Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
ciemno jeszcze majaczy ju¿ u progu ciê¿ka stalowa krata
bramy ciemnoœci za chwilê jeszcze chwila przy drzwiach
ju¿ drzwi ostatnie ju¿ widzia³am dom stoi jak kiedyœ wów-
czas kiedy go opuœci³am w gor¹czce myœli ostatni raz
nadszed³ œwit myœli w gor¹czce teraz dopiero ca³y ten czas
przez ca³y czas nie przysz³o mi nigdy bez troski na myœl
do chwili tej mówi teraz dopiero ciê¿ka brama z ¿elaza
zap³on¹ œwiat³a powrót taki myœli w gor¹czce mój dom
mo¿e zawsze tak by³o mniema by³a ze mn¹ myœli zawsze
w gor¹czce ja wiecznie w drodze ca³y czas przez ca³y czas
gdy mnie nie by³o. Mnie. Nie by³o. Nie by³o czasu
Rozprawi¹ siê ze mn¹. Przeprowadz¹ s¹d. Nade mn¹. Od-
powiem. Przed s¹dem. Krzywoprzysiê¿nym. Milcz¹ca.
Ka¿¹ przyznaæ siê do winy. Okazaæ skruchê. Ale i to na
nic. Z góry wiadomo. Nic mi nie pomo¿e. Nie. Uwolni od
kary. Za winê. Ka¿de s³owo. Moje s³owo. Na moj¹ krzyw-
dê. Ka¿de s³owo. Przeciwko mnie. Mojej obecnoœci.
W mojej obecnoœci moje s³owa oskar¿¹ mnie przed s¹dem.
Œwiadek oskar¿ony. S³owa na zgubê. Moja obecnoœæ
I tak jasne. Jego szpieg mnie wyszpieguje. A potem on
sam, ca³¹ potêg¹ swej w³adzy w rozœwietlonym, najwy-
¿szym pokoju, wyda mnie na pastwê t³umu, na poœmiewi-
3
sko, na szyderstwa szyderców. Za³o¿¹ mi chustê na oczy,
grubym sznurem zwi¹¿¹ rêce. Na kolana! Potem bêd¹ py-
tali, kto wymierza mi policzek, kto zadaje dotkliwe razy,
który z nich, kto teraz? Który z nich. Na kolana, tak prze-
cie¿ chcia³am siê modliæ. Ich rubaszny œmiech, wykrzywione
twarze. Ch³osta lancknechta. Brakuje tylko akompaniamentu,
przy akompaniamencie. Piszcza³ka i werbel. Wyblak³y
p³aszcz niebieski. Bia³a chusta na oczach. Tak chcia³am siê
modliæ
Przed tym, co dzisiaj. Raz uciek³am, ju¿ wczeœniej, ogar-
niêta nag³¹ trwog¹. A potem strachem, ¿e uciek³am. ¯e
mia³o mnie tam nie byæ. Uciek³am przedtem, ale buty roz-
sznurowane. Upad³am. Poczu³am krew. Na wardze. Jej
smak. Ucieczka. Jej smak. Przed tym. Zawsze chcia³am
wyjœæ. G³oœno domaga³am siê wyjœcia. Upomina³am o pra-
wo. Odk¹d pamiêtam
Tam, w domu. Jak wiêc by³o naprawdê? Wówczas, gdy
odesz³am. O œwicie. Jak to przyjêli? Moje odejœcie, naj-
pierw, potem moj¹ nieobecnoœæ? Zmienili siê? Jak? Jakie
by³y odt¹d ich dni, ich wieczory? Po moim odejœciu.
A moja nieobecnoœæ? Kiedy j¹ stwierdzili? Jak siê z ni¹
uporali? Jak sobie t³umaczyli? Jak t³umaczyli innym? Ich
noce? Ich ¿ycie po mnie. Czy siê zmieni³o? Czy ich zmie-
ni³o? Co zrobi¹, kiedy mnie zobacz¹? Znowu ujrz¹. Czy to
coœ zmieni? Czy ju¿ wiedzieli? Na w³asne oczy. Czy do-
wiedzieli siê, co ze mn¹ by³o? Co siê ze mn¹ dzia³o? Czy
wiedzieli? Czy spodziewaj¹ siê? Mego powrotu. Czy ju¿
wiedz¹? A mo¿e mnie przejrzeli, na wskroœ, od razu, ju¿
4
na samym pocz¹tku, jeszcze zanim sama wiedzia³am? Do-
wiedzia³am siê. ¯e pójdê? Domyœlili siê. Czy poznali
Mój pokój. Mój pokój miêdzy ich pokojami. Drzwi do ich
pokojów. Okno, przez które widzia³am wci¹¿ tylko inne
okno. Inny mur. Wyjœæ, poznaæ smak. Wyjœæ, by poznaæ
smak. Lecz przecie¿ urodzi³am siê ju¿ z tym smakiem. Od
urodzenia wiedzia³am. Z niesmakiem. Pamiêta³am go
w sobie. Nosi³am go w sobie. Tuli³ mnie do snu. Lecz
wci¹¿ od nowa. ZnaleŸæ. OdnaleŸæ. Potem ju¿ tylko szu-
kaæ. Pokazaæ, ¿e szukam. Podchodzi³am do lustra, wi-
dzia³am w nim tylko okno, i oczy znika³y, a potem do
okna. Przywiera³am do zimnej szyby. Rozpalonym czo³em.
Ramionami opieraj¹c siê o framugê. Oczy rozpalone. Po
raz nie wiem który. Ch³on¹c wci¹¿, lecz coraz mniej
³apczywie. Czasem odwracaj¹c siê z obrzydzeniem. Ze
wstrêtem. Tym przepe³niona. Zawsze w pokoju
Mój pokój wci¹¿. Œredni. Œrodkowy. Rano s³ychaæ ich
by³o, mo¿na ich by³o s³yszeæ, rano trzeba by³o ich s³uchaæ,
krz¹tanie, chodzenie, miarowe i wci¹¿ na pokaz, rano za-
wsze s³ysza³am ich, nie s³uchaj¹c, z mojego pokoju, to
przynajmniej by³o moje, ten pokój, œrodkowy, rano zawsze
ich chodzenie, dreptali. Krz¹tali siê, a ja nieruchomo,
le¿a³am, nieruchomo, wstrzymuj¹c oddech, z jednej strony
jedne drzwi, z drugiej drugie, œwita³y œciany, a ja wci¹¿
nieruchomo, wpatruj¹c siê w siny mur, oddaj¹c siê im, ca³a
zamieniona w s³uch, te dŸwiêki za drzwiami, za moimi
drzwiami, ich chodzenie. Po domu
5
Moje rzeczy w nie³adzie. Zostawione. Zastyg³e w tej chwi-
li. W tamtej chwili. Na wieki. Jak mi siê wydawa³o. Zda-
wa³o. A przecie¿ zawsze je zmienia³am, od kiedy siêgam
pamiêci¹, jednego dnia ciê¿ki stary stó³ z drewna drugiego
ju¿ ani œladu. Nazajutrz po kryjomu szklany bia³y klosz
dzieñ póŸniej ciê¿kie br¹zowe zas³ony. Nawet wczeœniej
nieustannie siê zmienia³y. Raz po obudzeniu nie mog³am
znaleŸæ wyblak³ej fotografii. Obrazu. Na obraz i podobieñ-
stwo. Innym razem, na krótko przed po³o¿eniem siê, nie
mog³am odnaleŸæ starej walizy, z po¿ó³k³ej skóry. I tak
w ko³o. Tylko lustro naprzeciw okna i samo okno, przez
które widzia³am wci¹¿ tylko inne okno, inny mur. Drzwi
do ich pokojów. Wystarczy³o, ¿eby coœ znik³o, a ju¿ na
jego miejsce pojawia³o siê coœ innego. Jego miejsce zaj-
mowa³o nastêpne. I tak w ko³o. O nie, nie, prawdziwego
ko³a nigdy nie by³o. Nie by³o nigdy
Ale mogli czekaæ na moje wyjœcie. W swoich pokojach. Je-
den w jednym, drugi w drugim. Mogli te¿ czekaæ w jed-
nym, razem, obok siebie, jeden obok drugiego, w jednym
pokoju, wstrzymuj¹c oddech, gdy dotknê³am drzwi, gdy
przekracza³am próg. A¿ wyjdê. Mo¿e wiedzieli lepiej ode
mnie, to znaczy jaœniej ni¿ ja o tym wiedzia³am. Wyliczyli
sobie. Albo przeczuli. Albo zostali powiadomieni. Czekali
wiedz¹c wszystko, o mnie, na wieki. Od urodzenia, jak tylko
przysz³am na œwiat, ju¿ wtedy znali prawdê o mnie, ca³¹ i nic
oprócz niej, prawdê tego pokoju w œrodku, ranka spowi-
jaj¹cego ciemnoœci¹ moje rzeczy, pokój, prawdê tego grud-
niowego œwitu, okrytego czerni¹ i pora¿onego gwiaŸdzistym
morzem. Gdy wszystko siêgnê³o zenitu. W którym oddech
6
osadza³ siê na twarzy, na brwiach i rzêsach, na wysuniê-
tych przed siebie d³oniach. Natychmiastowoœci¹ szronu
A mo¿e twardo po prostu spali, unosz¹c ciê¿ko piersi, ka¿-
dy spowity w³asn¹ poœciel¹, nie, jego poœciel¹, samym
sob¹ obezw³adniony, zniewolony samym sob¹, mo¿e spali
gdy wsta³am przesz³am przez pokój na lewo otworzy³am
nastêpne drzwi i kilka innych nim dotar³am do spi¿arni,
a stamt¹d nie dbaj¹c ju¿ o nic nie przygotowawszy sobie
niczego nie rozpaliwszy ognia otworzy³am pierwsze drzwi.
W milczeniu s³ychaæ by³o moje puste kroki. S³ucha³am ich
gdy rozbrzmiewa³y, jak rozbrzmiewaj¹. Rozlewa³y siê,
rozprzestrzenia³y, na tej ziemi przed domem, rozlega³y
z ³oskotem, a ja wiedzia³am ju¿, ¿e oni ju¿ nie s³ysz¹. Nie
potrzebuj¹c ich. Ju¿. S³ysza³am, jak siê rozlega³y. W krêgu
œwiat³a
Mo¿e jednak wiedzieli o nich. Wiedzieli. Poszli spaæ, ciê¿-
ko z³o¿yli g³owy na poduszkach, poszli spaæ, wiedz¹c, do-
skonale wiedz¹c, jak bêdzie, z najdrobniejszymi szcze-
gó³ami, albo bez szczegó³ów, zostawiaj¹c je na póŸniej,
by delektowaæ siê nimi póŸniej, gdy bêd¹ wymieniaæ miê-
dzy sob¹ porozumiewawcze spojrzenia i dopytywaæ
o szczegó³y, jakby ich ju¿ nie znali, poszli wiedz¹c spaæ,
po upewnieniu siê, ¿e moja niewiedza, choæ nie daje ¿ad-
nej gwarancji, to przecie¿ rokuje najlepsze nadzieje, wiê-
cej, daje im pewnoœæ, któr¹ wreszcie mieli, b¹dŸ któr¹ za-
wsze mieli, b¹dŸ któr¹ zawsze wprawdzie mieli, lecz nigdy
do tego stopnia. Oni w pokoju obok mnie, on w pokoju na
górze, w najwy¿szym pokoju, na samym szczycie, w odda-
li, z dala ode mnie, lecz przecie¿ sprawuj¹c nade mn¹
7
ca³kowit¹ w³adzê. Tak przecie¿ by³o, tak musia³o byæ, co-
kolwiek wówczas twierdzi³am, komukolwiek to t³uma-
czy³am. Sobie
Mo¿e jednak tylko on wiedzia³, on jeden wiedzia³ o tym,
doskonale, oni spali b³ogo, w niewiedzy, albo wiedz¹c tyl-
ko mgliœcie, wychodz¹c z za³o¿enia, b¹dŸ dochodz¹c do
wniosku, ¿e istniej¹ poszlaki, nie, istnia³y, zaczê³y istnieæ,
dopiero jak to siê sta³o, wiedz¹c ju¿, ¿e to siê sta³o i roz-
myœlaj¹c, rozpatruj¹c, roztrz¹saj¹c. Jak to siê sta³o. Jak
mog³o siê staæ. To wszystko. On wiedzia³, zaœ oni spali
w niewiedzy, jak ja w niewiedzy, tylko ¿e ja musia³am
wstaæ i otworzyæ drzwi, przekroczyæ próg. A mo¿e i oni
wstali, a przynajmniej siê obudzili, od razu obaj siê obu-
dzili, b¹dŸ jeden z nich, tylko jeden, us³yszawszy moj¹
krz¹taninê, mój œlepy marsz, ju¿ wtedy, moje dreptanie
w miejscu, a najpóŸniej, gdy ciszê przerwa³o otwarcie i za-
mkniêcie drzwi, gdy ciszê przerwa³y drzwi, zamykane
przeze mnie cicho, lecz przecie¿ w takiej ciszy. Nieby-
wa³ej
Gdy us³yszeli, jak dotknê³am klamki, jak zamknê³y siê za
mn¹ drzwi, gdy dotar³o to do ich uszu, najpierw, i do nich
samych, chwilê póŸniej, gdy us³yszeli, bo przecie¿
us³yszeli, nawet jeœli nie s³uchali, wówczas poszli do niego
i cali przejêci z³o¿yli swój raport, a on, ze zrozumia³ych
wzglêdów, nie zachêca³ ich do poszukiwañ, do poœcigu,
bowiem wiedzia³, gdy¿ — wiedz¹c przecie¿ — zacz¹³ ich
uspokajaæ, ¿eby siê nie gor¹czkowali, zbytnio, nadmiernie,
jakby by³a miara w gor¹czce, poprosi³ o przedstawienie
sprawy bez nadmiaru emocji, bez gniewu i stronniczoœci,
8
wzywa³, by nie dali siê zastraszyæ, ponieœæ namiêtnoœciom,
oddaæ we w³adanie rozbuchanym uczuciom, jak mówi³,
on, licz¹c na ich litoœæ i trwogê, uspokaja³ ich, co za spe-
ktakl, mówi¹c, ¿e na pewno wychodzê tylko na chwilê, ¿e
zaraz pewnie wrócê, okazuj¹c wyrozumia³oœæ dla moich
s³aboœci, do których zalicza³ te¿, mniejsza o to, pokazuj¹c
tym samym swe ludzkie oblicze, dowodz¹c tym samym, ze
nie pozbawiony by³ do cna ludzkiego oblicza, w istnienie
którego, u niego, tak wielu mia³o jeszcze czelnoœæ w¹tpiæ.
Nim zamknê³y siê drzwi. Za mn¹
Najpewniej jednak w przystêpie gniewu tylko ich strofo-
wa³, obarcza³ win¹ za wszystko, wymachuj¹c rêkami
i krzycz¹c, ¿e za póŸno przychodz¹. Choæ dobrze wiedzia³,
¿e jeszcze nie by³o za póŸno. Wówczas. Jeszcze by³am
Móg³ te¿ sam wszystko jeszcze perfidniej ukartowaæ,
mo¿e wrêcz, wszystko wiedz¹c o mnie, przejrzawszy mnie
ju¿ na samym pocz¹tku, obarczy³ ich dzieñ wczeœniej,
b¹dŸ tydzieñ, wiele tygodni wczeœniej, zadaniem czuwania
nade mn¹, ob³udnie, ¿eby zapobiec mojej ucieczce, bo tak
to póŸniej nazywa³, b¹dŸ, co za przebieg³oœæ, kaza³ im
nade mn¹ czuwaæ, rzekomo z powodu mego nadwerê¿one-
go zdrowia, okazuj¹c tym samym zwyk³¹ sobie troskli-
woœæ, sobie-troskliwoœæ, sobie zwyk³¹, o siebie, choæ nie-
którzy, oszczercy rzecz jasna, pomawiali go, oczywiœcie, o
brak ludzkich uczuæ, mo¿e wrêcz powierzy³ im — powie-
rzy³! — zadanie czuwania nade mn¹, obserwowania mnie,
na ka¿dym kroku, pilnowania ka¿dego mojego kroku, spra-
wdzania ka¿dego oddechu, rzekomo kieruj¹c siê nadzwy-
czajn¹, acz zwyk³¹ sobie, wrodzon¹, wbrew pomówie-
9
niom, trosk¹, wieczorem zaœ, na krótko przed moim ode-
jœciem, zaledwie kilka godzin, niewiele, poi³ ich winem,
celowo poi³ winem, umyœlnie rozwi¹za³ jêzyki i pozwoli³
tym folgowaæ najbrudniejszym pasjom, jakie siê jeszcze
w nich tli³y, zaledwie jeszcze tylko tli³y, tylko po to, by
póŸniej str¹ciæ ich w otch³añ obezw³adniaj¹cego snu, aby
siê sami stoczyli, aby spali ¿elaznym snem, aby spali ¿ela-
znym snem o œwicie, gdy ja przy parali¿uj¹cym mrozie ze
schylonym czo³em nie myœl¹c o niczym o niczym ju¿
wówczas nie myœl¹c wychodzi³am sama otwiera³am drzwi
przekracza³am próg wychodzi³am powoli sama nie zatrzy-
mywana przez nikogo gdy sama przekroczy³am próg gdy
wysz³am pozostawiaj¹c za sob¹ uchylone drzwi nie zatrzy-
mywana przez nikogo nie zatrzymana wolna. Wolna wre-
szcie wolna powoli wolna nagle gdy zamknê³y siê drzwi
gdy na palcach z opuszczonym czo³em dotar³am do ciê¿-
kiej metalowej bramy i w milczeniu s³ucha³am swych stóp.
Ich skargi. Ju¿ wiedz¹c, ¿e ju¿ po wszystkim, lecz boj¹c
siê jeszcze, ¿e inni jeszcze s³ysz¹. Te stopy. Wszyscy inni.
Sama
Czy spa³, gdy siê rozwidnia³o? Czy spa³ wówczas? Mo¿e
oni spali, bezwiednie, on zaœ patrzy³ w szarzej¹ce niebo,
w tê przemianê z czerni w stalow¹ szaroœæ, która mia³a ju¿
siê nie rozwidniæ, zatrzymana tak nieruchomo a¿ do nocy,
pierwszej, jak¹ mia³ powitaæ ju¿ beze mnie, beze mnie pod
jednym dachem. Co im powiedzia³? Jeœli im nie kaza³ pil-
nowaæ, mnie, co im powiedzia³, budz¹c ich z ciê¿kiego
snu, obwieszczaj¹c nowiny, które musia³y ich zaskoczyæ
i z powodu których czeka³o ich mo¿e wiele bezsennych
10
nocy. Co im powiedzia³? Czy ³aja³, ka¿dego z osobna, za
niepilnowanie, czy te¿, sam czuj¹c siê winny, wydawa³ siê
sk³onny do zgody, liczy³ na ich wspó³czucie, jak podobni
mu. Opuszczeni przez gnêbionych. Przez was mówi³
Mo¿e da³ im znacznie wiêcej, pozwoli³ tym razem na to,
czemu siê zawsze tak surowo sprzeciwia³? Albo w³aœnie
tym surowiej ³aja³, ¿e sam czu³ siê winny, albo ¿e nie czu³
siê winny, lecz o winie wiedzia³, swej winie, której moja
wina siê przeciwstawia³a. Sprzeciwi³a. Moja wina
Ale czy przys³uchiwa³ siê memu wyjœciu, czy o nim wie-
dzia³, czy je widzia³, w tym szarzej¹cym powietrzu, które
nasta³o zaraz po moim wyjœciu, w czasie mego wyjœcia,
gdy wychodzi³am, czy s³ysza³ moje wyjœcie. Czy je
Jeœli nie spa³ myœla³ ¿e oto drzwi otwieram i przekraczam
próg przechodzê przez ciê¿k¹ bramê z ¿elaza bez dŸwiêku
ona rozstêpuje siê przede mn¹ po mnie ma siê zamkn¹æ
ca³a w odg³osie niemych kroków i pochyleniu czo³a. Jesz-
cze ca³a ale od tej chwili rozdarta miêdzy tym co pozosta-
wia a tym co j¹ czeka ju¿ nie ma myœli. Ju¿ nie moja. Czy
myœla³ tak o mnie. Pomocnik grobowy
A jeœli wiedzia³? Czy ¿a³owa³, ¿e mnie nie widzi, bo wi-
dzieæ mnie nie móg³, ze swego okna, najwy¿ej œwit, tam
w dole, tu u mnie, u nas, to powietrze mroŸne, które i mnie
towarzyszy³o, albo dziêkuj¹c, ¿e nie musi mnie widzieæ, ¿e
mnie nie towarzyszy, ¿e wie dok¹d idê gdy ja tego nie wie-
dzia³am przez wiele lat mia³am nie wiedzieæ szmat czasu
zdaj¹c sobie sprawê ¿e nie dowiem siê o tym nie poznam
nie znajdê nawet nie bêdê szukaæ zapomnê o szukaniu.
11
Albo przypuszczaj¹c, ¿e nie bêdê wiedzia³a, ¿e siê nie do-
wiem, a raczej ¿ywi¹c nadziejê, nie, albo ¿ywi¹c nadziejê,
podsycaj¹c j¹, swoj¹, a wiêc moj¹ zabijaj¹c, albo moj¹ za-
bijaj¹c, a zabiwszy ju¿ spokojny, œpi spokojnie zabiwszy
moj¹ nadziejê. Ja nie. Ju¿ nie¿ywa
Jeœli jednak myœla³, ¿e nie wyjdê, ¿e nigdy nie przekroczê
tego progu, b¹dŸ jeœli pomyli³ siê w obliczeniu, bo wci¹¿
oblicza³, ale tym razem b³êdnie, wiedz¹c, ¿e wyjdê, lecz
myœl¹c, ¿e kiedy indziej, ¿e póŸniej, nie wtedy w³aœnie,
gdy wysz³am, myl¹c siê co do daty, lecz przewiduj¹c, ¿e to
siê stanie, przewiduj¹c, ¿e to nast¹pi, wszak¿e licz¹c siê
z moim wyjœciem jeszcze nie teraz, licz¹c na moje wyjœcie
póŸniejsze, zaskoczony jeszcze bardziej, ni¿ gdyby nie
przewidywa³? Nie wiedzia³. Ale mo¿e to ja siê przeli-
czy³am. Pomyli³am czas. On przewidzia³. Wróg potê¿ny
A mo¿e spodziewa³ siê du¿o, du¿o wczeœniej, jeszcze
w innym czasie, w innym millenium, ¿e wyjdê, a teraz,
a potem, z czasem, nabra³ przekonania, ¿e moja chwila ju¿
minê³a, ¿e j¹ przegapi³am, w swoim czasie, jego, ¿e pozo-
stanê na zawsze, ju¿ na zawsze, skoro dotrwa³am do chwi-
li, któr¹ on uzna³ za moj¹. I któr¹ mo¿e sama przeoczy³am,
ja sama, zanim dojrza³a we mnie decyzja, du¿o póŸniej,
tak póŸno, za póŸno, z góry skazana na niepowodzenie po
prostu dlatego, ¿e za póŸno. Bo w innym kalendarzu. Gre-
ckim. W moim kalendarzu zapisane by³o póŸniej. A u nie-
go wczeœniej. Na podorêdziu
Jeœli wiedzia³, co siê ze mn¹ dzieje, co siê mi zdarza, co
dzieje siê we mnie, gdy wsta³am przesz³am przez drzwi
12
najpierw jedne potem nastêpne i tylnymi drzwiami nie
zagl¹daj¹c do spi¿arni nie zatrzymuj¹c siê ani na chwilê
z pochylonym czo³em wydosta³am siê na zewn¹trz prze-
dar³am, czy widzia³ jak opada mnie powietrze mroŸne
ranne jak zamarza mój oddech w powietrzu, powietrzem
które tak ma³o zna jak w tym samym œwietle co on czu³am
w p³ucach coœ czego nie zna³ i on nie zna³ nie by³ œwiado-
my nawet gdy nie spa³ nawet jeœli nie nie spa³ i patrz¹c
przed siebie rozpoznawa³ szarzenie siê œwiat³a b¹dŸ nie
patrz¹c o œwicie mego odejœcia nawet gdy wyobra¿a³ sobie
— wiedzia³ o niej — tê mg³ê w któr¹ wchodzi³am sama
jednoczeœnie j¹ tworz¹c sama j¹ wzbogacaj¹c j¹ która
mnie spowi³a zaraz po rozst¹pieniu siê bramy te krople
mego oddechu wtapiaj¹ce siê w mg³ê tamt¹ s¹cz¹c¹ siê
z nieba odk¹d siêgam pamiêci¹. Od zarania
Czy widzia³, czy wyobra¿a³ sobie, jak wychodzê przed
rozstêpuj¹c¹ siê z wolna przede mn¹ ciê¿k¹ bram¹, jak
wychodzê nie patrz¹c przed siebie, z pochylonym czo³em,
nie ogladaj¹c siê za siebie, z rozpalon¹ twarz¹ w tej jednej
tylko chwili przekraczania bramy, lecz ju¿ przecie¿, chwilê
póŸniej, w jednej chwili, poza ni¹, ju¿ przecie¿, gdy tylko
j¹ zobaczy³am — ju¿ dawno poza ni¹. Czy s¹dzi³, ¿e skoro
nie wysz³am wczeœniej, nie wyjdê i tym razem, teraz, kie-
dy wszystko stracone, skoro wszystko stracone? Wiêc jed-
nak nie przewidzia³? Jaka skaza w jego wizerunku w³as-
nym. Jeœli tak istotnie by³o. Drzwi. Tysi¹ce
Nie przewidzia³, ¿e jednak wyruszê, wczeœniej, gdy by³o
jeszcze po co, gdy mog³o siê zdawaæ, mnie, mog³o siê zda-
waæ, jemu mog³o siê zdawaæ, ¿e mnie mo¿e siê zdawaæ, ¿e
13
jest jeszcze po co, b¹dŸ póŸniej, gdy ju¿ by³o pewne, ¿e
nie ma ju¿ po co, kiedy by³ pewien, kiedy by³ przekonany,
¿e ju¿ siê o tym przekona³am, na w³asnej skórze odczu³am,
po wsze czasy, jak pewnie myœla³. A przecie¿ móg³ siê po-
myliæ w obliczeniu, i jemu przecie¿ zdarza siê b³êdnie obli-
czyæ, i on ³atwo mo¿e siê zagalopowaæ, oddaj¹c siê swym
myœlom, puszczaj¹c wodze myœli. Wydany na ich ³up, odda-
ny na pastwê. Myœli. Mechanizm, który, raz wprawiony
w ruch, wymyka siê jego kontroli, biegnie w³asnym torem,
któremu i on sam z trudem tylko mo¿e sprostaæ, a mo¿e
i nie, który mo¿e siê ca³kowicie wymkn¹æ spod jego kon-
troli, w najbardziej nieoczekiwanym momencie, w nieobli-
czalny sposób narastaj¹c sam z siebie potoczyæ siê lawin¹,
grzebi¹c go pod sob¹, jego, co ust¹pi³ pod jej naporem,
pod ich naporem, myœli, wiêc ja mog³am ju¿ stwierdziæ,
znacznie wczeœniej ni¿ on to sobie wyobra¿a³, w najœmiel-
szych obliczeniach, wiêc ja mog³am w³aœnie wtedy, a na-
wet du¿o wczeœniej, stwierdziæ, i¿ nie ma ju¿ po co,
i wskutek tego mogê opuœciæ ten dom, nie boj¹c siê ju¿,
bez lêku, o nic, gdy¿ ju¿ przecie¿ nie mo¿na mnie ukaraæ.
Nie mo¿na ju¿ by³o ukaraæ. Mnie
A przecie¿ teraz siê waham, teraz dr¿ê, mo¿e ze strachu,
co teraz bêdzie, bo wówczas wiedzia³am, ¿e nie mo¿na ju¿
mnie ukaraæ, ¿e nie mo¿na ju¿ by³o mnie ukaraæ, a teraz
wiem przecie, ¿e kary siê bojê, teraz wyznajê przewinie-
nie. I nie szkodzi, ¿e sama odczu³am to na w³asnej skórze,
na w³asn¹ rêkê odkry³am, z w³asnej woli nie pozna³am, bo
mo¿e przecie¿ wszystko to by³o z jego woli, wszystko,
gdy¿ on istnia³, zanim go opuœci³am, gdy¿, takim jak by³,
14
spowodowa³, ¿e wówczas wysz³am, i byæ mo¿e to, ¿e teraz
wracam, on równie¿ spowodowa³. Z samej przyczyny
I teraz on, w³aœnie on ma racjê, on i nikt inny ni¿ on, a ja
jestem w b³êdzie, jak zawsze, tak przed wyjœciem jako i te-
raz, znowu u bramy, i kto wie, teraz mo¿e nie by³abym
taka dumna, mo¿e zezwoli³abym na dotkniêcie, taka jak¹
by³am, bez obrzydzenia, które wstrz¹sa³o mn¹ d³ugo po
tym, w czasie moich nocnych niepokonanych nocy, bez
œwiat³a, w pokoju zape³nionym moimi, b¹dŸ wybranymi
przeze mnie, b¹dŸ przyjêtymi przeze mnie przedmiotami,
i które nie da³o mi spaæ czêsto, gdy ju¿ widzia³am jak,
gdy wstanie dzieñ, on bêdzie na mnie patrzy³, b¹dŸ chcia³
patrzeæ, b¹dŸ bêdzie chcia³, mo¿e teraz, tak oczyszczona,
jak nigdy nie chcia³am byæ, mo¿e teraz sta³oby mi siê to
mi³e, jak wtedy w dzieciñstwie, gdy œni³y mi siê
wyci¹gniête ramiona, obejmuj¹ce mnie niemal na od-
leg³oœæ, odleg³e a w mgnieniu oka obejmuj¹ce mnie, mo¿e
i teraz, mo¿e teraz nocami nie mog³abym zmru¿yæ oka,
czekaj¹c, a¿ to siê ziœci, b¹dŸ przybita oczekiwaniem.
Wiedz¹. ¯e siê nie ziœci
Tak, wczeœniej, b¹dŸ póŸniej, lecz nie w³aœnie w ów czas,
nie akurat tej nocy, z tej nocy w ten œwit, prosto w objêcia
ch³odu, prosto z domu, przez rozwieraj¹c¹ siê przede mn¹
bramê, prosto z domu w to œwiat³o, nie przewidzia³, tak
jak ja nie przewidzia³am, choæ by³am mo¿e do tego goto-
wa, dwiedzia³am, ¿e wystarczy nacisn¹æ klamkê, a drzwi
otworz¹ siê same, o wczesnej grudniowej porze przejœæ
przez dziedziniec, nie ogl¹daj¹c siê za siebie, nie patrz¹c
przed siebie, z pochylonym czo³em, uginaj¹c kolana, aby
15
nie patrzeæ, aby widzieæ tylko stopy, poruszaj¹ce siê po
ziemi, widzieæ jak co chwila jedna z nich odrywa siê od
czarnej zamarzniêtej ziemi a potem druga za ni¹ druga. Od
czarnej zmarz³ej ziemi. Zamar³ej. Odrywa siê
Nie przewidzia³, ¿e wystarczy nacisn¹æ klamkê, a otworz¹
siê drzwi, przejœæ przez dziedziniec, nie ogl¹daj¹c siê za
siebie, nie patrz¹c przed siebie, z pochylonym czo³em, zo-
stawiæ to wszystko, wszystko za sob¹, i wreszcie gdzie
oczy ponios¹, na z³amanie karku, na cztery wiatry, byle siê
za siebie nie ogl¹daæ. Nie s¹dzi³ bowiem, ¿e ruszê w drogê,
w³aœnie tego grudniowego poranka, zaniedba³ swych obo-
wi¹zków, przez siebie sobie narzuconych. Przez siebie. A im,
braciom, w przeddzieñ, dos³ownie, podziêkowa³, nie, nie
otwarcie, nie by³by sob¹, tylko da³ do zrozumienia, za su-
mienne wywi¹zywanie siê z powierzonych im, braciom,
zadañ. I da³ im wina. Ich wina
Czy sam bra³ w tym udzia³? Czy sam pi³ wino? Jeœli tak,
i tak nigdy przecie¿ chyba na niego ono nie dzia³a³o, w ka-
¿dym razie nikt o tym nie wiedzia³, mo¿e i on nawet, nie
wiedzia³, wbrew temu, czego nas uczono, jak siêgam pa-
miêci¹, mo¿e i jego g³owa stawa³a siê ciê¿ka i w pewnym
momencie, choæ deklarowa³ chêæ odejœcia od sto³u, nie
by³by w stanie. Wiedzia³ jednak, ¿e nie pozwoliliby mu,
sam bowiem ustali³ regu³y, które im nastêpnie wpojono.
Zreszt¹ i tak nikt nie móg³ byæ równie szybko upojony jak
bracia, gdy dawano im wino. A im niewiele wystarcza³o.
Czasem zaniedbywali nawet najœwiêtsze obowi¹zki, zapo-
minali o powinnoœciach, których niewype³nienie sami, nie
mówi¹c ju¿ o nim, uznaliby, nawet wyrwani z najciê¿sze-
16
go snu, za najciê¿sze przewinienie. Gdyby pamiêtali, gdy-
by tylko pamiêtali, o tym, ¿e nieraz zdarza³o siê im —
w niewiedzy — zapomnieæ o nocnych lampach (wówczas
on musia³ to widocznie robiæ, ale dlaczego w takim razie
nigdy ich za to póŸniej nie ³aja³?), pod wp³ywem wina, ob-
winialiby siê póŸniej ca³ymi latami, drêczyli samych siebie
w nocy w samotnoœci, a jeden drugiego w dzieñ. A gdyby
mo¿na by³o zbudziæ ich z tych snów w upojeniu, z upoje-
nia, i powiedzieæ, jakich dopuœcili siê zaniedbañ, wówczas
równie¿, wiem o tym, wiem, czerwieniliby siê ze wstydu,
i znowu od¿egnywali, mo¿e wiêc nie móg³ im tego powie-
dzieæ, i dlatego sam to za nich robi³, zdawa³ sobie z tego
sprawê, na pewno, bez w¹tpienia. To znaczy, ¿e gdyby to
zrobi³ teraz, po moim wyjœciu, to rozmyœlnie. Realizowa³
kolejny ze swych monstrualnych planów, starannie zama-
skowanych, tak, aby nie tylko ukryæ prawdê, prawdê zata-
iæ, lecz przedstawiæ jako prawdê coœ odmiennego, ca³ko-
wicie jej siê przeciwstawiaj¹cego, coœ, czemu ona zawsze
by siê przeciwstawia³a. Prawda. Spe³nia³. Wprowadza³
w ¿ycie. Bez ¿ycia
Gdy wiêc otworzy³ drzwi i ujrza³ rzeczy, pozostawione
przeze mnie w nie³adzie, na wieki, jak mi siê zdawa³o, rze-
czy, a poœród nich nie dojrza³ ju¿ mnie, wówczas, to wów-
czas zda³ sobie wreszcie sprawê z nieodwracalnoœci tego
co siê sta³o. By³o ono bowiem nieodwracalne, nawet gdy-
bym ja mia³a powróciæ. Jest nieodwracalne, nawet teraz.
W godzinê powrotu
A mo¿e nie wchodzi³. Tylko zawo³a³, jakby przeczuwaj¹c
coœ w tej ciszy, ¿e w tej ciszy z³a wró¿ba, krzyk, w tej ci-
17
szy p³yn¹cej z ich pokojów, nieodbiegaj¹cej, w pierwszej
chwili, od tej, która spowija³a mój pokój od wieków, za-
wsze, która ogarnê³a go — mnie — w godzinê mego przyj-
œcia i zaw³adnê³a mn¹ i panowa³a w nim dzieñ w dzieñ, gdy
przestawa³am myœleæ o dniu poprzednim, rano, gdy zaczy-
na³am widzieæ, nowy dzieñ, wieczorem. Nas³uchiwaæ ¿ycia
w s¹siednich pokojach, w ich pokojach. Wbrew sobie. Je-
œli jednak spali, upojeni winem tak bardzo, jak jeszcze nig-
dy ich nie widziano, ja nie widzia³am, jak siêgam pamiê-
ci¹, mo¿e w³aœnie dlatego uderzy³a go cisza, mojego mil-
czenia, nie nabrzmia³a obecnoœci¹ tak jak ich cisza przy-
musowego delirium, tylko cisza, ¿e mnie nie ma, nie na-
brzmia³a ciê¿kim oddechem, rytmicznym podnoszeniem
siê piersi, unoszonej i opuszczanej, ciê¿ko, jednostajnie
choæ nerwowo, poruszanej wysi³kiem, by pozbyæ siê tego
ciê¿aru, p³uc wype³niaj¹cych siê powietrzem, mo¿e nie-
chcianym, powietrzem, tak, tym zasta³ym powietrzem, na
które i mnie skaza³. Tylko cisza, ¿e mnie nie ma. Milcze-
nie. Tak, na które mnie skaza³, dziêki któremu prze-
trwa³am, utrzyma³am siê przecie¿, przy ¿yciu. Na które on
mnie skaza³. A¿ odesz³am
Taka sama, lecz inna. Wtedy bowiem wiedzia³, wyczu³ to
na pewno b³yskawicznie, tak doœwiadczony, ¿e jeœli tam
jestem, ju¿ muszê zdawaæ sobie sprawê, nawet jeœli jesz-
cze nie zadawa³am sobie, b¹dŸ jemu, pytania, czy tak jest,
¿e o mnie myœli, ¿e chce, bym siê odezwa³a, da³a mu znak,
naznaczy³a swoj¹ obecnoœci¹ owo milczenie, potwierdzi³a,
¿e jestem, a dobrze wiedzia³, ¿e nie zdoby³abym siê na
opór, nie staæ mnie by³o, nie potrafi³abym siê zdobyæ, gdy-
18
bym tam by³a, gdybym zajmowa³a miejsce w swoim poko-
ju, przypisana na zawsze, przygotowane do koñca. ¯e na-
wet jeœli w czymœ innym mog³am byæ krn¹brna, nieufna,
nawet buntownicza, w tym by³am zobowi¹zana us³uchaæ,
w tym byæ pos³uszna, pos³uchaæ go, odezwaæ siê, aby
mnie us³ysza³, wydaæ z siebie krzyk, wydobyæ na
zewn¹trz, albo do wewn¹trz, ku niemu, gdy ws³uchiwa³ siê
w to. Co panowa³o w moim pokoju
Myœla³ wiêc mo¿e tak. Jest tam w swoim pokoju, w œrod-
kowym pokoju, poniewa¿ jednak w pokojach braci panuje
taka cisza, niesamowita, niespotykana, niebywa³a, unoszo-
nych miarowo piersi, nieby³a, uwa¿a pewnie, ¿e coœ siê
zmieni³o, musia³o siê zmieniæ, ¿e nie czuwa³a tak jak daw-
niej, ¿e przeoczy³a ten moment, w którym to siê sta³o, to
siê zmieni³o, albo próbuje ze wszystkich — w¹t³ych — si³
dociec, co siê w³aœnie zmienia, co ulega zmianie, tak ule-
ga, stwierdziæ, ¿e coœ siê w³aœnie zmienia. Myœla³ wiêc
mo¿e tak.
Zaskoczona tym przeoczeniem, sprawdza mo¿e usilnie,
uparcie, panicznie, kto wie, pewnej odpowiedzi udzieliæ
sobie bowiem sama nie mo¿e, czy jest jeszcze tam, w œro-
dkowym pokoju i chce siê upewniæ, z ca³¹ pewnoœci¹
stwierdziæ, ¿e gdy siê obudzi³a, nic siê nie zmieni³o, ¿e
zanim siê obudzi³a, w tê bezsenn¹ noc, nic siê nie zmie-
ni³o, b¹dŸ — jeœli siê zmieni³o — stwierdziæ co, co napra-
wdê, okreœliæ w³aœciwe rozmiary. Na prawdê
Jeœli nie jest pogr¹¿ona we œnie, a nie jest — pogr¹¿ona
we œnie — zastanawia siê usilnie, czy spa³a, sprawdza
19
wiêc, z lêkiem, mo¿e z lêkiem, czy to prawda, rozgl¹da siê
naoko³o, na œwitaj¹ce œciany, raz jeszcze, drzwi, okno, ob-
raz, wszystkie rzeczy, z którymi nie mo¿e siê nigdy uporaæ
(choæ niejeden obstawa³by przy tym, ¿e siê z nimi z¿y³a),
wœród których czuje siê zagubiona, dotyka powiek, ust,
nosa, skroni, potem ramion, sk³ada d³onie na przeciw-
leg³ych ramionach, krzy¿uj¹c rêce na piersiach, potem
wyci¹ga je wzd³u¿ bioder i dalej po zewnêtrznej stronie
uda, siêgaj¹c niemal do kolan, lustruje korpus, jak to pew-
nie nazywa, chc¹c siê upewniæ, ¿e nic nie zasz³o, w tym
czasie brzemiennym, ¿e nic siê jej nie przydarzy³o. Ona siê
nie upiera. ¯e siê przydarzy³o. I ¿e to nie sen. ¯e to sen.
We œnie
Jest teraz w swoim œrodkowym pokoju i widzi, nie, odczu-
wa, nie konstatuje, ¿e, gdy siê obudzi³a, bo siê obudzi³a,
bo spa³a, to siê zmieni³o, to musia³o siê zmieniæ, to, co
musia³o siê zmieniæ, albo coœ innego, jest tam, tak, i boi
siê, ¿e ktoœ to odkryje, lêka siê, ¿eby nikt tego nie odkry³,
zalêkniona, ¿e ktoœ to odkryje, ¿e ktoœ siê o tym dowie,
nieruchomo tkwi wiêc, tak, w œrodku pokoju, na plecach,
w œrodkowym pokoju, nie rusza siê, ws³uchuje, w ciszê,
z³owieszcz¹, w pokojach, braci, mo¿e te¿ za oknem, ogar-
niêta parali¿em nie mo¿e wstaæ, nie chce i nie mo¿e, kto
wie, ani nie mo¿e ani nie chce, mo¿e jej jedyn¹ myœl¹ jest
jak w takiej sytuacji zamkn¹æ siê w pokoju, podejœæ do
drzwi i przekrêciæ klucz, zamkn¹æ siê, by zyskaæ na czasie,
by odwlec, wyjœcie na jaw, zyskaæ na czasie — zyskaæ na
czasie? — przesun¹æ moment odkrycia, prawdy, prawdy
nieprawdy, niewiarygodnego odkrycia, na póŸniej, prze-
20
sun¹æ w czasie, do po³udnia, do czasu po³udniowego
posi³ku, a mo¿e i d³u¿ej, do koñca dnia, do wieczora, gdy
cia³a jej, tak nagle tak zmienionego nie bêdzie ju¿ mo¿na
odró¿niæ od przedmiotów, wszystkich przedmiotów, gdy
powstan¹, rzeczy wype³niaj¹cych jej pokój, bez reszty.
Usta, nagle uwydatnione, powtarzaj¹ bezbarwnym g³osem,
w pokoju, bez zapa³ek, w ciemnoœci, szukaj¹c wyjœcia.
Z jej pokoju. S³owa
Jeœli jednak wiedzia³, o wszystkim, o tym wyjœciu, o przy-
gotowaniach, celowo im kaza³ pilnowaæ, jeœli pilnowali
tego ju¿ od dawna i przekazywali codzienne raporty, jeœli
napoi³ ich winem, a po tym odejœciu ³aja³, po to by po tym
odejœciu ³ajaæ, czy wiedzia³, ¿e nie wiedzia³a dok¹d idzie,
dok¹d mia³a iœæ, z pochylonym czo³em, dok¹d oczy po-
nios¹, w ten œwit, z zamkniêtymi oczami? I o powrocie
Czy wiedzia³, ¿e wrócê, ¿e kiedyœ znowu siê tu pojawiê,
nie dbaj¹c o karê, nie troszcz¹c siê o siebie, nie zwa¿aj¹c.
Na nic
A mo¿e s¹dzi³, ¿e gdy wysz³am, gdy wyjdê, pchnê drzwi,
zobaczê, wszystkie drzwi stoj¹ otworem, brama rozstêpuje
siê przede mn¹, i nikt, ¿aden dozorca nie wychodzi mi na-
przeciw, nie zastêpuje mi drogi, kiedy nie zobaczê jak, ¿e
brama zawar³a siê za mn¹, uznam, ¿e to nie dzieje siê napra-
wdê, b¹dŸ, ¿e nie mnie siê to przydarza, ¿e ogarnie mnie
strach, i z przera¿eniem rzucê siê, w panicznym strachu,
do ucieczki, ¿e z najwiêkszym lêkiem pobiegnê z powro-
tem, do œrodka, z powrotem, do wnêtrza, przewracaj¹c siê
na schodach, kalecz¹c, poczujê smak krwi, na wargach, ¿e
21
w panicznym strachu rzucê siê przed niego, szlochaj¹c,
ca³a we ³zach, dr¿¹cym g³osem prosiæ bêdê o przebacze-
nie, z ³kaniem rzucê siê do jego stóp. Jak wtedy, gdy wy-
bieg³am w nie zasznurowanych butach. Prosz¹c o przeba-
czenie. Bêdê wi³a siê u jego stóp
Mo¿e myœla³, ¿e doprowadziwszy mnie do ucieczki, bo to
on mnie do niej doprowadzi³, zamkn¹wszy drzwi, a jeœli
nie zamkn¹wszy to zakazawszy wyjœcia, jeœli nie jawnie,
to skrycie, bo przecie¿ jeœli wiedzia³, ¿e wyjdê, i temu nie
zapobieg³, to do wyjœcia mnie doprowadzi³, wiêc mo¿e
myœla³, ¿e doprowadzaj¹c mnie do ucieczki udzieli mi le-
kcji, pokazowej, raz na zawsze, wychowa, wytrenuje, os-
woi, da mi nauczkê, to jego nauczka, jak szczepienie, prze-
ciw febrze, ¿e wówczas, jeœli sprawa przybierze obrót
taki, jaki jest po jego myœli, nie bêdzie ju¿ musia³ pilno-
waæ drzwi, zawsze bêd¹ sta³y otworem, ja nimi nie wyjdê,
nie przejdê przez nie, choæ œwiat stoi otworem, perfidny,
gdy¿ œwiat stoi otworem, doœwiadczê bowiem na w³asnym
ciele, co znaczy byæ pozostawion¹, samej sobie, tak, pew-
ny, ¿e dla mnie te drzwi stoj¹ce otworem, bêd¹ stanowiæ
przeszkodê nie do przebycia, na ca³e ¿ycie, bardziej ni¿
gdyby je zaryglowa³ na siedem spustów i co noc stawia³
wartê, i kaza³ mnie pilnowaæ, nas³uchiwaæ ka¿dego szme-
ru, tu¿ przy drzwiach do mego pokoju, nawet gdyby kaza³
im staæ ca³¹ noc, oprzeæ siê o drzwi, i czyhaæ. U moich
drzwi. Pu³apka. Czyhanie. Na mnie
Tak, wiedzia³, ¿e lepsz¹ kar¹ jest daæ mi iœæ, bez prze-
szkód, wiedzia³, ¿e nie obejrzê siê, dobrze wiedzia³, ze
przekroczê bramê, nie podnosz¹c g³owy, ¿e dozorca nie
22
przez przypadek, b¹dŸ zaniedbanie, tak j¹ zostawi³, by
rozst¹pi³a siê ca³a przede mna, i zawar³a za mn¹ po chwili,
¿e przekroczê j¹, lecz wrócê, w póŸniejszym czasie, ¿e
przekroczê j¹ i wrócê w póŸniejszym czasie, ¿e przekro-
czê j¹, by wróciæ w póŸniejszym czasie, kto wie, mo¿e
o dok³adnie okreœlonej godzinie, w dok³adnie przewidzia-
nej porze, dnia i nocy, ¿e wrócê na pewno, a on mnie ska-
rze, ¿e ja wrócê, by on mnie skara³, kara ju¿ siê zaczê³a, ¿e
wymierzy mi karê, b¹dŸ ka¿e im mnie ukaraæ, wykonaæ
karê, ale wpierw mnie os¹dzi, nie ma kary bez s¹du, u niego,
ka¿e mnie os¹dziæ, zanim kara zostanie wykonana, do koñ-
ca, bo ju¿ siê zaczê³a, tak, ka¿e mnie os¹dziæ, im, samym
w panicznym strachu, i tak, bez tego, w panicznym strachu,
¿e im ka¿e, b¹dŸ ka¿e, bym sama wymierzy³a sobie karê,
on j¹ dla mnie znajdzie, wypowie, jeœli mu przejdzie przez
usta, on j¹ znajdzie, albo te¿ ka¿e, bym sama j¹ sobie zna-
laz³a, sama dla siebie wybra³a, mo¿e karê, któr¹ sama so-
bie bêdê zadawaæ. Wiêc teraz kara. Sama sobie
Czy wie przeto, ¿e to ju¿ teraz, ¿e ja ju¿ u progu, ¿e wró-
ci³am, ¿e znowu jestem? Czy czekaj¹ na mnie? Spodzie-
waj¹ siê mojego powrotu? Marnotrawnego. Przybycia do
domu, który opuœci³am. On, przynajmniej on powinien
oczekiwaæ mego przyjœcia, chyba jest na nie przygotowa-
ny. Lecz oni? Czy im powiedzia³? Czy raczej wola³, bym
ich zaskoczy³a, oczywiœcie bowiem to on ich zaskoczy, to
on, zadufany, bêdzie obserwowa³ ich twarze, ten wyraz
ca³kowitego zaskoczenia na ich twarzach. Znienacka
Wiêc ich nie uprzedzi³. O moim przybyciu. Nie powiedzia³
im, wiêc teraz œpi¹, jak wówczas, gdy wychodzi³am. W
23
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.
© by Marek Kêdzierski, Kraków 1995 © for the Polish edition by Oficyna Literacka, Kraków 1995 Projekt ok³adki Dmitrij Szewionkow-Kismie³ow ISBN 83-7124-018-X 2
ciemno jeszcze majaczy ju¿ u progu ciê¿ka stalowa krata bramy ciemnoœci za chwilê jeszcze chwila przy drzwiach ju¿ drzwi ostatnie ju¿ widzia³am dom stoi jak kiedyœ wów- czas kiedy go opuœci³am w gor¹czce myœli ostatni raz nadszed³ œwit myœli w gor¹czce teraz dopiero ca³y ten czas przez ca³y czas nie przysz³o mi nigdy bez troski na myœl do chwili tej mówi teraz dopiero ciê¿ka brama z ¿elaza zap³on¹ œwiat³a powrót taki myœli w gor¹czce mój dom mo¿e zawsze tak by³o mniema by³a ze mn¹ myœli zawsze w gor¹czce ja wiecznie w drodze ca³y czas przez ca³y czas gdy mnie nie by³o. Mnie. Nie by³o. Nie by³o czasu Rozprawi¹ siê ze mn¹. Przeprowadz¹ s¹d. Nade mn¹. Od- powiem. Przed s¹dem. Krzywoprzysiê¿nym. Milcz¹ca. Ka¿¹ przyznaæ siê do winy. Okazaæ skruchê. Ale i to na nic. Z góry wiadomo. Nic mi nie pomo¿e. Nie. Uwolni od kary. Za winê. Ka¿de s³owo. Moje s³owo. Na moj¹ krzyw- dê. Ka¿de s³owo. Przeciwko mnie. Mojej obecnoœci. W mojej obecnoœci moje s³owa oskar¿¹ mnie przed s¹dem. Œwiadek oskar¿ony. S³owa na zgubê. Moja obecnoœæ I tak jasne. Jego szpieg mnie wyszpieguje. A potem on sam, ca³¹ potêg¹ swej w³adzy w rozœwietlonym, najwy- ¿szym pokoju, wyda mnie na pastwê t³umu, na poœmiewi- 3
sko, na szyderstwa szyderców. Za³o¿¹ mi chustê na oczy, grubym sznurem zwi¹¿¹ rêce. Na kolana! Potem bêd¹ py- tali, kto wymierza mi policzek, kto zadaje dotkliwe razy, który z nich, kto teraz? Który z nich. Na kolana, tak prze- cie¿ chcia³am siê modliæ. Ich rubaszny œmiech, wykrzywione twarze. Ch³osta lancknechta. Brakuje tylko akompaniamentu, przy akompaniamencie. Piszcza³ka i werbel. Wyblak³y p³aszcz niebieski. Bia³a chusta na oczach. Tak chcia³am siê modliæ Przed tym, co dzisiaj. Raz uciek³am, ju¿ wczeœniej, ogar- niêta nag³¹ trwog¹. A potem strachem, ¿e uciek³am. ¯e mia³o mnie tam nie byæ. Uciek³am przedtem, ale buty roz- sznurowane. Upad³am. Poczu³am krew. Na wardze. Jej smak. Ucieczka. Jej smak. Przed tym. Zawsze chcia³am wyjœæ. G³oœno domaga³am siê wyjœcia. Upomina³am o pra- wo. Odk¹d pamiêtam Tam, w domu. Jak wiêc by³o naprawdê? Wówczas, gdy odesz³am. O œwicie. Jak to przyjêli? Moje odejœcie, naj- pierw, potem moj¹ nieobecnoœæ? Zmienili siê? Jak? Jakie by³y odt¹d ich dni, ich wieczory? Po moim odejœciu. A moja nieobecnoœæ? Kiedy j¹ stwierdzili? Jak siê z ni¹ uporali? Jak sobie t³umaczyli? Jak t³umaczyli innym? Ich noce? Ich ¿ycie po mnie. Czy siê zmieni³o? Czy ich zmie- ni³o? Co zrobi¹, kiedy mnie zobacz¹? Znowu ujrz¹. Czy to coœ zmieni? Czy ju¿ wiedzieli? Na w³asne oczy. Czy do- wiedzieli siê, co ze mn¹ by³o? Co siê ze mn¹ dzia³o? Czy wiedzieli? Czy spodziewaj¹ siê? Mego powrotu. Czy ju¿ wiedz¹? A mo¿e mnie przejrzeli, na wskroœ, od razu, ju¿ 4
na samym pocz¹tku, jeszcze zanim sama wiedzia³am? Do- wiedzia³am siê. ¯e pójdê? Domyœlili siê. Czy poznali Mój pokój. Mój pokój miêdzy ich pokojami. Drzwi do ich pokojów. Okno, przez które widzia³am wci¹¿ tylko inne okno. Inny mur. Wyjœæ, poznaæ smak. Wyjœæ, by poznaæ smak. Lecz przecie¿ urodzi³am siê ju¿ z tym smakiem. Od urodzenia wiedzia³am. Z niesmakiem. Pamiêta³am go w sobie. Nosi³am go w sobie. Tuli³ mnie do snu. Lecz wci¹¿ od nowa. ZnaleŸæ. OdnaleŸæ. Potem ju¿ tylko szu- kaæ. Pokazaæ, ¿e szukam. Podchodzi³am do lustra, wi- dzia³am w nim tylko okno, i oczy znika³y, a potem do okna. Przywiera³am do zimnej szyby. Rozpalonym czo³em. Ramionami opieraj¹c siê o framugê. Oczy rozpalone. Po raz nie wiem który. Ch³on¹c wci¹¿, lecz coraz mniej ³apczywie. Czasem odwracaj¹c siê z obrzydzeniem. Ze wstrêtem. Tym przepe³niona. Zawsze w pokoju Mój pokój wci¹¿. Œredni. Œrodkowy. Rano s³ychaæ ich by³o, mo¿na ich by³o s³yszeæ, rano trzeba by³o ich s³uchaæ, krz¹tanie, chodzenie, miarowe i wci¹¿ na pokaz, rano za- wsze s³ysza³am ich, nie s³uchaj¹c, z mojego pokoju, to przynajmniej by³o moje, ten pokój, œrodkowy, rano zawsze ich chodzenie, dreptali. Krz¹tali siê, a ja nieruchomo, le¿a³am, nieruchomo, wstrzymuj¹c oddech, z jednej strony jedne drzwi, z drugiej drugie, œwita³y œciany, a ja wci¹¿ nieruchomo, wpatruj¹c siê w siny mur, oddaj¹c siê im, ca³a zamieniona w s³uch, te dŸwiêki za drzwiami, za moimi drzwiami, ich chodzenie. Po domu 5
Moje rzeczy w nie³adzie. Zostawione. Zastyg³e w tej chwi- li. W tamtej chwili. Na wieki. Jak mi siê wydawa³o. Zda- wa³o. A przecie¿ zawsze je zmienia³am, od kiedy siêgam pamiêci¹, jednego dnia ciê¿ki stary stó³ z drewna drugiego ju¿ ani œladu. Nazajutrz po kryjomu szklany bia³y klosz dzieñ póŸniej ciê¿kie br¹zowe zas³ony. Nawet wczeœniej nieustannie siê zmienia³y. Raz po obudzeniu nie mog³am znaleŸæ wyblak³ej fotografii. Obrazu. Na obraz i podobieñ- stwo. Innym razem, na krótko przed po³o¿eniem siê, nie mog³am odnaleŸæ starej walizy, z po¿ó³k³ej skóry. I tak w ko³o. Tylko lustro naprzeciw okna i samo okno, przez które widzia³am wci¹¿ tylko inne okno, inny mur. Drzwi do ich pokojów. Wystarczy³o, ¿eby coœ znik³o, a ju¿ na jego miejsce pojawia³o siê coœ innego. Jego miejsce zaj- mowa³o nastêpne. I tak w ko³o. O nie, nie, prawdziwego ko³a nigdy nie by³o. Nie by³o nigdy Ale mogli czekaæ na moje wyjœcie. W swoich pokojach. Je- den w jednym, drugi w drugim. Mogli te¿ czekaæ w jed- nym, razem, obok siebie, jeden obok drugiego, w jednym pokoju, wstrzymuj¹c oddech, gdy dotknê³am drzwi, gdy przekracza³am próg. A¿ wyjdê. Mo¿e wiedzieli lepiej ode mnie, to znaczy jaœniej ni¿ ja o tym wiedzia³am. Wyliczyli sobie. Albo przeczuli. Albo zostali powiadomieni. Czekali wiedz¹c wszystko, o mnie, na wieki. Od urodzenia, jak tylko przysz³am na œwiat, ju¿ wtedy znali prawdê o mnie, ca³¹ i nic oprócz niej, prawdê tego pokoju w œrodku, ranka spowi- jaj¹cego ciemnoœci¹ moje rzeczy, pokój, prawdê tego grud- niowego œwitu, okrytego czerni¹ i pora¿onego gwiaŸdzistym morzem. Gdy wszystko siêgnê³o zenitu. W którym oddech 6
osadza³ siê na twarzy, na brwiach i rzêsach, na wysuniê- tych przed siebie d³oniach. Natychmiastowoœci¹ szronu A mo¿e twardo po prostu spali, unosz¹c ciê¿ko piersi, ka¿- dy spowity w³asn¹ poœciel¹, nie, jego poœciel¹, samym sob¹ obezw³adniony, zniewolony samym sob¹, mo¿e spali gdy wsta³am przesz³am przez pokój na lewo otworzy³am nastêpne drzwi i kilka innych nim dotar³am do spi¿arni, a stamt¹d nie dbaj¹c ju¿ o nic nie przygotowawszy sobie niczego nie rozpaliwszy ognia otworzy³am pierwsze drzwi. W milczeniu s³ychaæ by³o moje puste kroki. S³ucha³am ich gdy rozbrzmiewa³y, jak rozbrzmiewaj¹. Rozlewa³y siê, rozprzestrzenia³y, na tej ziemi przed domem, rozlega³y z ³oskotem, a ja wiedzia³am ju¿, ¿e oni ju¿ nie s³ysz¹. Nie potrzebuj¹c ich. Ju¿. S³ysza³am, jak siê rozlega³y. W krêgu œwiat³a Mo¿e jednak wiedzieli o nich. Wiedzieli. Poszli spaæ, ciê¿- ko z³o¿yli g³owy na poduszkach, poszli spaæ, wiedz¹c, do- skonale wiedz¹c, jak bêdzie, z najdrobniejszymi szcze- gó³ami, albo bez szczegó³ów, zostawiaj¹c je na póŸniej, by delektowaæ siê nimi póŸniej, gdy bêd¹ wymieniaæ miê- dzy sob¹ porozumiewawcze spojrzenia i dopytywaæ o szczegó³y, jakby ich ju¿ nie znali, poszli wiedz¹c spaæ, po upewnieniu siê, ¿e moja niewiedza, choæ nie daje ¿ad- nej gwarancji, to przecie¿ rokuje najlepsze nadzieje, wiê- cej, daje im pewnoœæ, któr¹ wreszcie mieli, b¹dŸ któr¹ za- wsze mieli, b¹dŸ któr¹ zawsze wprawdzie mieli, lecz nigdy do tego stopnia. Oni w pokoju obok mnie, on w pokoju na górze, w najwy¿szym pokoju, na samym szczycie, w odda- li, z dala ode mnie, lecz przecie¿ sprawuj¹c nade mn¹ 7
ca³kowit¹ w³adzê. Tak przecie¿ by³o, tak musia³o byæ, co- kolwiek wówczas twierdzi³am, komukolwiek to t³uma- czy³am. Sobie Mo¿e jednak tylko on wiedzia³, on jeden wiedzia³ o tym, doskonale, oni spali b³ogo, w niewiedzy, albo wiedz¹c tyl- ko mgliœcie, wychodz¹c z za³o¿enia, b¹dŸ dochodz¹c do wniosku, ¿e istniej¹ poszlaki, nie, istnia³y, zaczê³y istnieæ, dopiero jak to siê sta³o, wiedz¹c ju¿, ¿e to siê sta³o i roz- myœlaj¹c, rozpatruj¹c, roztrz¹saj¹c. Jak to siê sta³o. Jak mog³o siê staæ. To wszystko. On wiedzia³, zaœ oni spali w niewiedzy, jak ja w niewiedzy, tylko ¿e ja musia³am wstaæ i otworzyæ drzwi, przekroczyæ próg. A mo¿e i oni wstali, a przynajmniej siê obudzili, od razu obaj siê obu- dzili, b¹dŸ jeden z nich, tylko jeden, us³yszawszy moj¹ krz¹taninê, mój œlepy marsz, ju¿ wtedy, moje dreptanie w miejscu, a najpóŸniej, gdy ciszê przerwa³o otwarcie i za- mkniêcie drzwi, gdy ciszê przerwa³y drzwi, zamykane przeze mnie cicho, lecz przecie¿ w takiej ciszy. Nieby- wa³ej Gdy us³yszeli, jak dotknê³am klamki, jak zamknê³y siê za mn¹ drzwi, gdy dotar³o to do ich uszu, najpierw, i do nich samych, chwilê póŸniej, gdy us³yszeli, bo przecie¿ us³yszeli, nawet jeœli nie s³uchali, wówczas poszli do niego i cali przejêci z³o¿yli swój raport, a on, ze zrozumia³ych wzglêdów, nie zachêca³ ich do poszukiwañ, do poœcigu, bowiem wiedzia³, gdy¿ — wiedz¹c przecie¿ — zacz¹³ ich uspokajaæ, ¿eby siê nie gor¹czkowali, zbytnio, nadmiernie, jakby by³a miara w gor¹czce, poprosi³ o przedstawienie sprawy bez nadmiaru emocji, bez gniewu i stronniczoœci, 8
wzywa³, by nie dali siê zastraszyæ, ponieœæ namiêtnoœciom, oddaæ we w³adanie rozbuchanym uczuciom, jak mówi³, on, licz¹c na ich litoœæ i trwogê, uspokaja³ ich, co za spe- ktakl, mówi¹c, ¿e na pewno wychodzê tylko na chwilê, ¿e zaraz pewnie wrócê, okazuj¹c wyrozumia³oœæ dla moich s³aboœci, do których zalicza³ te¿, mniejsza o to, pokazuj¹c tym samym swe ludzkie oblicze, dowodz¹c tym samym, ze nie pozbawiony by³ do cna ludzkiego oblicza, w istnienie którego, u niego, tak wielu mia³o jeszcze czelnoœæ w¹tpiæ. Nim zamknê³y siê drzwi. Za mn¹ Najpewniej jednak w przystêpie gniewu tylko ich strofo- wa³, obarcza³ win¹ za wszystko, wymachuj¹c rêkami i krzycz¹c, ¿e za póŸno przychodz¹. Choæ dobrze wiedzia³, ¿e jeszcze nie by³o za póŸno. Wówczas. Jeszcze by³am Móg³ te¿ sam wszystko jeszcze perfidniej ukartowaæ, mo¿e wrêcz, wszystko wiedz¹c o mnie, przejrzawszy mnie ju¿ na samym pocz¹tku, obarczy³ ich dzieñ wczeœniej, b¹dŸ tydzieñ, wiele tygodni wczeœniej, zadaniem czuwania nade mn¹, ob³udnie, ¿eby zapobiec mojej ucieczce, bo tak to póŸniej nazywa³, b¹dŸ, co za przebieg³oœæ, kaza³ im nade mn¹ czuwaæ, rzekomo z powodu mego nadwerê¿one- go zdrowia, okazuj¹c tym samym zwyk³¹ sobie troskli- woœæ, sobie-troskliwoœæ, sobie zwyk³¹, o siebie, choæ nie- którzy, oszczercy rzecz jasna, pomawiali go, oczywiœcie, o brak ludzkich uczuæ, mo¿e wrêcz powierzy³ im — powie- rzy³! — zadanie czuwania nade mn¹, obserwowania mnie, na ka¿dym kroku, pilnowania ka¿dego mojego kroku, spra- wdzania ka¿dego oddechu, rzekomo kieruj¹c siê nadzwy- czajn¹, acz zwyk³¹ sobie, wrodzon¹, wbrew pomówie- 9
niom, trosk¹, wieczorem zaœ, na krótko przed moim ode- jœciem, zaledwie kilka godzin, niewiele, poi³ ich winem, celowo poi³ winem, umyœlnie rozwi¹za³ jêzyki i pozwoli³ tym folgowaæ najbrudniejszym pasjom, jakie siê jeszcze w nich tli³y, zaledwie jeszcze tylko tli³y, tylko po to, by póŸniej str¹ciæ ich w otch³añ obezw³adniaj¹cego snu, aby siê sami stoczyli, aby spali ¿elaznym snem, aby spali ¿ela- znym snem o œwicie, gdy ja przy parali¿uj¹cym mrozie ze schylonym czo³em nie myœl¹c o niczym o niczym ju¿ wówczas nie myœl¹c wychodzi³am sama otwiera³am drzwi przekracza³am próg wychodzi³am powoli sama nie zatrzy- mywana przez nikogo gdy sama przekroczy³am próg gdy wysz³am pozostawiaj¹c za sob¹ uchylone drzwi nie zatrzy- mywana przez nikogo nie zatrzymana wolna. Wolna wre- szcie wolna powoli wolna nagle gdy zamknê³y siê drzwi gdy na palcach z opuszczonym czo³em dotar³am do ciê¿- kiej metalowej bramy i w milczeniu s³ucha³am swych stóp. Ich skargi. Ju¿ wiedz¹c, ¿e ju¿ po wszystkim, lecz boj¹c siê jeszcze, ¿e inni jeszcze s³ysz¹. Te stopy. Wszyscy inni. Sama Czy spa³, gdy siê rozwidnia³o? Czy spa³ wówczas? Mo¿e oni spali, bezwiednie, on zaœ patrzy³ w szarzej¹ce niebo, w tê przemianê z czerni w stalow¹ szaroœæ, która mia³a ju¿ siê nie rozwidniæ, zatrzymana tak nieruchomo a¿ do nocy, pierwszej, jak¹ mia³ powitaæ ju¿ beze mnie, beze mnie pod jednym dachem. Co im powiedzia³? Jeœli im nie kaza³ pil- nowaæ, mnie, co im powiedzia³, budz¹c ich z ciê¿kiego snu, obwieszczaj¹c nowiny, które musia³y ich zaskoczyæ i z powodu których czeka³o ich mo¿e wiele bezsennych 10
nocy. Co im powiedzia³? Czy ³aja³, ka¿dego z osobna, za niepilnowanie, czy te¿, sam czuj¹c siê winny, wydawa³ siê sk³onny do zgody, liczy³ na ich wspó³czucie, jak podobni mu. Opuszczeni przez gnêbionych. Przez was mówi³ Mo¿e da³ im znacznie wiêcej, pozwoli³ tym razem na to, czemu siê zawsze tak surowo sprzeciwia³? Albo w³aœnie tym surowiej ³aja³, ¿e sam czu³ siê winny, albo ¿e nie czu³ siê winny, lecz o winie wiedzia³, swej winie, której moja wina siê przeciwstawia³a. Sprzeciwi³a. Moja wina Ale czy przys³uchiwa³ siê memu wyjœciu, czy o nim wie- dzia³, czy je widzia³, w tym szarzej¹cym powietrzu, które nasta³o zaraz po moim wyjœciu, w czasie mego wyjœcia, gdy wychodzi³am, czy s³ysza³ moje wyjœcie. Czy je Jeœli nie spa³ myœla³ ¿e oto drzwi otwieram i przekraczam próg przechodzê przez ciê¿k¹ bramê z ¿elaza bez dŸwiêku ona rozstêpuje siê przede mn¹ po mnie ma siê zamkn¹æ ca³a w odg³osie niemych kroków i pochyleniu czo³a. Jesz- cze ca³a ale od tej chwili rozdarta miêdzy tym co pozosta- wia a tym co j¹ czeka ju¿ nie ma myœli. Ju¿ nie moja. Czy myœla³ tak o mnie. Pomocnik grobowy A jeœli wiedzia³? Czy ¿a³owa³, ¿e mnie nie widzi, bo wi- dzieæ mnie nie móg³, ze swego okna, najwy¿ej œwit, tam w dole, tu u mnie, u nas, to powietrze mroŸne, które i mnie towarzyszy³o, albo dziêkuj¹c, ¿e nie musi mnie widzieæ, ¿e mnie nie towarzyszy, ¿e wie dok¹d idê gdy ja tego nie wie- dzia³am przez wiele lat mia³am nie wiedzieæ szmat czasu zdaj¹c sobie sprawê ¿e nie dowiem siê o tym nie poznam nie znajdê nawet nie bêdê szukaæ zapomnê o szukaniu. 11
Albo przypuszczaj¹c, ¿e nie bêdê wiedzia³a, ¿e siê nie do- wiem, a raczej ¿ywi¹c nadziejê, nie, albo ¿ywi¹c nadziejê, podsycaj¹c j¹, swoj¹, a wiêc moj¹ zabijaj¹c, albo moj¹ za- bijaj¹c, a zabiwszy ju¿ spokojny, œpi spokojnie zabiwszy moj¹ nadziejê. Ja nie. Ju¿ nie¿ywa Jeœli jednak myœla³, ¿e nie wyjdê, ¿e nigdy nie przekroczê tego progu, b¹dŸ jeœli pomyli³ siê w obliczeniu, bo wci¹¿ oblicza³, ale tym razem b³êdnie, wiedz¹c, ¿e wyjdê, lecz myœl¹c, ¿e kiedy indziej, ¿e póŸniej, nie wtedy w³aœnie, gdy wysz³am, myl¹c siê co do daty, lecz przewiduj¹c, ¿e to siê stanie, przewiduj¹c, ¿e to nast¹pi, wszak¿e licz¹c siê z moim wyjœciem jeszcze nie teraz, licz¹c na moje wyjœcie póŸniejsze, zaskoczony jeszcze bardziej, ni¿ gdyby nie przewidywa³? Nie wiedzia³. Ale mo¿e to ja siê przeli- czy³am. Pomyli³am czas. On przewidzia³. Wróg potê¿ny A mo¿e spodziewa³ siê du¿o, du¿o wczeœniej, jeszcze w innym czasie, w innym millenium, ¿e wyjdê, a teraz, a potem, z czasem, nabra³ przekonania, ¿e moja chwila ju¿ minê³a, ¿e j¹ przegapi³am, w swoim czasie, jego, ¿e pozo- stanê na zawsze, ju¿ na zawsze, skoro dotrwa³am do chwi- li, któr¹ on uzna³ za moj¹. I któr¹ mo¿e sama przeoczy³am, ja sama, zanim dojrza³a we mnie decyzja, du¿o póŸniej, tak póŸno, za póŸno, z góry skazana na niepowodzenie po prostu dlatego, ¿e za póŸno. Bo w innym kalendarzu. Gre- ckim. W moim kalendarzu zapisane by³o póŸniej. A u nie- go wczeœniej. Na podorêdziu Jeœli wiedzia³, co siê ze mn¹ dzieje, co siê mi zdarza, co dzieje siê we mnie, gdy wsta³am przesz³am przez drzwi 12
najpierw jedne potem nastêpne i tylnymi drzwiami nie zagl¹daj¹c do spi¿arni nie zatrzymuj¹c siê ani na chwilê z pochylonym czo³em wydosta³am siê na zewn¹trz prze- dar³am, czy widzia³ jak opada mnie powietrze mroŸne ranne jak zamarza mój oddech w powietrzu, powietrzem które tak ma³o zna jak w tym samym œwietle co on czu³am w p³ucach coœ czego nie zna³ i on nie zna³ nie by³ œwiado- my nawet gdy nie spa³ nawet jeœli nie nie spa³ i patrz¹c przed siebie rozpoznawa³ szarzenie siê œwiat³a b¹dŸ nie patrz¹c o œwicie mego odejœcia nawet gdy wyobra¿a³ sobie — wiedzia³ o niej — tê mg³ê w któr¹ wchodzi³am sama jednoczeœnie j¹ tworz¹c sama j¹ wzbogacaj¹c j¹ która mnie spowi³a zaraz po rozst¹pieniu siê bramy te krople mego oddechu wtapiaj¹ce siê w mg³ê tamt¹ s¹cz¹c¹ siê z nieba odk¹d siêgam pamiêci¹. Od zarania Czy widzia³, czy wyobra¿a³ sobie, jak wychodzê przed rozstêpuj¹c¹ siê z wolna przede mn¹ ciê¿k¹ bram¹, jak wychodzê nie patrz¹c przed siebie, z pochylonym czo³em, nie ogladaj¹c siê za siebie, z rozpalon¹ twarz¹ w tej jednej tylko chwili przekraczania bramy, lecz ju¿ przecie¿, chwilê póŸniej, w jednej chwili, poza ni¹, ju¿ przecie¿, gdy tylko j¹ zobaczy³am — ju¿ dawno poza ni¹. Czy s¹dzi³, ¿e skoro nie wysz³am wczeœniej, nie wyjdê i tym razem, teraz, kie- dy wszystko stracone, skoro wszystko stracone? Wiêc jed- nak nie przewidzia³? Jaka skaza w jego wizerunku w³as- nym. Jeœli tak istotnie by³o. Drzwi. Tysi¹ce Nie przewidzia³, ¿e jednak wyruszê, wczeœniej, gdy by³o jeszcze po co, gdy mog³o siê zdawaæ, mnie, mog³o siê zda- waæ, jemu mog³o siê zdawaæ, ¿e mnie mo¿e siê zdawaæ, ¿e 13
jest jeszcze po co, b¹dŸ póŸniej, gdy ju¿ by³o pewne, ¿e nie ma ju¿ po co, kiedy by³ pewien, kiedy by³ przekonany, ¿e ju¿ siê o tym przekona³am, na w³asnej skórze odczu³am, po wsze czasy, jak pewnie myœla³. A przecie¿ móg³ siê po- myliæ w obliczeniu, i jemu przecie¿ zdarza siê b³êdnie obli- czyæ, i on ³atwo mo¿e siê zagalopowaæ, oddaj¹c siê swym myœlom, puszczaj¹c wodze myœli. Wydany na ich ³up, odda- ny na pastwê. Myœli. Mechanizm, który, raz wprawiony w ruch, wymyka siê jego kontroli, biegnie w³asnym torem, któremu i on sam z trudem tylko mo¿e sprostaæ, a mo¿e i nie, który mo¿e siê ca³kowicie wymkn¹æ spod jego kon- troli, w najbardziej nieoczekiwanym momencie, w nieobli- czalny sposób narastaj¹c sam z siebie potoczyæ siê lawin¹, grzebi¹c go pod sob¹, jego, co ust¹pi³ pod jej naporem, pod ich naporem, myœli, wiêc ja mog³am ju¿ stwierdziæ, znacznie wczeœniej ni¿ on to sobie wyobra¿a³, w najœmiel- szych obliczeniach, wiêc ja mog³am w³aœnie wtedy, a na- wet du¿o wczeœniej, stwierdziæ, i¿ nie ma ju¿ po co, i wskutek tego mogê opuœciæ ten dom, nie boj¹c siê ju¿, bez lêku, o nic, gdy¿ ju¿ przecie¿ nie mo¿na mnie ukaraæ. Nie mo¿na ju¿ by³o ukaraæ. Mnie A przecie¿ teraz siê waham, teraz dr¿ê, mo¿e ze strachu, co teraz bêdzie, bo wówczas wiedzia³am, ¿e nie mo¿na ju¿ mnie ukaraæ, ¿e nie mo¿na ju¿ by³o mnie ukaraæ, a teraz wiem przecie, ¿e kary siê bojê, teraz wyznajê przewinie- nie. I nie szkodzi, ¿e sama odczu³am to na w³asnej skórze, na w³asn¹ rêkê odkry³am, z w³asnej woli nie pozna³am, bo mo¿e przecie¿ wszystko to by³o z jego woli, wszystko, gdy¿ on istnia³, zanim go opuœci³am, gdy¿, takim jak by³, 14
spowodowa³, ¿e wówczas wysz³am, i byæ mo¿e to, ¿e teraz wracam, on równie¿ spowodowa³. Z samej przyczyny I teraz on, w³aœnie on ma racjê, on i nikt inny ni¿ on, a ja jestem w b³êdzie, jak zawsze, tak przed wyjœciem jako i te- raz, znowu u bramy, i kto wie, teraz mo¿e nie by³abym taka dumna, mo¿e zezwoli³abym na dotkniêcie, taka jak¹ by³am, bez obrzydzenia, które wstrz¹sa³o mn¹ d³ugo po tym, w czasie moich nocnych niepokonanych nocy, bez œwiat³a, w pokoju zape³nionym moimi, b¹dŸ wybranymi przeze mnie, b¹dŸ przyjêtymi przeze mnie przedmiotami, i które nie da³o mi spaæ czêsto, gdy ju¿ widzia³am jak, gdy wstanie dzieñ, on bêdzie na mnie patrzy³, b¹dŸ chcia³ patrzeæ, b¹dŸ bêdzie chcia³, mo¿e teraz, tak oczyszczona, jak nigdy nie chcia³am byæ, mo¿e teraz sta³oby mi siê to mi³e, jak wtedy w dzieciñstwie, gdy œni³y mi siê wyci¹gniête ramiona, obejmuj¹ce mnie niemal na od- leg³oœæ, odleg³e a w mgnieniu oka obejmuj¹ce mnie, mo¿e i teraz, mo¿e teraz nocami nie mog³abym zmru¿yæ oka, czekaj¹c, a¿ to siê ziœci, b¹dŸ przybita oczekiwaniem. Wiedz¹. ¯e siê nie ziœci Tak, wczeœniej, b¹dŸ póŸniej, lecz nie w³aœnie w ów czas, nie akurat tej nocy, z tej nocy w ten œwit, prosto w objêcia ch³odu, prosto z domu, przez rozwieraj¹c¹ siê przede mn¹ bramê, prosto z domu w to œwiat³o, nie przewidzia³, tak jak ja nie przewidzia³am, choæ by³am mo¿e do tego goto- wa, dwiedzia³am, ¿e wystarczy nacisn¹æ klamkê, a drzwi otworz¹ siê same, o wczesnej grudniowej porze przejœæ przez dziedziniec, nie ogl¹daj¹c siê za siebie, nie patrz¹c przed siebie, z pochylonym czo³em, uginaj¹c kolana, aby 15
nie patrzeæ, aby widzieæ tylko stopy, poruszaj¹ce siê po ziemi, widzieæ jak co chwila jedna z nich odrywa siê od czarnej zamarzniêtej ziemi a potem druga za ni¹ druga. Od czarnej zmarz³ej ziemi. Zamar³ej. Odrywa siê Nie przewidzia³, ¿e wystarczy nacisn¹æ klamkê, a otworz¹ siê drzwi, przejœæ przez dziedziniec, nie ogl¹daj¹c siê za siebie, nie patrz¹c przed siebie, z pochylonym czo³em, zo- stawiæ to wszystko, wszystko za sob¹, i wreszcie gdzie oczy ponios¹, na z³amanie karku, na cztery wiatry, byle siê za siebie nie ogl¹daæ. Nie s¹dzi³ bowiem, ¿e ruszê w drogê, w³aœnie tego grudniowego poranka, zaniedba³ swych obo- wi¹zków, przez siebie sobie narzuconych. Przez siebie. A im, braciom, w przeddzieñ, dos³ownie, podziêkowa³, nie, nie otwarcie, nie by³by sob¹, tylko da³ do zrozumienia, za su- mienne wywi¹zywanie siê z powierzonych im, braciom, zadañ. I da³ im wina. Ich wina Czy sam bra³ w tym udzia³? Czy sam pi³ wino? Jeœli tak, i tak nigdy przecie¿ chyba na niego ono nie dzia³a³o, w ka- ¿dym razie nikt o tym nie wiedzia³, mo¿e i on nawet, nie wiedzia³, wbrew temu, czego nas uczono, jak siêgam pa- miêci¹, mo¿e i jego g³owa stawa³a siê ciê¿ka i w pewnym momencie, choæ deklarowa³ chêæ odejœcia od sto³u, nie by³by w stanie. Wiedzia³ jednak, ¿e nie pozwoliliby mu, sam bowiem ustali³ regu³y, które im nastêpnie wpojono. Zreszt¹ i tak nikt nie móg³ byæ równie szybko upojony jak bracia, gdy dawano im wino. A im niewiele wystarcza³o. Czasem zaniedbywali nawet najœwiêtsze obowi¹zki, zapo- minali o powinnoœciach, których niewype³nienie sami, nie mówi¹c ju¿ o nim, uznaliby, nawet wyrwani z najciê¿sze- 16
go snu, za najciê¿sze przewinienie. Gdyby pamiêtali, gdy- by tylko pamiêtali, o tym, ¿e nieraz zdarza³o siê im — w niewiedzy — zapomnieæ o nocnych lampach (wówczas on musia³ to widocznie robiæ, ale dlaczego w takim razie nigdy ich za to póŸniej nie ³aja³?), pod wp³ywem wina, ob- winialiby siê póŸniej ca³ymi latami, drêczyli samych siebie w nocy w samotnoœci, a jeden drugiego w dzieñ. A gdyby mo¿na by³o zbudziæ ich z tych snów w upojeniu, z upoje- nia, i powiedzieæ, jakich dopuœcili siê zaniedbañ, wówczas równie¿, wiem o tym, wiem, czerwieniliby siê ze wstydu, i znowu od¿egnywali, mo¿e wiêc nie móg³ im tego powie- dzieæ, i dlatego sam to za nich robi³, zdawa³ sobie z tego sprawê, na pewno, bez w¹tpienia. To znaczy, ¿e gdyby to zrobi³ teraz, po moim wyjœciu, to rozmyœlnie. Realizowa³ kolejny ze swych monstrualnych planów, starannie zama- skowanych, tak, aby nie tylko ukryæ prawdê, prawdê zata- iæ, lecz przedstawiæ jako prawdê coœ odmiennego, ca³ko- wicie jej siê przeciwstawiaj¹cego, coœ, czemu ona zawsze by siê przeciwstawia³a. Prawda. Spe³nia³. Wprowadza³ w ¿ycie. Bez ¿ycia Gdy wiêc otworzy³ drzwi i ujrza³ rzeczy, pozostawione przeze mnie w nie³adzie, na wieki, jak mi siê zdawa³o, rze- czy, a poœród nich nie dojrza³ ju¿ mnie, wówczas, to wów- czas zda³ sobie wreszcie sprawê z nieodwracalnoœci tego co siê sta³o. By³o ono bowiem nieodwracalne, nawet gdy- bym ja mia³a powróciæ. Jest nieodwracalne, nawet teraz. W godzinê powrotu A mo¿e nie wchodzi³. Tylko zawo³a³, jakby przeczuwaj¹c coœ w tej ciszy, ¿e w tej ciszy z³a wró¿ba, krzyk, w tej ci- 17
szy p³yn¹cej z ich pokojów, nieodbiegaj¹cej, w pierwszej chwili, od tej, która spowija³a mój pokój od wieków, za- wsze, która ogarnê³a go — mnie — w godzinê mego przyj- œcia i zaw³adnê³a mn¹ i panowa³a w nim dzieñ w dzieñ, gdy przestawa³am myœleæ o dniu poprzednim, rano, gdy zaczy- na³am widzieæ, nowy dzieñ, wieczorem. Nas³uchiwaæ ¿ycia w s¹siednich pokojach, w ich pokojach. Wbrew sobie. Je- œli jednak spali, upojeni winem tak bardzo, jak jeszcze nig- dy ich nie widziano, ja nie widzia³am, jak siêgam pamiê- ci¹, mo¿e w³aœnie dlatego uderzy³a go cisza, mojego mil- czenia, nie nabrzmia³a obecnoœci¹ tak jak ich cisza przy- musowego delirium, tylko cisza, ¿e mnie nie ma, nie na- brzmia³a ciê¿kim oddechem, rytmicznym podnoszeniem siê piersi, unoszonej i opuszczanej, ciê¿ko, jednostajnie choæ nerwowo, poruszanej wysi³kiem, by pozbyæ siê tego ciê¿aru, p³uc wype³niaj¹cych siê powietrzem, mo¿e nie- chcianym, powietrzem, tak, tym zasta³ym powietrzem, na które i mnie skaza³. Tylko cisza, ¿e mnie nie ma. Milcze- nie. Tak, na które mnie skaza³, dziêki któremu prze- trwa³am, utrzyma³am siê przecie¿, przy ¿yciu. Na które on mnie skaza³. A¿ odesz³am Taka sama, lecz inna. Wtedy bowiem wiedzia³, wyczu³ to na pewno b³yskawicznie, tak doœwiadczony, ¿e jeœli tam jestem, ju¿ muszê zdawaæ sobie sprawê, nawet jeœli jesz- cze nie zadawa³am sobie, b¹dŸ jemu, pytania, czy tak jest, ¿e o mnie myœli, ¿e chce, bym siê odezwa³a, da³a mu znak, naznaczy³a swoj¹ obecnoœci¹ owo milczenie, potwierdzi³a, ¿e jestem, a dobrze wiedzia³, ¿e nie zdoby³abym siê na opór, nie staæ mnie by³o, nie potrafi³abym siê zdobyæ, gdy- 18
bym tam by³a, gdybym zajmowa³a miejsce w swoim poko- ju, przypisana na zawsze, przygotowane do koñca. ¯e na- wet jeœli w czymœ innym mog³am byæ krn¹brna, nieufna, nawet buntownicza, w tym by³am zobowi¹zana us³uchaæ, w tym byæ pos³uszna, pos³uchaæ go, odezwaæ siê, aby mnie us³ysza³, wydaæ z siebie krzyk, wydobyæ na zewn¹trz, albo do wewn¹trz, ku niemu, gdy ws³uchiwa³ siê w to. Co panowa³o w moim pokoju Myœla³ wiêc mo¿e tak. Jest tam w swoim pokoju, w œrod- kowym pokoju, poniewa¿ jednak w pokojach braci panuje taka cisza, niesamowita, niespotykana, niebywa³a, unoszo- nych miarowo piersi, nieby³a, uwa¿a pewnie, ¿e coœ siê zmieni³o, musia³o siê zmieniæ, ¿e nie czuwa³a tak jak daw- niej, ¿e przeoczy³a ten moment, w którym to siê sta³o, to siê zmieni³o, albo próbuje ze wszystkich — w¹t³ych — si³ dociec, co siê w³aœnie zmienia, co ulega zmianie, tak ule- ga, stwierdziæ, ¿e coœ siê w³aœnie zmienia. Myœla³ wiêc mo¿e tak. Zaskoczona tym przeoczeniem, sprawdza mo¿e usilnie, uparcie, panicznie, kto wie, pewnej odpowiedzi udzieliæ sobie bowiem sama nie mo¿e, czy jest jeszcze tam, w œro- dkowym pokoju i chce siê upewniæ, z ca³¹ pewnoœci¹ stwierdziæ, ¿e gdy siê obudzi³a, nic siê nie zmieni³o, ¿e zanim siê obudzi³a, w tê bezsenn¹ noc, nic siê nie zmie- ni³o, b¹dŸ — jeœli siê zmieni³o — stwierdziæ co, co napra- wdê, okreœliæ w³aœciwe rozmiary. Na prawdê Jeœli nie jest pogr¹¿ona we œnie, a nie jest — pogr¹¿ona we œnie — zastanawia siê usilnie, czy spa³a, sprawdza 19
wiêc, z lêkiem, mo¿e z lêkiem, czy to prawda, rozgl¹da siê naoko³o, na œwitaj¹ce œciany, raz jeszcze, drzwi, okno, ob- raz, wszystkie rzeczy, z którymi nie mo¿e siê nigdy uporaæ (choæ niejeden obstawa³by przy tym, ¿e siê z nimi z¿y³a), wœród których czuje siê zagubiona, dotyka powiek, ust, nosa, skroni, potem ramion, sk³ada d³onie na przeciw- leg³ych ramionach, krzy¿uj¹c rêce na piersiach, potem wyci¹ga je wzd³u¿ bioder i dalej po zewnêtrznej stronie uda, siêgaj¹c niemal do kolan, lustruje korpus, jak to pew- nie nazywa, chc¹c siê upewniæ, ¿e nic nie zasz³o, w tym czasie brzemiennym, ¿e nic siê jej nie przydarzy³o. Ona siê nie upiera. ¯e siê przydarzy³o. I ¿e to nie sen. ¯e to sen. We œnie Jest teraz w swoim œrodkowym pokoju i widzi, nie, odczu- wa, nie konstatuje, ¿e, gdy siê obudzi³a, bo siê obudzi³a, bo spa³a, to siê zmieni³o, to musia³o siê zmieniæ, to, co musia³o siê zmieniæ, albo coœ innego, jest tam, tak, i boi siê, ¿e ktoœ to odkryje, lêka siê, ¿eby nikt tego nie odkry³, zalêkniona, ¿e ktoœ to odkryje, ¿e ktoœ siê o tym dowie, nieruchomo tkwi wiêc, tak, w œrodku pokoju, na plecach, w œrodkowym pokoju, nie rusza siê, ws³uchuje, w ciszê, z³owieszcz¹, w pokojach, braci, mo¿e te¿ za oknem, ogar- niêta parali¿em nie mo¿e wstaæ, nie chce i nie mo¿e, kto wie, ani nie mo¿e ani nie chce, mo¿e jej jedyn¹ myœl¹ jest jak w takiej sytuacji zamkn¹æ siê w pokoju, podejœæ do drzwi i przekrêciæ klucz, zamkn¹æ siê, by zyskaæ na czasie, by odwlec, wyjœcie na jaw, zyskaæ na czasie — zyskaæ na czasie? — przesun¹æ moment odkrycia, prawdy, prawdy nieprawdy, niewiarygodnego odkrycia, na póŸniej, prze- 20
sun¹æ w czasie, do po³udnia, do czasu po³udniowego posi³ku, a mo¿e i d³u¿ej, do koñca dnia, do wieczora, gdy cia³a jej, tak nagle tak zmienionego nie bêdzie ju¿ mo¿na odró¿niæ od przedmiotów, wszystkich przedmiotów, gdy powstan¹, rzeczy wype³niaj¹cych jej pokój, bez reszty. Usta, nagle uwydatnione, powtarzaj¹ bezbarwnym g³osem, w pokoju, bez zapa³ek, w ciemnoœci, szukaj¹c wyjœcia. Z jej pokoju. S³owa Jeœli jednak wiedzia³, o wszystkim, o tym wyjœciu, o przy- gotowaniach, celowo im kaza³ pilnowaæ, jeœli pilnowali tego ju¿ od dawna i przekazywali codzienne raporty, jeœli napoi³ ich winem, a po tym odejœciu ³aja³, po to by po tym odejœciu ³ajaæ, czy wiedzia³, ¿e nie wiedzia³a dok¹d idzie, dok¹d mia³a iœæ, z pochylonym czo³em, dok¹d oczy po- nios¹, w ten œwit, z zamkniêtymi oczami? I o powrocie Czy wiedzia³, ¿e wrócê, ¿e kiedyœ znowu siê tu pojawiê, nie dbaj¹c o karê, nie troszcz¹c siê o siebie, nie zwa¿aj¹c. Na nic A mo¿e s¹dzi³, ¿e gdy wysz³am, gdy wyjdê, pchnê drzwi, zobaczê, wszystkie drzwi stoj¹ otworem, brama rozstêpuje siê przede mn¹, i nikt, ¿aden dozorca nie wychodzi mi na- przeciw, nie zastêpuje mi drogi, kiedy nie zobaczê jak, ¿e brama zawar³a siê za mn¹, uznam, ¿e to nie dzieje siê napra- wdê, b¹dŸ, ¿e nie mnie siê to przydarza, ¿e ogarnie mnie strach, i z przera¿eniem rzucê siê, w panicznym strachu, do ucieczki, ¿e z najwiêkszym lêkiem pobiegnê z powro- tem, do œrodka, z powrotem, do wnêtrza, przewracaj¹c siê na schodach, kalecz¹c, poczujê smak krwi, na wargach, ¿e 21
w panicznym strachu rzucê siê przed niego, szlochaj¹c, ca³a we ³zach, dr¿¹cym g³osem prosiæ bêdê o przebacze- nie, z ³kaniem rzucê siê do jego stóp. Jak wtedy, gdy wy- bieg³am w nie zasznurowanych butach. Prosz¹c o przeba- czenie. Bêdê wi³a siê u jego stóp Mo¿e myœla³, ¿e doprowadziwszy mnie do ucieczki, bo to on mnie do niej doprowadzi³, zamkn¹wszy drzwi, a jeœli nie zamkn¹wszy to zakazawszy wyjœcia, jeœli nie jawnie, to skrycie, bo przecie¿ jeœli wiedzia³, ¿e wyjdê, i temu nie zapobieg³, to do wyjœcia mnie doprowadzi³, wiêc mo¿e myœla³, ¿e doprowadzaj¹c mnie do ucieczki udzieli mi le- kcji, pokazowej, raz na zawsze, wychowa, wytrenuje, os- woi, da mi nauczkê, to jego nauczka, jak szczepienie, prze- ciw febrze, ¿e wówczas, jeœli sprawa przybierze obrót taki, jaki jest po jego myœli, nie bêdzie ju¿ musia³ pilno- waæ drzwi, zawsze bêd¹ sta³y otworem, ja nimi nie wyjdê, nie przejdê przez nie, choæ œwiat stoi otworem, perfidny, gdy¿ œwiat stoi otworem, doœwiadczê bowiem na w³asnym ciele, co znaczy byæ pozostawion¹, samej sobie, tak, pew- ny, ¿e dla mnie te drzwi stoj¹ce otworem, bêd¹ stanowiæ przeszkodê nie do przebycia, na ca³e ¿ycie, bardziej ni¿ gdyby je zaryglowa³ na siedem spustów i co noc stawia³ wartê, i kaza³ mnie pilnowaæ, nas³uchiwaæ ka¿dego szme- ru, tu¿ przy drzwiach do mego pokoju, nawet gdyby kaza³ im staæ ca³¹ noc, oprzeæ siê o drzwi, i czyhaæ. U moich drzwi. Pu³apka. Czyhanie. Na mnie Tak, wiedzia³, ¿e lepsz¹ kar¹ jest daæ mi iœæ, bez prze- szkód, wiedzia³, ¿e nie obejrzê siê, dobrze wiedzia³, ze przekroczê bramê, nie podnosz¹c g³owy, ¿e dozorca nie 22
przez przypadek, b¹dŸ zaniedbanie, tak j¹ zostawi³, by rozst¹pi³a siê ca³a przede mna, i zawar³a za mn¹ po chwili, ¿e przekroczê j¹, lecz wrócê, w póŸniejszym czasie, ¿e przekroczê j¹ i wrócê w póŸniejszym czasie, ¿e przekro- czê j¹, by wróciæ w póŸniejszym czasie, kto wie, mo¿e o dok³adnie okreœlonej godzinie, w dok³adnie przewidzia- nej porze, dnia i nocy, ¿e wrócê na pewno, a on mnie ska- rze, ¿e ja wrócê, by on mnie skara³, kara ju¿ siê zaczê³a, ¿e wymierzy mi karê, b¹dŸ ka¿e im mnie ukaraæ, wykonaæ karê, ale wpierw mnie os¹dzi, nie ma kary bez s¹du, u niego, ka¿e mnie os¹dziæ, zanim kara zostanie wykonana, do koñ- ca, bo ju¿ siê zaczê³a, tak, ka¿e mnie os¹dziæ, im, samym w panicznym strachu, i tak, bez tego, w panicznym strachu, ¿e im ka¿e, b¹dŸ ka¿e, bym sama wymierzy³a sobie karê, on j¹ dla mnie znajdzie, wypowie, jeœli mu przejdzie przez usta, on j¹ znajdzie, albo te¿ ka¿e, bym sama j¹ sobie zna- laz³a, sama dla siebie wybra³a, mo¿e karê, któr¹ sama so- bie bêdê zadawaæ. Wiêc teraz kara. Sama sobie Czy wie przeto, ¿e to ju¿ teraz, ¿e ja ju¿ u progu, ¿e wró- ci³am, ¿e znowu jestem? Czy czekaj¹ na mnie? Spodzie- waj¹ siê mojego powrotu? Marnotrawnego. Przybycia do domu, który opuœci³am. On, przynajmniej on powinien oczekiwaæ mego przyjœcia, chyba jest na nie przygotowa- ny. Lecz oni? Czy im powiedzia³? Czy raczej wola³, bym ich zaskoczy³a, oczywiœcie bowiem to on ich zaskoczy, to on, zadufany, bêdzie obserwowa³ ich twarze, ten wyraz ca³kowitego zaskoczenia na ich twarzach. Znienacka Wiêc ich nie uprzedzi³. O moim przybyciu. Nie powiedzia³ im, wiêc teraz œpi¹, jak wówczas, gdy wychodzi³am. W 23