno, jak je rozumiał Zyskind.
- Bóg go zawołał - odpowiadał czarno ubrany. - Któregoś dnia zawoła i nas.
Bo on siedział po prawej stronie księdza, a ja stałem wciąż w kurzu, aż wreszcie ona
zawołała mnie i przeszedłem przez pokój pełen żałobników, i poprzez rybio słodki zapach
śmierci, a ona zamknęła drzwi na klucz; zrzuciła z siebie sukienkę i pokazała mi co mam
robić, i usłuchałem jej; a potem wyszedłem do korytarza i wtedy tamten na górze przestał już
śpiewać, a ja czułem tylko jej straszny zapach.
Stałem więc w korytarzu i skończył się deszcz; i wiedziałem już, że nigdy nie spotkam
dziewczyny w deszczu, że nie dotknę jej nigdy i że one nie powiedzą mi nigdy, dokąd idą; i
wiedziałem już, że nikt nigdy nie spotkał dziewczyny w deszczu i że mokre włosy dziewczyn
pachną straszniej niż śmierć; a potem do lustra podszedłem i patrzyłem na odbicie swej
twarzy, a moja twarz nie zmieniła się nic, a byłem przecież tak bardzo pewien, że człowiek,
który miał kobietę, musi przecież wyglądać inaczej niż poprzednio; bo wtedy jeszcze nie
wiedziałem, że to nie my, a tylko one biorą nas, i kończą nas, a wtedy idą dalej: aluminiowe,
czyste i jasne. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem i patrzyłem w odbicie swej twarzy
jasnej, okrągłej i dziecinnej; i tak czystej jak kobieta, bo tylko na nas zostaje ten ich brud, a
one idą dalej. i tylko dla nich ktoś tam śpiewa na górze. Więc powiedziałem sobie, starając
się myśleć prosto i wyraźnie jak w książce do nauki obcego języka: przecież jesteś już innym
człowiekiem. Poznałeś to, co dla wielu jest najważniejsze. Poznałeś tę rzecz, dla której twoja
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
17
matka wybrała innego człowieka i zostawiła ciebie. I właśnie przez to musiałeś odejść; a
teraz nie masz już domu; i nie dla ciebie pada deszcz; i nie dla ciebie ktoś tam śpiewa na
górze.
Moja czytanka skończyła się i wtedy wyszła ona, poprawiając sukienkę i nie patrząc
wcale na mnie i na twarz moją, naznaczoną rozpustą i wiedzą o wszystkich matkach i
wszystkich siostrach, i narzeczonych; chwyciłem za łom stojący w kącie; na sprawie Wuj Jó-
zef bronił mnie i dostałem wyrok domu poprawczego do pełnoletności; zwolniono mnie tuż
przed końcem wojny.
Lecz nie wróciłem już do domu, pojechałem w góry rąbać las, a potem przyjechałem do
Wuja Józefa. Miałem trochę zaoszczędzonych pieniędzy i chciałem kupić sobie motocykl;
trafiał mi się dobry Harłey-Davidson, ale miałem zbyt mało; tak więc raz jeszcze zawróciłem
do lasu i wtedy nauczyłem się sprzedawać kradzione drzewo chłopom, i kiedy uzbierałem już
dość, aby kupić Harleya, z lasu odszedłem. Chciałem zobaczyć się z Wujem Józefem;
zadzwoniłem do niego i Wuj Józef powiedział mi, abym czekał na niego w barze o czwartej.
Miałem jeszcze trochę czasu i poszedłem do kina; dzień był gorący, i na katzenjammer
najlepsze jest kino i dramat obyczajowy, gdyż strzały i piosenki niedobre są w katzu.
Siedzieliśmy wszyscy w rozchełstanych koszulach; widownia pełna była wczorajszych, a Sir
Laurence Olivier klęcząc całował miecz i wszystko byłoby dobrze, lecz później zaczęli mówić
trochę zbyt głośno nad grobem Ofełii i wtedy jeden z wczorajszych powiedział mi, iż w kinie
naprzeciw jest coś cichszego, i poszliśmy tam razem, a Charles Boyer dusił żonę i wargi
drżały mu tak pięknie, kiedy mówił jej o tym, iż teraz wszystko się usrało i że dla niego nie
ma już życia, i dusił ją, przycisnąwszy nikczemną do ściany, a jej oczy wychodziły na nitkach
jak kotom w filmach Disneya, aż wreszcie osunęła się z jękiem, a on chwilę jeszcze patrzał
na drżące swoje dłonie, nim sięgnął po pistolet, aby skrócić mękę istnienia; szumiał cicho
wentylator i tak udało mi się wytrwać do czwartej; i płacząc wyszedłem w słonce. Stałem
przez chwilę na rogu ulicy i patrzyłem na psa przywiązanego do latarni, którego kopal jakiś
człowiek, a polem wszedłem do baru, w chłód i szum wentylatora.
Tuż po czwartej wszedł do baru Wuj Józef i był jak zwykle wykwintny; miał na sobie
spodnie z lekkiej angielskiej flaneli; białą koszulę i ciemny krawat; tweedową marynarkę i
kapelusz trzymał w ręku. Zeszczuplał nieco, a może mi się tylko zdawało, bo on stał w
słońcu, a ja siedziałem w głębi baru obok dwóch lotników, którzy pili nie mówiąc wcale ze
sobą. Wuj Józef stał chwilę bez ruchu, rozglądając się zmrużonymi oczyma, a kobiety
przestały mówić i patrzyły na niego, a obok umie siedziała jakaś wyjątkowo ładna
dziewczyna i ona także patrzyła na niego, a Wuj Józef spojrzał na nią, jak ktoś idący drogą
patrzy na drzewo, które warto zapamiętać; starannie skontrolował wrażenie, jakie wywarł na
patrzących, a potem podszedł do umie.
- Po co dzwoniłoś do mnie?
- Chciałem się zapytać; co robić dalej.
- Niełatwo na to odpowiedzieć. Mało jest zajęć dla dorosłych ludzi.
- Czy można Wuja zaprosić na wódkę? - Trzeba - powiedział Wuj Józef.
Zamówiłem wódkę i zimnego śledzia w śmietanie, i wypiliśmy w milczeniu; ta ładna
dziewczyna wciąż patrzyła na niego.
-- Zamówić jeszcze pół litra?
- Proszę - powiedział Wuj Józef. - Z tym jednak, że ja nie płacę za wódkę.
- Nic się nie zmieniłeś; Wuju.
- Mało jest dzisiaj rzeczy, w których człowiek może wykazać charakter. Cieszę się, że tak
myślisz
- Chciałbym pojechać do Warszawy i zdać maturę jako ekstern. Potem chciałbym zostać
aktorem.
- Nie jesteś przecież ładny.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
18
- Dzisiaj nikt nie wymaga od aktora urody. Wystarczy, aby musiał się schylić, kiedy
przechodzi pod krzesłem.
- Aktorem -- powiedział Wuj Józef. - Jak to tam jest? „Life's but a walking shadow, a poor
plaver..." i jak dalej?
„That struts and frets his hour upon the stage - and then is heard no more; it is a tale
'told by an idiot, full of sound and fury, signifying nothing."
- No cóż - rzekł - zostań aktorem. Być może, iż będziesz sławny. Chociaż nie. Nie jesteś
inteligentny. Jesteś chytry. Ale nie chytrością mieszkańca wielkiego miasta. Twoja chytrość
jest chytrością wieśniaka. Mało ci jednak z tego przyjdzie, bo nie masz charakteru.
- Tak myślisz?
- To nie stanowi powodu do niepokoju. Charakter- jest pojęciem elastycznym. Tak czy
owak nic by ci z tego nie przyszło.
- Chciałbym cię poprosić o pomoc w pewnej sprawie - rzekłem. - Tu jest pewien lekarz,
który ma motocykl do sprzedania. Czy chciałbyś sporządzić umowę kupna?
Wuj Józef który do tej chwili sprawiał wrażenie człowieka zmęczonego własną
szlachetnością, ożywił się mgle.
- Masz pieniądze? - Tak.
- Ile? Powiedziałem mu. - Masz przy sobie? - Tak.
- Lekkomyślnie z twojej strony. Mogłeś przecież zgubić. Pokaż. Wyciągnąłem z kieszeni
zwitek banknotów i pokazałem mu i to było tak, jakby kolorowy ptak, którego nie dotknąłem,
odleciał nagle i wiedziałem, że nie dotknę go już nigdy. Wuj Józef w skupieniu przeliczył
pieniądze i schował je do kieszeni.
- To moje honorarium - powiedział. - Twoje honorarium?
-- Jasne. To ja przecież byłem twoim obrońcą u sprawie. O co ty wtedy byłeś oskarżony?
Już nie pamiętam.
- Morderstwo - powiedziałem. - Artykuł dwieście dwadzieścia pięć kodeksu karnego.
- Tyle biorę za tego rodzaju sprawę. W każdym razie to ładnie świadczy o tobie, że nie
zapomniałeś. Jeśli jeszcze nie masz charakteru, to nabędziesz go. Nabędziesz go - jest
zwrotem niefortunnym, ale czasami nie trzeba zwracać uwagi na słowa. Niezdarność` pew-
nych form stanowi ich siłę. Douanier, Rousseau, Dostojewski, sztuka ludów prymitywnych.
Madonna Drezdeńska... Ważne są tylko akty i ich interpretacja.
- Myślałem, iż jest odwrotnie.
- Miałeś rację - powiedział Wuj Józef. - Powiedziałem tak ze względów~ pedagogicznych.
Nie pij za szybko, bo się upijesz. Nie lubię pijanych młodych ludzi. Alkohol jest sprawą
zdrowego rozsądku, a nie zdrowego żołądka.
- Nie upijam się - powiedziałem. - Tam, w lesie, nauczyłem się pić. A dlaczego ty pijesz,
Wuju?
- Żeby się wyrobić dramatycznie. Żeby wprowadzić w życie elementy baśniowe. Za młody
jesteś, aby to zrozumieć. W twoim wieku pije się przecież, żeby zapomnieć.
- Co robić, Wuju? Jak żyć?
Wuj Józef skrzywił się i spojrzał na zegarek.
- Rosyjskie pytanie - powiedział. - Ale odpowiem ci. Masz osiemnaście lat i wypiliśmy po
pół litra wódki prawie bez zakąski, a ty nic jesteś' zupełnie pijany. To mnie całkowicie
uspokaja co do twojej przyszłości. Zostań aktorem, zostań, kim chcesz, i pamiętaj: ważne
jest tylko wyrobienie dramatyczne i elementy baśniowe.
- Dlaczego mi nie chcesz odpowiedzieć?
- Ależ właśnie to robię - powiedział Wuj Józef. - Ty teraz myślisz, że jesteś piekielnie
nieszczęśliwy. ,Miałeś kiepską młodość i nikt cię nie kochał. To prawda. Ale to ci się przyda
później. Kiedy będziesz chciał zniszczyć jakiegoś człowieka czy popełnić jakieś śmieszne
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
19
łajdactwo, obróć się wstecz i znajdziesz na wszystko usprawiedliwienie. I kiedy ktoś będzie
płakał przez ciebie, ty będziesz mógł grać na cytrze. W najgorszym razie na mandolinie. Daj
kiedyś znak, jak ci idzie.
wyszedł; wkrótce potem straciłem przytomność i odniesiono mnie do najbliższego
komisariatu milicji, a następnego dnia odprowadzono do więzienia, gdzie odsiedziałem trzy
tygodnie za opilstwo i awantury w publicznym miejscu.
To było wiele lat temu; tymczasem szlachetny ojciec przyniósł rachunek; zapłaciłem i
wyszedłem. Nie bardzo wiedziałem, dokąd idę, ale wiedziałem, że o tym trzeba myśleć
dopiero wtedy, kiedy jest się już w drodze. Przypomniałem sobie nagle tego człowieka
z pociągu i wariata, kapitana Samsonowa. Postanowiłem tedy pójść do niego i powiedzieć
mu wszystko.
Kierowca taksówki podał mi adres i garaż znalazłem bez trudu. Popatrzywszy chwilę na
niski, czerwony budynek wszedłem. Podwórze mokre było jeszcze od wody; widocznie myto
tu niedawno jakiś samochód. Przed drzwiami z napisem BIURO siedział na krześle twarzą
do słońca jakiś żylasty człowiek o suchej twarzy. Podszedłem do niego i zajrzałem mu przez
ramię; czytał tabelę wygranych loterii państwowych.
- Czy pan Samsonow? - zapytałem. - Tak. Czym mogę służyć?
- To dłuższa sprawa. Niech pan sprawdzi swój los. Nie chciałbym przeszkadzać.
- Dobrze. Proszę przyjść później.
- Wolałbym poczekać tutaj, ponieważ pan mnie i tak wyrzuci. Nie ma sensu przychodzić
dwa razy w tej sprawie. Proszę sprawdzić swój los.
- Nie mam losu - powiedział Samsonow. - Tak tylko patrzę, czy przypadkiem nie
wygrałem. Czy pan zawsze okrąża człowieka z tyłu?
- Zawsze. Pan chciał wygrać nie kupiwszy uprzednio losu? - A cóż to za sztuka wygrać,
kiedy się kupiło los?
- Pan mnie zawstydza.
- Pan w sprawie samochodu? - W ogólnych sprawach.
- Zaczynaj pan.
- Mnie przysłał do pana pański kolega z Eskadry. Pan był w czasie wojny w Anglii,
prawda?
- A cóż to ma do rzeczy?
- Powiedział mi, że jak będzie źle, żebym przyszedł do pana. Jest źle.
- Jak on się nazywa?
- Nie wiem. Nie wymienił swojego nazwiska, kiedy go o to -zapytałem. Bał się, że go
zadenuncjuję. Powiedział mi, abym się powołał na tego, który miał siedem strąceń.
- Myślałem, że stamtąd się nie wraca - powiedział Samsonow. - On jest chyba pierwszym.
- Nie rozumiem.
- Przecież on nie żyje.
- Żyje. Wypuszczono go właśnie teraz. jechaliśmy razem przez całą noc. Dużo opowiadał.
- A pan na niego nie doniósł? - Nie miałem czasu. Samsonow popatrzył na mnie.
- Przepraszam - powiedział. - Czy mógłby pan zapalić papierosa?
- Zapalić papierosa? - Pan pali, prawda?
Zapaliłem papierosa; tym samym ruchem, którym zapalałem zawsze, a potem schowałem
zapałki do kieszeni.
- To straszne - powiedział Samsonow.
- Wiem - powiedziałem. - Jest nawet monolog Czechowa „O szkodliwości nałogu
palenia". Nie pamiętam tego, niestety. Ale powiem panu wiersz Wiktora Hugo „Po bitwie".
Opracowany przeze mnie w celach wolnej deklamacji.
Wystąpiłem naprzód i lewą rękę położyłem na piersi. Przez chwilę milczałem.
- Zapomniałem - rzekłem. - Powiem panu co innego.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
20
Obojętności jakże nie pragnąć na tym świecie, Gdzie wszystko niszczy się, kruszeje,
przemija, Gdzie nigdy razem nie bywa się przecie...
Samsonow powstrzymał mnie ruchem ręki.
- To potem - powiedział. - Użyłem niewłaściwego słowa. Pan mi kogoś przypomina. Pan
jest do niego niesamowicie podobny.
- Ten pański kolega z pułku też mi powiedział, że mu kogoś przypominam. „A czas
umierający odchodząc syczy jak żmija..."
- Proszę?
- Dalszy ciąg. - Czego?
- Wiersza, który zacząłem mówić - powiedziałem. - Każdy idiota by się tego domyślił. To
był wasz wspólny znajomy?
- Przyjaciel.
- 1 ten człowiek już nie żyje?
- Nie. Skazano go na śmierć, a potem zaproponowano podpisanie prośby o łaskę. On
podarł ten papier i rzucił im w twarz. - Tu jest jedna z tych rzeczy, których się nie wie na
pewno. - Tak mówią ludzie, a ja go znałem. To do niego podobne. - Niewiele by go to
kosztowało. I tak by mu wprowadzili ku
li w tył czaszki. Dla czego oni zabijają ludzi w tak mało zabawny sposób? Przecież o
wiele lepiej byłoby z plutonem egzekucyjnym, z kapelanem i z kotem. Bo gdyby pański
kolega miał kota, to mógłby go oddać kapelanowi do potrzymania, kiedy by już stał przed
plutonem egzekucyjnym. Osoby duchowne bardzo lubią zwierzęta.
-Ten człowiek zrobił to chyba dla sławy - powiedział Samsonow. - Czy pawie mi pan
Wreszcie, po co pan tu przyszedł? - Potrzebuję mieszkania I lekkiej pracy. wieczory muszę
mieć
wolne. Ten pański kolega z pułku powiedział mi, że pan jest wariat. ,Ja też jestem wariat.
Rozumie pan?
Samsonow popatrzył na mnie. Byłem już zmęczony; chciałem, aby mi dał w zęby i abym
mógł już odejść. Myślałem, że będziemy się teraz bić przez parę minut i że coś się będzie
działo; a potem mógłbym zmyślić jakąś historię i wieczorem mógłbym to już opowiadać
siedząc w dymie i wrzasku; i mógłbym wszystkim mówić, że to powiło o kobietę i pytałbym
się słuchających o godzinę, a oni dziwiliby się wraz ze mną, iż ta kobieta nic przyszła
jeszcze. Ale kapitan Samsonow nic poruszył się nawet.
- Odwróć się pan profilem - powiedział wreszcie. Odwróciłem się.
- Czekałem na pana - powiedział Samsonow. - Zawsze Wiedziałem, że pan przyjdzie.
- Nie rozumiem.
- Wystarczy, że ja rozumiem.
Nie powiedziałem niczego; patrzyłem w jego szalone oczy i wiedziałem, że czeka mnie
jakaś Zabawa.
- Czy ma pan prawo jazdy? - zapytał Samsonow. - Mam.
- Dobrze pan jeździ?
- ,Jestem przyzwyczajony do ciężarówki. ,Jeżdżę nieźle. Raz wilku wjechałem w
chłopską chatę. Akurat zabierali się do kolacji i ten chłop prosił Boga, aby pobłogosławił im
przy wieczerzy. - A co pan chce robić wieczorami?
- Pisać książkę.
- O czym?
- O Szymonie Cyrenejczyku. O człowieku, który chciał się ubić, ale nie miał siły. Zabił
innego, gdyż myślał, iż z chwilą kiedy popełni zbrodnię, będzie miał siłę skończyć z sobą.
Ale również i potem nie miał siły. Wiedział, iż czekają go jeszcze miesiące strachu, ucieczek
i oczekiwania, zanim go nie złapią i nie stracą.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
21
Wpadłem w patos i było mi dobrze; patrzyłem przed siebie myśląc o tym, aby oczy moje
były puste i bez blasku jak oczy posągu; to się niekiedy udaje, jeśli patrzy się ponad głową
swego rozmówcy i myśli o czymś zupełnie innym.
- Nie znam się na literaturze - powiedział Samsonow. Patrzył wysoko ponad moją głową;
również i jego oczy były puste i bez blasku. - Czy pan już dużo napisał?
- Nie - powiedziałem. Uniosłem głowę nieco wyżej. Samsonow także; musiałem opuścić
wzrok, wtedy on opuścił także. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie i nikt z nas nie wiedział,
co robić.
- Niech pan patrzy w lewo, a ja będę patrzyć w prawo powiedziałem wreszcie.
- Jak pan się w ogóle nazywa? - zapytał Samsonow, a ja mu powiedziałem. - Czy to pan
napisał takie opowiadanie o kobiecie, której mąż jest w szpitalu, a która ma młodego
kochanka? - Ja.
- I ten kochanek pisze listy o tej kobiecie do jej męża?
- On musiał -- powiedziałem. - Chodziło o to, aby mu pisać listy, gdyż to go trzymało
przy żuciu. Ta kobieta nie umiała pisać, więc ten chłopak jej dyktował. Właśnie dlatego tu
jestem. Rozumie
pan?
- Nie.
- Nie wymyśliłem tego opowiadania. Ci ludzie żyli naprawdę. Ten człowiek siedział w
więzieniu i dostał gruźlicy, po czym go wypuścili i poszedł do szpitala. Ja żyłem z jego żoną
i dyktowałem jej te listy. Po czym napisałem o tym opowiadanie, bo mi się to wydało w
jakiś sposób urocze. Po czym on wrócił, dowiedział sio o wszystkim i popełnił samobójstwo.
On i jego żona.
- To idiotyzm -rzekł Samsonow.
- Ja to samo mówię. Oni powinni żyć i dręczyć się nawzajem. To byłoby o wiele lepsze.
Samobójstwo to banał. Ale cóż mogę na to poradzić. .A w dodatku ten człowiek był moim
kolegą redakcyjnym tak jak: i jego żona, i dlatego wywalili mnie. Mówić Wiktora Hugo?
Przypomniałem sobie.
- Proszę?
- Czy mam mówić wiersz „Po bitwie" Wiktora Hugo?
- To potem -- powiedział Samsonow i podniósł się. - Tam, przy garażu jest pokój i łóżko
polowe. Sam tam czasem sypiam. Może pan tam mieszkać. Praca u mnie lekka; umyć
samochód, zmienić koło, nasmarować. Skomplikowane naprawy przeprowadzam sam. Płacę
marnie, bo i sam marnie zarabiam. Miałem tu chłopaka do pomocy, ale odszedł, bo dostał
lepszą pracę. Chodźmy, pokażę panu pokój.
Wziąłem walizko i poszedłem za Samsonowem. Pokój był mały i czysty, oprócz
składanego łóżka stała tam szafa i niewielki stół. - Przy tym stole może pan pisać swoją
książkę - powiedział Samsonow. - Wikt panu nie będzie przeszkadzać.
- Chciałbym w to wierzyć - powiedziałem. - Najgorsze, że nie mam dużo czasu. Muszę
się śpieszyć, a pisanie nie idzie mi lekko.
- Gdzie się pan spieszy? - O W m innym razem.
- Mów pan do mnie trochę grzeczniej, dobrze?
- Przepraszam - powiedziałem. - Nauczyłem się mówić w ten sposób w szkole aktorskiej.
- Pan jest aktorem?
- Nie - powiedziałem. - Chciałem nim być. Mam zły głos. Nic się na to nie dało poradzić.
- Chodźmy teraz do garażu - powiedział Samsonow. Przeszliśmy do garażu, a tam stał
samochód; sześciocylindrowy kabriolet o długiej masce przepasanej dwoma rzemieniami.
Opony były nowe; lakier i karoseria utrzymane były również w dobrym stanie.
- Ładny wóz - powiedziałem. - To jest chyba rocznik trzydzieści osiem albo może nawet
trzydzieści sześć. Dobrze pan koło niego chodził.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
22
- Jest jeszcze w porządku. - Ile pan za niego zapłacił?
- To nie mój samochód - powiedział Samsonow. - Niepotrzebny mi wcale. I tak nie ma
dokąd jechać.
Rozejrzałem się wokół.
- Rozumiem -- powiedziałem. - Pewnie dlatego pan nic ma telefonu. Bo nie ma do kogo
zadzwonić. A czarny garnitur- bodzie panu potrzebny tylko raz. I buty Z papierowymi
podeszwami. Spojrzał na mnie.
- Panu wpierw - powiedział. - A telefon mam. - Jak pan to poznał?
- Pańskie żyły na szyi są rozdęte. I wiąż trzyma się pan lewą ręką za serce. Wygląda pan
jak tragik teatru żydowskiego w Galicji. Czy dobrze pan jeździ?
- Mówiliśmy już o tym.
- Pokaż pan swoje prawo jazdy. - Nic potrzeba.
- Dlaczego?
- Ostemplowane dwa razy. Za nieostrożną jazdę. Do widzenia, kapitanie.
Powstrzymał mnie ruchem ręki.
- Proszę poczekać - powiedział. - Chcę zobaczyć pańskie prawo jazdy.
Pokazałem mu; obejrzał je dokładnie i uśmiechnął się przy tym, a ja patrzyłem na niego.
- Więc jak to było? Pan pracował jako kierowca ciężarówki w górach, prawda?
- Tak - powiedziałem. - I kiedyś zjeżdżałem z przyczepą pełną drzewa, a nie miałem na
przyczepę hamulcy i tam siedział mój pomocnik, który miał hamulec ślimakowy. Pan
rozumie rączka i gwint, a on przed każdym zakrętem czekał na mój wrzask i zaczynał
hamować. Potem ja wrzeszczałem znowu i on odkręcał ślimak. A kiedyś zjeżdżałem z góry i
po zakręcie zacząłem wyrównywać, ale jemu zaciął się gwint i zleciał. A ja patrzyłam za nim,
jak leci trzysta metrów w dół, i krzyczałem z całych sil: „Janek, chwyć się oburącz za jądra i
wyrwij je energicznym szarpnięciem."
- Dlaczego?
- Ponieważ i tak już nigdy nic byłyby mu potrzebne. Wtedy właśnie ostemplowano mi
prawo jardy po rai pierwszy.
- Więc kto był winien?
- Ja - powiedziałem. - Powinienem mu przypomnieć, aby nasmarował ślimak tak, aby
gwint nie zardzewiał.
- Bardzo dobrze - rzekł Samsonow. - Tylko pan
zapomniał, że ja jestem inżynierem od samochodów. Więc w tych przyczepach do
przewozu drzewa nie używa się hamulca o gwincie ślimakowym, tylko po prostu drąga
żelaznego, którym blokuje się szczęki. To jest prymitywne ale jeśli kierowca zgra się z
pomocnikiem, to można jakoś jeździć. Pan po prostu jechał za szubko przez zakręt i
pańskiego pomocnika diabli wzięli. Prawda?
- I nic jak tylko prawda - rzekłem. - Dobrze.
- Co dobrze?
- 7e pan tak potrafi kłamać.
- Ale czy zwrócił pan uwagę, jak szczerze patrzyłem panu przy tym w oczy i jak smutny
stawał się mój głos.
- Tak. Bardzo dobrze.
- A potem na koniec wymyśliłem tę trywialną historię o tym, że radziłem mu, aby pozbył
się genitalii. Pan rozumie, dlaczego? Ponieważ pomyślałem o jego młodym życiu, które
zakończył tak śmiesznie z mojej winu, i męka moja stała się nie do wytrzymania. Dlatego
skończyłem brutalnie i po chamsku. To po prostu tak, jakbym włożył rękę do pieca. Pan
rozumie?
- Tak. Bardzo słusznie. Pan to świetnie opowiedział. A więc wtedy ostemplowano panu
prawo jazdy po raz pierwszy za nieostrożną i zbyt szybką jazdę. Czy wyrażam się ściśle?
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
23
- Tak.
- A za drugim razem?
- Drugim razem przejechałem przez most pełen ludzi. - Jechał pan szybko?
- Nie. Skierowano nas na kolektywizację i pojechałem ciężarówką do miasta, aby zabrać
agitatorów, a koło mnie siedział oficer bezpieki i gwarzyliśmy. A potem dojechaliśmy do tej
wsi, w której mieli przemawiać agitatorzy, a chłopi jakoś się o tym przedtem dowiedzieli i
wyszli na most, aby nie dopuścić tych szczekaczy na wieś. I ja zatrzymałem wóz, gdyż nie
chciałem przejechać po ludziach. Ten oficer zaczął do nich przemawiać, ale chłopi nie chcieli
słuchać i on kazał mi jechać przez ten most pełen ludzi, a ja nie chciałem, więc on przyłożył
mi rewolwer do głowy i przejechałem przez nich jak przez błoto.
- To niedobrze.
- Dlaczego? Świetna sytuacja.
- Kiedy ja myślałem, że odebrano panu prawo jazdy po raz drugi za nieostrożną jazdę.
- Pan mi nie pozwolił skończyć. Wszystko było w porządku. Ten oficer bezpieczeństwa
pochodził właśnie z tej wsi i dlatego go tam wysłano, aby przemówił jak swój do swoich.
Więc kiedy oni wyszli na most, to ja się przejechałem po jego braciach, którzy przyszli go
witać z widłami. Świetna historia. Pointa, napięcie, dramatyzm. Rasowa komedia. Nie
rozumiem pana.
- Przecież nie dlatego panu ostemplowano prawo jazdy po raz drugi, że pan przejechał po
tych ludziach. Miał pan rewolwer przyłożony do głowy i musiał pan słuchać.
- Tak, ale ja potem wiozłem ich z powrotem do miasta i byłem zupełnie pijany. I ci
agitatorzy również. I tak, ze śpiewem na ustach, wylecieliśmy z zakrętu. Wtedy odebrano mi
prawo jazdy na dwa lata, ale nie robiono mi sprawy sądowej. Pan rozumie: kierowca,
którego zmuszono do zabicia ludzi, mógł tego nie wytrzymać nerwowo. Wszystko skończyło
się dobrze.
- No i mógłby pan przez głupotę powiedzieć zbyt wiele na sprawie sądowej - rzekł
Samsonow.
- O to właśnie chodziło.
- Więc pan jeździ jak wariat? - Owszem, panie kapitanie.
Samsonow patrzył na mnie przez chwilę i uśmiechał się. W palcach lewej ręki trzymał
pasmo włosów i nie mówiliśmy nic; zdawało mi się, że zupełnie zapomniał o moim istnieniu.
Schowałem moje prawo jazdy do kieszeni i wyciągnąłem do niego rękę, ale nie poruszył się
nawet.
- Do widzenia - rzekłem. - Idę dalej. - Nigdzie pan nie idzie.
- A więc zostaję.
- Ten wóz ciągnie bardzo dobrze - rzekł wskazując na kabriolet.
- Nigdy nie jeździłem czymś takim.
Patrzyliśmy chwilę na siebie. Samsonow wciąż uśmiechał się w sposób, który wydawał
mi się wyjątkowo wstrętny. Pewien byłem, że chwilami nie pamiętał o mnie wcale i myślał o
czymś innym. Nagle ocknął się i zapytał:
- W'ięc pan chciał zostać aktorem? - Chciałem.
- Tym wozem będziesz pan jeździł od czasu do czasu - powiedział. - Dotychczas ja nim
jeździłem. Od jutra to pańska rzecz.
- Czy mógłbym wiedzieć, jaki to ma związek z tym, że chciałem zostać aktorem?
- W'ystarczy, że ja wiem.
- Pan to już mówi po raz drugi.
- I po raz ostatni. Jeśli pan tu naprawdę chce zostać i mieć wieczory wolne do pracy.
Podszedłem do samochodu i oparłem się z całej siły o zderzak; amortyzatory były dobre i
twarde.
- Można zęby zgubić - powiedziałem.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
24
- Jest za to dobry na zakrętach. :Niemcy wiedzą, jak budować sportowe wozy.
- Ile on jest wart?
- Tego się nie da zapłacić.
- Są przecież jeszcze ludzie z forsą.
Nie odpowiedział; wsiadłem do samochodu i położyłem ręce na kierownicy, i poruszyłem
nią patrząc na koła; nie było luzu ani w kierownicy, ani na sprzęgle. Obejrzałem tablicę
instrumentów; wsadziłem nawet rękę do skrzynki na rękawiczki, a potem spojrzałem na
Samsonowa i musiałem się wzdrygnąć.
- Czy pan jest pewien, że ja tu mogę zostać? - zapytałem. Mogę stąd odejść.
- Proszę zostać. Niech pan się trochę prześpi.
- To byłoby najlepsze ze wszystkiego - powiedziałem. Wziąłem swoją walizkę i chciałem
już odejść, lecz Samsonow powstrzymał mnie.
- Czy naprawdę ta kobieta zabiła się? - zapytał.
- Pan mówi o tej kobiecie, o której ja pisałem? Tak. Ona i jej mąż. Mówiłem panu o tym.
Ale nie myślę, abym ja był przyczyną. Zresztą, kto wie. Nie chciało im się po prostu dłużej
żyć z nami. - Trudno ich za to winić.
- Nie powinni się jednak zabijać - powiedziałem. - To zupełnie zmienia sprawę. Widzi
pan, w moim opowiadaniu oni się najpierw nienawidzą, a potem wspólnie czytają te listy.
Pan pamięta, że ona oddaje się temu chłopcu po raz pierwszy, kiedy on jej dyktuje list do jej
męża i pisze o tym, co ona czuła, kiedy oddawała się mężowi po raz pierwszy. Potem
kochanek odchodzi, wraca mąż i znów czytają ten list, i jest im tak dobrze, jak nigdy
przedtem.
- Pan mówi o swoim opowiadaniu - rzekł Samsonow. - To nieważne. Ja się pytam, jak
było naprawdę. Czy pan rzeczywiście przeżywał z nią jakby to samo, co z jej mężem?
- O tak. W ten sposób zaczęły się nasze zabawy. Najpierw dyktowałem jej ten list,
udawałem jej męża... no i tak się to wszystko skończyło.
- Dobrze - powiedział Samsonow. - Niech pan pośpi trochę, a potem powiem panu, co
robić. - Odszedł już; w drzwiach przystanął jeszcze i obrócił się ku mnie. - To nie będzie
trudne - powiedział.
- Bardzo na to liczę. Zresztą pan kiepsko płaci. Uśmiechnął się.
- Zapłacę najlepiej, jak tylko potrafię - rzekł.
Rozebrałem się i położyłem na wąskim, polowym łóżku. Było gorąco i oddychałem z
trudem; wszystko pachniało benzyną i smarem. Mimo to wkrótce zasnąłem.
Obudziłem się pod wieczór i wciąż jeszcze było bardzo gorąco. Tak gorącego lata nie
pamiętałem od dawna, a zanosiło się na to, że i jesień będzie ciepła. W'stalem; obmyłem się
trochę, a kiedy już skończyłem, zobaczyłem kartkę leżącą na stole. Spałem tak mocno, że nie
słyszałem Samsonowa. Napisał: „Wyszedłem. Piwo jest w kanale. Proszę umyć BMW.
Samsonow."
Poszedłem szukać piwa do kanału. Zapaliłem przenośną lampę i zszedłem w dół
schodami lepkimi od smaru. Podniosłem lampę i zobaczyłem stojące w kącie trzy butelki
piwa. Chciałem otworzyć jedną z nich, ale nie miałem klucza. Oparłem więc korek butelki o
jakąś wystającą cegłę i uderzyłem weń wierzchem dłoni; butelki nie udało mi się otworzyć;
uderzyłem silniej po raz drugi i wystająca cegła upadła. Chciałem ją wsunąć na swoje
miejsce i uniósłszy cegłę na wysokość swojej twarzy zobaczyłem, że jest ona przykrywką
do dość kiepsko pomyślanego schowka. Leżał tam rewolwer w naoliwionej szmacie; nic
więcej. Włożyłem cegłę na swoje miejsce i wszedłem na górę. Niedobre było to piwo i pijąc
je pomyślałem, że trzeba będzie powiedzieć o schowku mojemu kapitanowi.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza
25
Ktoś wszedł na podwórko. Myślałem, że to Samsonow, lecz był to jakiś człowiek,
którego nie znałem.
- Czy tu mieszka Dorota? - zawołał tubalnym basem. - Dorota? - powiedziałem. - Chyba
nie.
- Dorota, ta kurwa - powiedział bas.
- Nic. Tu mieszka kapitan Samsonow, dyplomowany inżynier od naprawy samochodów.
- A to najmocniej pana przepraszam - powiedział bas.
- Proszę pana uprzejmie - powiedziałem i patrzyłem chwilę za nim. Szedł trzymając się
muru i pomyślałem sobie, co nastąpi, kiedy skończy się mur. Tylko .Anioł Stróż byłby w
stanic przeprowadzić go przez jezdnię i roześmiałem się przypomniawszy sobie o tym, jak
kiedyś ksiądz w szkole zapytał mnie o to, jak wyobrażam sobie Anioła Stróża. Poprosiłem go
o dzień zwłoki i w dwa dni później, za radą Wuja Józefa, powiedziałem mu, że Anioł Stróż to
taki gość ze skrzydłami, który prowadzi mnie, kiedy idę pijamy przez kładkę ponad
przepaścią. Ksiądz zrobił straszną awanturę i omal mnie wtedy nie wyrzucono; wyrzucono
mnie zresztą w dwa miesiące później, oczywiście nie bez sprawy Wuja Józefa. Kiedyś w
czasie lekcji nie uważałem i zniecierpliwiony nauczyciel uderzył mnie w twarz, a ja
powiedziałem to Wujowi, który zjawił się w szkole następnego dnia, przyprowadziwszy z
sobą jakichś dwóch panów o wyglądzie zawodowych dusicieli. Wszyscy mej byli w
świetnych humorach; wszyscy trzej trzymali w rękach długie bykowce
z solidnego rzemienia.
- Czy to pan uderzył mojego siostrzeńca w twarz? - zapytał Wuj Józef nauczyciela.
Nauczyciel począł się usprawiedliwiać; Wuj przerwał mu jednak wspaniałym gestem.
- To nieładnie bić dzieci po twarzy - powiedział zamachnąwszy się, bykowcem. - Czy umie
pan śpiewać?
- Śpiewać?
- Tak. Proszę śpiewać, dopóki ja nie skończ.
Wuj rozpiął rozporek i swobodnie odlał się na środek klasy, a nauczyciel śpiewał
tenorem, zachęcany przez dusicieli czyniących odpowiednie gesty. Wreszcie Wuj skończył i
zapiąwszy starannie rozporek sprawdził, czy wszystkie guziki są zapięte; i wyglądał przy tym
jak aktor wstępujący na scen.
- Teraz może pan wziąć ścierkę i wytrzeć to - powiedział do nauczyciela. - Jeśli już pan tak
dba o wychowanie dzieci, to niech pan je również przyzwyczaja do porządku. - l znów
zamachnął się bykowcem. Nauczyciel wziął z kąta jakąś szmatę i wykonał polecenie Wuja. -
To już znacznie lepiej - powiedział Wuj. - Jeśli panu kiedykolwiek przyjdzie ochota uderzyć
mojego siostrzeńca w twarz, proszę pamiętać, że zjawię się tutaj znów. Zobaczymy, co okaże
się silniejsze; pańska bezmyślność czy moja pomysłowość. Uchylił kapelusza i wyszedł;
dusiciele poszli za nim.
Stałem pod drzewem, którego liście twarde były od kurzu, i piłem piwo wprost z butelki.
Chciałem już iść po następną, lecz usłyszałem zbliżające się kroki i zobaczyłem Samsonowa.
Przez chwilę myślałem, że i on jest pijany; szedł mamrocząc coś do siebie i kiedy wszedł w
krąg światła, zobaczyłem jego tak wstrętny mi uśmiech. Samsonow podszedł do mnie, oparł
się ciężko o wątłe drzewo, a wtedy osypało się nieco kurzu na nasze twarze. - Wyspał się
pan?
- Dziękuję. Pan był tak uprzejmy i zostawił mi kartkę. - Znalazł pan piwo?
- Znalazłem i rewolwer. Cegła wypadła.
Milczał; znów potrącił gałązki drzewa i znów osypał się kurz. - Gorąco tutaj - rzekł po
chwili Samsonow. - Beton nagrzewa się w ciągu dnia. Bierz pan szlauch; polejemy podwórko
wodą.
- Skończę najpierw moje piwo - rzekłem. - Przynieś pan i dla mnie butelkę.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 1 SOWA, CÓRKA PIEKARZA Staliśmy na środku korytarza, a ta dziewczyna płakała. Musiałem wyjąć chusteczkę i otrzeć jej oczy; oczywiście starłem jej przy tym szminkę i wyglądała o wiele gorzej. - Proszę nie płakać - powiedziałem. - To i tak nie pomoże. Jest pani przecież siostrą i powinna pani o tym wiedzieć najlepiej. - Pan musi na siebie uważać - powiedziała. - To także nie pomoże. Korytarzem przeszło dwóch pielęgniarzy pchając wózek w kierunku sali operacyjnej, a ja dojrzałem przerażoną twarz tego, którego miano operować. Patrzyłem przez chwilę na jego bose stopy wystające spod prześcieradła; potem oni wszyscy zniknęli za zakrętem korytarza. Nic obyło się bez tego, aby me zaczepili bosymi nogami pacjenta o mur; teraz wszyscy mówili podniesionymi głosami, ale nie widziałem ich już. - Powinno się ich usypiać w pokoju - powiedziałem. - To chyba wcale nie jest trudne. Dlaczego tego nie robicie? Nie widziałby wtedy zakrwawionych chirurgów i tych wszystkich instrumentów. - Muszę już iść - powiedziała. - Chciałbym panią zobaczyć kiedyś bez tego kitla - powiedziałem. - I z pluszowym niedźwiedziem na ręku. Nie uśmiechnęła się; płakała w dalszym ciągu; objąłem ją i pocałowałem w policzek. - Będę panią pamiętać - powiedziałem. - Była pani dobra dla mnie. Ale teraz proszę przestać płakać. Jeszcze się pani mnóstwo napłacze. A w ogóle wybrała pani zły zawód. Proszę na siebie uważać. - Dobrze. Będę uważać. Wziąłem walizkę i wyszedłem. Wprost ze szpitala pojechałem do redakcji, w której pracowałem. Walizkę zostawiłem w korytarzu; poszedłem do swego pokoju i napisałem prośbę o zwolnienie z pracy. Potem przeszedłem do Sekretariatu naczelnego redaktora I podałem moją prośbę sekretarce. - Dasz to staremu po zebraniu - powiedziałem. - Co to jest? - A co ty myślisz? Sprawozdanie superintcndenta szkółki niedzielnej Nie odpowiedziała. Schowała moje podanie cło szuflady, a potem popatrzyła na mnie. - l co ty im powiesz na zebraniu? - Zapytała. - -To zależy, o co będą mnie pytać. - Będą się -pytać, dlaczego Barbara i Jan nie żyją. - Nie żyją dlatego, ponieważ otworzyli gaz w pokoju, w którym spali, a okna uprzednio wkleili papierem - powiedziałem. - Wobec tego będą cię pytać, dlaczego otworzyli gaz. - Dziwne pytanie -- powiedziałem. - Przyjdź najlepiej na to zebranie. Nic będę o tym musiał mówić dwa razy. Przeszedłem do drugiego pokoju, gdzie czekał już naczelny redaktor i kierownicy poszczególnych sekcji. Kiedy wszedłem, nie powiedzieli nic; wziąłem krzesło i usiadłem obok okna, które było uchylone. Przez chwilę nikt nic mówił nic; otworzyłem okno nieco szerzej i poczułem się lepiej. - Masz coś do powiedzenia, Grzegorzu? - zapytał naczelny redaktor. - Nic - powiedziałem. - Myślałem, że to wy macie coś do powiedzenia jeśli zwołujecie zebranie w mojej sprawie. - Wiesz przecież, o co nam chodzi. - Wiem. Usiłujecie zwalić na mnie winę za to, że tych dwoje popełniło samobójstwo. Nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia. To zresztą nie powinno leżeć w waszej kompetencji. "To sprawa Gazowni Miejskiej. Jeśli zwrócą się do mnie, zapłacę rachunek za gaz, który oni zużyli. Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską. _ Proszę? Na pierwszym piętrze ktoś gotuje pieczeń rzymską - po wiedziałem. - Poznaję po zapachu. Moja matka zawsze to gotowała...
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 2 - Ja chcę mówić o Janie i Barbarze - powiedział naczelny redaktor. - Mnie to się także nie podoba - powiedziałem. - Zawsze byłem przeciwny samobójstwu w literaturze. Owszem, w bardzo rzadkich wypadkach to jest prawdopodobne. Ale komu udają się takie opowiadania? Nie ma potrzeby o tym mówić. - Podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież. - Nie ma nawet potrzeby rozwalania fasad tych domów - powiedziałem. - I tak wiadomo, jak ci ludzie żyją. A jednak każdy z nich chce żyć i miewają na pewno jakieś chwile radości. Mnie się to też nie podoba że Jan i Barbara ostudzili się razem. Powinni żyć dalej i nienawidzić się. To by było o wiele lepsze z punktu widzenia opowiadania. Powinni i żyć i pamiętać o tym, co zrobiła Barbara. Chryste, to byłoby bez porównania lepsze. - Nie mówimy o opowiadaniu - powiedział naczelny redaktor. - Oczywiście to nasza omyłka, iż zamieściliśmy to świństwo. Ale mówimy o fakcie. O tym, że Barbara i Jan nie żyją, a ty jesteś przyczyną ich śmierci. - Byłbym szczęśliwy, gdyby tak było - powiedziałem. - Nie należy mnie jednak przeceniać. Nie żyją dlatego, że nie chcieli żyć z ludźmi takimi jak ty i ja. To wszystko. - Nie. To nie jest wszystko. - Nic ma mowy o tym, abyście mnie mogli posadzić do więzienia - powiedziałem. - Owszem, napisałem to opowiadanie, które wy wydrukowaliście. Owszem, żyłem z Barbarą, kiedy Jan był w szpitalu, ale Jan był w szpitalu dlatego, że posadzili go najpierw za zbrodnie, których nic popełnił. Po czym Jan wrócił, ujrzał straszliwą prawdę i kres, prawda? Tak to się zawsze mówi w takich wypadkach. Kres. Cisza. Ciemność. Tak można bez końca. Nie uda wam się z tego zrobić sprawy karnej. I nie opłaca się wam. Jestem po dwóch zawałach serca i wróciłem ze szpitala przed godziną. I raz jeszcze powtarzam: nic moja wina. Zawsze uważałem, że samobójstwo w literaturze to rzecz ryzykowna. Jest o wiele silniej, jeśli człowieka zostawia się samego i wplątanego we własne nieszczęście. Zawsze tak radziłem wszystkim młodym pisarzom. - A co powiesz o tych listach, które dyktowałeś Barbarze? powiedział naczelny redaktor. - O tych listach, które pisała do męża pod twoje dyktando? - Barbara była idiotką. Nie potrafiła sklecić ani jednego listu sama. Dyktowałem jej, to prawda. No i co z tego? Czyż to jest powód do samobójstwa? To przecież rasowa komedia: mąż zdychający w szpitalu, ja leżę z nią w łóżku i dyktuję jej list do jej męża, w którym ona mu opisuje i przypomina to, co czuła w chwili, kiedy on ją rżnął po raz pierwszy. - Tu są kobiety na sali - powiedział ktoś. Przyjrzałem mu się; był to chudy i niemłody już człowiek prowadzący u nas dział satyry, - Świetnie, że się pan odezwał - powiedziałem. - Pan jest przecież kierownikiem działu satyry. Pan musi przyznać, że ta sytuacja jest równie zabawna jak i obrzydliwa. To jest sytuacja z farsy. Często myślę nad tym, że tragedię podejrzanie łatwo zamienić można w farsę. Nie mówię w tym wypadku o dramacie. Użyłem specjalnie słowa „tragedia". - To ohydne, co zrobiłeś - powiedziała jakaś kobieta. - Ja wiem - powiedziałem. - Ale ja jestem przecież jednym z was. - Podszedłem do drzwi; tam zatrzymałem się jeszcze i powiedziałem do naczelnego redaktora: - Złożyłem podanie o zwolnienie. Jest u twojej sekretarki. - To nie będzie potrzebne - powiedział. - Jesteś zwolniony karnie z trzydziestego drugiego paragrafu. - I cóż to jest trzydziesty drugi paragraf? - W twoim wypadku: brak moralności. - I wy do mnie mówicie o moralności? - powiedziałem. Szkoda, że nie znacie słów pewnego starego Amerykanina, który powiedział, że osiągnięcie można mierzyć tylko rozmiarem klęski, jaką poniósł człowiek w stosunku do zamierzenia. Jeśli więc wierzyć jego słowom, nie poniesiecie nigdy żadnej klęski. Obiecywaliście ludziom wolność, braterstwo, chleb i wszystko, co było możliwe do obiecania. Lecz kto obiecuje wszystko, nie dotrzymuje niczego. Tak więc jesteście w porządku. Dopóki nie mówicie o moralności.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 3 - Czy to, co powiedziałeś, ma być rozumiane jako krytyka naszej linii partyjnej? - zapytał naczelny redaktor. - A nawet gdyby tak było - powiedziałem. - Czy opłaca ci się donieść na kogoś, kto jest już po dwóch zawałach serca? - Jesteś zwolniony karnie. Złożymy również wniosek o odebranie ci legitymacji dziennikarskiej. Niech ci nie przyjdzie ochota przyjść tu kiedykolwiek. Wyszedłem; wziąłem swoją stojącą w korytarzu walizkę i po szedłem schodami w dół. I tak skończyła się moja praca w redakcji pisma, którego nigdy nie czytałem. Razem z pracą straciłem mieszkanie. Postanowiłem wyjechać do Wrocławia, gdzie miałem nie cierpiącą mnie ciotkę; liczyłem więc na to, iż odstąpi mi pokój, potrzebny do mej pracy, gdyż postanowiłem napisać książkę. Obszedłem więc wszystkich znajomych i ile tylko się dało, pożyczyłem pieniędzy; po czym spakowałem walizkę i wyruszyłem na dworzec. Pociąg do Wrocławia odchodził o godzinie dziesiątej wieczór; aby znaleźć miejsce siedzące, przyszedłem o trzy kwadranse wcześniej i zająłem pusty przedział. Usiadłem przy oknie i zacząłem czytać Przegląd Sportowy. Po pięciu minutach wszedł do przedziału jakiś mężczyzna. - Czy to miejsce jest wolne? - zapytał. - Cały przedział jest wolny. - A miejsce przy oknie? - Nie. Trzymam tam moje nogi. Patrzył chwilę na mnie, po czym kopnięciem zrzucił moje nogi z ławki i usiadł. - Dobry wieczór panu - powiedział. - Dobry wieczór - powiedziałem i przyjrzawszy mu się dobrze, pomyślałem, iż nie czuję do niego sympatii; miał obrzękłą twarz o niezdrowej cerze, rzadkie włosy i ani jednego zęba. Wyglądał na pijaka, a ja nie lubiłem towarzystwa pijaków. - Jedzie pan do Wrocławia? - zapytał. - Tak. - Żeby tak znaleźć konduktora i dać mu ze sto złotych, toby mógł zamknąć przedział i można by trochę wyciągnąć się i pospać. Potem napcha się tu ludzi i nie zmrużymy oka. - Pan cła pięćdziesiąt i ja pięćdziesiąt. - Dobrze. Wyszedłem na korytarz i odnalazłszy konduktora, w słowach pełnych szlachetnej prostoty zaproponowałem mu łapówkę. Konduktor milczał długo: nie wyglądał co prawda na pijaka. ale za to ledwo trzymał się na nogach i proces myślenia wydawał się na razie rzeczą dla niego nieosiągalną. Wreszcie wyciągnął rękę i powiedział: - Ze mną do zgody jak do wody. Zamknął przedział, nalepił na szybie kartkę: zarezerwowane dla wojska. Po czym odszedł powiedziawszy, iż musi zgasić światło, więc nie mogłem czytać. Włożyłem gazetę do walizki i wyciągnąłem się na ławce, a mój towarzysz uczynił to samo. - Był pan w Warszawie w czasie mistrzostw bokserskich Europy? - zapytał. - Byłem. - I jak tam poszło? - Zdobyliśmy siedem medali. - Ale jak chłopcy naprawdę się bili? - :Nie czytał pan o tym w gazetach? - Nie czytałem gazet przez siedem lat. - Bili się dobrze, :tle ja nie lubię polskiej szkoły boksu. Może to i dobre, ale nic jeden raz. Myślę, że z czasem nasi, boks zamieni się w balet. .A bokser... should be a fightcr. Przez chwilę nie mówiliśmy do siebie; na korytarzu zaczęło się już piekło i pomyślałem, że tak czy inaczej czeka mnie bezsenna noc i niepotrzebnie daliśmy konduktorowi pieniądze. - Zna pan angielski? - zapytał mój towarzysz. - Mogę czytać, a o to mi właśnie chodziło. - Gdzie się pan nauczył? - Nie pamiętam. Gdzieś, po pijanemu. Może zresztą jakoś inaczej. To bez znaczenia. - I ja także znam angielski.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 4 - Miał pan angielską guwernantkę? - Byłem w czasie wojny w Anglii. - lotnik? - Tak. - To dlaczego nie czytał pan polskich gazet - powiedziałem. - W raca pan teraz z Anglii? - Wróciłem już dawno. - Dlaczego nie czyta pan gazet? Ja także rzadko czytam gazety, ale sport to co innego. Nie czytał pan nawet Przcglądu Sportowego? - Nie. - Przegląd Sportowy jest całkiem dobrym pismem. Oni wpadli teraz w euforię po tym, jak złapaliśmy tych siedem medali, ale za jakiś czas znów zaczną pisać normalnie. Mają dobrych reporterów. Nic nie powiedział. Leżałem na twardej ławce i myślałem o tych mistrzostwach. Wolałbym, abyśmy zamiast siedmiu medali złapali tylko cztery, ale żeby nasi chłopcy byli bardziej agresywni i żeby przestali poruszać się tak pięknie. - Czy ma pan zapałki? - Mam - powiedziałem. - Może pan zapalić jedną? Zapaliłem zapałkę i wyciągnąłem ku niemu myśląc, iż chce zapalić papierosa, i położyłem paczkę zapałek na stoliku między nami. Ale on nie zapalił papierosa; podniósł się na ławce i popatrzył na mnie, a potem zapałka zgasła, a on położył się z powrotem. - Nie ma pan papierosów? - zapytałem. - Nie palę - powiedział. - Po co pan mi kazał zapalić zapałkę? - Chciałem się przyjrzeć panu lepiej. Pan mi przypomina kogoś. Kolegę z pułku. Kredy tu wszedłem i popatrzyłem na pana, pomyślałem, że to złudzenie. Potem konduktor wyłączył światło, a ja cały czas myślę: a gdyby, tak jeszcze raz spojrzeć na Jego twarz? Tamten człowiek już me żyje. I to zawsze dziwi, jak ktoś umiera, a potem spotyka się kogoś podobnego. To głupie. Przepraszam pana. - Nie przejmowałbym się tym na pańskim miejscu. Zawsze jestem do kogoś podobny. Albo do kogoś, kto umarł, albo do kogoś, kto pożyczył pieniądze i zapomniał oddać. Czasem do narzeczonego, który zmyl się w dzień ślubu od ołtarza i oczywiście z inną kobietą. Przyzwyczaiłem się. - Może pan zapalić jeszcze jedną? - Nie. Przyjemne to w końcu nie jest. - Może napijemy się wódki? Mam ze sobą butelkę. - Właśnie przysiągłem sobie, że nie będę już pić alkoholu powiedziałem. - Postanowiłem odrodzić się moralnie. - Rozumiem. Kiedy składał pan śluby? - Dwa dni temu. - No, to już fan może. - I ja tak myślę. Podał mi butelkę i pociągnąłem łyk; wódka była nieco ciepła, ale dałem temu radę. Wreszcie skończyłem i podałem mu butelkę, a on pił przez chwilę i słyszałem pracę jego krtani. - Siedem lat me piłem - powiedział. - I co jeszcze? Pewnie przez siedem lat unikał pan kobiet? - To nie było trudne. - Pan nie czytał gazet przez siedem lat, pan nie pił przez siedem lat, pan gardził kobietami - więc gdzie pan był? Zabłądził pan w czasie górskiej wycieczki? - Byłem skazany na śmierć i czekałem na wykonanie wyroku - powiedział. - Tydzień temu mnie zwolnili. Ot tak, bez słowa. Powiedzieli, że stała się pomyłka. Powiedzieli, że nasza młoda ludowa sprawiedliwość popełniła omyłkę i zapytali, czy mogę im to wybaczyć w imię lepszego jutra? - A co pan powiedział? - A co pan by powiedział? - Powiedziałbym, że oczywiście. I że w ogóle było mi bardzo przyjemnie. - Tak zrobiłem.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 5 - Teraz wielu zwalniają. Ciągle się to słyszy. - Ale wielu ludzi już nie wróci - powiedział. - Jeśli się tyle lat czekało na śmierć, to gdzie można potem wrócić? Ja czekałem przez siedem lat. Kiedy ktoś szedł korytarzem, myślałem, że idą właśnie po mnie. Nie wyprowadzali nas na spacery i nie można buło nawet pukać w ścianę, bo skazanych na śmierć rozsadzają tak, aby nie mogli się między sobą porozumiewać. Gazet też nie dawali, chociaż często prosiłem. Nie mogłem wiedzieć, jak nasi wypadli w boksie. - Bili się dobrze. Ale mnie się zdaje, że polski boks stał się zbyt defensywny. To jest może i mądre, ale ja wolę prawdziwy boks, gdzie chodzi o knock-out. - A jak u nas w ciężkich wagach? - To nasze nieszczęście. Nigdy nie mieliśmy dobrych ciężkich. - Jakie najlepsze? - Lekka i średnia. - Widział pan wszystkie walki? - Nie widziałem tylko ćwierćfinałów. Finały wypadły dobrze. Rosjanie nie dali rady. Mieli jednego dobrego boksera. W średniej też był jeden dobry, ale w finałach przegrał. - Na punkty? - Tak. W finałach nie było ani jednego KO. W ogóle za dużo tańczyli. Konduktor wszedł nagle do przedziału. - Proszę panów, tu jest jedna kobieta w ciąży. Już od dwóch godzin stoi na korytarzu i nikt nie chce ustąpić jej miejsca. W siódmym miesiącu. Ja myślałem... - Źle pan myślał - powiedział mój towarzysz. - Pan dostał forsę, a my chcemy zostać sami. Zamknij pan drzwi z tamtej strony. Konduktor wyszedł; słyszałem, jak tłumaczył ludziom stojącym w korytarzu, iż przedział zarezerwowany jest dla wojska i nic na to poradzić nie można. Słyszałem także słaby i zrozpaczony głos kobiety i myślałem o tym, czy miałem rację mówiąc, iż polska szkoła boksu jest zbyt defensywna. Może byłem zbyt surowy, lecz lubiłem bokserów o silnym ciosie i idących naprzód, a ci, których widziałem w czasie mistrzostw, zbyt przypominali mi znajomych pederastów z baletu. Mój towarzysz powiedział coś do mnie, lecz nie zrozumiałem go, a w ogóle ciężko było mi zrozumieć, o czym mówi. - Przepraszam - powiedziałem. - Nie zrozumiałem pana. - To przez zęby. - Co przez zęby? - Nie mam zębów, dlatego tak niewyraźnie mówię - powiedział. Milczał chwilę, po czym rzekł: - Pan ma rację. W ciężkich wagach nie mieliśmy nigdy nic do powiedzenia. A zęby wybili mi w śledztwie. - Bardzo bili? - Z początku. Potem, jak się już przyznałem, dali spokój. - Do czego się pan przyznał? - Do wszystkiego, czego chcieli. I tak wiedziałem, że mnie zgaszą. A tak przynajmniej przestali bić. Chce pan jeszcze łyk? - Proszę. Znów pociągnąłem łyk wódki ciepłej i słodkiej, i w ciemności podałem mu butelkę, a byliśmy chyba .już w połowie drogi do Wrocławia. Słyszałem ludzi stłoczonych w korytarzu; wszyscy przeklinali brak miejsca, a ktoś, pewnie pijany, śpiewał, i głos jego silnie brzmiał i pewnie; on jeden nie przejmował się tłokiem i znał tyle piosenek. A teraz śpiewał o lotnikach, którzy w deszczowy dzień, nie mając nic do roboty, siedzą za stołem i piją. - Trudno powiedzieć co robić w taki wieczór - powiedział mój towarzysz. - Ale jeśli oni muszą jutro rano startować? Chryste Panie. - Nie w tym rzecz. Piosenka jest dobra.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 6 - Rosjanie mają dużo dobrych piosenek. Pamięta pan tę piosenkę o facecie, który zaprosił dziewczynę na wino i cały czas prosi ją, aby wybaczyła, iż wino jest kiepskie, ale nie ma pieniędzy na lepsze? - Nie ma człowieka, który by nie rozumiał lepiej ode mnie powiedziałem. - Na tym całym pierdolonym świecie. - I ja go też rozumiem. - Nie tak dobrze jak ja. Pan przecież nie pił przez siedem lat. - Racja. Były jakieś dobre filmy ostatnio? - Rzadko chodzę do kina. Dobrych filmów chyba nie było. - Nie mogę przypomnieć sobie, jaki film widziałem ostatnio - powiedział. - To było chyba osiem lat temu. To taki film o Irlandczyku, który walczył przeciw Anglikom. Ale jak się ten człowiek nazywał? - Marszałek Żukow? - Ja myślałem, iż to Rosjanin. - On też tak myśli. Ale pewnego dnia linia partii się zmieni i może się okazać, iż urodził się w Dublinie i tam, już w latach młodzieńczych, wstąpił do kompartii. - Przypomniałem sobie. Johnny McQuinn. Widział pan? - Nie pamiętam. - Z czego pan żyje? - Pracowałem w redakcji. Wywalili mnie. - Przykro mi. - Nie powinno panu być przykro. Zawsze mnie wywalają. - I co teraz będzie? - Wystarczy mi pieniędzy na trzy miesiące. Nie wiem, co będzie później. - Mam we Wrocławiu kolegę z pułku. On prowadzi teraz, zdaje się, prywatny garaż czy też mały warsztat. Gdyby panu było ciężko, proszę iść do niego. Pomoże, jeśli tylko będzie mógł. - Jak on się nazywa? - Samsonow. Kapitan. Rosyjskie nazwisko, on pochodzi gdzieś z tamtych stron. Odważny człowiek. Nie wiem, gdzie mieszka, ale proszę się zapytać byle jakiego taksówkarza. - 1 mam powiedzieć, że od kogo przychodzę? - Ode mnie, rzecz jasna. - Ale ja, rzecz jasna, nie znam pańskiego nazwiska. Nie przedstawiliśmy się sobie wzajemnie. - I nie trzeba. Proszę powiedzieć, iż przychodzi pan z polecenia tego kolegi z eskadry, który miał siedem strąceń. On już będzie wiedzieć. - Zestrzelił pan siedmiu? - Może nawet dziewięciu, ale dwóch mi nie zaliczyli, bo kamera nie była w porządku. Ale myślę, że tamte dwa też były moje. W czasie bitwy o Anglię. - A w trzydziestym dziewiątym? - Jednego. Potem ja dostałem. - Kto był najlepszym myśliwcem drugiej światówki? - Tego nie dowiemy się nigdy. Niemcy fałszowali dane i Rosjanie też. A o naszych po wojnie nie wolno było mówić, bo walczyli w Anglii. Myślę, że Niemcy mieli dobrych. Jak się nazywał ich najlepszy? - Marseilłe. - Nie. Był jeszcze lepszy. - Pułkownik Galant? - Właśnie. - Kto go zestrzelił? - Nie wiem. - A kto zestrzelił Marseille? - Nikt go nie zestrzelił. Miał defekt silnika. Zresztą tego też nie można wiedzieć na pewno. Może Niemcom chodziło o to, aby stworzyć legendę, że Marseiłle zginął niepokonany. Podobno nawet Kanadyjczycy zrzucili wieńce na wrak jego samolotu. Z tego jednak, co słyszałem, zatarł mu się silnik. - Dlaczego nie skakał? - Leciał za nisko i nie mógł już poderwać nosa. Był po prostu zbyt dobrym lotnikiem, aby wierzyć, że uda mu się skok. Czasami nie warto być dobrym.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 7 Pomyślałem sobie, iż teraz powie mi, że wtedy, kiedy jest się dobrym, to ciężej umierać i dowiem się czegoś, o czym nie pomyślałem nigdy wcześniej, ale nie powiedział niczego. Nie widziałem jego twarzy i nie mogłem przypomnieć sobie, jak wygląda, a wiedziałem tylko, iż wygląda jak oni wszyscy; ci, których zapomnieli zabić i którzy wracali teraz do domów. Spotykałem już wielu takich jak on; o obrzękłych twarzach, rzadkich włosach i bezzębnych . Wyglądali niby stare i chore małpy. - Przeżył pan - powiedziałem. - To najważniejsze. - Co.• - Życie. Tak mówią. Ja nie wiem. Ale przecież nawet mądrzy tak mówią. - A pan tak nie myśli? - Nie - powiedziałem. - Ale ja jestem tchórzem. Gdyby było inaczej... - Nie wygłupiaj się pan. - Raz miałem już nabity rewolwer w ręku. Wtedy zrozumiałem, że to nie dla mnie. Nie dałem rady. I nigdy me dam. - :Nie przejmuj się pan - powiedział. - Ja też boję się śmierci. Wiem tylko jedną rzecz o ludziach: nie warto bać się tych, którzy nie boją się śmierci. - Pan to przeczytał w kalendarzu? - Nie pamiętam. Nie czytałem przecież przez tyle lat. - Nie boję się śmierci - powiedziałem. - Boję się tylko umrzeć. To są dwie różne rzeczy i tego nie wolno mieszać. - Pan mi to właśnie wyjaśnił. Pan lubi mówić o sobie. - Pan też. - Nie. Ja tylko dlatego z panem mówię, że przez siedem lat, pan rozumie. Zresztą możemy nie mówić. Mnie wszystko jedno. - Jeśli o norie chodzi, będzie to strata najmniej bolesna ze wszystkich - powiedziałem. - Spróbuj pan spać. Odwróciłem się i próbowałem zasnąć, ale nie udało mi się; ci na korytarzu krzyczeli zbyt głośno. I myślałem o tym, jak zeszłej wiosny szedłem przez sad pełen białych drzew jabłoni i czereśni, a Barbara szła za mną i mówiła przez cały czas o tym, iż zmarnowałem jej życie, a jej chory mąż czekał na nią w szpitalu, a ja idąc pod białymi drzewami o nim myślałem, a to było w takim małym mieście leżącym nad Wisłą, gdzie rankiem wychodziłem na targ, aby kupować' od chłopów, którzy towary swoje wieźli przez noc i których oczy czerwone były z braku snu; i pamiętam zapach rozkwitających drzew, mokrej sierści i alkoholu, a teraz wiedziałem, że nie zobaczy nigdy tego miasta, grubych korci i białych drzew,; ale mogłem jeszcze o tym myśleć. Mogłem tylko tyle; i mogłem jeszcze myśleć o tym, że niczego mi nie żal. Szkoda mi było lata, które zwarzą wkrótce chłody, i szkoda mi było tych białych drzew, ale to już naprawdę wszystko. - Śpi pan? - Nie mogę usnąć - powiedziałem. - Niepotrzebnie posmarowaliśmy konduktora. - Opowiadano mi jedną historię - powiedział. - Teraz, jak wyszedłem z więzienia. O jednym więźniu, który był skazany na śmierć za zbrodnie polityczne. Był skazany niewinnie. Tego więźnia wziął do siebie oficer specjalny... - Kto to jest? - W więzieniu więźniami rządzi tak zwany oficer specjalny z policji politycznej. On jest prawdziwym panem więzienia. Oficer specjalny może więźnia przedstawić do amnestii, ale może także postarać się, aby przedłużyli mu wyrok. Więc ten oficer specjalny wezwał do siebie skazanego na śmierć więźnia, który czuł się niewinnym, i powiedział mu: „Dzisiaj zostanie wykonana egzekucja na szpiegu. W naszej ludowej sprawiedliwości nie powinno być kaca, ponieważ zlikwidowanie wroga ludu jest obowiązkiem każdego. Jeśli zgodzicie się wykonać egzekucję, to będzie dla mnie jasne, że zrozumieliście błędy, które popełniliście w przeszłości, i przedstawię was do amnestii. Może zamienią wam karę śmierci na dożywocie, może tylko na piętnaście łat; potem będzie następna amnestia i być może pożyjecie jeszcze trochę na wolności. - I co zrobił ten więzień?
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 8 - Powiem panu. Ale proszę pamiętać, w jakiej on był sytuacji. Był człowiekiem zupełnie niewinnym i słusznie miał prawo uważać się za niewinnego. Prezydent odrzucił prośbę tamtego więźnia o łaskę, tak, że wyrok był już zatwierdzony i musiał być wykonany. Jeśli więc nie on, to zrobi to kto inny. Może ktoś, kto istotnie jest czegoś winien, i ocali w ten sposób swoje życie, będąc winnym. - Zimne równanie - powiedziałem. - Zabijać, aby żyć? I tym chce mnie pan zabawiać w czasie bezsennej nocy? Mnóstwo takich anegdot już- słyszałem. - Był przecież człowiekiem niewinnym. A tamtego już nic nie mogło ocalić, gdyż prezydent odrzucił, jego prośbę o łaskę. Był już tak czy owak martwy. A ten drugi więzień mógł uratować swoje życie. Raz jeszcze powtarzam, że był zupełnie niewinny. - A ja raz jeszcze powtarzam, że mnóstwo tego rodzaju anegdot w życiu słyszałem - rzekłem. - Nie od rzeczy będzie dodać, Kanał Białomorski zbudowany został przez opowiadaczy takich właśnie anegdot. - Pan pił moją wódkę. - Dobrze. Więc co zrobił ten niewinny z tamtym winnym? Moja chora małpa zamilkła nagle. Zamilkł był, gdyż musiał; nawet w ciągu tych siedmiu lat spędzonych w więzieniu nie zapomniał, że ludzie występujący w filmach milkną, kiedy zadaje im decydujące pytanie, i wpatrują się ponuro w złotą szczękę reżysera. Myślałem, że moja chora małpa była teraz gościem, który nazywał się Humphrey Bogart; tak myślałem, ponieważ i ja sam często bywałem Bogartem. Bogie zawsze milczał, trzymając owłosioną łapę na szklance pełnej whisky, a uśmiechał się tylko wtedy, kiedy widział wycelowany w siebie rewolwer. - Strzelaj - powiedziałem. - Oddasz mi tylko przysługę. - Proszę? - Bogie tak zawsze mówił - powiedziałem. - I wtedy podnosił szklankę do ust, a nigger siedzący przy fortepianie mówił: Dosyć pan już pił tej nocy, szefie." Chodzi tylko o to, aby życie toczyło się jakoś naprzód przy pozorach dramatyzmu. I tylko to. Podszedłem do okna, za którym podnosił się już dzień, i patrzyłem na samotną gwiazdę jutrzenki, a potem przejechaliśmy przez jakąś osadę fabryczną i w niektórych oknach paliły się już światła, a ja pomyślałem o tych wszystkich ludziach, którzy wstali teraz i których oddechy gorzkie są od tytoniu, i widziałem także stado porannych ptaków ciężkich i czarnych, i teraz dopiero poczułem zmęczenie. - I co zrobił ten pański towarzysz cierpienia? - zapytałem. - On zrobił tylko to, co pan by zrobił w jego sytuacji, przyjacielu. - Chciałbym się napić wody - powiedziałem. - Ale jak wyjdę na korytarz, to tamci mnie skończą. Historia jest niezła. - O ile jest prawdziwa. - Wszystko jest prawdziwe, jeśli człowiek się boi. Przyszedł dalszy ciąg do głowy. On zabija i po jakimś czasie wychodzi na wolność. I dopiero wtedy przychodzi mu do głowy pytanie: a co, jeśli ten, którego zabiłem, był tak samo niewinny jak ja? - Dlaczego nie pomyślał o tym wtedy, kiedy tamten oficer dawał mu do ręki pistolet z jedną kulą? - Powiedziałem panu: wszystko wydaje się prawdziwe, kiedy człowiek się boi. A więc i wina tamtego wydała mu się prawdziwa. Ale nie mówmy o tym teraz. On wychodzi na wolność i zaczyna się bawić w detektywa. Odszukuje ludzi, których znał tamten człowiek, rozmawia z nimi, śledzi jego życie i dochodzi do wniosku, że tamten, którego zabił, był tak samo niewinny jak i on. Bo wtedy przestał się bać i odzyskał wiarę w kłamstwo, co stanowi niestety przywilej ludzi wolnych. - I jaki jest jego koniec? - W imię kompozycji powinien popełnić samobójstwo. - A nie ma innego punktu widzenia?
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 9 - Jest ich bez liku. Może także powiedzieć sobie: nie wiedziałem, nie miałem innego wyjścia, teraz ożenię się, będę robić dzieci i uprawiać ogródek. Ale mówiliśmy o literaturze. - Pańskie rozumowanie jest kiepskie. Zapomniał pan o rzeczy najprostszej. Człowiek, który wyszedł z więzienia, nie przestaje się bać. - Mam nadzieję - powiedziałem. - Ale nie mieliśmy innego tematu do rozmowy. W ogóle nie bardzo jest o czym mówić. Niech pan spojrzy na to z tej strony. Pociąg wjechał na wrocławski Dworzec Główny. Wzięliśmy swoje walizki; kiedy ludzie opuścili już korytarz, konduktor oswobodził nas i wyszliśmy na peron. Po drodze zobaczyłem odbicie swojej twarzy w lustrze; nie ogolony, szary, wyglądałem jak podlec. - No - powiedziała małpa. - Proszę pamiętać: w razie czego do kapitana Samsonowa. To dobry człowiek, tylko wariat. Przepraszam, że nie przedstawiłem się panu, ale przy wyjściu z więzienia podpisałem zobowiązanie, że nie będę mówić o niczym, co było w więzieniu. Nie znam pana i nie mogłem wiedzieć, czy mnie pan nie zadenuncjuje. - Bardzo słusznie z pańskiej strony - powiedziałem. Trzymaj się pan tego w dalszym ciągu, jeśli nie chce pan mieć następnego, tak przecież przykrego okresu abstynencji. A kiedy się pan powiesi? Nie odpowiedział. Patrzyłem na niego i już wiedział, iż go nie zapamiętam; zbyt wielu ich widziałem, aby ich pamiętać. Było mi przykro, ale nic na to poradzić nie mogłem. On wreszcie ocknął się i spojrzał na mnie. - Dlaczego pan myśli, że ja się powieszę? - Pan przecież zabił tego zasrańca. - Pochodzę jeszcze trochę i porozmawiam z ludźmi, którzy go znali - rzekł. - Zabawię się w detektywa, jak pan to powiedział. Poczekam jeszcze. Nauczyłem się czekać. - I miał pan dobrych nauczycieli. - Ten pogląd przynosi panu zaszczyt. I proszę pamiętać Samsonow, wariat. Wziął walizkę i odszedł; nie wiem nawet, czy się odwrócił, tak jak ci wszyscy odchodzący na zawsze w filmach. Tylko Humphrey Bogart zawsze przychodził znikąd i wnikąd odchodził. Nie miał on jednak ciotki z dużym mieszkaniem i obdarzonej temperamentem neapolitanki; Bóg i Natura ustrzegły go od tego, o ile mnie dobrze poinformowano. Odnalazłem dom mojej czcigodnej ciotki i zadzwoniłem. Po chwili otworzyła drzwi; w rozchełstanym szlafroku i o oczach zapadniętych po bezsennej nocy wyglądała wspaniale. - Jesteś, łajdaku - powiedziała. - Dobrali się wuj z siostrzeńcem jak dwa diabły w pustym młynie. Gdzie Józef? - Właśnie przyjechałem z Warszawy - powiedziałem. Czterysta kilometrów. - Wuj poszedł po pieniądze. - Znam wuja już tyle czasu i nie pamiętam, aby kiedykolwiek miał pieniądze. Złapała mnie za włosy. - Sprzedaliśmy pianino i wuj poszedł po pieniądze. Nie ma go już dwa dni. Mów, gdzie on jest. Oswobodziłem się; położyłem rękę na sercu, a lewą nogę wysunąłem naprzód i wiedziałem, iż wszystko jest już przegrane. Miałem złe entree, lecz wspaniale postanowiłem zejść ze sceny. - Jeśli suma jest znaczna, należy się liczyć z tym, że wuj chwilowo zapomniał swego adresu - powiedziałem tak głośno, aby wszyscy mogli usłyszeć mnie sąsiedzi. - Jest to chwilowa amnezja spowodowana destrukcyjnym wpływem alkoholu. Tak to wygląda, jeśli się rzecz naświetli z naukowego punktu widzenia. Można to również nazwać przejściową psychodegradacją alkoholową. Mówiąc jednak po ludzku, wuj na pewno znajduje się w świetnym humorze i hula. Potem wróci, aby zacząć nowe życie, kiedy skończą się już dni róż i wina. - Wuj wróci wtedy, jak przepije ostatni grosz. - Ciocia to świetnie ujęła.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 10 Sąsiedzi powystawiali już głowy; postąpiłem jeszcze o krok naprzód i postanowiłem przemówić teraz żelaznym głosem, przypomniawszy sobie, iż najbliższym sąsiadem ciotki jest pewien paralitvk przykuty od piętnastu lat do fotela i władający jedną tylko ręką. Nie wiedziałem, czy rodzina dotaszczyła go do okna, ale nie chciałem, aby uronił choć słowo. Znów złapała mnie za włosy, lecz odczepiłem się. Tym razem chwyciłem ją zbyt mono za przegub i zasyczała z bólu. - Po co tu przyjechałeś? - Chciałem, aby ciocia odstąpiła mi pokój. - Mam cię wpuścić do mojego domu? Żebyście wszystko przepili z Józefem? Nie dość mam tego jednego nędznika, który zmarnował mi życie? Jeszcze kiedy byłam dziewczyną, ostrzegano mnie przed nim... - To ciocia pamięta jeszcze te czasy? - zawyłem wprost ze zdziwieniem i słyszałem już teraz tak miły sercu memu rechot paralityka. . Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Skłoniłem się sąsiadom; paralityk machnął ręką; odszedłem. Po kilku moich krokach zawróciłem jednak i zadzwoniłem. Znów ukazała się w drzwiach jak widmo boleści i zwątpienia. - Chciałem tylko powiedzieć, że jak ciocię diabli porwą do piekła po śmierci, proszę nie powoływać się na znajomość ze mną. J'ai di. Adieu. Ruszyłem przed siebie i tuż obok przystanku tramwajowego zobaczyłem restaurację; wszedłem. Podszedł do mnie kelner o wyglądzie aktora grającego szlachetnego ojca. - Wieprzowa z groszkiem i piwo - powiedziałem. - A wódeczka? - Wódeczki nie będzie. - Nie będzie? - powiedział z rozdzierającym jękiem. - Nie? - Nie. - Jeden zasrany gość na sali i już jestem stratny z samego rana - powiedział szlachetny ojciec i odszedł a ja myślałem o Wuju Józefie i o tym, jak po wojnie roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego siedzieliśmy wszyscy w jednym pokoju; babka, ciotka z dwiema córkami; moja matka i ja; oraz ordynans Wuja, który opowiadał właśnie po raz setny szczegóły bohaterskiej śmierci Wuja. Wuj Józef, na czele batalionu, krzycząc: „Dziękujemy Panu, iż mamy tylko jedno życie do stracenia" ruszył do ataku, a wtedy wraża kula przeszyła serce jego. Wuj Józef, nim skonał, ucałował był raz jeszcze ziemię ojczystą i odszedł drogą wszystkich ludzi. Ordynans opowiadał; ciotka płakała rozdzierająco; dwie córki Wuja także; babka od czasu do czasu przytykała batystową chusteczkę do suchych oczu, gdyż wszystkie łzy wypłakała była już uprzednio; matka moja zamarła na sposób, o jakim zapewne myślała, iż przystoi posągowi boleści; światła elektrycznego wtedy nie mieliśmy i płomienie świec rzucały upiorne cienie na ściany. Ordynans dyskretnie skręcał sobie papierosa z zapasów pozostałych po Wuju Józefie i ciągnął dalej swą smutną opowieść. Fotel, na którym Wuj Józef drzemał zazwyczaj po obiedzie, obciągnięto czarnym kirem; tak samo portret Wuja, przed którym paliły się świece,'. Ordynans zapalił papierosa, a ja wtedy powiedziałem do córki Wuja Józefa: - Ten fotel, który teraz obciągnęliście kirem, jest ten sam, na którym Wuj Józef zazwyczaj pierdolił pokojówkę po obiedzie, prawda? - Tak - powiedziała. - I ten sam, na którym zazwyczaj pierdolił krawcową mamusi, prawda? - Tak. Babka przerwała mi wspaniałym gestem. - Majestat śmierci, Grzegorzu, jest czymś, czego jako niewinne dziecko nie rozumiesz, ale zaufaj naszej boleści - rzekła. - Tak, babciu - powiedziałem. - Czy kapitan mówił coś o Bogu? - zapytała babka ordynansa. Wskazał ręką na niebo. - Dobrze - powiedziała babka. - Niech Bronisław opowiada dalej.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 11 Opowieść potoczyła się wartko, a nagle drzwi otworzono z hukiem, a w drzwiach ukazał się Wuj Józef. Ubrany był w melonik i w nowe futro z bobrowym kołnierzem. Wuj Józef wyraźnie przytył był od czasu swej śmierci i od razu zauważyliśmy, że jest wstawiony; lecz tylko w granicach ogólnie przyjętej przyzwoitości. Zza ramienia Wuja Józefa ukazała się twarz młodej i ładnej kobiety; Wuj wyciągnął ją na środek pokoju i zawołał piorunowym głosem: - Na kolana przed nią! Wszyscy na kolana! Padaliśmy na kolana; żona Wuja Józefa, jakkolwiek z wyraźnym ociąganiem się, także padła na kolana, zachęcona przeszywającym spojrzeniem babki. Ordynans chwycił resztkę tytoniu; wsadził ją do kieszeni i ciężko rymnął o ziemię. - Ta kobieta ocaliła mi życie - rzekł surowym głosem Wuj Józef. Pierwszego dnia nie udało nam się niczego dowiedzieć; ponieważ plątał się w swoich opowieściach; jednakże w czasie dni następnych udało nam się uzyskać pełen obraz grozy, przez którą przeszedł był Wuj Józef. Otóż kiedy Niemcy brali Polaków do niewoli, Wujowi udało się wyłudzić ud niemieckiego żołnierza manierkę z wódką, którą, spodziewając się męczeńskiej śmierci, natychmiast opróżnił. Upił się tak jakoś specyficznie, że Niemcy zapomnieli o nim. Wieczorem obudził się wypoczęty i w świetnym humorze, i natychmiast poczuł pragnienie. Udał się w kierunku miasta; wszedł do najbliższej :willi; zastał tam tylko młodą i wystraszoną kobietę, której mąż wyjechał przed rozpoczęciem wojny za granicę i teraz miał odciętą już drogę powrotu. Kobieta ta rzuciła się na pierś Wuja Józefa z łkaniom; Wuj ukoił jej rozpacz, zażądał koniaku i tak tam pozostał, na razie ze względów bezpieczeństwa osobistego. Wypili i zjedli wszystko, co było; Wuj postanowił wrócić do Warszawy. .Nie wiadome było jednak, w jaki sposób w głowie Wuja powstała myśl, iż właśnie ta kobieta jest jogo wybawicielką, i nie mogliśmy uzyskać" żadnych informacji od Wuja, który na wszystkie pytania dotyczące młodej osoby z oburzeniem wołał: "Serca chyba nie macie!" Wybrawszy co najcelniejsze sztuki z garderoby jej męża, wziął ją także ze sobą i w ten sposób został posiadaczem dwóch żon. Po krótkim czasie, naturalną rzeczy koleją, znudziła mu się również druga żona; pierwsza znudziła mu się juz dawno. Obie żony Wuja Józefa, jakkolwiek nienawidzące się wzajemnie, jednoczyły się w jednym względzie: surowo zabraniały Wujowi alkoholu i hulanek. Wtedy Wuj wpadł na pomysł genialny w swej prostocie; otóż zwierzył się wszystkim dramatycznym szeptem, że należy do organizacji podziemnej walczącej z Niemcami. Nabył był nawet po te- mu odpowiedni strój, jak każdy rasowy polski konspirator; był to płaszcz przeciwdeszczowy, wysokie buty do konnej jazdy oraz począł używać słów wulgarnych, używanych przed wojną przez mieszkańców przedmieść; jeśli jednak chodzi o Wuja Józefa, celem jego plugawego języka była wyłącznie chęć zademonstrowania oczywistej pogardy w stosunku do śmierci. Cele organizacji wymagały od czasu do czasu udziału wuja w nocnych wyprawach. Odbywało się to z całym należytym ceremoniałem; Wuj Józef klękał, całował ziemię; babka zdejmowała ze ściany obraz Matki Boskiej i błogosławiła Wuja; następnie Wuj udzielał ojcowskiego błogosławieństwa swoim córkom i mnie, mówiąc wreszcie po tym do babki i do swych dwóch żon: - Jeśli zginę, powiedzcie im, kim byłem. - I wskazywał przy tym na swoje córki. Następnie Wuj Józef podchodził do ordynansa i całował się z nim po bratersku. - Wybacz, jeśli uniosłem się kiedyś w stosunku do ciebie mówił Wuj Józef ze szczerą pokorą w głosie. - Wedle rozkazu, panie kapitanie - ponurym głosem odpowiadał ordynans. Wtedy Wuj Józef raz jeszcze zawracał od progu i salutował; po czym odchodził. Kobiety szlochały; ordynans posępnie patrzył w ziemię. Czasami udawało mi się wymknąć za Wujem. Nie wysilał się zbytnio: szedł do najbliższego baru, gdzie czekała już na niego kompania.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 12 Raźno zabierano się do wódki i ciepłych zakąsek. Po czym Wuj Józef siadał do fortepianu i śpiewał piosenki. I tak schodziły mu noce, a czasem przychodzili niemieccy żandarmi, aby, ich wszystkich zaaresztować i rozstrzelać za nieprzestrzeganie godziny policyjnej; wtedy spajano również Niemców. Zdarzało się i tak, że któryś z Niemców zasiadał do fortepianu; wybierano wtedy piosenki, które znane były biesiadnikom w dwóch językach; i tak pamiętam więc pewnego Bawarczyka śpiewającego pięknym tenorem; pamiętam również esesmana w mistrzowski sposób naśladującego Lucienne Boyer. Nad ranem Wuj wracał do domu i wtedy wszyscy całowali go po rękach, a babka pytała surowo: - Posłuchaj, Józefie. Żądam od ciebie, abyś mnie, matce twojej, odpowiedział jak na spowiedzi świętej - czy przelałeś tej nocy krew ludzką? - Wojna - odpowiadał Wuj Józef. - Rozumiem, Józefie - powiadała babka. - Tajemnica wojskowa zabrania ci czynienia wyznań. Jakkolwiek jest to bolesne dla mnie jako dla matki twojej - jako Polka uznać muszę wolę twoich przełożonych. Musisz tylko jedno dla mnie zrobić. Musisz iść do spowiedzi świętej. Wuj całował dłoń babki i kładł się spać, a my chodziliśmy wszyscy na palcach i musieliśmy mówić szeptem; mogło się przecież zdarzyć, iż tego samego wieczoru Wuj Józef otrzyma rozkaz bojowy. Kiedy Wuj Józef otrzymywał zbyt wiele rozkazów bojowych, gdyż zdarzało się i tak, iż tygodniami nie wracał do domu, zaniepokojona babka pytała: - Józefie, czy ty, który widzisz krew i przemoc, wierzysz jeszcze w Boga? Czy, nie ogarniają cię wątpliwości? Czy ty, który musisz zabijać i mścić, potrafisz jeszcze wierzyć w istnienie miłosierdzia? Wiesz, że w moim wieku każdy dzień podarowany jest od Boga. Powiedz mi prawdę, zaklinam cię. Wuj Józef z najwyższą czcią składał pocałunek na pomarszczonej dłoni matki swojej. - Kim by On nie był i jak by nie wyglądał, dziękuję Mu, iż dał mi niezwyciężoną duszę - mówił. Po pewnym czasie sytuacja uległa zmianie; pierwszej żonie Wuja udało się wygryźć drugą, a Wujowi znudziły się nocne wypady i postanowił wrócić do adwokatury; Wuj Józef był adwokatem w cywilu. Jego kancelaria prosperowała dobrze i Wuj zarabiał dużo pieniędzy; opuścił go wtedy demon alkoholu, na którego miejsce natychmiast logiczną rzeczy koleją pojawił się demon hazardu i Wuj Józef począł grać w pokera dla odświeżenia wyobraźni, jak mi to wyznał. Po pewnym czasie przegrał wszystko, co miał; potem przegrał pieniądze swego aplikanta, któremu udało się coś niecoś przy Wuju zarobić; potem poszły pieniądze klientów; pieniądze ordynansa i wtedy sprawa przybrała równie nieprzewidziany jak i nieprzyjemny obrót: Wujowi groziło usunięcie z palestry. Jednak Natura i Bóg obdarzyły Wuja Józefa umiejętnością prostego myślenia; pewnego dnia Wuj Józef zebrał całą rodzinę i oświadczył, iż pragnie pożegnać się z nami. Na pytanie dokąd jedzie, Wuj Józef powiedział sucho: - To daleka droga. Ale nikt z was nie może iść za mną. - Józefie, cóż to znaczy? - zapytała babka. - Mamo, powiedziałem: tam, dokąd idę, żadne z was nie może iść za mną. - Józefie, czyżbyś chciał popełnić jedyny grzech, za który nie ma odpuszczenia? Wuj milczał; twarze patrzących na niego pokryły się bladością. Wreszcie Wuj Józef powiedział, o co chodzi; musieliśmy jednak przedtem klęknąć" i przysiąc, że nikt nigdy nie dowie się o drodze, w którą podążał. Otóż gestapo dowiedziało się o jego działalności podziemnej i został skazany na śmierć. W obliczu czekających go tortur postanowił odebrać sobie życie, gdyż jako człowiek, twór słaby, nie może przewidzieć, czy w męczeńskim jego bełkocie nie wyrwie się przypadkiem słowo zagrażające towarzyszom i jego Organizacji; niebezpiecznie jest wystawiać człowieka na próby zbyt ciężkie. On, jako bojownik organizacji i żołnierz podziemia, uważa, że nie ma prawa ryzykować poddania się torturom.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 13 Dlatego postanowił odebrać sobie życie; nie jako człowiek cywilny, lecz jako żołnierz i oficer. W tej specyficznej sytuacji nie będzie to samobójstwem, lecz tylko tym samym, co męczeńska śmierć z ręki wroga. Skończył wreszcie i poprosił babkę, aby podała mu krzyż do pocałowania; babka jednak upierała się przy tym, aby Wuj Józef pozostał przy życiu. - Józefie: męczeńska śmierć z ręki wroga... - Mamo - powiedział Wuj. - Tu nie chodzi o mnie. Jak powiada Pismo: z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Ale jako żołnierz i oficer nie mam prawa. Być może, iż pod wpływem tortur wyrwą ze mnie jedno tylko słowo, a wtedy dziesiątki matek okryję żałobą. Jestem człowiekiem pełnym pokory i nie mam prawa myśleć, iż zniosę to wszystko w sposób, w laki zniósł to Zbawiciel. Zresztą, jak mama wie, Ewangelie różnią się co do szczegółów śmierci Pana. Ja, człowiek marny, nie chcę krzyknąć, iż mnie opuszczono. Jestem tylko szarym żołnierzem i Bóg skarałby mnie za pychę, gdybym myślał o sobie, iż jestem stworzony na bohatera. Myślę o sobie jako o prochu; i tak o sobie zawsze myślałem. Wuj Józef skończył i zamarł w postawie na baczność. Jego piękna, poorana twarz była spokojna spokojem wynikającym z zimnej i niewzruszonej decyzji; i może jeszcze ja, chłopiec mały i słaby, widziałem na jego twarzy cień skrzydła śmierci. Nikt nic nie mówił; słychać było tylko urywane oddechy patrzących na Wuja. Wuj wykona! majestatyczny ruch ręką; jego córki i ja podeszliśmy ku niemu i Wuj Józef, nakazawszy nam klęknąć; nakreślił nad nami znak krzyża. - Ja, odchodzący już człowiek, błogosławię was na przyszłą drogę waszego życia - zaczął. Babka przerwała mu. - Józefie, czy doprawdy nie ma ratunku? Okazało się, iż istniał ratunek - ale to również stanowiło tajemnie; tak, że klęknęliśmy znowu. W ogóle rzadko wstawaliśmy z kolan w tych czasach. Otóż w gestapo siedział człowiek, który mógł był całą sprawę zatuszować. Wymagał jednak poważnej sumy, a rodzina nasza była biedna i jedynym, co posiadaliśmy, był tylko mały dom ze skrawkiem lasu koło Warszawy. Po naradzie rodzinnej postanowiono dom i las sprzedać, aby wręczyć pieniądze szlachetnemu pośrednikowi z gestapo; temu, który mógł uratować Wuja; był to osobisty przyjaciel Heidricha i Himmlera, bo tylko na tym szczeblu można było coś osiągnąć. Wuj wzbraniał się z początku i odmawiał przyjęcia pieniędzy twierdząc, iż jako żołnierz ma obowiązek być przygotowanym na śmierć; ale kiedy wszyscy uklękliśmy przed nim całując jego dłonie, zgodził się wbrew własnym przekonaniom, i tylko aby nam nie sprawiać bólu, przyjąć ofiarę. Dom sprzedano jeszcze tego samego dnia jakiemuś Polaczkowi, który wzbogacił się nagle, handlując mieniem zabitych Żydów, i Wuj Józef tegoż jeszcze dnia otrzymał nowy rozkaz bojowy. Po zakończeniu wojny Wuj Józef zapętał się gdzieś i nie było go dwa lata. Wreszcie odnalazł się i otworzył kancelarię adwokacką we Wrocławiu. Powodziło mu się nieźle aż do dnia, w którym musiał z urzędu bronić jakiegoś bandziora, który w ubikacji kolejowej na ścianie wykaligrafował kwiat swoich myśli: JA PIERDOLĘ ARMIĘ CZERWONĄ. Inni, podglądający go Polacy, zawiadomi- li policję, która wykazała zainteresowanie stroną polityczną jego grafiki. Na sprawie sądowej Wuj Józef zjawił się w świetnym humorze, rozsiewając wokół siebie wykwintną woń spirytualiów i okryty czarną togą wyglądał jak doża wenecki. Jak powiedziałem, nie mnie chodzić jego stroną ulicy. Zaczął prokurator po wstępnym badaniu świadków. Był to jednak idiota, który skończył specjalny, skrócony kurs dla oskarżycieli i formułowanie własnych myśli przychodziło mu z trudem. - Oskarżam oskarżonego o to, że oskarżony pie... pie... - zająknął się i potoczywszy przerażonym wzrokiem po sali powiedział: - Oskarżam tego człowieka o uprawianie nierządu z Armią Radziecką.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 14 Ludzie na sali poczęli się śmiać i sędziemu z trudem udało się opanować sytuację. Oskarżony siedział nieruchomo i obojętnie oglądał swoje czarne pazury. Był spokojny: wiedział, iż tak czy inaczej dostanie swoje pięć lat i nic nie może go uratować. Wreszcie powstał Wuj Józef i zaczął od kreślenia świetlanej sylwetki oskarżonego. A więc już jako dziecię opiekował się głodnymi psami; w latach szkolnych podciągał kolegów słabszych w matematyce; skautem będąc przeprowadzał ślepe staruszki przez jezdnię; ptakowi, którego znalazł zamarzniętego w ogrodzie, wyleczył złamane skrzydło i wszystko szło dobrze, jednakże Wuj Józef zjawił się na sali w błogosławionym nastroju i kiedy po długim i dramatycznym przemówieniu doszedł do lat młodzieńczych oskarżonego, tragicznym gestem wskazał na ławę, na której siedział nieszczęśnik, i zawołał: - A kiedy w roku dwudziestym hordy bolszewickie runęły na Polskę, on pierwszy stanął w potrzebie... Chciał mówić dalej, lecz aplikant uwiesił się u jego ramienia i Wuj Józef usiadł. Rodzina oskarżonego płakała rozdzierająco; sam oskarżony jak i poprzednio siedział bez ruchu, poświęcając uwagę swym czarnym szponom. Sędzia musiał uciec się do pomocy woźnego, aby uciszyć wrzawę; w międzyczasie zadzwoniono już po policję, której przybył nowy delikwent. Sprawę jednak postanowiono doprowadzić do końca; tak więc powstał sam oskarżony i odwróciwszy się w tył, patrzył przez długą chwilę na pustą ścianę; wtedy w naszych sądach nie było już krzyży. - Gdyby tu był krzyż - rzekł oskarżony po długiej chwili, wskazując wspaniałym gestem pustą ścianę poza sobą - to bym wyłączył. A tak, pierdolę wszystkich. Wysoki Sąd, pana prokuratora, pana sędziego... Wuj Józef począł mu dawać rozpaczliwe znaki, chcąc jeszcze coś niecoś uratować. Oskarżony skłonił się głęboko w jego stronę i wskazał na Wuja Józefa tym samym gestem, który wykonał był Wuj, mówiąc o hordach. bolszewickich. - 1 pana mecenasa także - dodał w sensie wyjaśnienia. Tą oto rzeczy koleją Wuj Józef powędrował do więzienia razem ze swoim klientem. Opowiadał mi potem, iż siedzieli w jednej celi, ale nie myślę, aby to było prawdziwe; po prostu Wuj Józef jako artysta lubił rzeczy o kompozycji klasycznej; i jak każdemu praw- dziwemu artyście, prawda wydawała mu się rzeczą błahą, kiedy chodziło o siłę opowieści. Pamiętam, jak po wojnie schwytano pewnego konfidenta gestapo i ludzie zabierali się do tego, aby łyżeczką do herbaty. wydłubać mu oczy. Wuj Józef przystanął i przez chwilę w skupieniu obserwował scenę; wreszcie rzekł surowo: „Wydłubcie mu tylko jedno oko, panowie. Pamiętajcie o tym, iż symetria jest estetyką głupców. Uchylił kapelusza i zadumany poszedł przed siebie. Wuja zwolniono z więzienia po jakimś czasie i zamknięto do domu dla wariatów pod pretekstem choroby umysłowej. Na nieszczęście lekarze nie znali Wuja Józefa w stopniu dostatecznym i zamknięto go wraz z katatonikami, a wtedy Wuj Józef począł ich ustawiać na rzeźby współczesne i antyczne, i dnia pewnego lekarze urządzający obchód ujrzeli Apollo de Belvedere, Myśliciela Rodina Grupę Laokoona i Chopina siedzącego pod wierzbą; wierzbą był inny wariat z długimi włosami, którego Wuj Józef specjalnie wybrał był do tego celu. Wuja przeniesiono na oddział dla odwykowców, ale już po paru dniach Wuj Józef przekonał w jemu tylko znany sposób pielęgniarzy i słychać tam było wesołe pieśni i towarzyszący im brzęk pucharów. Wuja Józefa uznano za wyleczonego i wypuszczono ze szpitala. Kelner o wyglądzie szlachetnego ojca powrócił i przyniósł mi wieprzowinę z groszkiem i piwo. Zacząłem jeść; jakiś mały chłopiec podszedł do mnie i zapytał: - Chcesz pan zobaczyć, jak moja siostra umiera? - Nie - powiedziałem. - Dwa domy stąd. - Co jej się stało? - Odebrała sobie samobójstwo. Doktór powiedział, że za dwie godziny wykorkuje. Dychę.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 15 - Nie - powiedziałem. - Ja pójdę - rzekł jakiś człowiek siedzący przy sąsiednim stoliku; szybko zapłacił i wyszedł razem z chłopcem. Patrzyłem za nimi, jak przeszli przez ulicę i zniknęli za rogiem, lecz zanim to się stało, stali przez chwilę naprzeciw siebie wymyślając sobie, aż wreszcie ten mężczyzna dał chłopcu pieniądze i odeszli. Im dalej myślałem o Wuju Józefie i o tym, że nie mnie chodzić jego stroną ulicy; i o tym, iż wszyscy go kochali; jego żona, jego dzieci; ludzie, których widział raz tylko w życiu; kobiety, które uwodził i porzucał nie wdając się w zbędne wyjaśnienia; kelnerzy, którzy przynosili mu wódkę; myślę, że kochały go drzewa i gwiazdy, i rzeki, w których się kąpał. A najbardziej ze wszystkich ludzi kochałem go ja. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek zwrócił na mnie u wagę. Raz tylko doszła do niego świadomość, że w ogóle istnieję na świecie; wtedy, kiedy doręczono mu akta sprawy, w których przeczytał ze znudzeniem, że jego siostrzeniec staje przed sądem pod zarzutem usiłowania zabójstwa. Rodzina uprosiła go, aby mnie bronił i aby zachował wstrzemięźliwość w dniu rozprawy. Przypuszczam, iż nie cierpiał mnie właśnie z powodu siłą narzuconej mu trzeźwości; mimo to podjął się obrony. Nie była to sprawa skomplikowana. Ojciec mój zginął w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym; matka poznała innego mężczyznę. Nie rozumieliśmy się z nim; uciekłem z domu i błąkałem się przez długi czas, lecz nie umiałem zniszczyć w sobie miłości do matki i po jakimś czasie wróciłem, i poprosiłem matkę, aby porzuciła tego człowieka. - Są sprawy, których jeszcze nic rozumiesz - powiedziała matka moja. - Kiedy dorośniesz, zrozumiesz, czym dla siebie są mężczyzna i kobieta. - I to było już wszystko; i odszedłem z po- wrotem. Wiedziałem, o czym mówi. Dziewczyny nie zwracały na mnie uwagi; wyglądałem o wiele młodziej; byłem przesadnie wstydliwy i piłem nawet, lecz i to nie pomagało. Były to jeszcze czasy okupacji i w knajpach Widywało się szesnastolatków pijących na umór i mówiących językiem przedmieść, co miało im pomóc w chwili, kiedy spełni się ich marzenie; nie zaznawszy jeszcze życia, mieli mało czasu, aby przyzwyczaić' się do myśli o śmierci. Wszyscy oni mieli dziewczyny pijące tak samo i mówiące ich językiem; one także miały im pomóc. No i Bóg miał im jeszcze pomóc; dobrze, że sobie o tym przypomniałem. Ale ja nie miałem dziewczyny i dnia tego po rozmowie z matką postanowiłem zrozumieć; wieczorem poszedłem na, ulicę, po której chodziły ladacznice. Stałem w deszczu, paląc papierosa; musiałem ochraniać go ręką, aby nie zmókł, i myślałem, iż wszystko dzieje się, jak być powinno, a powinno się stać w deszczu, rozkraczywszy szeroko nogi i paląc papierosa, patrząc na ludzi spojrzeniem zuchwałym a obojętnym; i powinien być jeszcze ktoś śpiewający zachrypłym głosem piosenkę o czarnym kocie, który jest wrogiem miłości; a one wszystkie powinny mieć twarze naznaczone alkoholem i tymi wszystkimi nocami, których nie przespały do końca, a zapach kiepskich ich perfum powinien mieszać się z zapachem potu, mgły i tytoniu; z -zapachem rzadko pranych koszul i wszystkich knajp, w których szuka się śmiechu, i chociaż nigdy tak nie bywa, tak przecież jest naprawdę. O tym myślałem, stojąc w deszczu i słuchając pieśni o kocie, którą ktoś tam śpiewał dla mnie w niebie, a one wszystkie przechodziły obok mnie i śmiały się, a ja patrzałem za nimi, jak idą kołysząc biodrami, i nie wiedziałem jeszcze, że one są najświętsze ze wszystkich, bo świętym jest tylko to, za co człowiek musi zapłacić swoją procą i swoim pożądaniem, a potem móc odejść i móc zapomnieć więc stałem rozkraczony w deszczu i paliłem papierosa, który gryzł moje gardło, a ten biedny skurwysyn śpiewał o czarnym, słodko mruczącym kocie, a one podchodziły do mnie i śmiały się, i wstydziły się naprawdę, patrząc na moją okrągłą twarz; a ja wstydziłem się także, gdyż żadna z nich nie chciała iść za mną. Wtedy odrzuciłem papierosa pamiętając o tym, że niedopałek trzeba odrzucać ruchem lekkim i
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 16 niedbałym, i począłem do nich podchodzić, a one mówiły: „Z dzieckiem nie pójdę." Wtedy zapalałem nowego papierosa i wciąż jeszcze szedłem za nimi poprzez deszcz i śpiew tego tam z góry, aż wreszcie najstarsza z nich, czekająca już od rogu na klienta, powiedziała: - Mnie tam wszystko jedno. Klient jest klientem. Pokaż forsę, mój mały książę. Pokazałem jej, a ona przeliczyła starannie i powoli jak chłop, który właśnie sprzedał konia i który nie umie przestać się dziwić, iż jego ciężki, siwy koń jest tylko zwitkiem zmiętych papierków, które przeszły już przez tysiące słabych i brudnych rąk; potem schowała pieniądze do torebki, powiedziawszy: - Trudno, nie mam selekcji. Ale idź trochę z tyłu za mną, bo koleżanki będą się śmiać. Przodem poszła, a ja szedłem kilka kroków za nią; i wciąż jeszcze padał deszcz tej suchej sierpniowej niedzieli, a ten tam w górze, który mnie lubił, śpiewał dla mnie, a ja mokłem jak pies. Zaprowadziła mnie do jakiegoś mieszkania; kiedy byliśmy już w korytarzu, kazała mi czekać, więc stałem tam, wdychając zapach kurzu i najohydniejszy zapach świata, zapach małego dziecka, gdyż w kącie stał wózek dziecinny pomalowany różową farbą, która straciła już blask i przybrała kolor twarzy starej kobiety. 1 był tam jeszcze żelazny łom i zakurzone lustro; więc otrząsnąwszy- się z deszczu podszedłem do lustra i raz jeszcze spojrzałem na swoją okrągłą dziecinną twarz i suche, jasne włosy; i patrzyłem długo, wiedząc, że po raz ostatni widzę tę okrągłą, jasną twarz, której nie zniszczył ani głód, ani noce przespane w tramwajach; i stojąc w kurzu pożegnałem się z gorzką zielenią moich drzew. Z pokoju sąsiedniego dochodziły jakieś krzyki i śpiewy, a zobaczywszy, iż drzwi są uchylone, podszedłem tam i patrzyłem na czarno ubranych gości, którzy siedzieli przy stole i pili. Odbywała się stypa; ktoś widocznie przespacerował się przed psami i goście ryczeli nieskładnie, lecz silnie. Nędzniku! - wyrwała mu wiesło I rzuciła, hen, w spienioną dal. Czy ty myślisz, że ja po to przyszłam, Byś mnie pieścić i całować mógł?... Czarno ubrana kobieta, która musiała być matką tego idącego teraz przed psami, nie zapomniała o tym, że przed trzydziestu pięciu laty grała w szkolnym przedstawieniu Ofelię według Shakespeare'a, skróconą i poprawioną przez Kubę Zyskmda; zrywała się od czasu do czasu i podbiegała do jakiegoś mężczyzny siedzącego w kącie. - I gdzie on teraz jest? - krzyczała nie zapominając o tym, że lewą stopę wystawia się naprzód i że ręki nie unosi się zbyt wysoko, a tylko nieznacznie, gdyż ból i rozpacz czynią człowieka niezgrabnym; i w tym jest właśnie piękno, jak je rozumiał Zyskind. - Bóg go zawołał - odpowiadał czarno ubrany. - Któregoś dnia zawoła i nas. Bo on siedział po prawej stronie księdza, a ja stałem wciąż w kurzu, aż wreszcie ona zawołała mnie i przeszedłem przez pokój pełen żałobników, i poprzez rybio słodki zapach śmierci, a ona zamknęła drzwi na klucz; zrzuciła z siebie sukienkę i pokazała mi co mam robić, i usłuchałem jej; a potem wyszedłem do korytarza i wtedy tamten na górze przestał już śpiewać, a ja czułem tylko jej straszny zapach. Stałem więc w korytarzu i skończył się deszcz; i wiedziałem już, że nigdy nie spotkam dziewczyny w deszczu, że nie dotknę jej nigdy i że one nie powiedzą mi nigdy, dokąd idą; i wiedziałem już, że nikt nigdy nie spotkał dziewczyny w deszczu i że mokre włosy dziewczyn pachną straszniej niż śmierć; a potem do lustra podszedłem i patrzyłem na odbicie swej twarzy, a moja twarz nie zmieniła się nic, a byłem przecież tak bardzo pewien, że człowiek, który miał kobietę, musi przecież wyglądać inaczej niż poprzednio; bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to nie my, a tylko one biorą nas, i kończą nas, a wtedy idą dalej: aluminiowe, czyste i jasne. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem i patrzyłem w odbicie swej twarzy jasnej, okrągłej i dziecinnej; i tak czystej jak kobieta, bo tylko na nas zostaje ten ich brud, a one idą dalej. i tylko dla nich ktoś tam śpiewa na górze. Więc powiedziałem sobie, starając się myśleć prosto i wyraźnie jak w książce do nauki obcego języka: przecież jesteś już innym człowiekiem. Poznałeś to, co dla wielu jest najważniejsze. Poznałeś tę rzecz, dla której twoja
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 17 matka wybrała innego człowieka i zostawiła ciebie. I właśnie przez to musiałeś odejść; a teraz nie masz już domu; i nie dla ciebie pada deszcz; i nie dla ciebie ktoś tam śpiewa na górze. Moja czytanka skończyła się i wtedy wyszła ona, poprawiając sukienkę i nie patrząc wcale na mnie i na twarz moją, naznaczoną rozpustą i wiedzą o wszystkich matkach i wszystkich siostrach, i narzeczonych; chwyciłem za łom stojący w kącie; na sprawie Wuj Jó- zef bronił mnie i dostałem wyrok domu poprawczego do pełnoletności; zwolniono mnie tuż przed końcem wojny. Lecz nie wróciłem już do domu, pojechałem w góry rąbać las, a potem przyjechałem do Wuja Józefa. Miałem trochę zaoszczędzonych pieniędzy i chciałem kupić sobie motocykl; trafiał mi się dobry Harłey-Davidson, ale miałem zbyt mało; tak więc raz jeszcze zawróciłem do lasu i wtedy nauczyłem się sprzedawać kradzione drzewo chłopom, i kiedy uzbierałem już dość, aby kupić Harleya, z lasu odszedłem. Chciałem zobaczyć się z Wujem Józefem; zadzwoniłem do niego i Wuj Józef powiedział mi, abym czekał na niego w barze o czwartej. Miałem jeszcze trochę czasu i poszedłem do kina; dzień był gorący, i na katzenjammer najlepsze jest kino i dramat obyczajowy, gdyż strzały i piosenki niedobre są w katzu. Siedzieliśmy wszyscy w rozchełstanych koszulach; widownia pełna była wczorajszych, a Sir Laurence Olivier klęcząc całował miecz i wszystko byłoby dobrze, lecz później zaczęli mówić trochę zbyt głośno nad grobem Ofełii i wtedy jeden z wczorajszych powiedział mi, iż w kinie naprzeciw jest coś cichszego, i poszliśmy tam razem, a Charles Boyer dusił żonę i wargi drżały mu tak pięknie, kiedy mówił jej o tym, iż teraz wszystko się usrało i że dla niego nie ma już życia, i dusił ją, przycisnąwszy nikczemną do ściany, a jej oczy wychodziły na nitkach jak kotom w filmach Disneya, aż wreszcie osunęła się z jękiem, a on chwilę jeszcze patrzał na drżące swoje dłonie, nim sięgnął po pistolet, aby skrócić mękę istnienia; szumiał cicho wentylator i tak udało mi się wytrwać do czwartej; i płacząc wyszedłem w słonce. Stałem przez chwilę na rogu ulicy i patrzyłem na psa przywiązanego do latarni, którego kopal jakiś człowiek, a polem wszedłem do baru, w chłód i szum wentylatora. Tuż po czwartej wszedł do baru Wuj Józef i był jak zwykle wykwintny; miał na sobie spodnie z lekkiej angielskiej flaneli; białą koszulę i ciemny krawat; tweedową marynarkę i kapelusz trzymał w ręku. Zeszczuplał nieco, a może mi się tylko zdawało, bo on stał w słońcu, a ja siedziałem w głębi baru obok dwóch lotników, którzy pili nie mówiąc wcale ze sobą. Wuj Józef stał chwilę bez ruchu, rozglądając się zmrużonymi oczyma, a kobiety przestały mówić i patrzyły na niego, a obok umie siedziała jakaś wyjątkowo ładna dziewczyna i ona także patrzyła na niego, a Wuj Józef spojrzał na nią, jak ktoś idący drogą patrzy na drzewo, które warto zapamiętać; starannie skontrolował wrażenie, jakie wywarł na patrzących, a potem podszedł do umie. - Po co dzwoniłoś do mnie? - Chciałem się zapytać; co robić dalej. - Niełatwo na to odpowiedzieć. Mało jest zajęć dla dorosłych ludzi. - Czy można Wuja zaprosić na wódkę? - Trzeba - powiedział Wuj Józef. Zamówiłem wódkę i zimnego śledzia w śmietanie, i wypiliśmy w milczeniu; ta ładna dziewczyna wciąż patrzyła na niego. -- Zamówić jeszcze pół litra? - Proszę - powiedział Wuj Józef. - Z tym jednak, że ja nie płacę za wódkę. - Nic się nie zmieniłeś; Wuju. - Mało jest dzisiaj rzeczy, w których człowiek może wykazać charakter. Cieszę się, że tak myślisz - Chciałbym pojechać do Warszawy i zdać maturę jako ekstern. Potem chciałbym zostać aktorem. - Nie jesteś przecież ładny.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 18 - Dzisiaj nikt nie wymaga od aktora urody. Wystarczy, aby musiał się schylić, kiedy przechodzi pod krzesłem. - Aktorem -- powiedział Wuj Józef. - Jak to tam jest? „Life's but a walking shadow, a poor plaver..." i jak dalej? „That struts and frets his hour upon the stage - and then is heard no more; it is a tale 'told by an idiot, full of sound and fury, signifying nothing." - No cóż - rzekł - zostań aktorem. Być może, iż będziesz sławny. Chociaż nie. Nie jesteś inteligentny. Jesteś chytry. Ale nie chytrością mieszkańca wielkiego miasta. Twoja chytrość jest chytrością wieśniaka. Mało ci jednak z tego przyjdzie, bo nie masz charakteru. - Tak myślisz? - To nie stanowi powodu do niepokoju. Charakter- jest pojęciem elastycznym. Tak czy owak nic by ci z tego nie przyszło. - Chciałbym cię poprosić o pomoc w pewnej sprawie - rzekłem. - Tu jest pewien lekarz, który ma motocykl do sprzedania. Czy chciałbyś sporządzić umowę kupna? Wuj Józef który do tej chwili sprawiał wrażenie człowieka zmęczonego własną szlachetnością, ożywił się mgle. - Masz pieniądze? - Tak. - Ile? Powiedziałem mu. - Masz przy sobie? - Tak. - Lekkomyślnie z twojej strony. Mogłeś przecież zgubić. Pokaż. Wyciągnąłem z kieszeni zwitek banknotów i pokazałem mu i to było tak, jakby kolorowy ptak, którego nie dotknąłem, odleciał nagle i wiedziałem, że nie dotknę go już nigdy. Wuj Józef w skupieniu przeliczył pieniądze i schował je do kieszeni. - To moje honorarium - powiedział. - Twoje honorarium? -- Jasne. To ja przecież byłem twoim obrońcą u sprawie. O co ty wtedy byłeś oskarżony? Już nie pamiętam. - Morderstwo - powiedziałem. - Artykuł dwieście dwadzieścia pięć kodeksu karnego. - Tyle biorę za tego rodzaju sprawę. W każdym razie to ładnie świadczy o tobie, że nie zapomniałeś. Jeśli jeszcze nie masz charakteru, to nabędziesz go. Nabędziesz go - jest zwrotem niefortunnym, ale czasami nie trzeba zwracać uwagi na słowa. Niezdarność` pew- nych form stanowi ich siłę. Douanier, Rousseau, Dostojewski, sztuka ludów prymitywnych. Madonna Drezdeńska... Ważne są tylko akty i ich interpretacja. - Myślałem, iż jest odwrotnie. - Miałeś rację - powiedział Wuj Józef. - Powiedziałem tak ze względów~ pedagogicznych. Nie pij za szybko, bo się upijesz. Nie lubię pijanych młodych ludzi. Alkohol jest sprawą zdrowego rozsądku, a nie zdrowego żołądka. - Nie upijam się - powiedziałem. - Tam, w lesie, nauczyłem się pić. A dlaczego ty pijesz, Wuju? - Żeby się wyrobić dramatycznie. Żeby wprowadzić w życie elementy baśniowe. Za młody jesteś, aby to zrozumieć. W twoim wieku pije się przecież, żeby zapomnieć. - Co robić, Wuju? Jak żyć? Wuj Józef skrzywił się i spojrzał na zegarek. - Rosyjskie pytanie - powiedział. - Ale odpowiem ci. Masz osiemnaście lat i wypiliśmy po pół litra wódki prawie bez zakąski, a ty nic jesteś' zupełnie pijany. To mnie całkowicie uspokaja co do twojej przyszłości. Zostań aktorem, zostań, kim chcesz, i pamiętaj: ważne jest tylko wyrobienie dramatyczne i elementy baśniowe. - Dlaczego mi nie chcesz odpowiedzieć? - Ależ właśnie to robię - powiedział Wuj Józef. - Ty teraz myślisz, że jesteś piekielnie nieszczęśliwy. ,Miałeś kiepską młodość i nikt cię nie kochał. To prawda. Ale to ci się przyda później. Kiedy będziesz chciał zniszczyć jakiegoś człowieka czy popełnić jakieś śmieszne
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 19 łajdactwo, obróć się wstecz i znajdziesz na wszystko usprawiedliwienie. I kiedy ktoś będzie płakał przez ciebie, ty będziesz mógł grać na cytrze. W najgorszym razie na mandolinie. Daj kiedyś znak, jak ci idzie. wyszedł; wkrótce potem straciłem przytomność i odniesiono mnie do najbliższego komisariatu milicji, a następnego dnia odprowadzono do więzienia, gdzie odsiedziałem trzy tygodnie za opilstwo i awantury w publicznym miejscu. To było wiele lat temu; tymczasem szlachetny ojciec przyniósł rachunek; zapłaciłem i wyszedłem. Nie bardzo wiedziałem, dokąd idę, ale wiedziałem, że o tym trzeba myśleć dopiero wtedy, kiedy jest się już w drodze. Przypomniałem sobie nagle tego człowieka z pociągu i wariata, kapitana Samsonowa. Postanowiłem tedy pójść do niego i powiedzieć mu wszystko. Kierowca taksówki podał mi adres i garaż znalazłem bez trudu. Popatrzywszy chwilę na niski, czerwony budynek wszedłem. Podwórze mokre było jeszcze od wody; widocznie myto tu niedawno jakiś samochód. Przed drzwiami z napisem BIURO siedział na krześle twarzą do słońca jakiś żylasty człowiek o suchej twarzy. Podszedłem do niego i zajrzałem mu przez ramię; czytał tabelę wygranych loterii państwowych. - Czy pan Samsonow? - zapytałem. - Tak. Czym mogę służyć? - To dłuższa sprawa. Niech pan sprawdzi swój los. Nie chciałbym przeszkadzać. - Dobrze. Proszę przyjść później. - Wolałbym poczekać tutaj, ponieważ pan mnie i tak wyrzuci. Nie ma sensu przychodzić dwa razy w tej sprawie. Proszę sprawdzić swój los. - Nie mam losu - powiedział Samsonow. - Tak tylko patrzę, czy przypadkiem nie wygrałem. Czy pan zawsze okrąża człowieka z tyłu? - Zawsze. Pan chciał wygrać nie kupiwszy uprzednio losu? - A cóż to za sztuka wygrać, kiedy się kupiło los? - Pan mnie zawstydza. - Pan w sprawie samochodu? - W ogólnych sprawach. - Zaczynaj pan. - Mnie przysłał do pana pański kolega z Eskadry. Pan był w czasie wojny w Anglii, prawda? - A cóż to ma do rzeczy? - Powiedział mi, że jak będzie źle, żebym przyszedł do pana. Jest źle. - Jak on się nazywa? - Nie wiem. Nie wymienił swojego nazwiska, kiedy go o to -zapytałem. Bał się, że go zadenuncjuję. Powiedział mi, abym się powołał na tego, który miał siedem strąceń. - Myślałem, że stamtąd się nie wraca - powiedział Samsonow. - On jest chyba pierwszym. - Nie rozumiem. - Przecież on nie żyje. - Żyje. Wypuszczono go właśnie teraz. jechaliśmy razem przez całą noc. Dużo opowiadał. - A pan na niego nie doniósł? - Nie miałem czasu. Samsonow popatrzył na mnie. - Przepraszam - powiedział. - Czy mógłby pan zapalić papierosa? - Zapalić papierosa? - Pan pali, prawda? Zapaliłem papierosa; tym samym ruchem, którym zapalałem zawsze, a potem schowałem zapałki do kieszeni. - To straszne - powiedział Samsonow. - Wiem - powiedziałem. - Jest nawet monolog Czechowa „O szkodliwości nałogu palenia". Nie pamiętam tego, niestety. Ale powiem panu wiersz Wiktora Hugo „Po bitwie". Opracowany przeze mnie w celach wolnej deklamacji. Wystąpiłem naprzód i lewą rękę położyłem na piersi. Przez chwilę milczałem. - Zapomniałem - rzekłem. - Powiem panu co innego.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 20 Obojętności jakże nie pragnąć na tym świecie, Gdzie wszystko niszczy się, kruszeje, przemija, Gdzie nigdy razem nie bywa się przecie... Samsonow powstrzymał mnie ruchem ręki. - To potem - powiedział. - Użyłem niewłaściwego słowa. Pan mi kogoś przypomina. Pan jest do niego niesamowicie podobny. - Ten pański kolega z pułku też mi powiedział, że mu kogoś przypominam. „A czas umierający odchodząc syczy jak żmija..." - Proszę? - Dalszy ciąg. - Czego? - Wiersza, który zacząłem mówić - powiedziałem. - Każdy idiota by się tego domyślił. To był wasz wspólny znajomy? - Przyjaciel. - 1 ten człowiek już nie żyje? - Nie. Skazano go na śmierć, a potem zaproponowano podpisanie prośby o łaskę. On podarł ten papier i rzucił im w twarz. - Tu jest jedna z tych rzeczy, których się nie wie na pewno. - Tak mówią ludzie, a ja go znałem. To do niego podobne. - Niewiele by go to kosztowało. I tak by mu wprowadzili ku li w tył czaszki. Dla czego oni zabijają ludzi w tak mało zabawny sposób? Przecież o wiele lepiej byłoby z plutonem egzekucyjnym, z kapelanem i z kotem. Bo gdyby pański kolega miał kota, to mógłby go oddać kapelanowi do potrzymania, kiedy by już stał przed plutonem egzekucyjnym. Osoby duchowne bardzo lubią zwierzęta. -Ten człowiek zrobił to chyba dla sławy - powiedział Samsonow. - Czy pawie mi pan Wreszcie, po co pan tu przyszedł? - Potrzebuję mieszkania I lekkiej pracy. wieczory muszę mieć wolne. Ten pański kolega z pułku powiedział mi, że pan jest wariat. ,Ja też jestem wariat. Rozumie pan? Samsonow popatrzył na mnie. Byłem już zmęczony; chciałem, aby mi dał w zęby i abym mógł już odejść. Myślałem, że będziemy się teraz bić przez parę minut i że coś się będzie działo; a potem mógłbym zmyślić jakąś historię i wieczorem mógłbym to już opowiadać siedząc w dymie i wrzasku; i mógłbym wszystkim mówić, że to powiło o kobietę i pytałbym się słuchających o godzinę, a oni dziwiliby się wraz ze mną, iż ta kobieta nic przyszła jeszcze. Ale kapitan Samsonow nic poruszył się nawet. - Odwróć się pan profilem - powiedział wreszcie. Odwróciłem się. - Czekałem na pana - powiedział Samsonow. - Zawsze Wiedziałem, że pan przyjdzie. - Nie rozumiem. - Wystarczy, że ja rozumiem. Nie powiedziałem niczego; patrzyłem w jego szalone oczy i wiedziałem, że czeka mnie jakaś Zabawa. - Czy ma pan prawo jazdy? - zapytał Samsonow. - Mam. - Dobrze pan jeździ? - ,Jestem przyzwyczajony do ciężarówki. ,Jeżdżę nieźle. Raz wilku wjechałem w chłopską chatę. Akurat zabierali się do kolacji i ten chłop prosił Boga, aby pobłogosławił im przy wieczerzy. - A co pan chce robić wieczorami? - Pisać książkę. - O czym? - O Szymonie Cyrenejczyku. O człowieku, który chciał się ubić, ale nie miał siły. Zabił innego, gdyż myślał, iż z chwilą kiedy popełni zbrodnię, będzie miał siłę skończyć z sobą. Ale również i potem nie miał siły. Wiedział, iż czekają go jeszcze miesiące strachu, ucieczek i oczekiwania, zanim go nie złapią i nie stracą.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 21 Wpadłem w patos i było mi dobrze; patrzyłem przed siebie myśląc o tym, aby oczy moje były puste i bez blasku jak oczy posągu; to się niekiedy udaje, jeśli patrzy się ponad głową swego rozmówcy i myśli o czymś zupełnie innym. - Nie znam się na literaturze - powiedział Samsonow. Patrzył wysoko ponad moją głową; również i jego oczy były puste i bez blasku. - Czy pan już dużo napisał? - Nie - powiedziałem. Uniosłem głowę nieco wyżej. Samsonow także; musiałem opuścić wzrok, wtedy on opuścił także. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie i nikt z nas nie wiedział, co robić. - Niech pan patrzy w lewo, a ja będę patrzyć w prawo powiedziałem wreszcie. - Jak pan się w ogóle nazywa? - zapytał Samsonow, a ja mu powiedziałem. - Czy to pan napisał takie opowiadanie o kobiecie, której mąż jest w szpitalu, a która ma młodego kochanka? - Ja. - I ten kochanek pisze listy o tej kobiecie do jej męża? - On musiał -- powiedziałem. - Chodziło o to, aby mu pisać listy, gdyż to go trzymało przy żuciu. Ta kobieta nie umiała pisać, więc ten chłopak jej dyktował. Właśnie dlatego tu jestem. Rozumie pan? - Nie. - Nie wymyśliłem tego opowiadania. Ci ludzie żyli naprawdę. Ten człowiek siedział w więzieniu i dostał gruźlicy, po czym go wypuścili i poszedł do szpitala. Ja żyłem z jego żoną i dyktowałem jej te listy. Po czym napisałem o tym opowiadanie, bo mi się to wydało w jakiś sposób urocze. Po czym on wrócił, dowiedział sio o wszystkim i popełnił samobójstwo. On i jego żona. - To idiotyzm -rzekł Samsonow. - Ja to samo mówię. Oni powinni żyć i dręczyć się nawzajem. To byłoby o wiele lepsze. Samobójstwo to banał. Ale cóż mogę na to poradzić. .A w dodatku ten człowiek był moim kolegą redakcyjnym tak jak: i jego żona, i dlatego wywalili mnie. Mówić Wiktora Hugo? Przypomniałem sobie. - Proszę? - Czy mam mówić wiersz „Po bitwie" Wiktora Hugo? - To potem -- powiedział Samsonow i podniósł się. - Tam, przy garażu jest pokój i łóżko polowe. Sam tam czasem sypiam. Może pan tam mieszkać. Praca u mnie lekka; umyć samochód, zmienić koło, nasmarować. Skomplikowane naprawy przeprowadzam sam. Płacę marnie, bo i sam marnie zarabiam. Miałem tu chłopaka do pomocy, ale odszedł, bo dostał lepszą pracę. Chodźmy, pokażę panu pokój. Wziąłem walizko i poszedłem za Samsonowem. Pokój był mały i czysty, oprócz składanego łóżka stała tam szafa i niewielki stół. - Przy tym stole może pan pisać swoją książkę - powiedział Samsonow. - Wikt panu nie będzie przeszkadzać. - Chciałbym w to wierzyć - powiedziałem. - Najgorsze, że nie mam dużo czasu. Muszę się śpieszyć, a pisanie nie idzie mi lekko. - Gdzie się pan spieszy? - O W m innym razem. - Mów pan do mnie trochę grzeczniej, dobrze? - Przepraszam - powiedziałem. - Nauczyłem się mówić w ten sposób w szkole aktorskiej. - Pan jest aktorem? - Nie - powiedziałem. - Chciałem nim być. Mam zły głos. Nic się na to nie dało poradzić. - Chodźmy teraz do garażu - powiedział Samsonow. Przeszliśmy do garażu, a tam stał samochód; sześciocylindrowy kabriolet o długiej masce przepasanej dwoma rzemieniami. Opony były nowe; lakier i karoseria utrzymane były również w dobrym stanie. - Ładny wóz - powiedziałem. - To jest chyba rocznik trzydzieści osiem albo może nawet trzydzieści sześć. Dobrze pan koło niego chodził.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 22 - Jest jeszcze w porządku. - Ile pan za niego zapłacił? - To nie mój samochód - powiedział Samsonow. - Niepotrzebny mi wcale. I tak nie ma dokąd jechać. Rozejrzałem się wokół. - Rozumiem -- powiedziałem. - Pewnie dlatego pan nic ma telefonu. Bo nie ma do kogo zadzwonić. A czarny garnitur- bodzie panu potrzebny tylko raz. I buty Z papierowymi podeszwami. Spojrzał na mnie. - Panu wpierw - powiedział. - A telefon mam. - Jak pan to poznał? - Pańskie żyły na szyi są rozdęte. I wiąż trzyma się pan lewą ręką za serce. Wygląda pan jak tragik teatru żydowskiego w Galicji. Czy dobrze pan jeździ? - Mówiliśmy już o tym. - Pokaż pan swoje prawo jazdy. - Nic potrzeba. - Dlaczego? - Ostemplowane dwa razy. Za nieostrożną jazdę. Do widzenia, kapitanie. Powstrzymał mnie ruchem ręki. - Proszę poczekać - powiedział. - Chcę zobaczyć pańskie prawo jazdy. Pokazałem mu; obejrzał je dokładnie i uśmiechnął się przy tym, a ja patrzyłem na niego. - Więc jak to było? Pan pracował jako kierowca ciężarówki w górach, prawda? - Tak - powiedziałem. - I kiedyś zjeżdżałem z przyczepą pełną drzewa, a nie miałem na przyczepę hamulcy i tam siedział mój pomocnik, który miał hamulec ślimakowy. Pan rozumie rączka i gwint, a on przed każdym zakrętem czekał na mój wrzask i zaczynał hamować. Potem ja wrzeszczałem znowu i on odkręcał ślimak. A kiedyś zjeżdżałem z góry i po zakręcie zacząłem wyrównywać, ale jemu zaciął się gwint i zleciał. A ja patrzyłam za nim, jak leci trzysta metrów w dół, i krzyczałem z całych sil: „Janek, chwyć się oburącz za jądra i wyrwij je energicznym szarpnięciem." - Dlaczego? - Ponieważ i tak już nigdy nic byłyby mu potrzebne. Wtedy właśnie ostemplowano mi prawo jardy po rai pierwszy. - Więc kto był winien? - Ja - powiedziałem. - Powinienem mu przypomnieć, aby nasmarował ślimak tak, aby gwint nie zardzewiał. - Bardzo dobrze - rzekł Samsonow. - Tylko pan zapomniał, że ja jestem inżynierem od samochodów. Więc w tych przyczepach do przewozu drzewa nie używa się hamulca o gwincie ślimakowym, tylko po prostu drąga żelaznego, którym blokuje się szczęki. To jest prymitywne ale jeśli kierowca zgra się z pomocnikiem, to można jakoś jeździć. Pan po prostu jechał za szubko przez zakręt i pańskiego pomocnika diabli wzięli. Prawda? - I nic jak tylko prawda - rzekłem. - Dobrze. - Co dobrze? - 7e pan tak potrafi kłamać. - Ale czy zwrócił pan uwagę, jak szczerze patrzyłem panu przy tym w oczy i jak smutny stawał się mój głos. - Tak. Bardzo dobrze. - A potem na koniec wymyśliłem tę trywialną historię o tym, że radziłem mu, aby pozbył się genitalii. Pan rozumie, dlaczego? Ponieważ pomyślałem o jego młodym życiu, które zakończył tak śmiesznie z mojej winu, i męka moja stała się nie do wytrzymania. Dlatego skończyłem brutalnie i po chamsku. To po prostu tak, jakbym włożył rękę do pieca. Pan rozumie? - Tak. Bardzo słusznie. Pan to świetnie opowiedział. A więc wtedy ostemplowano panu prawo jazdy po raz pierwszy za nieostrożną i zbyt szybką jazdę. Czy wyrażam się ściśle?
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 23 - Tak. - A za drugim razem? - Drugim razem przejechałem przez most pełen ludzi. - Jechał pan szybko? - Nie. Skierowano nas na kolektywizację i pojechałem ciężarówką do miasta, aby zabrać agitatorów, a koło mnie siedział oficer bezpieki i gwarzyliśmy. A potem dojechaliśmy do tej wsi, w której mieli przemawiać agitatorzy, a chłopi jakoś się o tym przedtem dowiedzieli i wyszli na most, aby nie dopuścić tych szczekaczy na wieś. I ja zatrzymałem wóz, gdyż nie chciałem przejechać po ludziach. Ten oficer zaczął do nich przemawiać, ale chłopi nie chcieli słuchać i on kazał mi jechać przez ten most pełen ludzi, a ja nie chciałem, więc on przyłożył mi rewolwer do głowy i przejechałem przez nich jak przez błoto. - To niedobrze. - Dlaczego? Świetna sytuacja. - Kiedy ja myślałem, że odebrano panu prawo jazdy po raz drugi za nieostrożną jazdę. - Pan mi nie pozwolił skończyć. Wszystko było w porządku. Ten oficer bezpieczeństwa pochodził właśnie z tej wsi i dlatego go tam wysłano, aby przemówił jak swój do swoich. Więc kiedy oni wyszli na most, to ja się przejechałem po jego braciach, którzy przyszli go witać z widłami. Świetna historia. Pointa, napięcie, dramatyzm. Rasowa komedia. Nie rozumiem pana. - Przecież nie dlatego panu ostemplowano prawo jazdy po raz drugi, że pan przejechał po tych ludziach. Miał pan rewolwer przyłożony do głowy i musiał pan słuchać. - Tak, ale ja potem wiozłem ich z powrotem do miasta i byłem zupełnie pijany. I ci agitatorzy również. I tak, ze śpiewem na ustach, wylecieliśmy z zakrętu. Wtedy odebrano mi prawo jazdy na dwa lata, ale nie robiono mi sprawy sądowej. Pan rozumie: kierowca, którego zmuszono do zabicia ludzi, mógł tego nie wytrzymać nerwowo. Wszystko skończyło się dobrze. - No i mógłby pan przez głupotę powiedzieć zbyt wiele na sprawie sądowej - rzekł Samsonow. - O to właśnie chodziło. - Więc pan jeździ jak wariat? - Owszem, panie kapitanie. Samsonow patrzył na mnie przez chwilę i uśmiechał się. W palcach lewej ręki trzymał pasmo włosów i nie mówiliśmy nic; zdawało mi się, że zupełnie zapomniał o moim istnieniu. Schowałem moje prawo jazdy do kieszeni i wyciągnąłem do niego rękę, ale nie poruszył się nawet. - Do widzenia - rzekłem. - Idę dalej. - Nigdzie pan nie idzie. - A więc zostaję. - Ten wóz ciągnie bardzo dobrze - rzekł wskazując na kabriolet. - Nigdy nie jeździłem czymś takim. Patrzyliśmy chwilę na siebie. Samsonow wciąż uśmiechał się w sposób, który wydawał mi się wyjątkowo wstrętny. Pewien byłem, że chwilami nie pamiętał o mnie wcale i myślał o czymś innym. Nagle ocknął się i zapytał: - W'ięc pan chciał zostać aktorem? - Chciałem. - Tym wozem będziesz pan jeździł od czasu do czasu - powiedział. - Dotychczas ja nim jeździłem. Od jutra to pańska rzecz. - Czy mógłbym wiedzieć, jaki to ma związek z tym, że chciałem zostać aktorem? - W'ystarczy, że ja wiem. - Pan to już mówi po raz drugi. - I po raz ostatni. Jeśli pan tu naprawdę chce zostać i mieć wieczory wolne do pracy. Podszedłem do samochodu i oparłem się z całej siły o zderzak; amortyzatory były dobre i twarde. - Można zęby zgubić - powiedziałem.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 24 - Jest za to dobry na zakrętach. :Niemcy wiedzą, jak budować sportowe wozy. - Ile on jest wart? - Tego się nie da zapłacić. - Są przecież jeszcze ludzie z forsą. Nie odpowiedział; wsiadłem do samochodu i położyłem ręce na kierownicy, i poruszyłem nią patrząc na koła; nie było luzu ani w kierownicy, ani na sprzęgle. Obejrzałem tablicę instrumentów; wsadziłem nawet rękę do skrzynki na rękawiczki, a potem spojrzałem na Samsonowa i musiałem się wzdrygnąć. - Czy pan jest pewien, że ja tu mogę zostać? - zapytałem. Mogę stąd odejść. - Proszę zostać. Niech pan się trochę prześpi. - To byłoby najlepsze ze wszystkiego - powiedziałem. Wziąłem swoją walizkę i chciałem już odejść, lecz Samsonow powstrzymał mnie. - Czy naprawdę ta kobieta zabiła się? - zapytał. - Pan mówi o tej kobiecie, o której ja pisałem? Tak. Ona i jej mąż. Mówiłem panu o tym. Ale nie myślę, abym ja był przyczyną. Zresztą, kto wie. Nie chciało im się po prostu dłużej żyć z nami. - Trudno ich za to winić. - Nie powinni się jednak zabijać - powiedziałem. - To zupełnie zmienia sprawę. Widzi pan, w moim opowiadaniu oni się najpierw nienawidzą, a potem wspólnie czytają te listy. Pan pamięta, że ona oddaje się temu chłopcu po raz pierwszy, kiedy on jej dyktuje list do jej męża i pisze o tym, co ona czuła, kiedy oddawała się mężowi po raz pierwszy. Potem kochanek odchodzi, wraca mąż i znów czytają ten list, i jest im tak dobrze, jak nigdy przedtem. - Pan mówi o swoim opowiadaniu - rzekł Samsonow. - To nieważne. Ja się pytam, jak było naprawdę. Czy pan rzeczywiście przeżywał z nią jakby to samo, co z jej mężem? - O tak. W ten sposób zaczęły się nasze zabawy. Najpierw dyktowałem jej ten list, udawałem jej męża... no i tak się to wszystko skończyło. - Dobrze - powiedział Samsonow. - Niech pan pośpi trochę, a potem powiem panu, co robić. - Odszedł już; w drzwiach przystanął jeszcze i obrócił się ku mnie. - To nie będzie trudne - powiedział. - Bardzo na to liczę. Zresztą pan kiepsko płaci. Uśmiechnął się. - Zapłacę najlepiej, jak tylko potrafię - rzekł. Rozebrałem się i położyłem na wąskim, polowym łóżku. Było gorąco i oddychałem z trudem; wszystko pachniało benzyną i smarem. Mimo to wkrótce zasnąłem. Obudziłem się pod wieczór i wciąż jeszcze było bardzo gorąco. Tak gorącego lata nie pamiętałem od dawna, a zanosiło się na to, że i jesień będzie ciepła. W'stalem; obmyłem się trochę, a kiedy już skończyłem, zobaczyłem kartkę leżącą na stole. Spałem tak mocno, że nie słyszałem Samsonowa. Napisał: „Wyszedłem. Piwo jest w kanale. Proszę umyć BMW. Samsonow." Poszedłem szukać piwa do kanału. Zapaliłem przenośną lampę i zszedłem w dół schodami lepkimi od smaru. Podniosłem lampę i zobaczyłem stojące w kącie trzy butelki piwa. Chciałem otworzyć jedną z nich, ale nie miałem klucza. Oparłem więc korek butelki o jakąś wystającą cegłę i uderzyłem weń wierzchem dłoni; butelki nie udało mi się otworzyć; uderzyłem silniej po raz drugi i wystająca cegła upadła. Chciałem ją wsunąć na swoje miejsce i uniósłszy cegłę na wysokość swojej twarzy zobaczyłem, że jest ona przykrywką do dość kiepsko pomyślanego schowka. Leżał tam rewolwer w naoliwionej szmacie; nic więcej. Włożyłem cegłę na swoje miejsce i wszedłem na górę. Niedobre było to piwo i pijąc je pomyślałem, że trzeba będzie powiedzieć o schowku mojemu kapitanowi.
Marek Hłasko – Sowa, córka piekarza 25 Ktoś wszedł na podwórko. Myślałem, że to Samsonow, lecz był to jakiś człowiek, którego nie znałem. - Czy tu mieszka Dorota? - zawołał tubalnym basem. - Dorota? - powiedziałem. - Chyba nie. - Dorota, ta kurwa - powiedział bas. - Nic. Tu mieszka kapitan Samsonow, dyplomowany inżynier od naprawy samochodów. - A to najmocniej pana przepraszam - powiedział bas. - Proszę pana uprzejmie - powiedziałem i patrzyłem chwilę za nim. Szedł trzymając się muru i pomyślałem sobie, co nastąpi, kiedy skończy się mur. Tylko .Anioł Stróż byłby w stanic przeprowadzić go przez jezdnię i roześmiałem się przypomniawszy sobie o tym, jak kiedyś ksiądz w szkole zapytał mnie o to, jak wyobrażam sobie Anioła Stróża. Poprosiłem go o dzień zwłoki i w dwa dni później, za radą Wuja Józefa, powiedziałem mu, że Anioł Stróż to taki gość ze skrzydłami, który prowadzi mnie, kiedy idę pijamy przez kładkę ponad przepaścią. Ksiądz zrobił straszną awanturę i omal mnie wtedy nie wyrzucono; wyrzucono mnie zresztą w dwa miesiące później, oczywiście nie bez sprawy Wuja Józefa. Kiedyś w czasie lekcji nie uważałem i zniecierpliwiony nauczyciel uderzył mnie w twarz, a ja powiedziałem to Wujowi, który zjawił się w szkole następnego dnia, przyprowadziwszy z sobą jakichś dwóch panów o wyglądzie zawodowych dusicieli. Wszyscy mej byli w świetnych humorach; wszyscy trzej trzymali w rękach długie bykowce z solidnego rzemienia. - Czy to pan uderzył mojego siostrzeńca w twarz? - zapytał Wuj Józef nauczyciela. Nauczyciel począł się usprawiedliwiać; Wuj przerwał mu jednak wspaniałym gestem. - To nieładnie bić dzieci po twarzy - powiedział zamachnąwszy się, bykowcem. - Czy umie pan śpiewać? - Śpiewać? - Tak. Proszę śpiewać, dopóki ja nie skończ. Wuj rozpiął rozporek i swobodnie odlał się na środek klasy, a nauczyciel śpiewał tenorem, zachęcany przez dusicieli czyniących odpowiednie gesty. Wreszcie Wuj skończył i zapiąwszy starannie rozporek sprawdził, czy wszystkie guziki są zapięte; i wyglądał przy tym jak aktor wstępujący na scen. - Teraz może pan wziąć ścierkę i wytrzeć to - powiedział do nauczyciela. - Jeśli już pan tak dba o wychowanie dzieci, to niech pan je również przyzwyczaja do porządku. - l znów zamachnął się bykowcem. Nauczyciel wziął z kąta jakąś szmatę i wykonał polecenie Wuja. - To już znacznie lepiej - powiedział Wuj. - Jeśli panu kiedykolwiek przyjdzie ochota uderzyć mojego siostrzeńca w twarz, proszę pamiętać, że zjawię się tutaj znów. Zobaczymy, co okaże się silniejsze; pańska bezmyślność czy moja pomysłowość. Uchylił kapelusza i wyszedł; dusiciele poszli za nim. Stałem pod drzewem, którego liście twarde były od kurzu, i piłem piwo wprost z butelki. Chciałem już iść po następną, lecz usłyszałem zbliżające się kroki i zobaczyłem Samsonowa. Przez chwilę myślałem, że i on jest pijany; szedł mamrocząc coś do siebie i kiedy wszedł w krąg światła, zobaczyłem jego tak wstrętny mi uśmiech. Samsonow podszedł do mnie, oparł się ciężko o wątłe drzewo, a wtedy osypało się nieco kurzu na nasze twarze. - Wyspał się pan? - Dziękuję. Pan był tak uprzejmy i zostawił mi kartkę. - Znalazł pan piwo? - Znalazłem i rewolwer. Cegła wypadła. Milczał; znów potrącił gałązki drzewa i znów osypał się kurz. - Gorąco tutaj - rzekł po chwili Samsonow. - Beton nagrzewa się w ciągu dnia. Bierz pan szlauch; polejemy podwórko wodą. - Skończę najpierw moje piwo - rzekłem. - Przynieś pan i dla mnie butelkę.